Pokazywanie postów oznaczonych etykietą demokracja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą demokracja. Pokaż wszystkie posty

piątek, sierpnia 01, 2008

Krótka historia świata od jego stworzenia do Borrella i dalej

Dlaczego ekonomia jest taka ważna? Dlaczego wpływa na wszystko i decyduje o wszystkim? Dlaczego akurat ona? Co za trywialne pytanie, prawda? Każdy w miarę myślący uczeń liceum odpowie. (Przynajmniej jeszcze chwilowo, bo za lat dziesięć będzie umiał tylko elokwentnie wytłumaczyć dlaczego kocha Ojrounię. Zaś za lat 15 zrobi to już nawet nie w rodzimym języku, tylko w jakimś nowym, ojropejskim volapüku.)

Cóż nam zatem odpowie ten przemądry licealista? Że "w końcu żeby cokolwiek, trzeba mieć odpowiednie zasoby, żeby zaś mieć zasoby, trzeba produkować, wymieniać..." Tak nam odpowie, taki będzie ogólny tenor jego wypowiedzi. Coś w tym oczywiście jest, nawet sporo, choć na marginesie pozostaje jednak masa spraw: więzi rodzinie i plemienne, niechęci osobiste i międzygrupowe, seks, religia, sztuka i poezja...

Można to oczywiście próbować interpretować w tych samych ekonomicznych kategoriach - to właśnie robi klasyczny marksizm, ten od George'a Lucacsa i Małej Historii WKP(b). Można to też ignorować, mrugając niejako do słuchacza/czytelnika okiem, dając mu do zrozumienia, że I TO dałoby się ekonomicznie wytłumaczyć, ale akurat zajmujemy się ważniejszymi sprawami. To naprawdę przepiękna intelektualna tradycja, ciągnąca się od Oświecenia. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Można jednak, choć fakt, że idzie to pod włos całej tej wielkiej intelektualnej tradycji, spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony. Otóż może jest tak, że ekonomia służy do wyjaśniania wszystkiego - przynajmniej w historii i życiu społecznym - po prostu dlatego, że daje się stosunkowo łatwo ująć racjonalnym umysłem. Takim działającym algorytmicznie, niczym komputer, operującym pojęciami i logicznymi operacjami, wyciągającym logiczne wnioski z założeń.

Ujmując sprawę inaczej: jest stosunkowo nietrudno stworzyć sobie taki umysłowy model realnej ekonomii, jakoś tam do ekonomicznej rzeczywistości przystający i swymi "mackami" dotykający innych aspektów życia. W końcu wszystko się jakoś z ekonomią wiąże, co do tego nie ma wątpliwości. Zresztą wszystko w historii i życiu społecznym się ze sobą wiąże, więc nie jest to nawet żadne epokowe odkrycie.

Oczywiście to, jak ten model przystaje do realnego życia, to już inna sprawa. Można by też, i należałoby z pewnością, naświetlić kwestię istotnych różnic pomiędzy newtonowskim modelem wszechświata - który stał się inspiracją (co najmniej!) dla Woltera i potem całego Oświecenia (które nam się, jak źle przetrawiony obiad, odbija do dzisiaj) - a tym, co oni "na jego podstawie" stworzyli. I co do dziś daje "naukowe podstawy", oraz po prostu czelność, różnym naprawiaczom świata, do tego nieszczęsnego świata naprawiania. Ale to już, Deo volente, innym razem.

Uznałem, że całą tę kwestię warto tu poruszyć, ponieważ ostatnio się na te tematy sporo zastanawiałem i całkiem niedawno olśniła mnie pewna związana z tym myśl. Otóż, wbrew temu, co się powszechnie uważa, ustrój polityczny zdaje się mieć znacznie wyraźniejszy związek ze sprawami militarnymi, niż z ekonomią! Jasne, liberalizm nie da się zasadniczo oddzielić od demokracji, bo to dwie strony tego samego zjawiska. (Czysto angielskiego, nawiasem mówiąc, jak to dobitnie wykazuje Spengler, a tylko bez wielkiego sukcesu zaszczepionego w innych krajach, nie będącymi wyspami, i skutkiem tego nie potrafiącymi w tym samym stopniu uciec od polityki zagranicznej. Fascynująca sprawa, ale, Deo volente, też na inny raz.)

Feudalizm też da się w dużej mierze sprowadzić do czynników ekonomicznych. Tutaj nawet ortodoksyjni marksiści nieprzesadnie bredzą. Zresztą zapewne dlatego, że z ekonomią było w tamtych warunkach na tyle cienko, że decydowała ona o sporej ilości istotnych spraw, po prostu z konieczności. Najpierw trzeba było mieć coś do zjedzenia, paszę dla koni i jakieś mordercze narzędzie - potem dopiero można było dokonywać podbojów czy fundować rotundowe kościoły z apsydami.

Jednak inne epoki przedstawiają już odmienny obraz i dość trudno jest sprowadzić je do działania "niewidzialnej ręki rynku" w jakiejkolwiek postaci. Choćby bardzo zawoalowanej. A na tym w końcu opiera się cała ta oświeceniowa wizja społeczeństwa i historii. No więc weźmy na warsztat (nie ma jak ekonomiczna terminologia!) ustroje polityczne.

Pierwotne grupy plemienne i taka luźna "demokracja"... Daje się to całkiem łatwo pogodzić i wytłumaczyć: każdy sprawny, zdolny do walki mężczyzna był cenny, a więc i "ustrój polityczny" mieli taki, by to uwzględnić. Gdyby tak nie było, byliby niezadowoleni, spoistość grupy by ucierpiała... Oczywiście tutaj nie tylko aspekt "militarny" wydaje się ważny, bo np. sprawa polowania także. (Z tym, że polowanie daje się traktować jako działalność "paramilitarna".)

Neolityczne wioski - w sumie podobnie. Wczesne państwa, jak te w Sumerze czy Babilonii... Tutaj rolnicy i rzemieślnicy tyrali, mobilizowani byli jedynie w momentach wyjątkowo krytycznych, a i tak wartość bojową przedstawiali sobą niewielką. Siłę zbrojną stanowiły stosunkowo elitarne, stosunkowo niewielkie siły zbrojne, karne i zdyscyplinowane. Ustrój polityczny - zamordyzm z silnym zabarwieniem religijnym, czyli między monarchią a teokracją. Nie był to całkowity absolutyzm, choćby dlatego, że zbrojna ręka władzy miała problemy z dotarciem na miejsce.

Miała problemy nawet z dowiedzeniem się o tym, że ktoś coś knuje czy się ma ochotę zbuntować. Stąd terror, kiedy już się autorytet państwa zaangażowało, ale brak kontroli, kiedy jeszcze nie. I tak niewielu było ludzi, którzy by nie musieli cały czas tyrać ze zgiętym grzbietem, a więc mieliby czas i energię na jakieś knucie czy ambitne plany.

Epoka brązu... Wyjątkowo fascynujący okres! Tutaj ekonomia, oczywiście i jak zwykle, odgrywa swoją rolę. Zawsze w końcu ją odgrywa. Ale i tu także bezpośrednio zdaje się oddziaływać aspekt militarny. Mamy więc masy ludu, przygiętych do ziemi i posługujących się drewnianym oraz kamiennymi narzędziami... Trzeba bowiem pamiętać, że brąz był rzadki i niezwykle drogi! Dlatego przede wszystkim, że wymagał cyny, ta zaś występuje w stosunkowo nielicznych miejscach, w dodatku dość odległych od centrów ówczesnej kultury. (To oczywista sprawa dla ludzi mających styczność z prehistorią, ale może nie każdy inteligentny licealista to dzisiaj wie, więc mówię.)

Mamy więc tych rolników grzebiących w ziemi i mamy wyposażoną w broń z kosztownego brązu arystokrację. W dodatku szybko zaczyna ona jeździć rydwanami - bardzo wyrafinowanymi pojazdami, proszę mi łaskawie uwierzyć! No i walczyć z nich. Do tego łuki kompozytowe - także wymagające b. wyrafinowanej technologii. I cała ta arystokratyczna,  rycerska kultura, włączając w to inne aspekty technologiczne, których było całkiem sporo.

Potem mamy wiek żelaza i cały ten system się załamuje. Mamy "ludy morza", mamy Hyksosów, mamy wojnę trojańską... A potem mamy tzw. okres "geometryczny" i w ogóle "ciemne wieki" w klasycznej historii. Broń się demokratyzuje, bo żelazo jest bez porównania łatwiej dostępne, kiedy już opanuje się technologię jego produkcji. Rydwany zaś mogły być straszną bronią wobec spędzonej pod przymusem zbieraniny... A nawet wobec zbieraniny broniącej swego domu, ale niewyszkolonej i pokręconej reumatyzmem... Ale przecież jako broń dalekiego zasięgu, strategiczna, rydwan był dość niewydolny.

