Najpierw wstęp, którego nikt, kto:
- nie zamierza w przyszłości pisać biografii Pana T. (czy scenariusza na podst. jego życia), lub
- nie kocha wielkiej literatury, lub
- ma cokolwiek sensownego do roboty
nie powinien czytać. Rzekłem! No to jedziemy - najpierw z tym wstępem, potem z samą rzeczą.
Są ludzie bez przerwy zanurzeni w ważnych zdarzeniach, albo nurkujący w nich raz po raz. To ci, o którym czyta się w książkach historycznych i biografiach. Są inni, i tych jest bez porównania więcej, którzy spędzają życie z nosem przy ziemi, spontanicznie tańcząc Kaczuszki w czasie przerwy na lunch, dyskutując seriale i temuż podobnież. Ja chyba jestem gdzieś pośrodku - ocieram się o wydarzenia.
Otarłem się o obalanie Gomułki, choć cóż więcej mógł w tej sprawie zrobić uczeń liceum, działający całkowicie w pojedynkę? Otarłem się też, dużo mocniej poniekąd, o obalanie Gierka... Zupełnie bez sensu - należało zacisnąć pośladki, pięści takoż, a za kilka lat bylibyśmy w dużo lepszym stanie, dupa by nas tak strasznie nie bolała... Ale to niestety tak nie działa - nie dało się siedzieć wtedy na wyżej wspomnianej dupie i słuchać piosenki o Pszczółce Maji, choć faktycznie Bolka z Michnikiem teoretycznie do władzy katapultować nie musieliśmy. (Ech!)
Nawet wcześniej, jeśli się uprzeć, otarłem się o Odwilż '56 - pamiętam np. jak ojciec, po studiach służący w LWP i pracujący na WAT, wrócił nagle do domu nie w czapce z czerwonym otokiem, tylko z takim, jak później były, żółto-burym. Albo utrupienie Bieruta w Moskwie - nie poszedłem wtedy w Warszawie z matką na poranek do kina, bo była żałoba.
Nawet i wojna w Korei, na ile może się o nią otrzeć pierwszoroczniak z przedszkola dla wojskowego personelu. (W każdym razie przeczytano nam wtedy koreańską bajkę, którą do dziś pamiętam i którą do dziś uważam za jedną z najlepszych historii, jakie w życiu słyszałem lub czytałem. Nie ma więc tego złego!)
Potem otarłem się o Lecha Kaczyńskiego, o czym już kiedyś tu było. Co jeszcze, co jeszcze...? W Szwecji lekko otarłem się o środkowoamerykańską lewicową partyzantkę, a potem o największych ponoć bandytów dziesięciolecia. Szwedzkiego dziesięciolecia. Nie studiowałem ich biografii, choć może szkoda i może jeszcze kiedyś. W sumie chyba nikogo wprost nie zabili, choć zabijania było wtedy w Szwecji, z Uppsalą na czele, całkiem sporo, jednak to byli przeważnie serio traktujący swoje sprawy imigranci polityczni lub znudzeni dobrobytem młodzi lekarze patolodzy.
Ci dwaj to chyba tylko narkotyki, jakieś wymuszenia, jakieś oszustwa. W końcu ktoś to też przecież musiał robić, więc niby kto inny? Jednego z nich potem widziałem poprzez Kungsgatan, kiedy już po paru latach wyszedł z pierdla. A może to była tylko przepustka? (Kiedyś, na starość, tę prawdziwą, zgrzybiałą, zbadam może te sprawy, na razie nie mam pojęcia.) Może spieszył na nabożeństwo w tej świątyni Svedenborgianów, która tam stoi kawałek dalej? Ale jednak chyba nie, to była zresztą żartobliwa hipoteza. Łypał w każdym razie facet na mnie spode łba, mocno nieprzyjaźnie, bo faktycznie popadliśmy pod koniec tej... Znajomości? W niejaki konflikt.
Żadna tam "znajomość", po prostu oni mieli taką akademię kickboxingu, Chikara Karate się to zwało, gdzie ja trenowałem, trenowali osobiście mnie, obok masy różnych oferm i paru twardzieli, z jednym amerykańskim Murzynem o imieniu Derek, który zawodowo grał bluesa na organach i harmonijce, a z którym byliśmy dość blisko.
