Na Forum Frondy ktoś ostatnio od niechcenia, ale chyba z pełnym przekonaniem, wyraził opinię, iż "wszyscy jesteśmy liberałami". Zaprotestowałem, że nie wszyscy, bo ja z pewnością nie. Wtedy zaczęto mnie pouczać, że przecież "nie być liberałem oznaczałoby, iż jest się przeciw obywatelskim wolnościom, bo wolność to przecież właśnie libertas".
Przekonania tego typu muszą być dość powszechne, pozwolę więc sobie sprawę wyjaśnić tak, jak ja ją rozumiem. Otóż związek "liberalizmu" z "wolnością" czyli "libertas" jest czysto werbalny. Żadna równość "liberalizm = wolność" nie może być traktowana poważnie, bo po prostu nic nie oznacza. Najgłupszą i naobrzydliwszą doktrynę można sobie nazwać dowolnie uroczym i wzniosłym określeniem, a mając odpowiednie środki propagandowe, można to miano powszechnie wylasnować. I co z tego miałoby wyniknąć?
Liberalizm rozpoczyna się od dwóch tekstów Johna Locke napisanych pod koniec XVII w. Co więcej były to teksty nie jakoś specjalnie głębokie, a po prostu pubicystyczne pamflety (żeby nie powiedzieć propagandowe). "Libertas" zaś w znaczeniu wolności obywatelskich istnieje dobrze ponad 2 tysiące lat.
Cóż to jest zatem "liberalizm", skoro nie jest to po prostu "wolność"? Jest to doktryna społeczna, inaczej mówiąc ideologia, której fundamenctem jest założenie, iż wszelkie międzyludzkie stosunki opierają się na zasadach analogicznych do tzw. "wolnego rynku" (lub nawet z nim tożsamych). Czyli praktycznie jedynie na wyborze opartym o świadomy rachunek zysków i strat, przyjemności i przykrości. Sam Locke zawarł w swej doktrynie kilka własnych idiosynkrazji i rzeczy, które głosiło jego własne polityczne stronnictwo (angielscy whigowie wspierający nową dynastię), najcharakterystyczniejszą z których jest "święte prawo własności". Locke miał na ten temat jakiś fetysz - sam Bóg, jak wynika z wielu fragmentów jego pism, był dla niego przede wszystkim właśnie strażnikiem prawa własności.
Niedługo potem liberalizm stał się czymś w rodzaju oficjalnej doktryny oświecenia. Niezwykle dobrze zresztą pasował do mechanistycznego, choć często podlanego mętnym deizmem, sposobu rozumienia świata uprawianego przez oświeceniowych mędrków.
Ponieważ w zetknięciu z realnym światem zasadnicze założenie liberalizmu raz po raz okazuje się fałszywe, a często nawet absurdalne, zaczęto doń dość arbitralnie włączać różne inne koncepty i idee, mające uczynić liberalną ideologię czymś, co daje się zaakceptować poza czysto kawiarnianymi dyskusjami czy polityczną propagandą. Najważniejszym z tych dodatków było - i jest do dzisiaj - wzięte od Jana-Jakuba Rousseau przekonanie, że "wszyscy ludzie są z natury dobrzy".
Nie muszę chyba wyjaśniać, że przekonanie to nie opiera się na zadnych konkretnych dowodach (nie mówiąc już o tym, że jest sprzeczne z nauką KK). Mimo swych braków bardzo się jednak ten dodatek liberałom przydaje - dzięki niemu liberalizm nie jest już powszechnie widziany, jako skrajnie redukcjonistyczna ideologia, twór oderwanych od życia mózgowców próbujących wcisnąć realny świat w swoje wydumane i ciasne poglądy, tylko jako coś szerokiego, eklektycznego w dobrym znaczeniu, po prostu "ucieleśnienie zdrowego rozsądku". Nie muszę jednak chyba nikomu poważnie traktującemu reliigię wyjaśniać, jak prymitywny, jak utylitarystyczny, jak fałszywy wreszcie jest ten liberalny "Bóg", który ma pomagać na wszystko, co nie pasuje do ideału, ale który nie ma prawa niczego sam wymagać i którego usuwa się bez cienia wstydu na strych, kiedy nie jest potrzebny.
Co do przekonania, iż "ludzie z natury są dobrzy", zwrócę tu uwagę, że jednak w przekonanu rasowego liberała ludzie stają się złymi demonami, kiedy tylko otrzymują jakąkolwiek władzę. Do dziś (czyli po czterystu latach istnienia liberalizmu) nie ma do żadnego racjonalnego wytłumaczenia - poza płaskim i durnym aforyzmem Lorda Actona, faceta nudnego zresztą jak flaki z olejem - ale jest to jeden z fundamentów liberalnej religii (tak - religii - powiedzmy sobie to wreszcie!).
Nie wdając się tutaj z braku miejsca w streszczanie całej historii liberalnej myśli, powiem tylko jeszcze, że inni myśliciele dodawali do pierwotnego liberalizmu różne własne modyfikacje i uzupełnienia, skutkiem czego stawał on się częstokroć trudny do rozpoznania dla niewprawnego oka. Jednak od gloryfikacji prawa dżungli przez Herberta Spencera, po mętną miłość człowieka zbliżającą się zdecydowanie do dzisiejszej socjaldemokracji w jej akademickim zachodnim wydaniu, jest to cały czas liberalizm, ze swą tendencją do atomizacji społeczeństwa, z odrzucaniem wszelkich nie do końca racjonalnych (i rozwodnionej dzisiaj panującej wersji liberalizmu nie całkiem prospołecznych) motywów i tendencji, z utopijną wiarą, iż kiedy liberalizm zapanuje na całym świecie, skończą się wojny, bieda, nieszczęścia, a zacznie ziemski raj.
Jeśli ktoś nie wierzy mym ostatnim słowom, to niech przeczyta kilka stron z proroka "nowoczesnego liberalizmu" von Misesa. Jestem całkowicie pewien, iż większość ludzi powołujących się na niego z wiarą i zapałem zaczerwieniłoby się ze wstydu, gdyby naprawdę wiedziało co jest w pismach tego pana. (Nie ma tam po prostu absolutnie nic, W każdym razie nic poza coś, co móglby mówić najmętniejszy kochający ludzkość socjaldemokrata, plus oczywiście spora ilość peanów do wolnego rynku, który to rynek ma te wszystkie socjaldemokratyczne ideał zrealizować.)
No dobra, na razie zacznę kończyć, bo długi już się zrobił ten tekst, choć Deo volente napiszę jeszcze sporo o liberaliźmie i nie będą do rzeczy przesadnie dlań pochlebne. Więc jeszcze tylko taka oto sprawa...
Jeśli prawdą jest, że "wszyscy jesteśmy liberałami" - ponieważ "wszyscy kochamy wolność", to prawdą też jest, ponieważ "wszyscy chcemy czegoś więcej, iż "WSZYSCY JESTEśMY BOLSZEWIKAMI". (Bo przecież "bolszewik" to taki, który chce więcej - od rosyjskiego "bolszie" czyli "więcej".)
Czego sobie i Państwu gorąco życzę.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz