Pokazywanie postów oznaczonych etykietą III RP. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą III RP. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, lutego 07, 2011

Masowanie cnotki

Pod tym smakowitym i (mam nadzieję) przyciągającym publiczność niczym pszczoły do miodu... (O muchach żadnych przecież słowa nie wspomniałem, prawda?!) tytułem umieszczę link - ten oto:


http://wydawnictwopodziemne.com/2011/01/14/rolex-fym-i-podziemny-polrealizm/

Co jest pod tym linkiem? Jeśli ktoś tak nieufny, że bez explicite rekomendacji nie kliknie, żeby sobie sprawdzić, to powiem, że dyskusja. Dyskusja bardzo moim zdaniem interesująca, na naprawdę interesujące tematy, a w dodatku opinie dyskutantów są, w spawach najistotniejszych, nie do pogodzenia. A więc dyskusja całą gębą, a nie jakieś telewizyjne "Śniadanie Mistrzów", czy "Kolacja Platfusów z Komuchami"!

Łał! (Prawda?)

Nie wypada mi tu chyba umieszczać wszystkiego skopiowanego, nie wypadałoby także dyskutować z kimś za jego plecami, albo go tutaj, bez pytania o zgodę, wklejać, więc po prostu link. Mam nadzieję, że ten blog - na naprawdę wysokim intelektualnym poziomie (choć, jako się rzekło, w wielu istotnych sprawach ja się z zasadniczym tenorem tamtych wypowiedzi nie mogę zgodzić), będzie istniał do końca czasu, a więc link wystarczy. (Gdyby jednak mój miał istnieć dłużej, to mam tę dyskusję skopiowaną i gotową do opublikowania na moim.)

Moje własne opinie - z którymi się z kolei zgadzam CAŁKOWICIE! - są tam (oczywiście) podpisane 'triarius' (gdyby ktoś sam na to nie wpadł, albo chciał sobie po prostu control-F i szukać).

Szczerze polecam, bo to sprawy nie tylko naprawdę istotne i aż o samo jądro etyki zahaczające, ale nawet dość aktualnie. (Zresztą w pewnym sensie one są aktualne cyklicznie. ;-)

A tytuł naprawdę słodki, zgoda? W dodatku, jak tuszę, całkiem to tematyki adekwatny. Co się wyjaśnia pod koniec.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, września 10, 2010

„Oko za oko” czyli demokracja

Dla typowego dzisiejszego inteligenta Kodeks Hammurabiego to symbol prymitywnej mściwości i barbarzyństwa. O Prawach Solona, czy o rzymskim Prawie XII Tablic, taki inteligent na ogół nie słyszał, jednak gdyby przypadkiem usłyszał, jego opinia byłaby  z pewnością taka sama.

Kompetentni historycy widzą jednak w tych wszystkich archaicznych kodeksach prawnych coś całkiem innego, w dodatku bardzo ważnego. Chodzi w tym mianowicie o to, że najpierw władza w każdym z tych społeczeństw była całkowicie arbitralna – w tym sensie, że wynikała wyłącznie (w każdym razie z założenia) z woli klasy  rządzącej. Nie była więc także skodyfikowana. Zwykły lud obowiązujących „praw” nie znał, bo po pierwsze: żadnych stałych praw po prostu nie było; a po drugie: nic ludowi do takich ważnych spraw – mordy w kubeł i tyle!

No i, jak się chwilę nad tym pomyśli, widać, że już sam fakt, iż prawa, które mają od teraz obowiązywać, zostają spisane i umieszczone w publicznie dostępnym miejscu, stanowi spory krok w kierunku mniej zamordystycznego systemu rządów.

Co, nawiasem, oczywiście wielu na naszej prawicy może całkiem nie pasować, a nawet budzić żywe oburzenie – no bo „władza ma być z Bożej łaski”, jak lud sobie uroił jakąś „suwerenność”, to przecież anatema i bolszewizm... Takie sprawy. Jednak nie chciałbym się tutaj zajmować moralizowaniem, ochami i achami – to raz.

A dwa, to jednak pragnę zwrócić uwagę, że tu nie chodzi o żaden katolicyzm z miłosierną Matką Boską, czy choćby Matką Teresą, tylko o ofiary z ludzi, sakralną prostytucję (to akurat by mi za bardzo osobiście nie przeszkadzało), masę najdziwaczniejszych tabu, obwarowanych okrutnymi karami, masowe dzieciobójstwo, i tak dalej. Mieszanie do tego pojęć takich, jak „suwerenność ludu”, „Boża łaska”, „wolny rynek”, czy „Prawo przez duże P”, wydaje mi się dość idiotyczne. Poza tym, że, jak rzekłem, nie chodzi tu o moralizowanie, tylko o analizę faktów.

Rządził sobie więc taki patrycjat, król, czy inna elita, aż nagle coś ich tknęło... I rzekli sobie: „No przecież nie możemy nadal tak niedemokratycznie, gwałcąc prawa człowieka i wszystko co piękne z postępowym na spółkę. Musimy to zmienić!” Jak uradzili, tak też i zrobili. Wyszło to wprawdzie pokracznie i barbarzyńsko („oko za oko, ząb za ząb”, każdy to pamięta), ale chociaż chcieli dobrze, a nie potrafili, bo nie było jeszcze... (I tu sobie wpisać parę stosownych nazwisk, tytułów gazet i bolszewickich pseudonimów.)

Nie, to nie tak było! Tego typu „demokratyzujące” reformy wynikają zawsze z jakichś bardzo konkretnych powodów i żadna rządząca „z łaski bogów” starożytna oligarchia własnych praw na rzecz poddanych, ot tak sobie, dla samej satysfakcji z własnej humanitarności, nie ograniczała.

Niemal zawsze, jak się wydaje, chodziło tam o to, że, aby takie państwo (w sensie niechby i bardzo ogólnym, ale to jednak były właśnie państwa) radziło sobie w rywalizacji z innymi (co obejmowało różne sprawy, od przetrwania, przez suwerenność, po ambitne podboje), musiało mieć sprawną armię, ta zaś z kolei wymagała udziału tego właśnie ludu, który dotychczas żadnych praw nie miał i się po prostu nie liczył.

Oczywiście, można ten lud zmuszać do walki, co się i robiło, ale szybko okazuje się, że z niewolnika marny żołnierz (a dotyczy to nawet gladiatorów, skądinąd fizycznie sprawnych i zaprawionych do walki na śmierć i życie), a jeśli się żołnierzy zbyt przymusza i zbyt szorstko traktuje, to wkrótce życie dowódców staje się także ryzykowne i potencjalnie krótkie. Tak więc regułą jest zawsze i wszędzie, że demokratyzacja niemal zawsze wynika z konieczności użycia ludu do walki, a w każdym razie w armii (czy flocie, tutaj tego nie rozróżniam).

Pisałem już kiedyś o tym i udało mi się nawet z grubsza wykazać, iż demokratyzacja Zachodu – zarówno od Rewolucji Francuskiej, jak i, w większym o wiele natężeniu, po drugiej wojnie światowej, także wynikła w dużej mierze właśnie z tego. Tak samo, jak obecnie przybierający z każdym dniem na sile totalitaryzm i odchodzenie od realnej demokracji, wiążą się z tym, iż wielkie obywatelskie armie odeszły w przeszłość, zastąpione przez ekspertów z guzikami, zawodowych zbirów (albo, w praktyce Zachodu, często zawodowych nieudaczników), oraz, coraz w tym wszystkim ważniejsze, tajne służby.

Struktura i faktyczne działanie obecnej „demokracji” w przedziwnie wierny sposób odzwierciedla przecież specyfikę tych właśnie modeli sił zbrojnych – tak samo, jak niemodna już, dawna „populistyczna” demokracja idealnie odzwierciedla duże, stałe, obywatelskie armie z poboru.  (W końcu nawet w krajach super-liberalnych i nie mających teoretycznie poboru, wszystkie naprawdę życiowe konflikty zbrojne wciąż i zawsze obsługiwane były przez pobór. Wystarczy wspomnieć Pierwszą Wojnę Światową, czy Wojnę w Wietnamie.)

Tę sprawę żeśmy sobie chyba w miarę wyjaśnili, teraz sprawa inna i pozornie nie mająca z Hammurabim związku. Chodzi o to, że wyobrażamy sobie, jak to jest, kiedy leje nas o wiele silniejszy, może większy, może mniej zmęczony... Albo coś, przeciwnik. Może to być na macie, może to być na ringu, może to być na ulicy, w knajpie, czy w dyskotece. Nawet na szachownicy to by też dało się zrobić, choć radzę jednak wczuć się w realne, brutalne i grożące realnie przykrymi konsekwencjami mordobicie.

Leją nas więc, a nam się szczęśliwie udało przeciwnika jakoś związać. Jakiś bokserski klincz, jakaś rozpaczliwa półgarda w parterowym grapplingu, coś takiego. To znaczy jakoś unieruchomiliśmy naszego wroga, tak, że nie może nam on przez chwilę, dłuższą czy krótszą, zrobić większej krzywdy. Nie może się wyplątać, bo nie ma tyle sił na krótką metę, a na nieco dłuższą, to wyplątując się wpadłby w jeszcze mniej korzystną dla siebie pozycję i szansa, że to jednak my damy mu w kość, a nie on nam, wyraźnie by się nagle zwiększyła.

Trzymamy więc tego naszego niebezpiecznego wroga w tej półgardzie... No i co mamy dalej robić? Jeśli MY zaczniemy próbować się z tej – biernej, ale chwilowo dla nas względnie korzystnej – sytuacji wyplątywać, to wszystko wróci do sytuacji sprzed naszego szczęśliwego fuksa, albo i gorzej. Najprawdopodobniej to MY, próbując coś cwanego robić, wpadniemy w poważne kłopoty. Cóż więc nam pozostaje?

Jeśli i tak nie mamy wiele do stracenia, bo facet jest o wiele silniejszy, lepszy technicznie, czy mniej zmęczony, to trzymajmy go w tej półgardzie i cieszmy się nią. Żywiąc nadzieję, że gość (choćby ze zniecierpliwienia) popełni jakiś poważny błąd i będziemy mu mogli zrobić kęsim... Albo może porazi go piorun... Albo też nadciągnie jego porzucona kochanka z Derringerem i go zastrzeli... Albo coś. W końcu, jako się rzekło, nie mamy nic do stracenia i wszelkie nieprzewidziane okoliczności są z samej zasady dla nas korzystne.

Do czego ja zmierzam, spyta ktoś, tak okrężną i zawikłaną drogą? A do tego, odpowiem, że nie lubię plucia na „demokrację” jako taką, bo uważam, że to coś bardzo podobnego do porzucania klinczu, czy półgardy, na rzecz jakichś wyimaginowanych i niepewnych radykalnych akcji, kiedy to nasz przeciwnik ma wszelkie atuty po swojej stronie.

Odchodząc od naszej metafory rzekę, iż głupie jest moim zdaniem odpuszczanie rządzącym tego, co czego się sami głośno i wyraźnie zobowiązali. Dotyczy to tak samo komuchów po „destalinizacji”, jak i dzisiejszych „autorytetów moralnych” i nastojaszczich diemokratów III RP.

Odpuszczając im takie rzeczy, pomijając już moim zdaniem sprawy czysto etyczne, jest głupie, bo za to właśnie ich jakoś tam, lepiej czy gorzej, trzymamy, a jeśli zaczniemy ich łapać za coś innego, najpewniej skończy się to o wiele gorzej. Albo przynajmniej o wiele szybciej.

Nie ma co być idiotą i uciekając do Scylli, wpadać na Charybdę! Jest ogromna przepaść pomiędzy zdrowym sceptycyzmem wobec demokracji jako takiej, wobec sposobu, w jaki została już przerobiona, zafałszowana i skurwiona, a pluciem na demokrację dla samej zasady. W sytuacji, kiedy nie wiemy, czy te pozory demokracji to nie jest w istocie JEDYNA (albo, w każdym razie, jedna z b. nielicznych) rzeczy, które tę (zarówno międzynarodową, jak i rodzimą) bandę jeszcze jakoś na wątłej nitce trzymają!

Absolutnie nie widzę powodu, by im to odchodzenie od „podjętych dobrowolnie” zobowiązań wobec nas ułatwiać. Tak samo, jak nie widzę, niestety, na razie żadnej możliwości, by tę syfiastą i załganą, semi-totalitarną już, jeśli nie gorzej (choć na razie faktycznie nie aż tak wiele krwi przelewającą, z pewnością do czasu) leberalną „demokrację” dało się zastąpić czymś lepszym i mniej podłym.

Tak więc zachęcałbym do zastanowienia się chwilę, zanim następny raz zacznie się bez większej potrzeby na „demokrację” – jako na samą ideę – pluć. Jak również do przyjrzenia się uważnie tym, którzy to bez przerwy robią i prowokują do tego innych.

Co naprawdę nie oznacza, bym to coś, co nam jest obecnie jako „demokracja” sprzedawane, uważał za sprawę uczciwą, fajną, czy dla uczciwych i porządnych ludzi korzystną. Po prostu wznoszenie buńczucznych okrzyków nie załatwia sprawy, co innego sensowne dyskutowanie różnych spraw w doborowym gronie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, maja 12, 2010

Nie ma jednak żadnego kryzysu - Tusiu, Rostosiu, kocham was chłopcy!

Parę dni temu napisałem dość gorzki, żeby nie powiedzieć więcej, kawałek o tym, jak to kryzys i Druga Irlandia dotarły do mojej skromnej siedziby i zajrzały mi do spiżarni.

Okazuje się jednak, że wydawnictwo ebookowe Złote Myśli ma się nadal znakomicie i wcale nie pada, tylko właśnie kwitnie, natomiast faktycznie drobna (?) niedoróbka była, ale nie w tych tam miliardach, co to je Unia... Nie u Tusia naszego kochanego... Nie u naszego kochanego Rostoszczaczka... Tylko w skrypcie strony, co mi pokazywała moje prowizje.

Forsy więc jest znacznie więcej, niż wyglądało (choć, powtarzam, do Mira i Rycha mi wciąż daleko), a mi wypada... Skoro się powiedziało A, to trza, niestety, powiedzieć i Beeeeeeeeee...

No to mówię. Przepraszam wszystkich, którzy spać ostatnie noce nie mogli z troski o moje losy! Odwołuję chęć robienia jakichś tłumaczeń! Odwołuję nawet chęć pędzenia leniwych do roboty! Przecież leni od zawsze cenię - a każdym razie o wiele bardziej, niż leberalnych pracusiów!

A teraz gromkie "hip hip hura!" na cześć wydawnictwa Złote Myśli (choć nie wszystko, co wydają jest całkiem w mój smak, a nawet, turpe dictu, nie wszystko, co czego przyłożyłem rękę, jednak życie to nie bajka), a jeśli ktoś też chce sobie fajnie radzić w kryzysie, to może zainteresują go ich własne, z serca płynące, rady. Oto linek: http://ekonomia-przetrwania.zlotemysli.pl/triarius,1/

Mam nadzieję, że nie tylko ja po tej stronie barykady na razie jakoś spadam na cztery łapy (może to skutek mojej sympatii do kotów?) - w końcu wiem, że kryzys jest i raczej szybko nie będzie lepiej. Jeśli w ogóle. Mówię w każdym razie o domowych finansach. Ja w każdym razie chwilowo nie panikuję, sorry za ten fałszywy alarm!

A jeśli ktoś zaczął się niepokoić o tę moją nagłą sympatię do platformianych mędrców od ekonomii i innej, jak motylek od Merkeli do Tuska i z powrotem fruwającej targowicy, to mówię: spokojnie,  Z TYM to się oczywiście wygłupiam na całej linii!

---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, maja 10, 2010

Druga Irlandia atakuje (i co z tego wynikło)

Będzie bieżączka. (Łał!) Będzie bieżączka, a nawet coś więcej. (Łał, łał!) Z samego sedna własnego doświadczenia będzie. (Łał, łał, łał! Cicho!)

Otóż okazuje się, że ta Druga Irlandia, która nad nami od dawna wisi, dotarła w końcu. Konkretnie moje dochody, które od paru miesięcy się wyraźnie zmniejszały, osiągnęły 10% tego co poprzednio. Z tego nie da się już nijak wyżyć, nawet bez wielkich konsumpcyjnych ambicji. To przemiłe zjawisko dotyczy mnie osobiście, ale, choć moje dochody w ostatnich latach pochodziły z dość nietypowego źródła, to jednak wyschnięcie tego źródła jednoznacznie mówi o kondycji polskiej gospodarki i panujących wśród Polaków nastrojach. Więc to nie jest tylko to, że ja tu skamlę, bo to także diagnoza społeczna. (Łał!)

Gadam o sobie, a nawet marudzę na problemy, które na mnie... Nie mogę powiedzieć "nieoczekiwanie", bo się od dawna spodziewam najgorszego, ale faktycznie się dość długo odwlekało i człek nabrał pewnej nadziei, że jego to nie walnie... Naiwniak jeden! Więc, jak mówię, gadam o sobie, a nawet marudzę na swój los, więc chyba wypada powiedzieć, czego właściwie żyję. A właściwie to z czego żyć przestałem, bo już się po prostu nie da.

Otóż w życiu robiłem różne rzeczy: w czasach PRL byłem przez 6 lat inżynierem konstruktorem od telekomunikacji. Całkiem mnie to nie podniecało, ale w tamtych czasach ludzie tacy jak ja masowo zostawali inżynierami. By potem, przeważnie, wylądować w jakimś kabarecie. Ja jednak zajmowałem się wtedy głównie obalaniem ustroju i w końcu wylądowałem w Szwecji.

Przeskakujemy kilkanaście lat, bo tamte sprawy wymagałyby paru tomów, by je zrozumiale opowiedzieć, i lądujemy w PRL... Chciałem powiedzieć - III RP. Gdzie robiłem masę dziwnych rzeczy, a przez pierwszych parę lat przeważnie nic - bo "byłby pan wspaniałym nabytkiem dla każdego przedsiębiorstwa, tylko musi pan sfałszować datę urodzenia"... Albo po prostu przedsiębiorca - niedawny ubek, bo jakimś dziwny trafem tylko na takich zdawałem się trafiać - bez entuzjazmu słuchał mojego zawikłanego CV i w końcu mnie spławiał.

W końcu jednak odbiłem się od dna, przede wszystkim na internetowym marketingu (głównie na angielskojęzyczne rynki) i tłumaczeniach. Opłaciło mi się uczenie się w młodości języków, a także to, że mnie żona (ówczesna) przymusiła do zrobienia kursu i zdania Cambridge Proficiency Exam, jeszcze w Szwecji to było. Robiłem coraz więcej tych tłumaczeń, w końcu nad większością typowych tłumaczy mam przewagę, bo np. nieźle rozumiem sprawy techniczne (choć niespecjalnie mnie dzisiaj podniecają).

Z czasem nawiązałem bliższą współpracę z największym i odnoszącym naprawdę duże sukcesy (przynajmniej dotąd, zanim w pełnej krasie nadeszła Druga Irlandia) wydawnictwem zajmującym się ebookami. (Które z czasem zaczęło także wypuszczać audiobooki i książki drukowane.)

Przetłumaczyłem dla nich własnoręcznie sporo tekstów, które sam zresztą wyszukałem.
Do niektórych napisałem też stosowny copywriting. Czyli taką marketingową zajawkę, bo psychologia dla mnie nie ma tajemnic, hipnotyczne pisanie przychodzi mi łatwiej, niż oddychanie. Potem coraz bardziej skoncentrowałem się na wyszukiwaniu tekstów, które by było warto wydać.

Te teksty pochodziły z domeny publicznej, albo też układałem się z autorami w sprawie podziału zysków ze sprzedaży. Coraz częściej tych tekstów już sam potem nie tłumaczyłem, a miałem podwykonawców - przeważnie studentów, którzy chcieli się sprawdzić w roli tłumaczy, a przy okazji nieco zarobić. A, byłbym zapomniał, ale sam napisałem też dwie głupotki, które zostały wydane i całkiem nieźle się jakiś czas sprzedawały.

Żadnego ustalonego w góry zysku z tego nie było, ale procent od sprzedaży był całkiem przyjemną rzeczą, kiedy co miesiąc uskładało się... Nie była to jakaś ogromna suma, bogaty wciąż, mówiąc łagodnie, nie jestem, ale swoją tam średnią krajową człowiek miał, a palcem nie musiał praktycznie kiwnąć. To znaczy kiwał, bo nawet i paskudne tłumaczenia na zlecenie wciąż przez długi czas robiłem, a tych studentów trzeba było nadzorować i pędzić do roboty, ale gdybym nie ruszył, i tak miałbym swój stały, niewielki, dochodzik.

Z czasem stwierdziłem, że robienie zleconych tłumaczeń - przeważnie na wariacko krótki termin, na upiornie nudne (np. unijne) tematy, przy braku odpowiednich słowników, oraz przy moich psychicznych uwarunkowaniach (jestem twórczy, ale trudno mi np. znieść upiornie nudną robotę) - mogę już sobie darować, więc zrezygnowałem z nich, ograniczając nieco potrzeby (a co ja? amerykański rynkowy liberał?) i zajmując się tylko tym, co mi pasowało. To znaczy nie wszystkim, co by mi pasowało, bo na to mnie stać nie było, ale w każdym razie nie musiałem rano wstawać na budzik i robić rzeczy, które mi całkiem nie pasują.

Tak to sobie trwało chyba z rok, aż tu nagle widzę, że Druga Irlandia jednak jest faktem i moje automatyczne comiesięczne przychody topnieją w oczach. A teraz, od początku miesiąca, widzę, że jest tego naprawdę kilka procent tego, co być powinno.

Jaki z tego morał? Po pierwsze taki, że naprawdę nie jest dobrze. W pewnym sensie jestem awangardą, bo ebooki o tym, jak sobie pomóc w życiu, o tym ile to mamy różnych cudnych szans, żeby się wzbogacić - to jednak, mimo że pojedynczo niedrogie, produkt luksusowy i zależny od tego, w jakim stopniu lud wierzy w swoje możliwości bogacenia się i pomagania sobie w życiu. A jeśli wierzyć przestanie, w kość dostaną kolejno i inne gałęzie gospodarki... Aż dojdzie do tych zajmujących się całkiem przyziemnymi, prozaicznymi rzeczami, całkiem nie-luksusowymi. Nie oszukujmy się, tak będzie!

A więc zabezpieczać się ile wlezie! Odchudzać biznesy, nie podpadać personalnej, gromadzić trudno-się-psującą żywność i wodę!

Co powiedziawszy, sam sobie zaraz zaprzeczę... Otóż, ludzie słuchacie! Uwierzcie, że nie jest mi łatwo, ale w końcu coś ponad tę wirtualną znajomość powinniśmy chcieć stworzyć, prawda? No więc mówię: jeśli macie dla Pana Tygrysa jakąś sensowną robotę - albo w postaci zatrudnienia na posadce, albo w postaci zleceń... Pisanie, ocenianie, recenzowanie, zapładnianie np.w sensie duchowym, murzynowanie, tłumaczenia (angielski, szwedzki, bo francuski i hiszpański teraz już gorzej)... Lub też np. nadzorowanie jakichś leniwych ludzi, pędzenie ich do roboty, inspirowanie ich i nasycanie entuzjazmem... Sami chyba wiecie do czego mogę się nadawać.


Gdybyście mieli coś takiego dla mnie, to proszę ozwijcie się! W końcu ktoś kogoś wciąż, z tego co wiem, zatrudnia, dlaczego nie miałby to być akurat Pan Tygrys? Że stary? Jeszcze całkiem na chodzie! Wiem, że mam wady, ale mam także sporo całkiem nietypowych zalet, a jeśli ktoś odwiedza mojego blogasa, to chyba o tym wie.

Naprawdę, bez żartów! Od paru dni pilnie próbuję znaleźć jakieś tłumaczenia do roboty, ale to nie wygląda przesadnie różowo. Pomagajmy sobie w realu, jeśli to możliwe. Ja też spróbuję komuś pomóc, kiedy będzie okazja. Sursum corda i na pohybel naszym wrogom!

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, kwietnia 13, 2010

Szczyt taktu

Dotychczas szczytem taktu było ponoć takie (z pewnością fikcyjne) wydarzenie, że facet poszedł na obiad do rodziców narzeczonej, gdzie oczywiście pragnął zrobić znakomite wrażenie, ale niestety mu się pierdło, więc z bólem serca musiał narzeczoną i jej rodziców zamordować. Od paru dni mamy jednak coś o niebo lepszego w tej, niełatwej przecież, konkurencji.

Teraz to jest tak: Szczyt taktu? Zamordować kogoś, żeby wreszcie móc o nim dobrze mówić.

(I w dodatku to już nawet nie jest fikcyjne.)


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, kwietnia 11, 2010

Rozmowa na szczeblu

 - Towariszcz Putin? Eto ja!

...

- Niet Plusk, niet Plusk, tawariszcz Putin! Alie podobno. Aber eigentlich ganz podobno. Ja wiżu, szto towariszczu Putinu nrawitsia szutit'. Eto ganz... znaczit' oczień prijatno! Mogu gawarit' po gemański? Eto leichter... liekczie znaczit'... u mienia i bolszie...

...

- Da towariszcz Putin, znaju. I oczień winowatyj czujuś... Nie mogu deutche sprache? Acha, kapujuś... Wam nada etych tłumaczej razstrieliwat' ad raza i wam jeich brakujut. Ponimaju towariszcz Putin i budu gawait' po ruski. Natürlich!

...

- Niet' razstrieliwat' da prosto ubijat'? Ponimaju, towariszcz Putin. Prosta ubijat', klar! Brzmit' oczień seksy! Kak my gawarim: "Tampa wie ein Tier". Kaputt und nach der!

...

- Towariszcz Putin! Znaju czto mnie nie nada kontaktowat'sia s wami na etot oczień tajnyj numier... Da wasz agient siuda papał... Pieriepał... I nie mogu jewo znale... znaczit najdti... Prawilno! Niet prawilno ino... Prawdopodobniet - da, prawdopodobniet! Prawdopodobniet pojut... Pijot?

...

- O, pijet! Danke! I dliatewo ja musieł...

...

- "Mnie nada było" - da towariszcz Putin! Ja użie znaju pa pariadkie wsie bukwy i biez aszibki powtariaju. Ale, towariszcz Putin, u mnie jest' adnaja ważnaja, oczień ważnaja... sprawa! Wieszcz' znaczit'.

...

- Da, towariszcz Putin, uże gawariu prasto i karotko! Kak sołdat! Riecz' w tom... Mogu po germanski? Niet? Izwinities', towariszcz Putin! Użie nie budu!

...

- Prosto i karotko: udałoś nam wysłat' k'wam towo chaliernowo priezidenta, prawiet ciełyj jebanyj PiS i ciełuju wierchuszku polskoj armiej... Da, s żienoj. Flugzeuge in einem fucking!

...

- Da, russkij.

...

- Eto znaczit' W ADNOM PALIOTIE! W jednom samolocie! Verstehen Genosse Putin?!

...

- Ani budut u was diesiatowo. Da, pilotow tożie. Wsie arużia. No i, towariszcz Putin, diełajties'... diełajtie riaczej... Gemäß der Vereinbarung, towariszcz Putin! Nach Ihren instynktem!

...

- Da towariszcz Putin, natürlich! Dann Frieden und Freundschaft zwischen den Völkern. Znaczit'... Patom tolka pakoj... mir znaczit... Mir i drużba mieżdu naszimi narodami.

...

- Ponimaju, towariszcz Putin! Wsio budiet sdiełano wie es sein sollte. So, towariszcz Putin. Użie nie magu siebia... Ich kann nicht warten. Prosto!

...

- Da, towariszcz Putin! Wam tożie wsiewo charosziewo i da swidania! I viel Glück! Znaczit - mnogich uspiechow wam żiełaju! Da, tawariszcz Pu...


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 19, 2010

Powrót do Ą.

Scenopis, czy jak to się tam nazywa. (A także, jak się okazuje, pięćsetny wpis na tym blogasie.)


Kamera cały czas patrzy oczyma głównego bohatera, któregośmy sobie nazwali T. I cały czas nisko, wąsko, poruszając się ospale i apatycznie.


Scena 1

Jest dość mroczno, zapewne wczesny poranek.

T. wysiada z autobusu i od razu znajduje się w się tłumie ludzi mrowiącym się pomiędzy autobusem i niskim, bardzo niepozornym budynkiem dworca autobusowego w Ą. W sumie nie widzimy niemal nic, pole obserwacji kamery jest bardzo wąskie, a tylko przechodzimy wraz z kamerą kilkanaście metrów przez tłum ciemnoubranych, nie różniących się niemal pomiędzy sobą ludzi, o niezbyt określonej płci, którym się zresztą wcale nie przyglądamy.  Zdają się w każdym razie być wszyscy niemal tacy sami i tak samo ubrani, w coś, co się całkiem w oczy nie rzuca i niczym nie wyróżnia. W dodatku ci ludzie są niemal całkiem cisi, a w każdym razie nie potrafimy w ich mowie rozróżnić żadnego słowa.

Atmosfera apatii i niezbyt dotkliwego przygnębienia. (Na ile to się da jeszcze jakimiś środkami oddać.)

Jeśli zdecydujemy się na jakieś narracyjne monologi, to głos T., naszego bohatera, mówi nam, że przybył do Ą., miasta w którym kiedyś się wychował, po trzydziestu niemal latach, w sumie bez bardzo wielkiej potrzeby, ale chciał tu kogoś ze swojej młodości odnaleźć i zobaczyć co się zmieniło, a co nie.


Scena 2

T. wraz z dużą ilością takich samych anonimowych ciemnoubranych i niemal milczących ludzi idzie przez kilka, czy może kilkanaście, minut tunelami i schodami w górę i w dół.

Atmosfera apatii zmieszanej z wzbierającym, choć w sumie jeszcze nienachalnym, poczuciem absurdu.

Ew. głos T. mówiłby, że za jego czasów nic podobnego do tego dworca w Ą. nie było i nie spodziewał się tutaj czegoś podobnego, no ale przecież minęło trzydzieści lat i wiele się wszędzie zmieniło.


Scena 3

T., wraz z pewną ilością tych ludzi, przybywa do dużej sali, wyglądającej na główną salę dworca autobusowego w Ą. Jest ona wielkości, powiedzmy, sali dworca kolejowego w stutysięcznym mieście, czyli z grubsza prostokąt o boku 30 czy 40 metrów, tyle, że bardzo nieregularna w kształcie, wcale nie prostokątna. Sufit bardo wysoko. Sala ma taki nieregularny kształt, że stwarza wrażenie niedokończonego postmodernizmu, ale bez żadnych okrągłości (które i tak chyba są ze stiuku, więc to dodatki) – po prostu jej rzut poziomy ma bardzo nieregularny kształt, z licznymi załamaniami. Ściany i sufit są pomalowane białą wapienną farbą, w niektórych miejscach wystają jakieś grube kable.

Posadzka nie rzuca się specjalnie w oczy, zresztą nasza kamera niemal jej nie widzi. Cały czas operuje bardzo wąsko, podążając za wzrokiem naszego bohatera, który jest spokojny i nieco ospały.

Na tej posadzce, w środku sali, siedzi może z osiemdziesięciu takich samych ludzi, jak poprzednio. Oni siedzą na jakichś dyktach czy tekturach, ale ich właściwie spod nich nie widać. Siedzą bardzo gęsto upakowani, niemal w milczeniu i bardzo spokojnie.

T. siada z brzegu tej grupy na małym skrawku tektury.


Scena 4

Ta sama sceneria. T. siedzi tam zapewne kilka godzin, choć w filmie tyle to nie trwa, a tylko stwarzamy to wrażenie przez przeskoki w czasie i senną narrację. Nie ma zresztą specjalnie czego narrować.

Jednak czasem słyszymy, jak niektórzy z tych siedzących ludzi ze sobą przez krótką chwilę rozmawiają. Rozumiemy, że też chcieliby się stąd wydostać, ale wiedzą, że to nie od nich zależy, że nie ma sposobu, by to przyspieszyć, czy choćby przewidzieć kiedy może się udać. Mówią cicho, mało, prostym językiem, tylko do najbliższych sąsiadów, zawsze tylko na temat wydostania się z dworca do miasta.

Co pewien czas przychodzi jakiś człowiek albo dwóch, wyglądający w sumie tak samo jak ci wszyscy, i zabiera kogoś z siedzących, wyprowadzając go przez duże drzwi, wyglądające na wyjściowe i nijak nie chronione. Zdaje się, że przychodzą przeważnie wkrótce po tym, jak ktoś coś powie i zabierają z tej mniej więcej okolicy, gdzie coś powiedziano, ale to nie jest takie bardzo wyraźnie widoczne. Wszystko zresztą odbywa się niezwykle spokojnie i w kompletnej ciszy.

T. z urywanych, cichych komentarzy współtowarzyszy niedoli – które jednak nigdy nie są skierowane do niego, ponieważ jego wszyscy tutaj zdają się ignorować – dowiaduje się, że taki ktoś kogo zabrano, zostaje zabrany na „pierwsze piętro”.

T. po jakimś czasie (w domyśle po dość wielu godzinach) próbuje zagadnąć swoich najbliższych sąsiadów na temat – nie tyle sposobu wydostania się z tej sali i dworca, bo to wydaje się nie stanowić problemu, choć jakoś nikt tego nie robi – tylko tego, jak dostać się do centrum Ą.

Pyta ich: „Jak stąd dojść do tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta? Jak dojść do ulicy Hetmańskiej?” (Niektórzy mogą się domyślić na podstawie tych danych, o jakie miasto tu chodzi. I będą mieli rację.)

T. ma wrażenie, że to jest bardzo blisko, w końcu „cywilizowana część” Ą. nadal nie jest aż taka wielka. Jednak wszyscy, choć wyraźnie chcieliby się stąd wydostać, siedzą na tej posadzce i czekają, więc T. też siedzi. Z narastającym poczuciem absurdu i bezsilności. (Jak to pokazać? Cóż, pewnie wcale, sam widok tej sali i tych ludzi powinien wystarczyć.)


Scena 5

T. udaje się usłyszeć, jak nieco dalej ktoś z tych siedzących mówi: „Uważajcie, dzisiaj lepiej stąd nie próbować wychodzić, nawet na podwórko, bo milicja łapie każdego”. Zastanawia się nad tym co usłyszał i postanawia jednak spróbować wyjść na to podwórko. Wstaje i podchodzi do drzwi wyjściowych, wielkich i nie tylko, że całkiem niezabezpieczonych, ale po prostu na oścież otwartych. Tych samych zresztą, przez które wyprowadzano niektórych ludzi, tyle że tam po lewej faktycznie są schody prowadzące w górę.

T. wychodzi na dwór. Jest teraz jasno, słońca nie widać, wszystko jest jakby oświetlone lampą bezcieniową – jest jasno, ale całkiem bez cieni. Dominuje biel murów i jasne (zapewne betonowe) podłoże, a kamera (i wzrok T.) nie podnosi się w ogóle na tyle, by pokazać coś powyżej murów.

Lekko niespokojny z powodu tej milicji, ale wcale nie bardzo, rozgląda się. Widzi, że jest na sporym dziedzińcu, otoczonym murem o wysokości około trzech metrów, nie wyglądającym specjalnie groźnie, czy nie do zdobycia. Mur jest pomalowany na biało, tak samo jak wnętrze sali. Dziedziniec ma nieregularny kształt, jest całkiem pusty.

T. robi kilka kroków, zagląda w kilka zakamarków i za parę załamań muru. Z daleka wydaje się nawet, że tam mogą być jakieś wyloty, bramy, całkiem niezamknięte, jednak T. tego nie sprawdza. Po krótkim pobycie na dziedzińcu wraca do sali.


Scena 6

Wracając do sali T. zagląda za załamanie muru, już w środku. Widzi, że jest tam budka, coś w rodzaju bardzo eleganckiej, choć niezbyt wielkiej, kasy biletowej. Budka wygląda na tradycyjną, w takim zamożnym mieszczańskim dziewiętnastowiecznym stylu. Kasa nie stoi przy samej ścianie, tylko na środku danej części tej nieregularnego kształtu sali, ale jest połączona ze ścianą niskim murkiem idącym od jej boków.

W środku dość zażywna, wyglądająca całkiem żywo i w miarę sympatycznie (a w każdym razie nic upiornego)  niewiasta w średnim wieku. Niemal przed samą kasą siedzi także kilku z tych koczujących ludzi, ale tuż przed nią dwoje dzieci w wieku może pięciu lat pracowicie wykonuje koziołki. Chłopiec i dziewczynka, przyzwoicie choć w nierzucający się w oczy sposób, ubrane. Normalne zdrowe dzieci, tak się wydaje. I bawią się też całkiem normalnie, choć z dziwnym zapamiętaniem, nic nie mówiąc, fikają te kozły.

T. cieszy się, że znalazł tę „kasę”, czy, jak sobie wyobraża, „informację”. Pyta tę kobietę w środku o sposób dojścia do „tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta, albo do Hetmańskiej”. Słysząc go, kobieta w budce zaczyna jednak bardzo głośno i z nieprzekonującym zapałem przemawiać do robiących fikołki dzieci, udzielając im rad, zachęt... Co te całkowicie ignorują. Mamy wrażenie, że chodzi tylko o to, by nie usłyszeć pytań T. i nie musieć na nie odpowiadać.

T. jakiś czas czyni swoje wysiłki, wpadając kobiecie w pół słowa, ona zaś wpada w pół słowa jemu. Ludzie siedzący na posadzce patrzą na niego nieco ironicznie, pada nawet kilka cichych, ironicznych słów na temat jego wysiłków i jego samego, ale w sumie ci ludzie nadal są apatyczni i żadnych emocji nie przejawiają. W końcu T. wydaje się, że ją zmusił do odpowiedzi. Kobieta mówi: „niech pan siądzie i poczeka, pomożemy panu”.

T. siada na swoim zwykłym miejscu, z brzegu dużej grupy koczującej na posadzce dworca autobusowego w Ą. Siedzi tam dłuższą chwilę zamyślony.


Scena 7

T. siedzi na tej posadzce, a kiedy w końcu podnosi nieco wzrok, spostrzega, że podszedł doń niezwykle wysoki, chudy mężczyzna w nieco przykusym fartuchu pielęgniarza. Mężczyzna ten ma gęstą, krótką rudą bródkę otaczającą mu twarz, i krótkie rude włosy. Ma też niezwykle małą głowę, choć to wrażenie może być wyolbrzymione przez to, że jest niesamowicie wysoki, a T. siedzi na ziemi. Facet wyciąga do T. rękę, by pomóc mu wstać i mówi, że zabiera go na pierwsze piętro, gdzie zostanie mu udzielona pomoc.

T. wie, że sprawa nie wygląda wesoło, a mimo to, jest już tak skołowany, że na jakieś 10-20% wierzy niemal, że może jednak naprawdę chcą mu tam po prostu pomóc. (Czego nie dałoby się i tak pokazać w tej filmowej konwencji, którą tutaj sobie wyobrażamy, ale że był to mój autentyczny sen z poprzedniej nocy, więc mówię, jak było. A w razie czego można tę konwencję dopełnić ew. narracją, albo czymś.)

poniedziałek, października 19, 2009

O piciu piwa i zaletach "Wenus w futrze"

Mam ci ja kumpla. Bystry jest, wykształcony. Młody jeszcze, choć w jego wieku napoleońscy oficerowie zostawali marszałkami, a niejaki Aleksander swego czasu nawet podbił połowę ówcześnie znanego świata. Mój kumpel w każdym razie we wszystkim, do czego się przydaje kora mózgowa... Jest super. Tyle że nie całkiem we wszystkim.

Co pewien czas mojemu kumplowi wracają jakieś takie dziwne sprawy. Pryszczate anarchizmy. Przedpubertalna rynkowość. Polityczne idee wprost spod podwórzowego trzepaka. Ja to sobie tak tłumaczę, że w wieku, kiedy normalne chłopię z wypiekami pochłania "Co chce wiedzieć każda dziewczyna", albo/i "Wenus w futrze", mój kumpel, jakimś tragicznym zrządzeniem losu... Lub może raczej był to diabelski figiel... Więc mój kumpel zamiast tej normalnej, zdrowej duchowej strawy dla chłopiąt, dostał w swe spocone łapki Misesa. I zamiast mu powiedzieć "von Mises!"... Naprawdę smutne! Wdrukowało mu się, używając terminologii Konrada Lorenza.

Mimo to z moim kumplem daje się bardzo fajnie rozmawiać - po prostu kiedy ma te swoje nawroty, trza przeczekać. Poza tym złoty chłopak - kora aktywna, dociekliwy, uczy się szybko... Ale do czego ja zmierzam, spyta ktoś. I spyta słusznie. Otóż całkiem niedawno mój kumpel poprosił mnie o radę. Mianowicie kiedy na jakimś towarzyskim wyjściu wypije pięć piw, to się fatalnie czuje. Brzusio go boli i tak dalej. Więc czy ja nie mam jakichś konkretnych informacji, że oni tam w tych knajpach nie myją kufli, skutkiem czego na nich się rozwijają kolonie strasznych bakterii?

Na to ja w duszy się uśmiechnął, choć z wierzchu prawie nic nie było widać. Jednak stary byk, który sobie wolniutko z pagórka do tych tam dorodnych cycatych krówek, czasem ma przewagę nad młodym cielakiem, co to mu się wydaje, że już wszystkie rozumy! No i wyjaśniłem mojemu kumplowi, że w piciu piwa istnieją pewne imponderabilia, których nie uczą w najlepszych nawet szkołach wyższych, a które człek bywały, światowy i doświadczony zna. W odróżnieniu od młodych chłopiąt, co to im się wydaje że wszystkie rozumy zjadły.

Piwo, widzisz - mówię mojemu kumplowi - ma w sobie gaz. Dwutlenek węgla konkretnie, ale to akurat nie ma większego znaczenia i możesz od razu zapomnieć. Jak sobie duszkiem wypijesz jedno piwo, to nie ma problemu, a ten gaz może ci nawet całą sprawę uprzyjemnić. Alkohol szybciej trafia do krwi, bąbelki rozkosznie buzują... Jednak wypić w szybkim tempie pięć piw, to już nieco inna sprawa.

Tym bardziej, że z pewnością żłopiesz je łapczywie (znam cię chłopie!), niewstrząśnięte, niezmieszane, niespienione... Zamiast - jak by to zrobił człek bywały - zrobić w nich niewielką burzę, celem pozbycia się sporej części gazu. Człek bywały by także pił w miarę wolno. Człek bywały by także nie tokował jak jakiś głuszec na temat wolnego rynku, przez co uniknąłby połykania hektolitrów powietrza. Które, dodane do CO2 z piwa, rozdyma kiszeczki, powodując ból i inne dolegliwości.

W dostatku, znając cię, pijesz popiskując i podskakując przy tym z podniecenia, przez co piwo w trzewiach się burzy, generując nowe bąbelki i zwiększając wielokrotnie objętość całej ciekło-gazowej mikstury. Są jeszcze inne aspekty tej sprawy, dotyczące, mówiąc brutalnie, "odpowietrzania", ale już na teraz wystarczy.

Chłopię, mój kumpel znaczy, wyglądało na szczerze zaimponowane. Mam niepłonną nadzieję, że mu ta otrzymana ode mnie od niechcenia informacja będzie służyć długie lata, chroniąc go przed przykrościami, a zwiększając radość wynikającą z konsumpcji alkoholu i życia towarzyskiego. Choć przyznam, że znając faceta, trudno mi sobie wyobrazić, by potrafił nie tokować jak głuszec na temat wolnego rynku, kiedy tylko poczuje bezbronnego słuchacza i ułamek promila we krwi. Ja w każdym razie zrobiłem co mogłem, a z tej rynkowej obsesji też staram się gościa lojalnie wyleczyć.

Po com ja to wszystko opowiadał? A po to, żeby sobie ew. młodzież zdała sprawę, że jeśli zwykłe picie marnego piwa w byle knajpie zawiera w sobie tyle imponderabiliów i tajemnic, nieznanych nawet najlepiej wykształconym chłopiętom, a oczywistych dla ludzi starszych i z pewnym doświadczeniem, to jak muszą się mieć sprawy w innych - bardziej złożonych - dziedzinach!

Jak ktoś, choćby najlepiej formalnie wykształcony, ale kto nigdy nie dowodził nawet zastępem zuchów... dwuosobową piekarnią... podwórzowym gangiem... małżeńskim trójkątem z piątką dzieci... Kto - przypomnijmy! - niemal dopiero w kwiecie wieku odkrywa proste bolesne prawdy na temat napojów gazowanych...

Jak ktoś taki może z tak niesamowitą pewnością raz po raz wyrażać skrajnie radykalne opinie na temat na przykład polityki??! Może jednak nieco pokory by się przydało, miłe chłopięta? A co do Misesa, to zastanówcie się może w wolnej chwili - czy on kiedyś powiedział wam cokolwiek, co by się wam mogło do czegokolwiek przydać w realnym życiu? Tyle co "Wenus w futrze"? Żarty!

* * * * *

Ten sam kumpel co pewien czas męczy mnie na temat Prawa i Sprawiedliwości. No bo przecież każdy polityk to mafia i skąd ja niby wiem, że PiS miałby być lepszy. Rynek ignorują, brzydale, socjaliści... I tak dalej, i tak dalej.

Ja mu na to, że rynek mi luźno (excusez le mot) zwisa, a PiS pasuje mi dlatego, że jest partią z gruntu patriotyczną i z gruntu wrogą postkomunistycznej III RP. Na to mój kumpel, że skąd ja to niby wiem, że PiS jest patriotyczny? Pytanie faktycznie nie jest głupie i zasługuje na odpowiedź. Odpowiedź zaś owa została skonstruowana na całkiem innej zasadzie, niż to się zazwyczaj robi. I jest taka...

Każda partia, przynajmniej każda w miarę licząca się partia w III RP, ma swoją ideę przewodnią, która ją - w całkiem realnym sensie, bo nie mówimy tutaj o propagandowych sloganach! - spaja. Postkomuna (we wszystkich odmianach) ma ideę polegającą na obronie przywilejów dawnych właścicieli PRL i ich potomstwa. Robią to oni na masę sposobów, z których jednym z najważniejszych jest stawanie się europejską socjaldemokracją - co zapewnia nie tylko ochronę, ale także masę dodatkowych korzyści i przywilejów.

Platforma "Obywatelska" ma, przynajmniej wśród swych elit, ideę polegającą na dorabianiu się kosztem państwa polskiego - które i tak ma zniknąć maksymalnie szybko. Plus właśnie stanie się "europejskimi politykami". Wśród głupszych i mniej zaradnych jej członków i sympatyków, chodzi o bycie "Europą", światłą i w ogóle do przodu, i w ogóle cool.

PSL (a właściwie przefarbowany prlowski ZSL) - wiadomo. Nawet gadać o tym szkoda.

I tak to działa - ludzie przynęcają się do partii dlatego właśnie, że spodziewają się tam znaleźć innych, dzielących ich światopogląd, oraz możliwość realizacji własnych ambicji. Choćby tak obrzydliwych, jak w przypadku wyżej wymienionych formacji.

Dochodzimy do PiS'u. Jest w Polsce pewna znacząca mniejszość patriotyczna, antykomunistyczna i antysystemowa (w sensie wrogości do bananowej III RP)? Oczywiście że jest! Czy wyznający takie idee ludzie są inni od tamtych - w tym sensie, że oni nie próbują szukać podobnie czujących i możliwości realizacji własnych celów? I nie próbują jakoś się zorganizować w celu uzyskania większej możliwości oddziaływania na rzeczywistość? Wydaje mi się, że nie ma powodu tak sądzić.

No więc szukają, a nawet poniekąd znajdują. Gdzie mamy tego skutek? Jeśli nie jest nim PiS, to już naprawdę nie wiem! Nie fetyszyzuję PiS'u, nie idealizuję go... Wiem że się składa z ludzi, ułomnych jak my sami. Jednak TO akurat jest partia związana przede wszystkim ideą patriotyzmu i krytycznym stosunkiem wobec chorej, postkomunistycznej III RP.

Jeśli nie, no to proszę mi rzec, KTO jest tego typu partią, lub choćby jej zaczynem? Oraz CO w takim razie łączy ludzi PiS'u? Ludzi, którzy by w większości przypadków bez trudu mogli się urządzić prywatnie wiele wygodniej, mieć o wiele lepszą prasę i opinię wśród ludu... A nawet - z pewnych punktów widzenia - więcej móc zrobić politycznie.

Czasem naprawdę warto spojrzeć na sprawę z drugiego końca. Jak tutaj - zamiast wierzyć lub nie wierzyć deklaracjom, a nawet - bardzo z konieczności ułomnym i niejednoznacznym skutkom realnych działań - odwrócić optykę i spojrzeć na nisze, jakie teoretycznie powinny zajmować poszczególne partie... I na to, kto każdą z takich nisz wypełnia, lub wypełnić się stara.

Może się mylę, może gdzieś tu błądzę. Jednak trzeba by mnie o tym nieco poprzekonywać. Na razie wydaje mi się, że stary i nieczytający Misesa byk więcej wie o życiu i polityce od masy młodych, Misesa pilnie czytających, nieopierzonych rynkowych cielaczków.

O piciu piwa też zresztą.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 07, 2008

Gołota czyli III RP (biężączka)

Andrzej Gołota po paru sekundach walki poleciał na deski. Potem dostał jeszcze parę razy w pysk, po czym coś go tkęło... Pomyślał sobie (jąkania nie reprodukuję, sorry!): "Czy ja po to przez 20 lat ćpałem anabole, żeby teraz nie mógł mi pęknąć mięsień? Na przykład w lewym bicepsie?" Jak pomyślał, tak i zrobił. Spojrzał żałośnie na swój lewy biceps. Nic tam widać nie było, choć sam w sobie był b. kształtny i wyglądał solidnie. Co akurat w tej chwili nie było tym, o co chodziło. "Ach, gdybyż chociaż jakieś zaczerwienienie, skoro już nie może być opuchlizny!"

Niestety, pocieranie bicepsa ukradkiem, żeby się zaczerwienił i, da Bóg, spuchł, nie wchodziło w grę, bo przeciwnik nadal Gołotę bił. Pozostało więc dowiezienie skóry skóry końca rundy. Co się faktycznie udało. Nie bardzo właściwie wiadomo po co, skoro biceps wyglądał dokładnie tak samo w przerwie po pierwszej rundzie, jak w jej trakcie, a do drugiej Gołota już nie wyszedł. Co nawet dla historii oznaczało to samo, co gdyby się poddał jeszcze przed przerwą: "TKO w 1 rundzie".

Rozumiem kontuzje, żeby nie było. Tyle że, jeśli to miał być "zerwany mięsień", jak by tego chcieli zebrani w TV eksperci, to by raczej było coś więcej widać. W kategoriach opuchlizna cum zsinienie. A poza tym mięśnie, czy raczej ich zaczepy, pękają właśnie od zbyt długiego i intensywnego ćpania anaboli - więc sam tego chciałeś Grzegorzu Indyku! ("Dinde" to jest po francusku indyk, więc mogę to sobie inaczej od Boya przetłumaczyć, wolno mi!).

W sumie Gołota kolejny raz okazał się czymś typowym dla III RP. Choć faktycznie jest od niej o wiele lepiej zbudowany i ma o wiele lepszą technikę (tego mu nie odmawiam), skutek przeważnie bardzo podobny. Gołota potrafi dobrze boksować, dopóki do jego... powiedzmy "mózgu", nie dotrze przykry fakt, że ktoś może mu dać po pysku. Wtedy odmawia dalszej walki. I to nie w sposób (jak na zawodowego boksera) w miarę inteligentny - czyli że daje się musnąć ciosem, pada na deski i wstaje nie mogąc złapać równowagi, skutkiem czego sędzia musi ogłosić nokaut.

Nie! Gołota przeważnie - o ile jest na tyle przytomny (?) - odmawia dalszej walki, bije sekundanta, który go do tej walki przekonuje, nie wychodzi na następną rundę... Tym razem, z tym bicepsem, rozegrał to i tak bardzo inteligentnie. Widać że doświadczenie jednak jakoś tam popłaca!

W sumie - mimo imponującej muskulatury i fajnej techniki, popartej niezłą szybkością - ten gość zawsze niemal Polskę kompromitował. To zaś, że cwani macherzy z takim zapałem go od dziesięcioleci głupiemu ludowi tak skutecznie wmawiali jako globalne cudo-niewido i nowe skrzyżowanie Joe Louisa z Jackiem Dempseyem i Rockym Marciano, jest dla mnie jednym z najbardziej typowych aspektów III RP i tego wszystkiego, co komunizm, a potem leberalizm uczyniły z tym nieszczęsnym narodem. (Nie zapominając oczywiście o tym, co było przedtem.)

"Jeśli to bydło", tak sobie muszą myśleć cwani macherzy mający udziały w Gołocie i różnych telewizjach, "kupiło Kwaśniewskiego, Unię Europejską, Wałęsę, Tuska i całą tę resztę, dlaczego byśmy nie mieli sprzedać mu także Gołoty?" Jak pomyśleli, tak też i zrobili, a lud to oczywiście skwapliwie kupił. Jak zawsze.

Jeśli będzie mi dane wyjaśniać komuś młodemu za lat dwadzieścia czym była III RP, chyba pokażę mu wyciąg filmowy, nieocenzurowany, z kariery Andrzeja Gołoty. Ze specjalnym akcentem na głosy różnych telewizyjnych ekspertów. Nic chyba lepiej nie wyraża koszmaru tego czegoś i skali upadku tego nieszczęsnego narodu.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

P.S. Dopisane po latach: Na grapplingu miałem kolegę Jacka, cholernie silnego, ćwiczącego w domu ze sztangą, któremu akurat wtedy kolejno pękły oba bicepsy. Facet miał potem w nich b. wyraźne przewężenia. Dziwnie to wyglądało i naprawdę nie dało się nie zauważyć. Gość przy tym trenował tak jak poprzednio i nie było widać u niego jakiegoś zmniejszenia tej jego ogromnej siły, choć być z pewnością w bicepsach musiała ona być mniejsza.

sobota, lipca 12, 2008

Chwila poezji

Wierszyk taki przyszedł mi w nocy do głowy:

Dziewczęta i chłopcy,
Panowie i panie -
Skurwić się czy skorwinić?
Oto jest pytanie!

Mówicie, że tytuł potrzebny? Takie krótkie wierszyki też potrzebują tytułów? No to może niech będzie... "I to złe i to niedobre, czyli koszmar życia w III RP".

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, czerwca 02, 2008

Zdrajcy wcąż jeszcze za swe zbrodnie nie zapłacili, za to ja mam problem...

W tytule jest, że mam problem. O jaki chodzi? O taki mianowicie, że jak wsadzę adekwatny plakacik czy bannerek na temat przypadającej jutro rocznicy, to będzie to - wraz z całym stadem często tych samych plakacików i bannerków - występować w różnych agregatorach. Wot problema! Ale w sumie nie moja problema.

Cóż, tak czy tak, wypada umieścić, a poza tym one są naprawdę śliczne! Gdyby wszystko tak wychodziło naszej prawicy jak Yarrokowi te obrazki, bylibyśmy wielcy, a zdrajcy przemykaliby się w najlepszym przypadku po kątach, jeśli nie dyndali na gałęziach. Oto w każdym razie jeden z tych słusznych, pięknych i aktualnych obrazków:



Plakat Walesa2


Na pohybel zdrajcom! Zaś więcej podobnie udanych obrazków na ten sam temat tutaj i tutaj.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 10, 2006

"Wykształceni popierają Platformę i III RP?" Oto może być jedna z przyczyn

Mój poprzedni tekścik był o dzisiejszym polskim wyższym wykształceniu, tutaj zaś coś na ten sam temat, co dzisiaj znalazłem na forum onetu. Za pośrednictwem Forum Frondy, bo na forum onetu bez wyraźnej potrzeby nie chodzę. Tym razem jednak było warto.

Bardzo to moim zdaniem ciekawy tekścik, w dodatku zawierający konkretne a mało znane fakty. I wyjaśniający chyba nieco kwestie zawarte w tytule tego postu.

Wkleiłem tu jego najsmakowitszy, początkowy fragment, z zachowaniem oryginalnej interpunkcji i wszystkiego. A więc kurtyna w górę, na scenę wchodzi Szkolnictwo Wyższe III RP...



"Tragarz indeksów , czyli boom edukacyjny w Polsce.

Szkoly wyzsze mnoza sie w Polsce szybciej niz króliki w kapeluszu iluzjonistów !! . Dzieki temu , mój znajomy , absolwent jednej z tych szkól , otrzymal w innej , posade .... tragarza indeksów ( czy moze lepiej : wozacego indeksy ) . Jego praca polega na wozeniu w walizce , studenckich indeksów , do domów przeróznych profesorów , po to by ci dokonali w nich odpowiednich wpisów . Profesorowie formalnie zatrudnieni sa na uczelni , jednak na uczelnie nie przyjezdzaja . To uczelnie ( w osobach " tragarzy " ) przyjezdzaja do profesorów . Tak jest sprawniej i wygodniej dla wszystkich !! . Taka rewolucyjna reforme niepublicznego szkolnictwa wyzszego , wymusila Ustawa o Szkolnictwie Wyzszym . Zgodnie z nia , kazda wyzsza szkola niepubliczna ( czyli tak zwana " soltysówka " ) , musi zatrudniac okreslona liczbe profesorów . Tych jest jednak w Polsce , okreslona , stosunkowo niewielka ilosc , i w zaden sposób , nie moga oni byc równoczesnie w 100 czy 200 wyzszych szkolach biznesu !! . Ale sto , czy dwiescie uczelni , reprezentowanych przez " tragarzy " , moze bez trudu zjawic sie u kazdego z nich , z walizka indeksów do podpisania . Czyz nie genialne rozwiazania problemu , braku profesorskiej kadry dydaktycznej ??? . Jak zwykle , Polak potrafi ! .

Opowiadal mi mój kolezka , ze jadac z walizka pelna indeksów , do takiego , czy innego profesora , czesto nie zastaje go w domu . Czasami profesor spi i rodzina nie pozwala go obudzic , inny znów nie kontaktuje, gdyz z powodu bez mala 100 lat zycia , odplynal myslami w nieznanym kierunku . Wówczas indeksy podpisuje zona profesora , czasami gosposia lub inny z domowników , jesli nie ma chwilowo nic innego do roboty . Kolega zdradzil mi sekret , ze czesto sam podpisuje indeksy , jesli nie ma innego wyjscia . ( ".. A co ?????? , mam sie tluc pociagiem przez pól Polski , dwa razy do tego samego pierdziucha , który ciagle spi , a jego zona , ani nie chce go obudzic , ani podpisywac za niego ??? ... " - cytuje wyjasnienie " tragarza " ) .

Przedstawiony model funkcjonowania niepublicznego szkolnictwa wyzszego w Polsce , paradoksalnie doprowadzil do podniesienia poziomu ksztalcenia , co przyznaja nawet kierownicy hipermarketów , zatrudniajacy absolwentów " soltysówek " do obslugi kas fiskalnych , za 500 zlotych miesiecznie . Paradoks ten latwo wyjasnic . W tradycyjnym modelu ksztalcenia , obowiazkiem profesorów bylo prowadzic wyklady , cwiczenia , seminaria , itp. W modelu obecnym , nie maja oni na to czasu ! . " Czarna " robote odwalaja za nich inni , zazwyczaj akademicy po licencjatach , wydanych im przez jakas " soltysówke ", nieco wczesniej . I chwala im za to !!! .

Całość tutaj: http://wiadomosci.onet.pl/1,15,11,24615393,68398984,2621568,0,forum.html

(Nie ma żadnej gwarancji, że to z forum onetu nie zniknie, ale jak się zorientuję, to umieszczę tu cały ten tekst. Reszta też jest ciekawa, choć sam "tragarz" wydaje mi się najsmakowitszy.)

czwartek, sierpnia 24, 2006

V Władza III RP

Oswald Spengler powiedział kiedyś, że "To, czego potrzebujemy to nie wolność prasy, tylko wolność OD prasy". Jak można w ogóle wytłumaczyć tak wsteczne, tak niezgodne z ideałem społeczeństwa obywatelskiego twierdzenia? Zacytujmy może jeszcze samego Spenglera:
Prasa dzisiaj jest jak armia o starannie zorganizowanym uzbrojeniu, dziennikarze to jej oficerowie, zaś czytelnicy to żołnierze. Jednak, jak w każdej armii, żołnierz ślepo słucha, a cele wojny i plany operacyjne zmieniają się bez jego wiedzy. Czytelnik ani nie zna, ani nie ma znać, celów, dla których jest używany, ani roli, jaką ma odegrać. Nie ma bardziej jaskrawej karykatury wolności myśli. Kiedyś nikomu nie pozwalano swobodnie myśleć, teraz jest to dozwolone, ale nikt nie jest już do tego zdolny. Teraz ludzie chcą myśleć jedynie to, co powinni chcieć myśleć, i to uważają za wolność.
Na gruncie czysto teoretycznym można by się z tym spierać - dlaczego czytelnicy to szeregowcy, a dziennikarze oficerowie, nie zaś powiedzmy czytelnicy [coś mi się, jak widzę po latach, tutaj pomerdało, pewnie miało być "podoficerowie" czy coś takiego], a dziennikarze jacyś nieco wyżsi oficerowie? (Tyle, że w tedy czytelnicy byliby tymi zwalczanymi przez gazetową armię wrogami, co wcale nie stawia ich w lepszej pozycji.)

Jednak znamy przecież rolę "Gazety Wyborczej" i jej wpływ na "inteligentów" III RP, więcj moim zdaniem należy raczej zadumać się nad proroczymi zdolnościami Spenglera.

Za jego czasów nie było jeszcze telewizji czy interntowych portali, które można uznać za pewną formę prasy, czyli "IV Władzy". Nie było też nagłaśnianych przez IV Władzę politycznych sondaży, które niniejszym pozwolę sobie nazwać "V Władzą".

Jakie znaczenie mają te sondaże przede wszystkim dla wyników wszelkich wyborów, może sobie łatwo wyobrazić każdy, kto choć trochę zna się na polityce. Partia, która w sondażach otrzymuje konsekwentnie poniżej wymaganego minimum, to idealny sposób, by zmarnować swój głos, więc mało kto znając takie wyniki, będzie na nią głosował. Z drugiej strony, ludzie kochają mieć rację i wygrywać, choćby per procura - w osobach przez siebie wybranych. A zatem jeśli jakaś partia, albo jakiś mający kandydować w wyborach polityk, ma ogromną przewagę, dostaje jeszcze za to pewną premię.

Sondaże to ogromna polityczna potęga i bardzo trudno mi sobie wyobrazić, by nie używano jej świadomie i cynicznie do manipulowania nastrojami społecznymi i pośrednio wynikami różnych wyborów. (Zresztą nie tylko o wybory chodzi, bo wrogość wobec władzy czy polityka także ma wpływ na życie polityczne, a i na to mają wpływ sondaże.) Oczywiście znaczenie mają tylko te sondaże, które są potem szeroko nagłaśniane - te zlecane przez różne instytucje czy firmy po to, by się czegoś dowiedzieć, tego znaczenia nie mają. A więc można by rzec, że "V Władza" jest nią jedynie w ścisłym współdziałaniu z "IV Władzą".

Nie ma przecież żadnych przepisów, ba! - nie ma nawet sposobów, by sprawdzić rzetelność sondaży. Wyniki mogą zostać całkowicie zanegowane i ośmieszone, a mimo to nikt nie ma formalnego prawa zarzucić firmie, która przeprowadziła dany sondaż, ani też medium, które jego wyniki ogłosiło, nadużycia. Nie mówiąc już o jakichkolwiek konsekwencjach karnych.

Wracając na chwilę do Spenglera, to również zgadza się z jego przewidywaniami, bowiem mimo "schyłku zachodniej cywilizacji", który ogłaszał (i którego charakteru, jak się wydaje, większość ludzi całkiem nie zrozumiała), Spengler przewidywał, że w niektórych dziedzinach zachodnia cywilizacja ma jeszcze przed sobą całkiem długi rozwój. Do takich dziedzin miało należeć prawodawstwo, spotykające się z całkiem nowymi zjawiskami i wyzwaniami. No i rzeczywiście - czyż nie mamy spamu, sieci P2P, no i politycznych sondaży?

Jak można manipulować wynikami sondaży, i to na wszystkich poziomiach - od sformuowania pytań, przez pominięcie niektórych potencjalnych respondentów, po obróbkę statystyczną, może sobie wyobrazić każdy, kogo kiedyś rozgorączkowana ankieterka spytała o upodobanie np. do Wódki Bols. To akurat tylko ta druga z wymienionych tutaj faz, ale wątpię, by te inne miały wyglądac dużo lepiej.

A zresztą, po co tylko wątpić? Oto absolutnie cudowny przykład tego, jak się w III RP fałszuje polityczne sondaże:

http://kataryna.blox.pl/2006/07/Przepis-na-lze-sondaz.html

--------------------------------

Ten tekścik napisałem ze dwa tygodnie temu, ale warto dodać drobne uzupełnienie. Otóż, wczoraj pojawiły się nowe oficjalne, a jakże, dane na temat poparcia dla poszczególnych partii: PO 30%, PiS 23%, Samoobrona 9%... Reszta zdecydowanie pod kreską - także folksfront zblokowanych komuchów i różowych liberałow (oraz czasopism).

Bardzo interesujące wyniki, ale moim zdaniem więcej mówią o celach i metodach naszych dzielnych razwiedczików, niż o nastrojach i opiniach Polaków. Nazwijcie mnie zwolennikiem teorii spiskowych, jeśli chcecie.