W sparringach on, ten Derek znaczy, mnie dziwnie skutecznie kopał bocznym (YOKO GERI dla lubiących japońską terminologię) z doskoku, a mnie się co trzeci raz udawało złapać go za nogę i zwalić na ziemię podcięciem O UCHI GARI. Pięści jakoś przy tych starciach pozostawały w świecie platońskich idei. W końcu ten wredniejszy z owych dwóch zbójów, co mieli tę Chikara Karate, ten właśnie co go potem spotkałem na Kungsgatan, mnie wywalił, już nie będę wchodził w wyjaśnienia dlaczego, ale dla mnie to było dość pochlebne, choć też bić bym się z nim za bardzo nie chciał, bo oni trenowali przez większą część dnia i byli dość potężni. Zapewne na ostrym wspomaganiu, należy przypuścić.
Dobra, to był wstęp dla moich przyszłych biografów i ludzi potrzebujących materiału do głębokich rozmyślań o życiu i świecie, a teraz wreszcie przechodzimy do meritum(u)...
* * *
Mój kontakt z aferą hazardową - czy może nawet po prostu tylko z hazardem - był w sumie tak nikły, że jeśli ktoś stwierdzi, że byłby większy, gdybym był zagrał dwa razy na jednorękim (albo raz na dwurękim) bandycie, to nie mogę protestować. (Po którym to uczciwym przyznaniu racji faktom straciliśmy dwóch z pięciu potencjalnych dalszych czytelników. ¡Y ándale! Uczciwość jest dla nas najcenniejsza, ach!)
Jednak ten kontakt był od dość specyficznej strony i zdaje mi się, że moje spojrzenie jest tutaj całkiem unikalne. Tak więc (odsuwając znowu zabranie się do nudnej liberalnej roboty) opowiem. A zatem było to tak... Osiedle gdzie mieszkam, to dotąd żadna elitarna dzielnica, ale jest to topograficznie istotne miejsce w Gdańsku, ruchliwe i ludne, a z tych wszystkich apartamentowców i zamkniętych osiedli wynika, że niektórzy ostrzą sobie na ten spłacheć ziemi zęby i wkrótce może to być...
Nowa Palestyna? Naprawdę nie chcę zgadywać, ale pisaliśmy sobie już, dość oględnie, o tych sprawach, no i jest też nasze genialne opowiadanko (właściwie szkic oskarowego scenariusza) o Icku i Dobrym Doktorze Mengelmanie. Polecam! Do czego zmierzam? A do tego, że jeśli ktoś tutaj ma punkt naprawy komputerów i sklep z komputerowym żelastwem, to jest jednak już coś. Tym bardziej, jeśli ten obiekt leży przy skrzyżowaniu ważnej arterii z dużą ruchliwą ulicą, przy której stoją największe budynki mieszkalne Europy i sporo innych, także niemałych.
Taki obiekt istniał więc sobie całkiem niedaleko od miejsca, gdzie mieszkam, i czasem coś tam kupowałem. Był to obiekt niebylejaki - zajmował parter i piętro we wziętym handlowym pawilonie i miał dziwnie sporą powierzchnię. Na dole był to dość typowy sklep komputerowy, choć zawsze mi się wydawało, że do kupienia jest dość niewiele - nie to że szmelc, po prostu mało towaru, za to pełno kolegów szefa, jak on młodych facetów koło dwudziestki.
Byłem kiedyś z jakąś chyba naprawą kompa na piętrze, i tam w ogóle niewiele było. Biurko i trochę jakichś pudeł, czy czegoś, w sumie prawie pusto. I ci koledzy, siedzieli, rozmawiali. No i dobra, na razie nawet nie wiem, czy buduję suspense, czy nudzę tracąc ostatnich czytelników... Ale będzie lepiej! No więc kiedyś poszedłem ci ja tam znowu, dość późno wieczorem, albo raczej ciemnym zimowym popołudniem, bo przecież wieczorem bym, nawet z pilną naprawdą kompa, do zakładu nie szedł.
Był tam tylko ten młodziutki szef i od razu poinformował mnie, że niestety nie jest w stanie mi pomóc, bo następnego dnia rano wyjeżdża z (ten)kraju, żeby już nigdy nie powrócić. W związku z czym naprawy komputerów to już nie jego rzecz. Gdzie wyjeżdża? Do Danii, a konkretnie do Christianii, gdzie zamierza zamieszkać w owej słynnej lewackiej komunie.
Mimo pewnych moich skórnych reakcji na tę część informacji, jako że na temat lewactwa, a już szczególnie w wersji skandynawskiej, mam mieszane co najmniej uczucia, wyraziłem stosowny żal z powodu rozstania i z powodu wszystkich krzywd, jakie go musiały w (ten)kraju spotkać, skoro podjął tak radykalną decyzję...
Co połączone jednak było z pewnym zrozumieniem, i na pewno wspomniałem coś o moim własnym długim pobycie w Szwecji. Facet był w jakimś takim specjalnym nastroju, nie wiem czy wypił parę piw, czy po prostu tak go ta zmiana kierunku własnego życia nastawiła jednocześnie melancholijnie i radośnie...
Tego się raczej nie da opisać. Jak ja sam kiedyś przez pierwszych kilka dni na szwedzkiej ziemi, ziemi wolności, jak to wtedy widziałem, mimo tęsknoty za kotem, niepewności dalszego losu i dziwnych dźwięków dobywających się z trzewi tubylców, bez przerwy nuciłem Adelitę (i to nie wiem nawet, czy nie właśnie z tym ruskim, stalinowskim, ale jakże adekwatnym w tym akurat przypadku, tekstem o "swobodnym dyszeniu", choć mój rosyjski to ponury żart, mimo dziewięciu lat nauki).
W każdym razie facet się rozgadał, a ja, nie mając już tego wieczora nadziei na komputer, z którego mółbym wycisnąć jakąś radość czy pożytek, nie okazałem się przeciwny rozmowie od serca. Chyba ta sprawa chłopaka od długiego czasu męczyła, bo b. szybko wyznał mi, że tak właściwie, to on przez ten ostatni rok - a ta jego firma istniałą właśnie coś koło roku - wykonywał robotę dla takich jakichś facetów... Z Pruszcza czy jakiejś Orunii... Nie pamiętam skąd, bo to nie było specjalnie ważne, choć powiedział, i to było gdzieś za centrum Gdańska...
Ta robota polegała na programowaniu automatów do hazardu. I jakoś tak od razu rozmowa zeszła na takie urządzonko, które latem, chyba nawet co lato, ale na pewno tego ostatniego lata, stało sobie w tej luce tuż przed dawną Algą, po prawej stronie najsławniejszego chyba deptaka w tenkraju, czyli ulicy Monte Cassino w Sopocie. To nie był żaden jednoręki bandyta, choć związek z jednoręcznością też miał. Taki, że była to gruszka bokserska wisząca sobie na pręcie, zamiast na lince, a jak się ją (jednorącz) walnęło, to ona, na jakimś tam displayu, pokazywała siłę tego uderzenia.
Za taki pomiar płaciło się pięć złotych, ale w końcu do Sopotu w lecie przyjeżdża pewnie ze dwa miliony stonki (z całym szacunkiem), więc paru ludzi mających taką, albo i większą, sumę w kieszeni, żeby zaimponować koleżance albo sprawdzić, czy mają szansę z sąsiadem, który im bajeruje żonę i córkę, zawsze się znajdowało.
Wyznałem memu nowopoznanemu przyjacielowi... (Ale jakże szybko miała się ta znajomość zakończyć, ach!) Wyznałem mu zatem... A może to ja w ogóle o tej gruszce wspomniałem? W każdym razie rzekłem, że sam tę gruszkę boksowałem i miałem wynik, po którym kilku zgromadzonych tam mężczyzn niemal biło mi brawo, a kobiety patrzyły na mnie jak na idealnego dawcę materiału genetycznego, ale potem (i to była moja tragedia owego czasu) przyszło kilku młodych Holendrów, a jeden z nich, taki dość szczupły karateka, osiągnął wynik jeszcze lepszy od mojego.
Wydałem tam potem całkiem sporo pięciozłotówek, żeby tego Holendra pobić, ale mi się nie udało. Moja ówczesna dziewczyna zdawała się mojego dramatu nie rozumieć, dla niej brawa publiczności (bo Holender faktycznie nie dostał żadnych braw - szowinizm to był, czy brak tolerancji?) przesądziły i byłem w jej oczach... Jak wspomniałem wyżej - materiał genetyczny itd. Jak i w oczach wszystkich kobiet, które zaszczyciły wtedy to miejsce swoją żeńską obecnością. Mnie jednak ta sprawa męczyła cały czas...
Nie wiem zresztą, czy i jakimiś innymi on się jeszcze też zajmował, bo jedynym dyskutowanym przez nas była właśnie ta grucha, która tak poharatała moje życie. Poczułem w każdym razie ulgę, przypływ nowej nadziei i omal nie ucałowałem posłańca owej błogosławionej nowiny, ale my nie o tym. Potem rozmawialiśmy jeszcze chwilę o Christianii, oraz o tym, jak on tę swoją "działalność gospodarczą" przez ten rok prowadził.
Nie ukrywam, że zaskoczyła mnie, a nawet nieco jakby zaimponowała, informacja, iż on nigdy, zgodnie z tym co mówił, nie zapłacił żadnego ZUSu czy podatku. Niestety nie wiem, jak było z kosztem wynajmu tego, zaiste imponującego. lokalu w naprawdę niezłym punkcie. Płacił? Trochę wątpię. Całkiem nie znam się na stawkach, ale tak na oko to by dla mnie musiało być dobre kilka tysięcy miesięcznie. Dzisiaj ten lokal jest podzielony na dwie czy trzy różne firmy, i one zdaje się dość szybko rezygnują, może częściowo przynajmniej z powodu tych kosztów wynajmu.
Potem w każdym razie się rozstaliśmy, nie bez łez i obietnic, że kiedyś, za pół wieku, o tej samej porze, w tym samym miejscu... Nie, wygłupam się - rozstaliśmy się i każdy poszedł swoją drogą. To by chyba było na tyle, nic więcej sobie w tej chwili nie przypominam.
triarius
P.S. Nie jestem paryskim kabaretem, żeby żyć z obrażania swojej publiczności, ale muszę zapytać: czy my naprawdę jesteśmy wśród takich idiotów, że nikt nie potrafi sformułować jakiejkolwiek senownej, albo tylko oryginalnej i mającej ręce i nogi, hipotezy na temat udziału MAFII TEKTUROWEJ w próbie zamordowania tego tam Skripala? Weźcie trochę się ogarnijcie ludzie! Tutaj chodzi o wasz honor, a trochę i mój, oraz o żółte pasy, lub co najmniej o czarne paseczki na waszych białych pasach. Rozumiemy się?
Szanowny Panie Tygrysie!
OdpowiedzUsuńTwój blog czytam (semi)regularnie od wielu lat. Czasem nawet komentuję.
Wpis, oczywiście, ciekawy. Przypomniał mi Twoje reminescencje z Libii. Nie wiem, czemu.
Z zupełnie innej beczki: winienem zrobić sobie powtórkę z tygrysizmu (czytając Twe starsze wpisy, np.), ostatnio jednak nie miewam czasu… obiecuję poprawę.
Coraz bardziej do mnie dociera, że tak niewprawnie się wyrażę, konieczność głębokich zmian w naszej, polskiej mentalności. Wiele jej elementów, w tym tych często gęsto krytykowanych, jest dobrych. Nie jesteśmy jakimś najgorszym, przeklętym narodem. Niemniej jednak politycznego zmysłu, dyscypliny, struktury, posłuchu wobec autorytetu (tego właściwego! Idiotów lubimy i potrafimy słuchać aż za dobrze) brakuje nam bardzo. Choć wciąż nie wiem, jak by to można zmienić, pocieszam się myślą, że dostrzec problem to ćwierć sukcesu.
Pzdrwm/ Vale
Anon2
PS Na ogon uważam.
Dzięki za ten komęt! Widzi Pan, że mnie nie rozpieszczą. (Choć wolałbym bez panów. Polskich panów, hłe hłe. To wziąłem akurat od Nicka, ale mi się to podoba. W sieci. Już na judo, gdzie poszedłem po dosłownie 40 latach przerwy, traktują mnie przez "pan", a ja przecież żaden sensei.)
UsuńCo do diagnozy, to ogólna jest dziecinnie prosta: ELITA i HIERARCHIA. Oczywiście nie mówię o jakichś złotych wannach, bezkarności, wynoszeniu się i temuż podobnież, tylko o słuchaniu raczej mądrego patrioty, niż głupiego i/lub obcego (choć Monteverd bije rodzimych each way, moim skromnym).
Problem tylko, że nie wiadomo jak to zrobić. Teoretycznie szkoła, ale to sprawa na 30 lat, Unia nie pozwoli... Co zrobiić z targowicą? Co zrobić z "równouprawnieniem", które niszczy nie tylko nas, ale cały Zachód? Przecież nie chodzi o jakąś chamską k*winiczną pogardę dla kobiet, o co nie byłoby aż tak trudno, tylko wręcz przeciwnie.
Martwi mnie myśl, że... O czym już kiedyś wspomniałem... Ścigamy i naśladujemy mniej nieszczęśliwie potraktowane przez Historię kraje, zapominając przy tym, że one są w głębokim upadku. Upadek US of A widać przecież niemal gołym okiem, a zachodnia europa to od dawna trup.
A my albo to, albo gratulujemy sobie naszych słodkich cech, które nam tu sprowadziły Krzyżaków i tę całą resztę, grupy rekonstrukcyjne i martyrologia... A Putin z worem czeka.
Słyszałem odatnio w "naszych" TV sensowne wypowiedzi o tym, że nam wygubili elity, jak i durne, że "taka jest przecież nasza historia, więc brenzlowanie się..." nie tak to określił, ale w sumie o to chodziło "... narodową martyrologią jest OK".
Nie mówię zapomnieć czy załgać, ale 5 dni w roku płaczu i posypywania głowy popiołem, przez resztę czasu zachowujmy się jak na mężczyzn (choćby słuchali "Lamentu Ariadny") przystało! Może wtedy i baby zaczną nas znowu kochać i wyjdziemy z tego śmiertelnego korkociąga.
Pzdrwm
Słowo "elita" kojarzy mi się z modnymi w latach 90 nowo powstającymi autorskimi profilami klas szkół średnich. Ile w tym było pychy! I tak jest chyba do dzisiaj. Te nasze elity 3 RP to pokłosie tej elitarnej naiwności. O wiele bardziej podoba mi się: "przywódca". Nawet "führer" brzmi już bardziej po ludzku niż "elita".
OdpowiedzUsuń2. Pycha to teologicznie najcięższy grzech. Ona sprowadziła na Adama grzech pierworodny i śmierć.
Nie sądzisz Tigre, że z tymi polskimi elitami to mamy kłopot znacznie starszy niż od peerelu? Ba! Wydaje się, że znacznie starszy niż od Katynia...
OdpowiedzUsuńCzytałeś może "Niemcewicza od przodu i tyłu" K.Zbyszewskiego? W przedmowie do drugiego wydania z pamiętnego 1939 r. zamieścił m.in. takie słowa:
"(...)Niektórzy mało rozgarnięci czytelnicy mogą się dopatrywać w mojej książce braku poszanowania dla religii, wojskowości, monarchii, arystokracji, sejmu, moralności - no dla wszystkiego.
Protestuję jak najenergiczniej. Ani mi w głowie żadne "szarganie świętości". Lecz nie mogę ludzi, co doprowadzili Polskę do upadku, przedstawiać w korzystnym świetle. Bardzo wygodnie zwalać wszelkie nieszczęścia na zły los, fatum, sytuację międzynarodową - ale to nie przekonywujące. Jeśli zdechnie osioł - może istotnie to tylko pech, ale gdy ginie całe państwo, ktoś jednak jest temu winien.
Polska upadła nie z powodu Katarzyny i Prus, lecz z winy Poniatowskiego, magnatów, biskupów i szlachty.(...)"
Ale jeszcze ciekawszy jest komentarz jego brata Wacława, dotyczący reakcji przedstawiciela elit IIRP (ha!rzec by można nawet ich crème de la crème) na tę lekturę:
https://www.polskieradio.pl/68/2461/Audio/319623,Wybitni-Polacy-nr-155
Ciekawe co?
Ależ to są dokładnie moje poglądy! Wyraziłem je całkiem niedawno u Kuraka (którego naprawdę cenię), kiedy ten zaczął się rozpływać nad naszą wrodzoną tolerancją i humanitarną słodyczą przez wieli. Napisałem, że "przodkowie radośnie spaprali niepodległość", czy może po prostu "stracili"...
UsuńNasprowadzaliśmy sobie tu krzyżaków, tych drugich też, nasza wolna elekcja to był ponury żart i zaproszenie do rozbiorów, nasza szlachta miała w dupie germanizację plebejów ze Śląska... Pierwsza RP była chorym państwem, a właściwie to nie państwem, tylko czymś proto-państwowym, potem byliśmy najautentyczniejszą kolonią w afrykańskim stylu w środku Europy...
Jasne, należy czcić tych, co coś dla Polski chcieli i za to zapłacili, ale nie brenzlować się martyrologią 24/7, jak to robimy, jeśli już komuś nie pasuje po prostu targowiczenie... Pięć dni w roku na full, a potem już normalnie. A u nas to albo takie martyrologiczne cyrki, albo w drugą stronę też na full, czyli wulgarna ekonomia, ściganie Zachodu (który Putek właśnie genialnie załatwia przy pomocy czegoś tak niby mało istotnego, jak Syria, ale czemu się dziwić, jeśli po drugiej stronie mamy Merkelę i, nie aż tyle lepiej, Trumpa.)
Pzdrwm
Zauważ, że ten martyrologiczno-patriotyczny onanizm rozkwita nadal w najlepsze (vide Smoleńsk) - weszliśmy jakoś w tę rolę połamańców i ofiar losu, co jest zaiste żałosne, jak na zawołanie naszych wrogów (aż nie do wiary, że nie ma tu żadnej zewnętrznej siły sprawczej!)
OdpowiedzUsuń