Świetnie pamiętam, jak się zaczął stan wojenny. Ale poważnych i duszoszczipatielnych opowieści nie brakuje, też bym potrafił napisać długą historię tego rodzaju na bazie własnych wspomnień, w końcu coś tak się robiło, zarówno przed, jak i po 13 grudnia. (Oczywiście za bohatera się nie uważam, a żadna prawdziwa martyrologia też mnie nie spotkała.)
Zamiast martyrologii i wzniosłych słów - to moje całkiem impresyjne, króciutkie wspomnienie na temat początku stanu wojennego:
Żona dawno poszła spać, a ja gnuśnie oglądałem w TV (państwowej, innej nie było) włoski film o takim dziewiętnastowiecznym anarchiście, którego skazują na ciężkie roboty, i który potem płynąc łódką z innymi więźniami po wielu, wielu latach, widzi nowych więźniów, ale już nie terrorystów, tylko jakby prawdziwych leninowców. I facetowi robi się żal, widać to po jego minie, że zmarnował życie dla błędnej idei, a przecież... I nagle, w tym momencie, program przerwał się, od tak. Ekran ciemny, żadnego głosu.
Poszedłem spać, a rano żona mówi mi, że "stan wojenny". Nie pamiętam, czy mnie zbudziła, czy dospałem sam z siebie. Atmosfera faktycznie była napięta od dłuższego czasu przedtem, nad drzwiami naprawdę miałem jakieś znaki kredą, jak wielu kolegów zresztą - albo straszyli, albo byliśmy przeznaczeni do którejś z kolejnych fal aresztowań.
Co się potem działo nie będę opowiadał, choć były to rzeczy zabawne. W każdym razie najlepiej pamiętam, że moją 73-letnią wtedy babcię obładowaliśmy gdańskimi podziemnymi pisemkami i wysłaliśmy pociągiem do Wrocławia, bo nikt w normalnym wieku nie miał szansy się przedostać. Pojechała i wróciła z wrocławskimi podziemnymi pisemkami.
Najbardziej ubawiło mnie, że kumpel mi opowiadał, że kiedy poszedłem sprawdzić co u niego i spotkałem tylko jego rodzinę, której nigdy przedtem nie widziałem, to potem mu powiedziano: "był tu jakiś ubek i pytał o ciebie".
Oczywiście były także i znacznie poważniejsze sprawy. Był strajk w zakładzie, gdzie pracowałem. Były demonstracje, obawy przed masakrą, sowiecką interwencją, był cień nadziei na zbuntowanie się wojska przy braku interwencji. Byłem delegatem komitetu strajkowego do Stoczni Gdańskiej ("imienia Lenina"). Miałem o tyle szczęście, że w noc zomowskiej interwencji w Stoczni był tam z mojego zakładu mój zmiennik. A jeszcze przedtem pod Stocznią stały czołgi i skoty, a myśmy zdobili je kwiatami, plakietkami "Solidarności", częstowali tych żołnierzy i nawiązywali z nimi przyjazne stosunki. (Potem, z tego co wiem, wszyscy skończyli w karnej kompanii w Orzyszu.)
Był też ten ponury, ale ponury w jakiś całkiem wyjątkowy sposób, nastrój. Jeszcze bardziej subiektywnie, to były, stale niemal dźwięczące mi w uszach, słowa piosenki Kelusa o tym, że "historia zrobi szwoleżerów z nas, albo zrobi z nas naleśnik". Ale to był jeszcze poniekąd wyraz nadziei, że "tak przecież to się nie może skończyć". (A jednak się skończyło i 25 lat po tym wszystkim nadal żyjemy w kraju, gdzie zza kurtyny Urban i dawni towarzysze Jaruzelskiego pociągają za sznurki, śmiejąc się z naszej głupoty i niedołęstwa.)
Tak to osobiście pamiętam i takie myśli mi się nasuwają, kiedy słyszę "13 grudnia".
triarius
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz