piątek, marca 23, 2012

Dlaczego nie zostanę pisarzem katolickim

Dwa razy, z tego co pamiętam, odczułem autentyczne metafizyczne przerażenie. Raz, chyba niemal ze czterdzieści lat temu, kiedy czytałem powieść współczesnej (w każdym razie stosunkowo) brytyjskiej pisarki... Nazwisko pęta mi się po głowie, ale akurat z pamięci mi wyleciało. (Dzięki, doktorze Alzheimer!) W każdym razie było tam o takim zdemoralizowanym, rozpitym i rozpustnym pastorze, który wadził się z Bogiem... I jakoś bardzo sugestywnie autorka powieści, poprzez myśli i uczucia tego pastora, przedstawiła tego Boga obojętność na ludzkie sprawy. (Przypomniałem sobie - to była, niemal na pewno, Iris Murdoch.)

Mówię zupełnie poważnie - odczułem autentyczne przerażenie! I było ono z całą pewnością metafizyczne, ponieważ nie chodziło o nic ziemskiego, konkretnego, a tylko właśnie o tę Bożą obojętność. Nie trwało to specjalnie długo i nie doszukałem się u siebie jakichś trwałych zmian w wyniku tego przeżycia, ale to nie była ani halucynacja, ani żadna kpina.

Nie była to nawet byle ulotna łezka, taka, jaka potrafi mi się zakręcić w oku, kiedy czasem ujrzę na jakimś ekranie - co nie jest częste, bo na ekranach oglądam raczej inne rzeczy, niż wyciskacze łez jakiegokolwiek typu! - krzywdę jakiegoś źwierzątka, dziecka... (I nie wspomnę co jeszcze to potrafi, bo przecież np. w miłość właściwie nie wierzę.) A najciekawsze być może w tym wszystkim jest to, że przecież wtedy też, jak teraz, absolutnie nie byłem religijny. Cóż mi więc szkodziła ta Boża obojętność? A jednak jakoś mnie to ruszyło.

Drugi raz przeżyłem metafizyczne przerażenie przy lekturze mojego ulubionego (i świeckiego do szpiku kości) Roberta Ardreya. I też było to bardzo dawno, z pewnością dobrze ponad dwadzieścia lat temu. Ardrey porównuje gdzieś mianowicie czas do podnoszącego się powoli poziomu morza, które stopniowo zaciera absolutnie wszystko na brzegu - wyżej i wyżej, dalej i dalej... Zawsze o tym przecież wiedziałem, ale ten Ardreya opis, jak to ABSOLUTNIE WSZYSTKO prędzej czy później zniknie, nie pozostawiając najmniejszego śladu, najmniejszego wspomnienia... Bo przecież ci, którzy by mieli mieć te wspomnienia, tak samo w końcu bez śladu znikną... Ten opis naprawdę mną wstrząsnął.

(W końcu, dużo później, znalazłem gdzie to Ardrey pisał - to było w "African Genesis".)

No i tak się czasem zastanawiam, szczególnie kiedy rozmyślam nad tym, co się naprawdę dzieje w tej chwili w historii, i nad ewentualną w niej rolą Kościoła Katolickiego. Czy on jeszcze jakąś rolę w ogóle ma, czy może jego rola, przynajmniej ta czysto ziemska i historyczna, jest już skończona. A przyznam, że się zastanawiam dość często, także nad tą sprawą Kościoła, choć przecież katolik ze mnie co najmniej marny. Tu mógłbym sporo przykrych rzeczy dopisać, i to wcale nie na swój temat, tylko właśnie...

Ale zmilczę, bo nie chodzi mi o obrażanie niczyich tzw. "uczuć religijnych" - choćby "uczuć religijnych" ministrantów, których jakoś przecież szanuję - po prostu nie chciałbym, by to akurat oni rządzili Polską i nadawali ton prawicy. Nie chodzi mi też o szukanie wrogów, czy bezinteresowne szokowanie.

Zamiast tego zadam - sobie samemu i ewentualnym czytelnikom - pytanie. Pytanie o to, ile to, i jakich konkretnie, metafizycznych przerażeń odczuł w swoim życiu normalny, zdrowy posoborowy polski katolik? Albo - co mi tam, nie będę se żałował! - normalny, zdrowy hierarcha Kościoła Katolickiego w Polsce? Setki? Św. Teresa de Ávila z pewnością przeżywała ich kilka w miesiącu. Mówię to z pewną znajomością faktów, bo nieco jej czytałem, nieco też o niej, a poza tym widziałem całkiem fajną hiszpańską jej biografię w postaci kilkuodcinkowego serialu.

Większość innych świętych - przynajmniej tych dawniejszych i tych, którzy dożyli dorosłości, nie będąc przy tym wiecznymi dziećmi, radującymi się na okrągło wizją zbawienia, czy czymś podobnym - też pewnie miała ich sporo. A zresztą nie muszą być metafizyczne przerażenia. Mogą być jakieś inne METAFIZYCZNE stany, mające związek z wyznawaną religią. Nie żebym kogoś śmiał osądzać, ale śmiem jednak podejrzewać, iż takich stanów na jednego polskiego katolika przypada jakaś pomijalna statystycznie ilość. I raczej na cały polski Kościół byłoby tego coś zbliżonego do moich dwóch na 40 lat dorosłego życia. Albo i nie to.

No dobra, może jest tego nieco więcej, ale tacy ludzie, którzy je przeżywają umierają i od razu zostają (słusznie!) beatyfikowani. Albo w każdym razie powinni. Odliczmy jednak tych religijnych championów od reszty trzódki, o co mamy? Mówię otwarcie - ja naprawdę nie wiem! Niby skąd mam wiedzieć? Ale gdybym był standardowym, normalnym polskim katolikiem, to bym się nad tym poważnie zastanowił!

Od jakiegoś czasu myślę o tym, że blog to nie jest dość poważne medium dla kogoś, kto się, w sensie intelektualnym, traktuje tak poważnie, jak ja. I forma, którą blog... Może nie "wymusza", ale na którą POZWALA, a ja skwapliwie z tego korzystam - też nie jest na miarę takiego gościa. Myślę więc sobie, że można by, albo i trzeba, napisać coś nadającego się na książkę. I to właśnie raczej, o dziwo, jakąś literaturę - w sensie fikcję. Bo inaczej będzie to samo, tylko nieco bardziej dopracowane, a za to O WIELE dla mnie trudniejsze do pisania i w ogóle tortura.

I dzisiaj przyszedł mi, wśród mnogich innych, które jednak wciąż nie spełniają wymaganego standardu - a bez tego przecież nawet się do pisania noweli czy powieści nie wezmę! - taki jeden. Pomysł na nowelę katolicką i jednocześnie metafizyczną. Próbującą w ewentualnym czytelniku wzbudzić metafizyczne stany. Czemu nie takie właśnie, z grubsza, metafizyczne przerażenie, jak te, o których wspomniałem na początku? Tyle że oczywiście katolicko ortodoksyjne - przynajmniej w swym zakończeniu, happy endzie. I w ogóle, oczywiście, służące ad maiorem Dei gloriam i ku wzmocnieniu katolickiej duszy.

Więc byłoby jakoś tak, że do spowiedzi przychodzi człowiek i wyznaje, że zabił. Żałuje, bo to grzech, ale nie słychać w jego głosie obrzydzenia dla swego czynu. "Jak to się stało, mój synu?!" (Mówią tak jeszcze w posoborowym Kościele? Może to był stary, jeszcze trochę przedsoborowy ksiądz. Albo się zmieni.) A człowiek na to, że w kilku, sami pobożni katolicy, zawiązali spisek w celu obrony religii i wartości, w sposób wreszcie skuteczny i dość, jak na te czasy, radykalny. No i istniała groźba, że sprawa się wyda, wszyscy wpadną, nie można było ryzykować. Więc zabił. Żałuje grzechu, ale liczy na rozgrzeszenie. Samego czynu nie żałuje, zrobiłby to ponownie.

Ksiądz zaniepokojony już na serio. "Mój synu, wyznaj mi wszystko! Otwórz swe serce Bogu, a On..." I te rzeczy. Na to ów człowiek, że mają coś wysadzić w powietrze. "A ofiary, mój synu, a ofiary!?" Na to pada odpowiedź, że "Tak, jak najbardziej, i to sporo. W końcu kiedyś oni też muszą zacząć płacić za swoje czyny. My też musimy zacząć realnie walczyć, inaczej Kościół zginie albo się do końca sprostytuuje. Skończy się Wiara, skończy się Polska, skończą się Wartości. Udowodnili, że to jedyny na nich sposób. Niestety!" (Tak odpowiada ten człowiek, to oczywiście nie ja tak mówię.)

No i tak sobie rozmawiają, dalszy ciąg samej spowiedzi nie jest już, dla naszej noweli znaczy, aż tak istotny. Możemy sobie go ewentualnie nawet darować. (A może zresztą dla noweli by i był istotny, ale dla naszego szkicu und streszczenia nie jest.)

Powiedzmy, że człowiek nie dostał rozgrzeszenia, bo nie dość żałował... W każdej innej sprawie, podejrzewam, to by dzisiaj nie stanowiło istotnej przeszkody. (Katolickie pogrzeby z udziałem arcybiskupów dla zamordowanych w burdelu gangsterów i komuszych wrogów Kościoła mi to co najmniej sugerują. Nawet przecież żadnego oburzenia przy tym nie było słychać.)

Ale mniejsza o tego gościa, jego dalsze losy i dalsze losy jego spisku. zostawmy sobie tego księdza... Sam na sam z tajemnicą spowiedzi... Sam na sam z wartościami - tymi powszechnie dziś głoszonymi przez media i tzw. autorytety, powszechnie, jak by się mogło zdawać, podzielanymi przez ogół, z katolikami jak najbardziej na czele. I z drugiej strony z liczącą dwa tysiące lat historią wiary katolickiej, Kościoła, z tej wiary wartościami...

Co zrobi ten ksiądz? I dlaczego? W sensie: co będzie nim powodowało? Czy będzie miał rację? Konkrety? Dobra, trochę konkretów! Na przykład - czy natychmiast zadzwoni na anonimowy telefon i zamelduje, że zamach jest planowany? I poda maksymalną ilość szczegółów, tak, by jacyś antyterroryści mogli się zaczaić, zapobiec i zlikwidować? Jak będzie się to miało, waszym zdaniem, do tajemnicy spowiedzi? Jak będzie się miało do katolickich wartości?

Nie, stanowczo, jeśli osadzimy ją w obecnych czasach, cała ta historia nie rokuje cienia nadziei - nie tylko na jakieś metafizyczne dreszcze, ale choćby tylko na interesującą moralną zagwozdkę. Nie w przypadku spowiednika w każdym razie, a o jego moralne zagwozdki i, lepiej jeszcze, metafizyczne przeżycia, nam w tej historii akurat chodziło. Nawet takie drugorzędne, z moralnego punktu widzenia, kwestie, jak ta dlaczego ów spowiednik sam zadzwonił, anonimowo, a nie zwalił odpowiedzialności (jaka znowu odpowiedzialność?!) na przełożonego, mają dziecinnie trywialną odpowiedź.

(Ktoś nie wie? OK - dlatego, że przełożony momentalnie zdegradowałby go do. góra, kościelnego, jednocześnie denuncjując do KG... ABW... ery...? Jakoś tak, to się zbyt często zmienia jak na moją sklerozę, sorry! Za co by go tak potraktował? - spyta ktoś. Nie, wy tak poważnie? Za to, że nie wyskoczył z konfesjonału, nie obezwładnił przestępcy, i nie odholował go na najbliższy posterunek. Domagając się oczywiście przy tym magna voce przywrócenia kary śmierci "w takich wyjątkowych przypadkach".)

Jeśli naprawdę uważacie (jak zdaje się dzisiaj sądzić przeważająca część hierarchii), że wartości są cacy, a Kościół ma zasługę, że je odkrył i wylansował, ale teraz już inne siły wprowadzają je w życie. Czasem coś, tu i ówdzie, zmieniwszy, ale cóż to w końcu wobec wieczności. Bo "królestwo moje nie jest z tego świata". A te siły i tak są cholernie silne i agresywne, więc po kiego grzyba bez sensu włazić im w drogę, kiedy przecież rola Kościoła jest całkiem inna. A jaka to KONKRETNIE rola, że spytam? No więc, jeśli naprawdę tak uważacie, to przyznajcie to otwarcie - przed sobą, a najlepiej nie tylko przed sobą. Bo na razie wygląda, że tego typu poglądy jak najbardziej działają, ale tylko wtedy, kiedy są "potrzebne" i wygodne.

Obawiam się jednak, że tego typu powiastki, jaką tutaj naszkicowałem, napisać się dziś nie da. Po prostu. A raczej że się oczywiście da, tylko że to nie ma sensu, bo o żadnym metafizycznym przerażeniu - ani o metafizycznym CZYMKOLWIEK zresztą - nie ma co tutaj nawet marzyć. Nie ten Kościół, nie ta metafizyka. Ale temacik do rozważań, jak sądzę, tutaj jest. Szczególnie interesująca wydaje mi się, bo w miarę konkretna, sprawa tej TAJEMNICY SPOWIEDZI.

Już fakt, że co któryś ksiądz to był TW, a w takim przypadku trudno naprawdę liczyć na zachowanie tej tajemnicy we WSZYSTKICH okolicznościach... Kościołowi to się zdaje nie przeszkadzać, ale to chyba jednak nadmiar optymizmu. To teraz, bo teraz, wraz z liberalizmem (realnym) mamy także różne inne czynniki, czyniące z tej - dawniej jednoznacznie CZARNO-BIAŁEJ sprawy - coś szaro-różowego. Jak wszystko już niemal dzisiaj, a jeśli coś jeszcze nie dzisiaj, to jutro już na pewno.

Tak więc tej nowelki nie napiszę i raczej nikomu tego tematu nie polecam - chyba że ktoś chce napisać sensacyjną historię o dzielnych antyterrorystach i współpracy ponad granicami - ale zastanowić się chyba warto. Szczególnie, jeśli ktoś się wciąż uważa za katolika i nie przyjmuje jako absolutnej (religijnej!) prawdy, tego, że wartości liberalne i "prawa człowieka" stoją wyżej od tego, co Kościół głosił przez jakieś z grubsza 1950 lat.

* * *

A na nieco inną nutę, może warto się też zastanowić, czy pisanie "poważnej" literatury, która na serio nawet nie stara się generować metafizycznego przerażenia, ani żadnego innego metafizycznego przeżycia, w ogóle ma sens. I czy w ogóle wypada takie coś robić. Plus problemik taki, jaka mianowicie część współczesnej literatury, i ogólnie "sztuki", dałaby się w ogóle w takich kategoriach rozważać. Nie mówiąc już o tym, że jeśli ta literatura czy sztuka głosi się "religijną", to jednak miałaby w tym względzie jeszcze nieco większe obowiązki. Chyba że, co nie jest całkiem wykluczone, ja po prostu z tego nic nie rozumiem.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

15 komentarzy:

  1. Myślę, że przeżycia metafizyczne pojawiają się wtedy, kiedy naprawdę tego pragniemy. To tak samo, gdy przeżywamy czyjąś śmierć i nie możemy się z nią pogodzić, doznajemy uczucia, że ta osobą jest blisko, że odczuwamy jej obecność. Tak myślę. Sama miałam takie przeżycia...wiem, to brzmi absurdalnie, ale ja tak to odczuwam.

    A naprawdę drogi Tygrysie nie wierzysz w miłość? Może stąd u Ciebie brak przeżyć metafizycznych.
    Żartuje, ale w tym coś jest, uczuciowość, jest jednym z elementów katolicyzmu w końcu.

    OdpowiedzUsuń
  2. ach, a co do tej powieści, nowelki. Jeżeli to był ksiądz - taki prawdziwy, jeszcze przedsoborowy, na pewno będzie próbował odwieść przy spowiedzi tego mężczyznę od popełnienia zbrodni, zamachu, w który mogą w końcu zginąć niewinni. Ale sądzę też, że nie może złamać tajemnicy spowiedzi, więc jedyne co może zrobić, to tylko od tego go próbować odwieść.
    A zbrodnia już popełniona, no cóż, dzięki Bogu nie jestem księdzem i nie muszę mieć takich dylematów.

    OdpowiedzUsuń
  3. @ Iwona Jarecka

    Jaki znowu brak metafizycznych przeżyć?! Całe dwa przez 35 lat - to zapewne o dwa więcej, niż w całym posoborowym Kościele!

    A co do miłości... Cóż z tego, że nie wierzę, skoro mnie wzrusza? Co jest lepsze?

    A kochający (i się nawzajem) harem, to wiesz jak by mnie wzruszył? Płakałbym jak bóbr, wcale się tego nie wstydząc. I nie tylko to.

    Pzdrwm czule

    OdpowiedzUsuń
  4. @ Iwona Jarecka

    W nawiązaniu do tego, cośmy sobie mówili...

    Teologia teologią, korona cierniowa to oczywiście poważna sprawa i tak dalej, ale jeśli w Kościele dopuszczalne jest nastawienie: "Co tam tajemnica spowiedzi - tutaj mogą zginąć ludzie!"...

    To sorry, ale Kościół nie ma racji bytu i może już dzisiaj oficjalnie przestać istnieć.

    Policja (z ew. wsparciem firm ochroniarskich i Wehrmachtu), TVN, Gwyb, Owsiak i Smuda (ze wsparciem ligi niemieckiej na Polsacie czy innym takim) zrobią to samo lepiej!

    Przykre, ale prawdziwe. Teraz by warto było dojść, jak oni tę sprawę w końcu widzą.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam pewien pomysł na takową powieść: do księdza przychodzi gostek i spowiada się z zamiaru wysadzenia redakcji Gazety, ksiądz-modernista myśli, że to po prostu jeden z tarasoidów robi sobie z niego jaja w ramach jakiegoś reality show, więc księżulo dla zgrywu udaje, że zachowuje tajemnicę spowiedzi (ABW/Era i tak są na bieżąco informowane dzięki kamerom w konfesjonale) i udziela gostkowi rozgrzeszenia in articulo mortis. Po paru dniach portale internetowe, stacje tv i gazety pełne są newsów o strasznej zbrodni antymerkurian i przygotowaniach mocarstw do "misji pokojowej" w Bolandzie. Najlepsza jest reakcja zamachowca - przecież on też był funkcjonariuszem bolandzkich służb, dorabiającym sobie od czasu do czasu szpiegując własnych zwierzchników na sąsiednich stolic ("wzmożona kontrola najwyższym stopniem zaufania!"), myślał, że to tylko rutynowa kontrola kamerek w konfesjonałach, a tu taki zonk! ktoś w magazynie zdrowo popił i zamiast atrapy znów dał mu prawdziwą bombę termobaryczną :(

    OdpowiedzUsuń
  6. @ Towarzysz Mąka

    Fajna fabuła. Ale ja raczej nie mam wielkiego talentu do tego typu skomplikowanych i pełnych realistycznych (lub dobrze udających) smaczków. A na jakieś ogromne moralne dylematy, czy metafizyczne dreszcze, to raczej wielkiej nadziei nie rokuje.

    Co powiedziawszy, powtarzam, że ta fabuła mi się naprawdę podoba i coś by z tego mogło wyjść. Może film zrobimy? Nicek się takimi sprawy kiedyś zajmował, ma pono środki... Rozegrać to super-kameralnie, ostentacyjnie tanio i niesalonowo...

    I to mówię ja? Któren sztukę filmową w sumie lekce-sobie-waży? Ale być może to właśnie fabułki i filmiki byłyby naszą tajną Wunderwaffą? (O Ardreyu i filzkulturze oczywiście nie zapominając.)

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  7. @ Iwona Jarecka (i KTO CHCE niech sobie przeczyta!)

    Co do mojego tekstu, to można by uzupełnić, że, w odróżnieniu od tego pierwszego, czysto religijnego niejako, przeżycia, które, choć wciąż pamiętam ten metafizyczny szok, szybki minęło praktycznie bez śladu...

    To drugie, związane z czasem, morzem i Ardreyem, wymagało paru lat, bym się z tej wizji w miarę otrząsnął. A potem jednak byłem już nieco innym człowiekiem. Zresztą i dziś wizja ta nie jest jakaś przesadnie przyjemna, co chyba nietrudno zrozumieć.

    Ale to były tylko moje zwierzenia, teraz sprawa istotna...

    Otóż nietrudno zauważyć, że ktoś szczerze religijny po prostu NIE MÓGŁBY przeżyć tego typu metafizycznego przerażenia, jakie ja w związku z tym morzem i czasem przeżyłem.

    W każdym razie na pewno nie szczerze wierzący katolik, który akurat nie przeżywa głębokiego kryzysu wiary, a zresztą jak przeżywa, to taki metafizyczny dreszczyk szybko by mu chyba tę wiarę umocnił!

    No i tutaj mamy właśnie jak na przysłowiowej dłoni SENS i "CEL" religii! A także jej, potencjalną co najmniej, siłę, oraz immanentną słabość wszystkich lewacko-mózgowych namiastek.

    Niektórzy potrafią się indywidualnie zmierzyć ze swą (niech ją szlag!) śmiertelnością, ale wcale nie są to z definicji ci najmędrsi czy najdzielniejsi, ale tak czy tak człek standardowy nie potrafi.

    Religia to, jadąc Spenglerem, ale to przecież oczywista prawda, kwestia SENSU ŻYCIA i ew. SENSU ŚMIERCI. Tutaj żadna "nauka" nic nie pomoże i nie ma w ogóle nic do powiedzenia - chyba że przestaje być nauką i staje się pseudo-religią.

    I od tego nie uciekniemy. A największym, jak sądzę, zagrożeniem, jest SYMBIOZA chrześcijaństwa z tym totalitarnym lewactwem! Jak by to miało działać i po co jest lewactwu potrzebne, nie jest trudno odkryć.

    No i to jest właśnie chyba główna przyczyna, dla której ja - w końcu katolik trydencki, a więc z przeszłości, i w dodatku niewierzący (w nic zresztą, nie mam widać takiej żyłki) zajmuję się akurat Kościołem i religią.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  8. Ksiądz Isakowicz ostro daje do pieca w Rzepie: "mam do Pani następująca pytania.
    1) Czy naprawdę Pani wierzy, że zwykły ksiądz może napisać do nuncjusza papieskiego lub do samego papieża, że jego biskup jest homoseksualistą lub że tuszuje ekscesy homoseksualne w swojej diecezji?
    Próbowałem tej drogi w 2005 i 2006 r., pisząc w sprawie lustracji i akt IPN m.in. do ks. kardynała Stanisława Dziwisza i przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, ks. arcybiskupa Józefa Michalika, a także rozmawiając w cztery oczy z kilkoma innymi biskupami, w tym z moim współbratem z czasów seminaryjnych, ks. biskupem Józefem Guzdkiem, dzisiejszym biskupem polowym. Skutek był taki, że zostałem publicznie wdeptany w ziemię i tylko opieka św. Brata Alberta oraz pomoc wielu ludzi Dobrej Woli uratowała mnie od odejścia z kapłaństwa.

    2) Czy sprawa abp. Juliusza Paetza nie jest najlepszym przykładem na to, że lobby homoseksualne ma duże wpływy? Nie dość, że ówczesny nuncjusz papieski abp. Józef Kowalczyk, a obecny Prymas Polski (skądinąd serdeczny przyjaciel b. arcybiskupa poznańskiego z czasów watykańskich), tuszował sprawę, to do dziś władze kościelne nie wyjaśniły wiernym archidiecezji poznańskiej, czy doszło do molestowania kleryków, czy też nie. Co więcej, abp. Paetz nadal uczestniczy w różnych uroczystościach kościelnych, w tym w Gdańsku (pisywałem o tym w "Gazecie Polskiej") czy w procesji ku czci św. Stanisława z Wawelu na Skałkę w Krakowie, a nawet w powitaniu Benedykta XVI w czasie pielgrzymki papieskiej. Przepełnieniem czary goryczy dla tych, którzy wierzyli, że nuncjatura papieska w Warszawie i Rada Stała Episkopatu są w stanie cokolwiek zdziałać w tej sprawie, stała się obecność wspomnianego hierarchy na ostatnich obradach Episkopatu, które poświęcone były - uwaga! - pedofilii.

    3) Czy zna Pani działania księży i świeckich, którzy już od 1998 r. interweniowali w Watykanie w obronie chłopców i kleryków molestowanych przez o. Marciala Maciela Degollado, założyciela Legionistów Chrystusa. Z nadzieją na wsparcie pisali oni także do ks. biskupa Stanisława Dziwisza, ówczesnego sekretarza papieskiego. Jeden z tych listów, wysłany z Meksyku w dniu 5 listopada 2002 r. jest zamieszczony na stronie."

    OdpowiedzUsuń
  9. @ Iwona Jarecka

    A wracając do Twojej pierwszej tutaj tezy, to Tobie chyba chodzi o metafizyczne orgazmy, a ja pisał przecież o metafizycznych strachach i przerażeniach. Oczywiście - te orgazmy (sorry, ekstazy i inne takie wniebo-ach-wzięcia) to także metafizyczne przeżycia i część (moim zdaniem niezwykle ważna i dziś NIEDOCENIANA) każdej przyzwoitej religii (która chyba jest jedna, albo raczej była).

    I zapewne jeśli ktoś jest wierzący i dobrym synem KK, to ma tych "orgazmów" więcej, a tych tam przerażeń mniej. Choć co ja o tym mogę wiedzieć! (Chyba że naprawdę potraktujemy japońskie wyrafinowanie jako dobrą paralelę przeżyć stricte religijnych. Ale to ryzykowne.)

    A co do moich metafizycznych przerażeń, to zwróć uwagę, że to nie był żaden wulgarny strach przed śmiercią! To by nie było, moim zdaniem, naprawdę metafizyczne.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  10. @ Iwona Jarecka

    Dość ostro pojechałem z tym "metafizycznym orgazmem" - sorry! - ale w sumie, z punktu widzenia fizjologii mózgu, stan religijnej ekstazy i orgazmu są, z tego co wiem, całkiem bliskie.

    Oczywiście cipa wtedy niekoniecznie pulsuje i w ogóle... Nie, znowu zaczynam!

    W każdym razie mówię o tych sprawach z należytym szacunkiem i w sumie poważnie.

    Całuję czule (w nosek)

    OdpowiedzUsuń
  11. W której książce Ardrey porównuje czas do podnoszącego się poziomu morza?

    OdpowiedzUsuń
  12. @ tj

    W tej chwili nie pamiętam, czytałem je wszystkie na raz, na wyrywki.

    Temat najbardziej by pasował do "Hunting Hypothesis". Raczej nie "African Genesis", chyba nie "Social Contract", może pierwsza jaką czytałem, czyli "Territorial Imperative", choć temat nie ma z tym czasem wiele wspólnego, ale Ardrey w swoich esejach (bo to w końcu ambitne i mocno naukowe eseje) jedzie dość szeroko.

    Rzucę przy okazji na nie okiem, to Ci powiem jeśli znajdę.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  13. @ Iwona Jarecka

    Iwona, czekaj! Jestem jednak (o 150%) mniejszym metafizycznym socjopatą i biję posoborowy Kościół nie dwoma, ale TRZEMA metafizycznymi szokami! Łał!

    Ten trzeci, com go sobie przypomniał, był wprawdzie pod wzgl. amplitudy słabszy, ale za to długotrwały i powracający. Chodzi o taką prościutką balladkę w wykonaniu Mary Travers od Peter Paul and Mary (dzieło tego drugiego z tego co pamiętam) pod tytułem "You'll Know Me By No Other Name". Czyli "Nie poznasz mnie pod żadnym innym imieniem".

    Już Ci chyba o tym kiedyś opowiadałem zresztą. To jest prosta mowa anonimowej dziewczyny spoczywającej pod bezimiennym kamieniem nagrobnym. Czyli znowu śmierć i, w końcu też przecież, czas. Cóż innego pozostało nam, niewierzącym socjopatom, z tematów dla metafizycznych przeżyć?

    Nie wiem, czy bez tej prostej melodyjki by mnie to też ruszyło - pewnie nie, bo człek by to przeleciał oczyma w czytaniu... Słuchając pewnie byłoby nieco lepiej... Ale z melodyjką to po prostu człekiem wstrząsa. Przynajmniej mną, zgłodniałym widać metafizycznych przeżyć, których nijak przeżyć się nie daje, albo prawie.

    No i teraz pytanie na marginesie - skoro jakaś sztuka ANI nie wstrząsa metafizycznie, ANI nie wstrząsa bebechami, jak Buck Owens, The Pogues, czy inna ranchera - no to po kiego i czy w ogóle wypada?

    Chodzi mi raczej o muzykę - o te wszystkie Szopeny i Brahmsy - bo literatura to jednak trochę zawsze publicystyka, trochę psychoterapia, więc może ma prawo istnieć i bez metafizyki. Ale ta wielka na pewno nie może.

    Co ja tam zresztą o tym wiem!

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  14. Z tym metafizycznym orgazmem to wcale nie takie bluźniercze. Przecież hiszpańska poezja mistyczna nie różni się za bardzo od erotycznej. A w takim braminizmie, też religii do bólu indogermańskiej niczym przedsoborowy KRK, erotyzm był formą ascetyzmu.
    A co do braku metafizycznych przeżyć po lekturze mojego scenariusza - rzecz gustu i pokolenia. Dla tajniaka świadomość, że nie ma już i nie będzie żadnej prawdziwej opozycji, że co najwyżej jedni prowokatorzy dostaną bęcki od drugich i to tylko w wirtualu itd. to powód do głębokiej, metafizycznej rozpaczy.
    A Anglosasi są dobrzy w rozpaczaniu nad śmiercią całych imperiów i całej ludzkości. Słynny podręcznik ekologii Pianki też kończy się takim poetyckim opisem zagłady całej Ziemi i Układu Słonecznego, po którym materia już nigdy nie odzyska samoświadomości (ani nawet pewnie życia biologicznego), a nauka i sztuka ulegną wiecznotrwałem zniszczeniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. (Odpowiedz po latach.) Uwaga o Anglosasach b. interesująca i błyskotliwa. Ja faktycznie chyba nie wiedziałem, choć się o nich sporo ocieram.

      Co do tajniaka, to Mrożek napisał kiedyś sztuczkę o tajniaku, któren z rozpaczy nad upadkiem etosu spiskowca i brakiem sensownej roboty został rewolucjonistą. Już nie pamiętam, jak to było, ale chyba został po prostu na ten odcinek odkomenderowany.

      Tyle że to nie był jakiś Azef, czy inny agent dwustronny, ino to miało być z głębokiego przekonania tych panów. Jednak co nas właściwie obchodzą duszne dylemata ubeków? To żadna metafizyka, podczas gdy ksiądz, z założenia, powinien się w metafizyce nurzać. I o to tu chodzi.

      Co innego drobna błaha sztuczka, co innego rozpaczliwe wołanie o metafizykę i nastojszczą literaturę, o nastojaszczej religii już litościwie nie wspominając.

      Pzdrwm

      Usuń