Nie było wiele dobrych dróg, a teren np. Grecji całkiem się do dalekich rydwanowych rajdów nie nadaje. Wojna epoki brązu dość szybko musiała się przekształcić w wyrafinowaną, elegancką wojaczkę z udziałem traktujących się z szacunkiem, równych sobie rycerzy. Niemal coś w rodzaju brutalniejszego turnieju. (Co w sumie widać w Iliadzie, która, choć pochodzi z o wiele późniejszejszych czasów, odnosi się do schyłku właśnie epoki brązu.)

A więc mamy to wytworne rycerskie społeczeństwo, a tu nagle wkracza nam na plac zgraja dobrze uzbrojonych kmiotów, którym nie imponują już nasze rydwany. Ludowa piechota wygrywa z arystokratyczną szarżą uzbrojonych w łuki lekkich pojazdów - mamy chaos, okres przypominający epokę wikingów, ale w sumie b. demokratyczny, pomiędzy równymi oczywiście. Ci co nie potrafili lub nie chcieli walczyć, zostawali niewolnikami. (Jak zawsze.)

Ateny to b. sławny przypadek, ukochany zresztą od tysiącleci przez różnych mędrków. Oficjalna wersja głosi, że oni tam coś w łebkach swoich skojarzyli i stworzyli sobie taką namiastkę demokracji. Demokracja ta była o tyle niepełna i niedoskonała, że nie zawierała elementu judeo-chrześcijańskiego. Oczywiście z akcentem na judeo, bo to jest przecież to, co stanowi o postępie, humanitaryźmie i w ogóle wszelkiej cudowności. Przenikając wszystko jak jakiś świecki Duch Święty, ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą. Jak by mogły nie?!) Można by to fajnie rozwinąć i by należało, ale to także, Deo volente, w przyszłości.

W sumie jednak każdy kto coś więcej o starożytnych Atenach wie, musi zauważyć, iż tamta demokracja nie wynikała ze światłych chęci takiego starożytnego Borrella, który się nazywał Perykles, tylko z dość oczywistych faktów i zjawisk. W ogromnej mierze właśnie militarnych. System arystokratyczny, czyli oligarchiczny, opierał się na hoplitach - formacji w której służyli zamożni obywatele.

Choćby dlatego, że hoplici musieli sami się wyekwipować, byli zaś w dużym stopniu uzbrojeni i opancerzeni brązem, ten zaś był nadal kosztowny. Plus szkolenie, plus odpowiednie morale (nie mylić z moralnością!). W sumie służba wojskowa stanowiła zaszczyt i przywilej, co zresztą nie jest wcale w historii rzadkie. No to i system był arystokratyczny.

Kiedy jednak decydującego znaczenia nabrała flota, a w niej potrzebne były masy wioślarzy... Grecy zaś używali jako wioślarzy wolnych obywateli, przynajmniej z reguły... Wtedy zaczynają się tendencje demokratyczne, które często zwyciężają. Czy to w postaci "autentycznej" demokracji - oczywiście z masą demagogów (bo inaczej się nie da), ale z ludem mającym zdecydowanie dużo do gadania; albo też w postaci rządów tyranów, popieranych przez lud (!), przeciw starej arystokracji.

Pod względem militarnym, obok wioślarzy i floty, nie bez znaczenia jest też wzrost roli lekkich oddziałów piechoty. Aby się wyposażyć w procę (nie taką na gumę, tylko taką jak miał Dawid na Goliata), naprawdę nie trzeba być bogatym. A by się nieźle wyszkolić, wystarczy paść owce i umilać sobie czas strzelaniem do celu. (Choć to raczej w sumie rzucanie, niż strzelanie. Wiem, bo sam z procą eksperymentowałem, a nawet chciałem o niej pisać doktorat.) Albo odganianiem wilków, co ma także aspekt b. praktyczny. Są na to udokumentowane przykłady nawet z dzisiejszej Turcji.

Tutaj przeskoczymy epoki, może kiedyś (Deo itd.) to nadrobimy. (Przede wszystkim przeskakujemy fascynującą, ale też skomplikowaną, kwestię Rzymu, oraz niemal równie fascynującą i niewiele mniej skomplikowaną kwestię królestw hellenistycznych. I one jednak dobrze przystają do naszkicowanego tutaj schematu.) W każdym razie potraktujemy je b. skrótowo. A więc mamy system feudalny i rycerstwo. Potem mamy armaty - b. kosztowne, ale straszna broń wobec murów rycerskich zamków! - i wzrost państwowego centralizmu.

Potem państwa w stylu osiemnastowiecznym, jak Prusy Wielkiego Fryca, a tam nieliczne zawodowe armie (choć u Fryca w większości z przymusowego poboru - w sumie wieloletnia służba, obowiązkowa, ale tylko dla części możliwych rekrutów, plus sporo wojsk najemnych, coś jak wcześniej szwedzkie armie Gustawa Adolfa czy Karola XII), manewrujące jak po szachownicy... I pełny państwowy zamordyzm, przynajmniej w zamierzeniach, bo środki komunikacji i przekazu informacji trochę za tym szczytnym ideałem nie nadążały.

Armia też nie opierała się przecież na jakimś patriotyźmie czy woli walki, tylko na brutalnej dyscyplinie - po prostu terrorze. I to samo w "cywilnym" społeczeństwie. Które miało tyrać, by król miał na swoją armię, a poza tym morda w kubeł! Co najwyżej pograć wieczorem na wiolonczeli na towarzyskim spotkaniu.

Potem mamy milionowe armie rewolucyjne i napoleońskie. Co musiało, jak nas uczy cała ta wcześniejsza analiza, doprowadzić do wzrostu demokracji. Oczywiście demokracja to abstrakcyjne pojęcie, przeważnie, albo i zawsze, ktoś tym manipuluje. Ale jednak kiedy mu się nie uda, jest marnie. Przeważnie do władzy dorywa się ktoś inny, dający większe nadzieje, że mu się uda. To znaczy tak bywało, bo z demokracją się obecnie żegnamy.

Częściowo już się zresztą pożegnaliśmy, ponieważ po ostatniej wojnie milionowe armie odchodzą w zmierzch, zastępowane przez armie zawodowe... Zaś zasadniczą linią obrony dla najbardziej rozwiniętych państw zachodu stały się rakiety dalekiego zasięgu. Jaki to ma związek z systemem politycznym tych krajów? Wydaje mi się, iż taki, że systemy rakietowe są pod kontrolą ekspertów - ktoś musi je projektować, planować sposób ich użycia, przewidywać kto i kiedy ma nacisnąć czerwony guzik... Ludowi nic do tego, byłoby to zresztą absurdem, gdyby miało być inaczej. I co mamy w systemie politycznym tych krajów, że spytam?

Mogę też, na marginesie niejako, spytać czy jest zatem cokolwiek dziwnego w fakcie, że wszelkie leberały, łącznie z Guru Korwinem, tak elokwentnie i z takim przekonaniem przemawiają za w pełni zawodową armią, zwalczając niczym najgorszą zarazę wszelką ideę armii narodowej z poboru? Dla mnie nie ma! I jeszcze bardziej na marginesie mogę dodać, że właśnie te brednie (czy gorzej - kłamstwa) na temat całkiem podstawowych spraw militarnych były tym, co otworzyło mi oczy na istotę i skutki działalności Korwina.

To była dygresja, wracajmy do naszych baranów. Sorry, do naszych rakiet. Co mamy? Prawnik na prawniku, przepis na przepisie. Prawda? Demokracja to już nie realizacja woli większości, tylko odpowiednie stosowanie mądrych przepisów, wydanych przez "przedstawicieli ludu". Jakoś tam przez ten lud wybranych, ale bez żartów - każdy wie, jak to w praktyce wygląda. No a jakie te przepisy? Jeden mniej zrozumiały, bardziej mętny od drugiego... Zgoda?

Nie da się uniknąć refleksji, że o to właśnie chodzi. O to najbardziej! Żeby normalny człowiek, tzw. "obywatel", siedział cicho i nie zabierał głosu. Nie peszył swym głosem certyfikowanych ekspertów. Od ich stosowania, przepisów znaczy, od ich egzegezy, są uczeni w piśmie. Ludowi wara! Jest analogia? Moim zdaniem bardzo wyraźna. Wewnętrzna polityka tych krajów dokładnie odzwierciedla ich system obrony: wszystko zaszyfrowane, a na ew. wrogów miażdżąca w założeniu techniczna nawała żelastwa i materiałów wybuchowych.

Strategia odstraszania krótko mówiąc, choć szyfrowanie wszystkiego co istotne wydaje mi się co najmniej tak samo ważne. A kiedy ktoś państwu naprawdę podpadnie, to wszędzie - dzięki międzynarodowym umowom i międzynarodowym naciskom - sięgnie go zemsta... To takie prawne rakiety balistyczne. (No, nie całkiem wszędzie, bo przestępcy należący do Lepszej Rasy mogą się zawsze skutecznie ukryć w Ziemi Świętej Świeckiej. Ale to już stosunkowo uboczna sprawa wobec zasadniczego wątku naszego wywodu.)

A że nigdy nie może się obyć bez wzniosłych haseł, bez mantr skutecznie usypiających korę i sumienie późnego, wielkomiejskiego leminga... (Wykształconego, ale oczywiście nie na tyle, by miał się swym wulgarnym rozumem porywać na zrozumienie obowiązującego Prawa. Od tego są przecież Rabini. Sorry - Eksperci!) Tak więc hasło i sztandar "Demokracji" - które to hasło ten czy ów bezczelny prostak mógłby jednak próbować w porywach chamstwa interpretować... I mogło by mu wyjść, że to na przykład "władza ludu"...

I co by było? Więc to hasło zastępowane jest przez "Prawa Człowieka". Tutaj już nie ma cienia ryzyka, że ktokolwiek spoza grupy certyfikowanych rabinów zdobędzie poklask lemingów własną interpretacją tematu! (Zresztą prawica, czyli ludzie względnie wciąż zdrowi psychicznie, samym tym pojęciem się po prostu brzydzi. I słusznie!) Zaś wyspecjalizowani w tym akurat Eksperci noszą nazwę "Autorytetów", to tak na marginesie. Nie ma więc cienia ryzyka, że ktoś spoza tego doborowego grona mógłby to interpretować. Gdyby próbował, każdy przytomny leming od razu wie, że to przejaw schizofrenii bezobjawowej.

To ostatnie pojęcie nie zostało jeszcze wprawdzie oficjalnie w Medycynie przyjęte, Medycyna bowiem nie nadąża za Prawem w dążeniu do Postępu, jednak to się po prostu wie, a Medycyna w końcu też zaległości nadrobi. Bo czyż już na wielu frontach ich ładnie nie nadrobiła? W Medycynie, przy społeczeństwie tak doszczętnie spacyfikowanym jak obecnie, naprawdę jest potężna siła! Siła która łatwo poruszy z posad bryłę świata. Zapamiętajcie moje słowa! (Jeśli oczywiście wcześniej się wami nie zajmą gorliwi sanitariusze i świadomi swych obowiązków lekarze.)

Kiedyś więc na Zachodzie była "Demokracja", na Wschodzie zaś "Walka O Pokój"... Której nikt oczywiście nie ośmieliłby się samodzielnie interpretować, bez pozwolenia z wiadomo skąd. No to teraz mamy "Demokrację", która z dnia na dzień coraz bardziej ma być rozumiana jako "Prawa Człowieka". Co oznaczają "Prawa Człowieka"? Każdy nastojaszczij Człowiek oczywiście wie, że oznaczają dokładnie to, co sobie Światła i Miłująca Ludzkość Władza życzy, i co wyraża ustami Autorytetów. Jeśli tego nie rozumiesz, to nie jesteś Człowiek! A jeśli nie jesteś też szympans ani gibbon, no to przykro mi bracie, ale... Sam wiesz - takie są Nieuniknione Prawa Historii!

No dobra. To by była całkiem niezła puenta, jak sądzę, ale ja mam jeszcze coś lepszego... W całkiem ostatnich czasach zagrożenie dla rozwiniętych państw zachodu w dużej mierze przeniosło się z rakietowego, termojądrowego ataku, na atak terrorystyczny. Przy czym metod ściśle technicznych jest do wyboru skolko ugodno. Jak się przed tym te państwa zabezpieczają? Na kim spoczywa odpowiedzialność?

Zdziwiłbym się, gdyby czytelnik, który do tego miejsca ze zrozumieniem doczytał, odpowiedział jakoś zdecydowanie inaczej, niż TAJNE SŁUŻBY. Mamy więc wszechobecne, z każdym dniem bardziej wszechobecne, kamery... Mamy więc wszechobecne podsłuchy, grzebanie po prywatnych komputerach... Czytanie prywatnych mailów... Krótko mówiąc mamy coraz powszechniejszą inwigilację. Istny raj dla różnych szpiegów i szpicli. (Nie wypowiadam się w tej chwili na temat tego, na ile jest to konieczne a na ile nie, oraz kto za ten stan odpowiada. Zresztą o tym już parę razy mówiłem, można poszukać.)

Z czego wynika, jeśli oczywiście cały ten wywód ma cień sensu, że obecnie decydującej roli politycznej nabierają ci właśnie szpicle i szpiedzy, agenci i tajniacy - innymi słowy tajne służby. W Polsce dość trudno to ocenić, bo i za PRL'u miały sporo do powiedzenia, choć między '56 a Jaruzelskim to jednak chyba Partia administrowała tą prowincją sowieckiego imperium, a ubecja jej, z większą czy mniejszą ochotą, służyła. (Zaś wojskowa razwiedka, przynajmniej do Jaruzelskiego, realizowała przede wszystkim bezpośrednie rozkazy z Moskwy, więc też nie rządziła.) Jednak na tzw. Zachodzie bardzo bym się zdziwił, gdyby przewidywane tutaj przeze mnie zjawisko nie miało miejsca. W takim zaś razie nasz (nieszczęsny) kraj znalazł się wreszcie na samym froncie postępu, wow! (Co robią chóry starców? Każdy już wie, prawda?)

Że zaś nie dostrzegam żadnej realnej możliwości, by szybko zmienił się układ militarnych zagrożeń wobec Zachodu i jego militarny system (bo traktujemy tutaj wszelkie agentury jako integralną część tego systemu) - nie widzę też możliwości, by coś ten wzrost roli przeróżnych tajniaków mogło zatrzymać. No i oczywiście nie jest tak, by to rakietowo-talmudyczne, możliwe do zrozumienia i należytego zinterpretowania jedynie przez uczonych w piśmie z państwowym (?) certyfikatem, "Prawo" nie miało i tutaj ogromnego znaczenia. To "Prawo" i działania tych wszystkich szpicli pasują do siebie w istocie jak płaszcz z podszewką, jak dwa kawałki układanki, jak Villon i Gruba Małgośka ("w bordelu kędy mamy zacne leże").

Jakie kto sobie z tego chce wyciągnąć wnioski, to już jego sprawa, ale zachęcałbym do przemyślenia całego problemu, który wydaje mi się intelektualnie interesujący, a do tego wynikają zeń dość konkretne przewidywania na przyszłość, także tę całkiem niedaleką.

No a poza tym, narzuca się z tego naturalny wniosek, że to jednak sprawy militarne mają znaczenie o wiele większe od tego, jakie im się obecnie stara przypisywać. I że to Wojna - w takiej czy innej formie, choćby to było szpiclowanie własnego społeczeństwa - nie zaś Pokój (a co to w ogóle jest ten "Pokój"? jeśli nie z kuchnią i łazienką, znaczy) to stan na tym ziemskim łez padole niejako "naturalny", a więc, że wszelkie takie przydługie "Pokoje", jak ten obecny co go mamy w Europie, muszą się kiedyś skończyć. I niewykluczone, że im były dłuższe i bardziej Pokojowe, tym radykalniej.

No i jeszcze jeden wniosek - że im bardziej spacyfikowane społeczeństwo, tym bardziej z reguły zniewolone. Trudno wprawdzie we wszystkich przypadkach dokładnie rozstrzygnąć co przyczyną, co zaś skutkiem, nie ulega jednak wątpliwości, iż tych każdy z nielicznych znanych z historii przypadków realnej demokracji - a więc suwerenności ludu - zawsze szedł w parze z masową, obywatelską armią. (W USTABILIZOWANYM społeczeństwie, bo nie mówimy teraz o Dzikim Zachodzie czy równie Dzikich Polach. Problem anarchii zostawiamy sobie ew. na zaś. [Dopisane po latach])

Szwajcarskie kantony też są na to przykładem, jak też jednak i kolonialna Północna Ameryka, kozaczyzna, pirackie wspólnoty Mórz Południowych, czy "maszerujące polis" z "Anabasis" Ksenofonta. (Po prostu nie zawsze ściśle biorąc "armia", zawsze jednak zdolni do walki obywatele...  No, niech już będzie "lud".)

W końcu to nie mniej lub bardziej paternalistyczne obyczaje, czy nawet tych obyczajów brutalność, przesądzają o istnieniu czy nieistnieniu demokracji - a równość szans na awans oraz stosunek między elitami (które zawsze jakieś istnieją) i większością tych, których (z jakichś uzasadnionych względów) się uznaje za wolnych i politycznie pełnoprawnych obywateli. (Których musi być oczywiście dość znaczny procent, jeśli mamy poważnie mówić o demokracji, choć akurat występowanie niewolnictwa, dotyczącego określonych klas osób, dość łatwo się z demokracją daje, jak widać z historii, pogodzić.)

I to by było na razie na tyle. Dzięki za uwagę!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 28, 2008

Triarius the Tiger o kopaniu piłki, nadludziach i prof. Miodku

Dwa nowe bonmoty by Triarius the Tiger: 

Pyskowanie na samą ideę demokracji, kiedy jednocześnie się bierze aktywny udział w dzisiejszym życiu politycznym, przypomina mi zachowanie kogoś, kto kopiąc na pastwisku piłkę z mało eleganckimi przeciwnikami, polujących na nogi i nie uznającymi naszych prawidłowo zdobytych bramek, czyni teatralne gesty w stronę publiczności (bardzo nielicznej i składającej zresztą się w większości z parzystokopytnych przeżuwaczy, totalnie wobec wyniku gry obojętnych) i płaczliwym głosem domaga się, by zamiast piłkę wulgarnie kopać, zacząć ją elegancko odbijać paluszkami, najlepiej zaś złożyć się na taką dużą kolorową, plażową. 

Co o tyle wydaje mi się zabawne, że skoro się kogoś nie umie zmusić przeciwnika, lub go przekonać łagodną perswazją, by nie faulował i nie oszukiwał, to tym trudniej może go być zmusić do zmiany jego ulubionej rozrywki na naszą ulubioną rozrywkę. W dodatku taką, w której - jak sami mamy przecież nadzieję - będzie miał znacznie mniejsze szanse na sukces. * * * * * Stanowczo brak mi ostatnio prof. Miodka, który jakoś znikł mi z pola widzenia. Bardzo chciałbym go na przykład spytać o to, czy dobrze sobie kombinuję: "Nadludzie" piszemy z dużej, kiedy mamy na myśli nację - z małej zaś, kiedy chodzi nam o religię?  

triarius 

---------------------------------------------------

Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 14, 2008

Koniec planów IV Rzeszy - czy raczej koniec demokracji w Europie?

Lesbijski traktat dostał od ludu Zielonej Wyspy kopa. I bardzo miło, jednak nie przywiązywałbym do tego dużo większej wagi, niż do innych przyjemnych a zaskakujących wydarzeń, w rodzaju zwycięstwa Chorwacji nad Niemcami w kopanych mistrzostwach Ojropy. (W końcu nie "Europy" bo, co wtedy by tam robił Izrael, który brał przecież udział w eliminacjach i mógłby się załapać. Znowu.)

Spodziewać się, iż klęska w Irlandii powstrzyma tę ojrobiurokrację przed tym co robić zamierzała, wydaje mi się skrajnie naiwne. Tutaj nawet ekonomiczne argumenty lewactwa spod znaku leberalizmu i korwinizmu wystarczą - nikt nie rozkręca tak ogromnego i tak zyskownego biznesu jakim jest Ojrounia po to, by go zwijać, kiedy jego tytularni beneficjenci wyrażą lekkie niezadowolenie. To się musi dalej kręcić i kręcić się dalej będzie!

Ma więc to wydarzenie i ta data - piątek 13 czerwca 2008 - jakiekolwiek historyczne znaczenie? Moim zdaniem ma, i to niemałe. Albo mniej filozoficznie, bardziej konkretnie i przyziemnie - czy ten wynik referendum cokolwiek w świecie realnych faktów zmienia? Trochę faktycznie może zmienić. Oczywiście nie to i nie tak, jak sobie różne naiwne ludzie wyobrażają. Cóż więc może w realu zrobić ten wynik referendum - tak nieprzyjemny i zaskakujący dla fanatyków "europejskiej integracji" i żerujących na niej cwaniaków?

Zrobić może, i zrobi po prostu, to że ci fanatycy i cwaniacy jeszcze wyraźniej niż dotąd odrzucą maskę demokratów. Ta maska ich od dawna uwiera, jednak nie mają dotychczas nic lepszego, co by ich władzę jakoś uprawomocniło. Nie żeby to uprawomocnienie było aż tak konieczne - w końcu lud tak bierny i tak łatwy do manipulacji, tak obojętny wobec haseł i wartości, które rozpalały jeszcze nawet pokolenie jego dziadów... Że rządzić tym bydłem można i bez szczytnych haseł. Jednak mieć szczytne hasła stanowczo lepiej, i to z kilku istotnych powodów. (O których może innym razem.)

To odchodzenie od haseł demokracji odbywa się już od dawna i sam o tym pisałem. Jednak dotychczas były to "mądre i światłe" wypowiedzi wieczorową porą w nudnych publicystycznych programach. Wypowiedzi ludzi w rodzaju towarzyszy Wołka czy Śpiewaka. Wypowiedzi o "demokracji elitarnej" i takich tam rzeczach. Nazwy były różne, ale w sumie chodziło o to, że wola ludu to bzdura i rządzić mają elity - to dopiero PRAWDZIWA DEMOKRACJA! ("Demokracja ludowa", chciałoby się powiedzieć. Ale tym razem prawdziwa.)

Co w praktyce wynika z tego, że Unia Ojro i ogólnie panująca nam miłościwie masońsko-lewacko-kapitałowa międzynarodówka odrzuca w coraz szybszym tempie pozory demokracji? "Na dwoje babka wróżyła", chciałoby się powiedzieć. Byłaby w tym bowiem pewna szansa dla ludzi, którym te wszystkie międzynarodówkowe ruszania z posad nie odpowiadają. Mogliby ci ludzie budzić w masach opór, uświadamiając im, iż są traktowane jak bydło, nie zaś jak... Mniejsza już o "suwerenny lud", ale po prostu jak ludzie.

Jednak moja opinia o dzisiejszym europejskim (i w ogóle zachodnim) ludzie jest tak mało pochlebna, iż taka szansa i taka perspektywa wydaje mi się bardzo, ale to bardzo, mało realna. Znacznie bardziej realne wydaje mi się to, iż tego ludu ciemiężcy - cały ten ojrointeres z przyległościami - bardzo szybko przekonają się, iż bez krępujących ich dotąd "demokratycznych" pozorów mają o wiele większą swobodę działania, a więc także skuteczność i siłę.

Lud zaś, który w swych zdrowszych częściach, jak np. w sielskich dystryktach prowincjonalnej Irlandii, potrafi jeszcze powiedzieć "NIE" w referendum, nie jest już zdolny do powiedzenia NIE jeśli nikt mu tego referendum nie zorganizuje. Ani "NIE", ani oczywiście tym bardziej "WON!" To już nie ten lud, to już nie te czasy.

Czy jest jeszcze jakaś nadzieja dla Europy? Dla Polski? Dla nas osobiście, czyli dla ludzi w rodzaju tych, którzy to piszą i czytają? Jedyną nadzieją jest brak nadziei. W końcu na rolę pędzonego do rzeźni bydła, człowiek mający do siebie szacunek zgodzić się po prostu nie może. Fakt, że przy tym radośnie nie pokwikuje, jak wielu innych, nie stanowi tutaj aż tak ogromnej różnicy.

Czy ojropejsom i ich poputczikom - zarówno tym cwanym, jak i tym durnym - może się udać? Zależy o jakie zamiary ich podejrzewamy. Jeśli chodzi im o kontynuację "rewolucji '68", to oczywiście im się udaje i dalej będzie udawać. Jeśli chodzi o wprowadzenie w Europie - na razie - totalitarnego społeczeństwa mrówek, to pewnie im się w końcu nie uda, jednak zniszczą po drodze wszystko, co dla nas, normalnych ludzi, stanowi o wartości ludzkiego życia.

Czy sama idea Unii Europejskiej jest zła i należy ją odrzucić? Jako spenglerysta powiem, że dla mnie Europa od dawna jest tylko wymakijażowaną mumią i nic dobrego już jej w mojej opinii nie czeka. Tak czy tak będzie zamordyzm - kwestia jedynie w tym, czy będzie on próbował bronić i podtrzymywać wartości tej naszej, niegdyś wielkiej cywilizacji, czy też je właśnie jak najszybciej zniszczyć.

Gdybym się jednak, jakimś cudem, w tej mojej opinii, iż Europa nie ma już przed sobą żadnej przyszłości, okazał zbyt pesymistyczny? Wtedy jakaś forma europejskiej integracji byłaby naturalna i potrzebna, jednak z pewnością nie mogło to by mieć wiele wspólnego z obecną tzw, "Unią Europejską". Ta jest doszczętnie zakażona lewackim wirusem, masońską pogardą dla normalnego człowieka i jego wartości, cynizmem i chciwością bizantyjskiej, przez nikogo niekontrolowanej biurokracji...

I jak zarażoną rakiem tkankę, Unia Europejska musiałaby być całkowicie wyeliminowana. Ze sporym marginesem, jak w przypadku wycinania każdej tkanki rakowej.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, kwietnia 25, 2008

Prasa, wolność, cenzura - co o tym mówi Oswald Spengler?

Każda wartościowa i gruba książka straci ogromną część swej wartości podawana w małych fragmentach. (Oczywiście nie mówię tu o jakichś bonmotach czy krótkich scenkach, które właśnie mogą być klejnotami.) Co do dopiero TA książka - tak gruba, tak głęboka i tak bardzo stanowiąca pewien zamknięty, logiczny system. Ale cóż, i tak uważam, że warto ludziom przybliżać niektóre fragmenty z wielkiego dzieła Oswalda Spenglera, choć jednocześnie bardzo chcę podkreślić, że to całkiem nie to samo, co całość! Proszę mi wierzyć.

Tym bardziej, że właściwie całkiem jestem zmuszony opuszczać to najważniejsze - czyli paralele pomiędzy analogicznymi zjawiskami na tych samych etapach rozwoju (czy schyłku) różnych cywilizacji. Tego bowiem nie da się po prostu zrozumieć z takich wyrwanych fragmentów. Przede wszystkim w związku z niedawnym bojkotem wrażych mediów, choć nie tylko z tym, zdecydowałem się przetłumaczyć (z angielskiego autoryzowanego wydania, jak zwykle) fragment z książki Spenglera o schyłku Zachodu, poświęcony prasie. Zwracam uwagę, że było to pisane 90 lat temu.

(W kwestii formalnej, to zastosowałem tu pewien mój wynalazek: akapity podzieliłem na mniejsze, ze względu na ekran, który nie jest jednak książką, ale te moje arbitralne podziały oznaczyłem plusem. Może to jest niezły pomysł?)


Umysł liberalnej burżuazji jest dumny z zarzucenia cenzury, ostatniego hamulca, podczas gdy dyktator prasowy (...) utrzymuje swych skutych łańcuchami niewolników pod batem artykułów wstępnych, telegramów i obrazów. Demokracja za pomocą gazety całkiem wypędziła książkę z życia psychicznego ludu. Świat książek, ze swą obfitością postaw, zmuszających do myślenia, by wybrać i skrytykować, jest teraz prawdziwą własnością zaledwie niewielu. Lud czyta jedną określoną gazetę, "swoją" gazetę, która wmusza się codziennie milionami egzemplarzy przez frontowe drzwi, zaczarowuje intelekt od rana do wieczora, spycha książkę w zapomnienie samym swym layoutem, jeśli zaś jedna czy druga książka się ujawni, zapobiega i eliminuje jej możliwe skutki "recenzując" ją.

Co to jest prawda? Dla większości - to co bez przerwy czyta i słyszy. Zabłąkana mała kropelka może gdzieś się zaczepić i stworzyć sobie możliwość określenia "prawdy" - jednak to, co uzyska, będzie tylko jej prawdą. Ta inna, publiczna prawda danej chwili, ta która jako jedyna liczy się ze względu na skutki i sukcesy w świecie faktów, dzisiaj jest produktem Prasy. To czego chce Prasa, jest prawdziwe. Jej komendanci budzą, przekształcają, zamieniają ze sobą prawdy. Trzy tygodnie działania prasy i dana prawda jest uznawana przez każdego.

+

Jej tezy są nie do odrzucenia - dokładnie tak długo, jak długo wystarcza pieniędzy, by je utrzymać w nienaruszonym stanie. Klasyczna retoryka także była nacelowana na efekt, a nie na zawartość - jak to błyskotliwie ukazuje Szekspir w mowie pogrzebowej Antoniusza. To, czego pragnie nasza Prasa, to stała skuteczność. Musi trzymać umysły ludzi bez przerwy pod swym wpływem. Jej argumenty zostają obalone od razu, gdy tylko przewaga siły ekonomicznej przechodzi na stronę kontrargumentów, przywodząc je jeszcze częściej przed oczy i uszy ludzi. W tym momencie busola publicznej opinii zmienia kierunek na przeciwny, w kierunku silniejszego bieguna. Każdy momentalnie przekonuje sam siebie do tej nowej prawdy, uważając, że przejrzał na oczy.

[ _ _ _ ]

W dzisiejszej walce taktyka polega na pozbawieniu przeciwnika broni. W niewyrafinowanym dziecięctwie swej potęgi, gazeta cierpiała z powodu oficjalnej cenzury, którą obrońcy tradycji stosowali we własnej obronie, burżuazja zaś wołała, że wolność myśli jest zagrożona. Teraz ogół potulnie idzie za nią i zdecydowanie zdobyła dla siebie tę wolność. Jednak w tle, niewidoczne, nowe siły walczą między sobą kupując prasę. Choć czytelnik tego nie obserwuje, gazeta, a z nią i on sam, zmienia panów. Tutaj triumfuje pieniądz, zmuszając wolne umysły do służenia sobie. Żaden treser nie ma większej władzy nad swymi zwierzętami. Spuść z uwięzi ludzi jako masę czytelników, a popędzą ulicami, by rzucić się na wskazany cel, terroryzując i rozbijając szyby. Drobna aluzja skierowana do redakcji, a staną się spokojni i pójdą do domu.

+

Prasa to dzisiaj starannie zorganizowana armia ze swymi rodzajami broni i formacjami, z dziennikarzami jako oficerami i czytelnikami jako żołnierzami. Tutaj jednak, jak w każdej armii, żołnierz ślepo wykonuje rozkazy, zaś cele wojny i plany operacyjne zmieniane są bez jego wiedzy. Czytelnik ani nie zna, ani nie pozwala mu się znać celu, w jakim zostaje wykorzystany, ani nawet roli, którą ma spełnić. Nie można sobie wyobrazić jaskrawszej karykatury wolności myśli. Poprzednio ludzie nie odważali się swobodnie myśleć. Teraz odważają się, ale nie potrafią. Ich wola myślenia jest jedynie wolą myślenia na rozkaz, to zaś odczuwają właśnie jako swoją wolność.

Jest także inna strona tej spóźnionej wolności - wolno każdemu mówić to co chce, ale Prasa ma wolność zauważania lub niezauważania tego co on mówi. Może skazać każdą "prawdę" na śmierć, po prostu nie podejmując się zakomunikowania jej światu - potworna cenzura milczenia, tym bardziej potężna, że masy czytelników gazet są absolutnie nieświadome jej istnienia.*

[ _ _ _ ]

Wiek "książki" ma na swych skrzydłach - z jednej strony kazanie, z drugiej gazetę. Książki są osobistymi przekazami, kazania i gazety stosują się do bezosobowego celu. [ _ _ _ ] te same rzeczy pojawiają się, i są koniecznym rezultatem, w europejsko-amerykańskim liberaliźmie - "despotyźmie wolności przeciw tyranii", jak to wyraził Robespierre. W miejsce stosu i pręgierza, mamy wielką ciszę. Dyktatura przywódców partyjnych wspiera się na Prasie. Konkurencja stara się za pomocą pieniędzy przejąć czytelników - czyli po prostu lud! - masowo od wrogów i poddać ich własnemu umysłowemu szkoleniu.

+

Wszystko zaś, czego oni się uczą w czasie tego szkolenia, to to, co uznano, iż powinni wiedzieć - wyższa wola formułuje dla nich obraz świata wokół nich. Nie ma teraz konieczności, jaka istniała dla książąt baroku, by narzucać poddanym służbę wojskową - wystarczy podjudzić ich umysły artykułami, telegramami i obrazami (...), aż zaczną wołać o broń i zmuszać swych przywódców do konfliktu z tymi, z którymi ci do konfliktu pragnęli zostać zmuszeni.

To jest koniec Demokracji. W świecie prawd, to dowód o wszystkim decyduje, w świecie faktów sukces. [ _ _ _ ]

* Wielkie palenie książek w Chinach było w porównaniu z tym nieważnym wydarzeniem. (przypisek Autora)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, kwietnia 10, 2008

Pieniądz, prasa, demokracja (czyli nowy kawałek Spenglera)

Oto fragment - moim zdaniem b. interesujący i nawet w pewnym sensie b. aktualny - z mojego największego faworyta, Oswalda Spenglera. ("Interesujący" o tyle, że daje się w miarę dobrze zrozumieć wyrwany z całości, ponieważ CAŁA ta książka jest interesująca, i więcej! Największy problem z tymi moimi tłumaczeniami jest taki, żeby wybrać coś, co da się w miarę zrozumieć wyrwane z kontekstu.)

To moje tłumaczenie (z angielskiego autoryzowanego przekładu) jest dość miejscami luźne i nie pretenduje do filologicznej ścisłości, ale merytorycznie jest oczywiście maksymalnie wierne. Podzieliłem też ten fragment na mniejsze akapity aby zwiększyć czytelność na ekranie. Wszystkie przypisy, gdzie nie jest podane inaczej, są moje własne.

Chodzi tu o czasy rozpoczynające się od tego, co w naszej europejskiej historii określa się mianem Oświecenia.


Wtedy i od tego momentu zaczyna oddziaływać jeszcze inny element, który nie występował w konfliktach Frondy(1) (łącznie z angielską rewolucją(2)), który w każdej Cywilizacji(3) odnajdujemy pod innymi pogardliwymi nazwami - motłoch, dregs, canaille, mob, Pöbel - jednak zawsze z tymi samymi potężnymi konotacjami. W wielkich miastach, które teraz jako jedyne wypowiadają decydujące słowa - reszta kraju może teraz co najwyżej przyjąć lub odrzucić fakty dokonane, jak czego dowodzi nasz osiemnasty wiek(4) - cała masa wykorzenionych elementów ludności stoi poza wszelkimi społecznymi więziami.

Nie czują się oni związani ani z którymś ze stanów, ani z klasą związaną z wykonywanym zawodem, ani nawet z prawdziwą klasą pracującą, choć są zmuszeni do pracy. Elementy ściągnięte ze wszystkich klas i życiowych sytuacji należą do niego instynktownie - wykorzenione chłopstwo, literaci, zrujnowani biznesmeni, oraz przede wszystkim (jak to wiek Catyliny ukazuje z przerażającą wyrazistością) wykolejona szlachta. Ich siła znacznie przekracza ich liczbę, ponieważ zawsze są na miejscu, zawsze gotowi w momencie wielkich decyzji, gotowi na wszystko, pozbawieni wszelkiego szacunku dla porządku, choćby tylko porządku rewolucyjnej partii.

To z ich powodu wydarzenia nabierają destrukcyjnej siły odróżniającej francuską rewolucję od angielskiej i okres drugich tyranów od pierwszych(5). Burżuazja patrzy na te masy z niepokojem, defensywnie, oraz stara się od nich odseparować - to właśnie defensywnemu aktowi tego rodzaju z 13 Vendémiaire zawdzięcza swoje wyniesienie Napoleon. Jednak pod presją faktów ta przegroda nie wytrzymuje. Za każdym razem, gdy burżuazja rzuca na wagę przeciw starszym stanom swą wątłą wagę i agresywność - wątłą pod względem względnej liczebności i wątłą z powodu tego, że wewnętrzna spójność w każdym momencie jest zagrożona - ta masa wciskała się w jej szeregi, wychodziła na czoło, udzielała większości energii dającej zwycięstwo, i bardzo często potrafiła zabezpieczyć zdobytą pozycję dla siebie - nierzadko przy dalszym idealistycznym poparciu wykształconych, którzy zostali intelektualnie zafascynowani, albo materialnym wsparciu sił finansowych, starających się odwrócić niebezpieczeństwo od siebie w kierunku szlachty i kleru.

Jest jeszcze inny aspekt, który w tej epoce uzyskuje znaczenie - po raz pierwszy abstrakcyjne prawdy starają się interweniować w świecie faktów. [ _ _ _ ]

Mimo wszystko, historyczna rola wielkich koncepcji danej Cywilizacji jest całkiem inna od tego, co prezentowały one w umysłach ideologów, którzy je stworzyli. Efekt prawdy(6) jest zawsze całkiem inny od jej tendencji. W świecie faktów prawdy są jedynie środkami, skutecznymi o tyle, o ile dominują umysły i w ten sposób określają działania. Ich historyczne znaczenie nie jest określone tym, czy są głębokie, prawidłowe, czy choćby logiczne, a jedynie przez to, czy przemawiają. Widzimy to w określeniu "szlagwort" ("catchword", "Schlagwort"). To co niektóre symbole, żywo odczuwane, oznaczają dla religii młodej Kultury - Grób Chrystusa dla krzyżowca, substancja Chrystusa w czasach soboru nicejskiego - to samo dwa czy trzy dźwięki sugestywnych słów oznaczają dla każdej rewolucji w epoce Cywilizacji.

Tylko te szlagworty są faktami - reszta filozoficznych czy socjologicznych systemów, z których się wzięły, nie ma znaczenia w historii. Jednak jako szlagworty mają one przez około dwa stulecia pierwszorzędną siłę, większą nawet od pulsowania krwi, która petryfikującym świecie rozległych miast zaczyna martwieć.

Jednak zmysł krytyczny to tylko jedna z dwóch tendencji wyłaniających się spośród chaotycznej masy nie-stanu. Wraz z abstrakcyjnymi ideami, abstrakcyjny pieniądz - pieniądz oddzielone od pierwotnych wartości ziemi i kraju (poza wielkimi miastami)(7), wraz z działalnością banków, pojawia się jako siła polityczna. Te dwie rzeczy są ściśle pokrewne i nierozdzielne - dawna opozycja pomiędzy księdzem i szlachcicem trwa, równie ostra jak zawsze, w burżuazyjnej atmosferze i miejskim otoczeniu.

Z tych dwóch rzeczy, co więcej, to pieniądz, będący czystym faktem, ujawnia się jako bezwarunkowo wyższy w stosunku do idealnych prawd, które, w kategoriach świata faktów, istnieją jedynie jako szlagworty, jako środki. Jeśli przez "demokrację" określamy formę, którą trzeci stan pragnie nadać całemu publicznemu życiu, trzeba stwierdzić, że demokracja i plutokracja to ta sama rzecz w dwóch aspektach - pragnienia i rzeczywistości, teorii i praktyki, wiedzy i działania.

Jest tragiczną komedią desperackiej walki wszystkich naprawiaczy świata i nauczycieli wolności przeciw pieniądzowi, że ipso facto pomagają oni mu działać skuteczniej. Szacunek dla wielkiej liczby - wyrażony w zasadach równości wszystkich, praw naturalnych, oraz powszechnego głosowania - jest tak samo klasowym ideałem ludzi pozbawionych klasy(8), jak wolność wyrażania opinii (a szczególnie wolność prasy). To są ideały, ale rzeczywistość wolności opinii publicznej zawiera przygotowywanie opinii, które kosztuje pieniądze. Tak więc wolność prasy pociąga za sobą kwestię posiadania prasy, co z kolei jest sprawą pieniędzy.

Wraz z powszechnym głosowaniem pojawia się walka o głosy, w którym ten kto płaci kobziarza, decyduje do będzie grane. Reprezentanci ideałów patrzą jedynie na jedną stronę, podczas gdy reprezentanci pieniądza działają na drugiej. Ideały liberalizmu i socjalizmu są wprawiane w skuteczny ruch jedynie przez pieniądze. To ekwici, partia wielkiego kapitału, uczynili ludowy ruch Tyberiusza Gracchusa w ogóle możliwym, a kiedy ta część reform, która była dla nich korzystna, została przeprowadzona, wycofali się i ruch upadł.

Cezar i Crassus finansowali ruch Catyliny, kierując go przeciw partii senatorskiej, zamiast przeciw własności. W Anglii znaczący polityk już w roku 1700 wyraził to jako: "na giełdzie handluje się zarówno głosami jak i akcjami, cena zaś głosu jest równie dobrze znana, jak cena akra ziemi".

Kiedy wieści o Waterloo osiągnęły Paryż, cena francuskich akcji rządowych wzrosła(9) - jakobini zniszczyli dawne zobowiązania wynikające z pochodzenia, emancypując w ten sposób pieniądz, teraz wystąpił on jako właściciel ziemski.(10) Nie ma ruchu proletariackiego, nawet komunistycznego, który by nie działał w interesie pieniądza, w kierunku wskazanym przez pieniądz, i przez czas dozwolony przez pieniądz. To zaś odbywa się podczas gdy idealiści wśród leaderów nie mają o tym fakcie najmniejszego pojęcia.(11)

Intelekt odrzuca, pieniądz kieruje - tak to przebiega w każdym ostatnim akcie dramatu Kultury, kiedy megalopolis stało się panem całej reszty. I intelekt w zasadzie nie ma powodu do narzekań. W końcu naprawdę odniósł swoje zwycięstwo - konkretnie w swej własnej domenie prawd, domenie książek i ideałów nie z tego świata. Jego idee stały się czczonymi świętościami z nadejściem Cywilizacji. Jednak pieniądz zwycięża, dokładnie przez te same idee, w swojej sferze - która jest jedynie z tego świata.


(1) U Spenglera "Fronda" to nie tylko ta oryginalna siedemnastowieczna francuska, ale wszelkie podobnego typu zjawiska w "analogicznych" okresach wszystkich Kultur. W innych europejskich krajach, jak Anglia czy Cesarstwo, też wedle Spenglera były w tym samym mniej więcej czasie "Frondy", oparte na podobnych mechanizmach i angażujące "te same" klasy społeczne, choć różnie zakończone.

(2) Lata 1640-1660.

(3) Cywilizacja to w terminologii Spenglera późna, nieorganiczna i zasadniczo schyłkowa faza, przychodząca po Kulturze.


(4) [_ _ _] Jest materialistycznym nonsensem mówienie w taki sposób o ekonomicznych przyczynach rewolucji. Nawet chłopstwu powodziło się lepiej, niż w większości innych krajów, a w każdym razie nie wśród niego się to zaczęło. Katastrofa rozpoczęła się wśród ludzi wykształconych wszystkich klas - wśród arystokracji i wysokich duchownych nawet wcześniej, niż wśród wysokiej burżuazji, ponieważ pierwsze Zgromadzenie Notabli (1787) ujawniło możliwość radykalnego przekształcenia formy rządu zgodnie z klasowymi pragnieniami. (przypis Spenglera)

(5) Bezpośrednio odnosi się to do Kultury "apollińskiej" czyli grecko-rzymskiej, ale ma odpowiedniki we wszystkich innych Kulturach, łącznie z naszą. Pierwsi tyrani to u Greków i Rzymian ok. roku 500 przed Chrystusem, poprzedzali rządy oligarchii. Drudzy to faceci w rodzaju Alkibiadesa, Lysandra, Dionysiosa I czy Agathoklesa, lata mniej więcej 450-350 przed Chrystusem. W naszej Kulturze to by byli np. Robespierre, Napoleon, czy Wellington.

(6) "Prawda""] oznacza tu abstrakcyjną, wyrozumowaną, rzekomo wieczną i niezmienną "prawdę". W odróżnieniu od "faktów", które są jakie są i nie pretendują do absolutnej i wiecznej prawdziwości. To dość fenomenologiczne rozróżnienie, na którym poniekąd jest zbudowana książka Spenglera. Moim zdaniem bardzo celne i płodne rozróżnienie.

(7) W angielskiej wersji, którą tłumaczyłem to jest po prostu "values of the land", zaś land to ziemia, ale także kraj. Kraj zaś to m.in. przeciwieństwo wielkiego miasta. Więc to jest bardziej skomplikowane zdanie, niż się może wydawać, tym bardziej, jeśli nie zna się całości książki, jednak kiedy się zna, to ma głęboki sens.

(8) W sensie takim, jak marksistowski. Przynajmniej przede wszystkim. Inne konotacje to bonus.

(9) Z drugiej strony kanału, dobrze znany jest fakt, że fortuna Rothschildów ufundowana została na dramatycznej grze na zmiennych informacjach z frontu w Belgii.
(przypis Spenglera).

W drugiej fazie francusko-niemieckiej wojny w 1870-71, bankierzy we Frankfurcie przejęli udziały w długach upłynnionych przez francuski Rząd Obrony Narodowej. (przypis tłumacza książki z niemieckiego na angielski).

(10) Jednak nawet w czasie Terroru w środku Paryża kwitł przybytek Dr. Belhomme, gdzie członkowie najwyższej arystokracji jedli, pili i tańczyli całkiem poza niebezpieczeństwem, jak długo mogli płacić (przypis Spenglera, za G. Lenotrem, skądinąd też jednym z moich ulubieńców).

(11) Wielki ruch posługujący się szlagwortami Marksa nie poddał przedsiębiorcy władzy robotnika, tylko ich obu poddał władzy giełdy.
(przypis Spenglera).

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, stycznia 31, 2008

Blogi to gwóźdź do trumny demokracji

Gdyby blogowanie naprawdę miało wiele wspólnego z wolnością to w dzisiejszej Europie już by było zakazane.

* * *

Lewak dokładnie tak samo nadaje się na partnera w dyskusji, jak i wściekły pies. Lewactwo nie jest do dyskutowania, lewactwo jest do tępienia.

* * *

Wszystkie dotychczasowe totalitaryzmy - mimo ich ogromnych zbrodni - to z historycznej perspektywy była tylko wstepna gra miłosna. Uczenie należałoby je nazwać "proto-totalitaryzmami".

Prawdziwy totalitaryzm po prostu wymaga całkowitej kontroli wszystkich aspektów życia "obywateli", to zaś nie jest po prostu możliwe bez komputerów.

Dlatego też dzisiaj totalitaryzm potrafi czynić praktycznie codzienne postępy, a niemal nikt tego nie zauważa, ponieważ już przy obecnym poziomie kontroli jakim władza dysponuje - władza zresztą z każdym dniem doraz mniej dla "obywateli" przeźroczysta, i coraz mniej mająca wspólnego z tymi mechanizmami, które wciąż są głoszone jako święte i nienaruszalne, a mające rzekomo na celu wyłanianie władzy w "demokratyczny sposób" i jej "demokratyczną" kontrolę przez "obywateli" - terror nie jest na razie konieczny. A w każdym razie terror masowy i krwawy.

(Co oczywiście nie oznacza, że terroru nigdy nie będzie.)

* * *

Autentyczna demokracja, taka jaką opisują podręczniki politologii czy historii idei sprzed całkiem niewielu lat, nie polega - wbrew temu co nam od pewnego czasu wmawiają wynajęci w tym właśnie celu "mędrcy" - na tym, że każda opinia, aby miała społeczne oddziaływanie, musi być ze wszystkimi dyskutowana i uzgadniana. Nie, w autentycznej demokracji wystarcza, by dość wielu obywateli miało jakąś opinię, którą gotowi są bronić, przeważnie w ramach konstytucyjnego i demokratycznego systemu - przynajmniej jak długo jest to możliwe.

Dyskusja jest potrzebna, zgoda, ale nie dyskusja z ewidentnymi przeciwnikami, tylko z potencjalnymi zwolennikami. Nie chodzi tutaj o to, by "wygrać w dyskusji" - co jest w ogóle sprawą bardzo wątpliwą, jako że taka "wygrana" zależy od opinii arbitra, z tym zaś jest w tych kwestiach cienko. (I byłoby to prymitywne przeniesienie sportowych stosunków na sprawy poważne). A zresztą powołanie się na autorytet, choćby autorytet "arbitra" od wieków uchodzi za bardzo słaby argument, a więc wracamy do punktu wyjścia - dyskusji nie da się po prostu "wygrać", chyba że sam przeciwnik zadeklaruje przegraną. Tego jednak wszelkie Biedronie, Tuski i Sadurskie tego świata ewidentnie nie zrobią, bo i po co, kto ich niby zmusi?

Nie chodzi też o to, by "przeciwnika przekonać" - co w ogromnej części praktycznych spraw jest po prostu niewykonalne, ponieważ ludzie są różni, a zresztą niezależnie od tego czy są różni czy też tacy sami, po prostu mają całkiem różne interesy... (I byłoby to prymitywne przeniesienie na sprawy poważne idei z czegoś tak żałosnego i oślizgłego jak współczesny biznes piaru.)

Nie chodzi wreszcie o to, by "dojść do kompromisu" - ponieważ bardzo często żaden zadowalający obie strony kompromis nie istnieje. (I byłoby to prymitywne przeniesienie sytuacji z przedsiębiorczości na życie polityczne.)

Jak wygląda ten model "demokracji", który propagują - całkiem automatycznie i przeważnie bezwiednie - wszystkie te niezliczone blogi? Dokładnie ten, który nam rajfurzą wszystkie te światłe "autorytety" za ojro! Czyli tak...

Wszyscy gadają jeden przez drugiego, zaś Władza powolutku przykręca śrubę, ograniczając krok po kroku zakres tego, co w ogóle można publicznie wypowiedzieć. Czasem też reaguje na te "obywatelskie" dyskusje, na przykład wkraczając w roli Łaskawego Arbitra, który jedno (arbitralnie przez siebie wybrane oczywiście) z wielkim propagandowym hukiem zrealizuje, z innym zaś (ustami najętego Autoryteta) łagodnie popolemizuje... Dając delikatnie do zrozumienia potencjalnym głosicielom podobnych poglądów, że "przyjdzie jeszcze dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my!" (Trzeba tylko w tym celu ruszyć z posad bryłę świata, ale to już się przecież robi.)

Władza, ten Arbiter (Elegantiarum), nie jest, jak już żeśmy sobie rzekli, przez nikogo do niczego zobowiązana, przez nikogo kontrolowana, więc i spiritus jej flat ubi tylko sobie vult... Może więc sobie propagować samą siebie przy pomocy monstrualnie wielkich środków... Co i czyni. Może dawać dowolnie wielkie przywileje swym zwolennikom... Co i czyni. W postaci posad, zleceń, grantów, dotacji, zapomóg, tytułów "naukowych", protekcji, reklamy... Co i czyni. I nikt tego nie śmie, ani tez nie ma sposobu, skontrolować. Na pewni zaś już nie "obywatele".

Wróćmy do blogów... Na blogach więc "tworzy się" - albo w nieco mniej hurra-optymistycznym wariancie - "utrzymuje się" "społeczeństwo obywatelskie". I nikt już z tych wszystkich tokujących tak zajadle i z takim zapamiętaniem... Którym czystość demokratycznej idei, wcielonej w wszystko co się tylko da, tak bardzo leży na ich gorących, bijących dla demokracji i przez demokrację tylko, serduszkach...

I nikt już z tych wszsytkich słodkich, na blogach piszących, głuptasków nie pamięta, że tu nie chodzi o to, żeby gadać, żeby "przekonywać", żeby "się dogadywać" i "dochodzić do kompromisów"! (Nie chodzi też o to, żeby dawać się wpuszczać w kolejne pod każdym względem przez Władzę ustawione wedle jej potrzeb "referenda", z których wynikiem ta Władza zrobi potem dokładnie to, co zechce. I "obywatelom" nic do tego, mordy w kubeł głupie robole, bo jak nie...!)

Takie właśnie myśli sformułowały mi się niemal same z siebie parę dni temu, gdy na moje stwierdzenie pod tekstem reklamującym cudowność adopcji dzieci przez homoseksualistów, że "nie zgadzam się całkowicie, nie ma prawa tak być!" (czy jakoś podobnie), otrzymałem odpowiedź, że "jeśli będziesz miał prawne albo logiczne argumenty przeciw takiej adopcji, to porozmawiamy".

Wtedy mnie to uderzyło - my sobie będziemy gadu gadu, a w tym czasie oni nas zachodzą do tyłu i robią z nami wszystko, na co im przyjdzie ochota. Niedoczekanie! Ja się nie zgadzam. Ja w wielu sprawach, w których się z obecną Światłą Ojropejską Władzą nie zgadzam, jestem w większości - przynajmniej na terenie tego kraju, który jeszcze oficjalnie istnieć nie przestał. (Jeśli przestał, to prosiłbym o autorytatywną i oficjalna na ten temat informację!) Więc demokratycznie musi stanąć na moim, nie ma rady, ojropejsy kochane!

Tam zaś, gdzie w większości nie jestem, jestem - w kategoriach tej ojropejskiej religii praw człowieka - MNIEJSZOŚCIĄ. I mam święte (świeckie) prawo, żądać, by np. moje dzieci, a także moje ew. prawnuki, jak i prawnuki moich przyjaciół, kolegów, kochanek etc. ktl. miały warunki takie, jak sobie życzę, i jakie były całkiem oczywiste dla każdego w miarę normalnego człowieka jeszcze powiedzmy 30 lat temu. I nie mówię że tylko w PRL, ale dla każego, poza tymi lewackimi "kombatantami" z '68, którzy potem ubrali garniturki i rozpoczęli tak skuteczny marsz przez instytucje. Dzięki czemu dzisiaj tworzą Ojropę, stanowiąc jej wierchuszkę i narzucając normalnym ludziom swe chore pomysły.

Jeśli zaś kochana Władza, z jakichś dziwnych przyczyn pragnie w tym akurat przypadku odstąpić od swych Świętych (Świeckich) Zasad dotyczących Praw Mniejszości, no to ja, człowiek zgodny i skłonny do kompromisów, się zgadzam - wracamy na grunt klasycznej demokracji! Gdzie nikogo nie muszę o niczym przekonywać, ani dążyć do kompromisu... Wystarczy że tak uważam, że tego żądam. Zresztą czy Biedroń albo inny Sadurski tłumaczą mi się ze swych, dziwnych dla, mnie preferencji? Ja nie zauważyłem. Może oni uważają, że się tłumaczą, ale sorry - ja się nie zgadzam!

Nic mi nie zostało wytłumaczone, a o przekonaniu, czy o kompromisie w ogóle nie ma mowy. Więc tak samo niech mi będzie wolno powiedzieć, bez prób przekonywania już przekonanych (za pomocą ojro i innych ewidentnie korupcyjnych argumentów) , bez dążenia do chorych z samego założenia kompromisów (np. dupy z batem).

Zaś Szan. Państwo Blogerzy mogliby się nieco głębiej nad swą własną działalnością zastanowić. I albo przestać se wmawiać cudy niewidy, na temat jak to oni "zwiększają wolność" i "budują społeczeństwo obywatelskie" (no to gdzie ono? chyba że chodzi o Tuska i jego wesołą paczkę). Albo też, czym mi by uczynili największą frajdę - niech zaczną pisać o rzeczach nieco istotniejszych niż większość tego, co dotychczas piszą. No i wykażą nieco więcej drapieżności wobec przeróżnych "mędrców" i "arbitrów elegantiarum" - nawet jeśli ci są przymilni i (na razie) łagodniutcy.

Przyjdzie bowiem czas zapłaty, rzecz tylko w tym kto będzie płacił i komu. Bo są dwie możliwości. Tertium natomiast non datur.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 20, 2008

Jestem mniejszością i łaskawie proszę się z tym liczyć!

Niniejszym zawiadamiam oficjalnie i uroczyście, że jestem przedstawicielem mniejszości. Mniejszości zaś to, jak wszystkim wiadomo, podstawa demokracji. A już szczególnie demokracj europejskiej. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Wyjaśniam teraz o jaką mniejszość konkretnie chodzi: o taką chodzi, do której argumenty na rzecz “zjednoczonej Europy” docierają dokładnie tak samo skutecznie, jak do pedałów docierają argumenty na rzecz seksualnej atrakcyjności damskiej cipy.

Co z tego wynika? Naprawdę niemało z tego wynika. A w każdym razie wynikać POWINNO. Że wymienię tylko kilka z brzegu…

Jako przedstawicielowi mniejszości należy mi się szacunek i opieka państwowych oraz europejskich władz, swoboda wyrażania opinii, demonstrowania, dążenia do własnych, coraz to ambitniejszych celów… A kto będzie mi robił wbrew, powinien zostać przykładnie w majestacie prawa ukarany.

W tej chwili jako przedstawiciel mniejszości czuję się niedowartościowany, ksenofobiczna ludność o faszystowskich skłonnościach ma brzydką tendencję patrzyć na mnie krzywo, władze próbują mnie ignorować, nie daje mi się móżliwości głoszenia mych opinii i upodobań... To się musi zmienić!

Jestem w końcu mniejszością i należy mi się powszechna miłość wszystkich dookoła. Oraz opieka władz. Także finansowa.

A swoją drogą, może to wcale nie jest aż taka malutka mniejszość? Może jest nas dość, byśmy mogli sobie pozakładać własne kluby i uprawiać w nich własne orgie. Orgie antyunioeuropejskie oczywiście, nie mówię o dokładnym kopiowaniu zachowań bywalców przybytków w rodzaju “Le Madame”.

Warto sprawdzić... A więc, kto jest w tej samej mniejszości? Dotąd jeszcze ignorowanej, żeby nie powiedzieć prześladowanej, ale już jutro… Kto wie!

Naprawdę warto być mniejszością w dzisiejszej Europie więc pomyślcie! No a niskie numery legitymacji zawsze mają jakieś znaczenie, co by na ten temat nie mówili różni mózgowi teoretycy i propagandziści od umoralniania ciemnego luda.

A więc – kto jeszcze?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, stycznia 07, 2008

Triarius the Tiger o prawniczym żargonie

Całkiem możliwe, że kiedyś główne cele istnienia prawniczego języka były praktyczne i w sumie uczciwe, dzisiaj jednak - w epoce "powszechnego dostępu do informacji", "równości wszystkich wobec prawa", "społeczeństwa obywatelskiego" i "liberalnej demokracji" - nie ulega dla mnie wątpliwości, że jego zasadniczym celem stało się uczynienie podstawowych prawd, przede wszystkim zaś tych dotyczących struktury władzy i stosunków własności, niedostępnymi dla pospólstwa (czyli tzw. "obywateli").

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, maja 18, 2007

Bezpitulki w oparach języka

Na początku remanent - otóż dziennikarz, o którym pisałem w niedawnym poście o agenturalnej przeszłości Buzka i infantylnej obojętności Polaków na takie sprawy, wabi się Janusz Trus i, jak donoszą moje liczne dobrze poinformowane źródła jest, cytuję: "wyjątkową mendą" (koniec cytatu).

Teraz będą różne drobne i często (nie oszukujmy się) błahe sprawy, jednak nie całkiem bez znaczenia i nie całkiem nieinteresujące. Moim skromnym oczywiście.

Podobno w swym niepowstrzymanym marszu nauka doszła do wniosku, że "wszystko jest językiem", co określa się często uczonym mianem "postmodernizmu". A więc może nie od rzeczy będzie się pogrzebać małowiela w sprawach językowych...


Julia Pitera zapomina o Platformie!

Wczoraj ubawiła mnie La Pasionaria Platformy Obywatelskiej, vulgo posłanka Julia Pitera, która nie tylko swym efektownym ideologicznym rozkrokiem w temacie nowej inicjatywy tow. Kwaśniewskiego i Spółki, zaprezentowanym na gościnnych łamach TVN24, odwzorowała i ucieleśniła ideologiczny rozkrok swej formacji, ale do tego oświadczyła z przekonaniem, że (cytuję z pamięci): "nie ma znaczenia, czy będą się określać jako 'ruch', 'stowarzyszenie', czy 'partia' (bo cośtam cośtam, a PO i tak zwycięży, hurra!)". Rozśmieszyło mnie konkretnie to, że zapomniała o określeniu 'platforma', choć chyba powinno jej się ono samo z siebie nasunąć.


Demokracja L... L... L... - jasne że LIBERALNA!

Na poważniejszą nutę (bo czasem tu sobie żartujemy)... W TV Puls była do niedawna taka całkiem niezła i dość prawicowa audycja, gdzie zapraszano różnych sensownych ludzi i odbywały się fajne dyskusje. Podpadli mi wprawdzie tym, że ostatnim razem po spotkaniu wigilijnym z udziałem m.in. państwa Gwiazdów, Marka Nowakowskiego i innych niezłych ludzi, puszczono nam "Stille Nacht", jakbyśmy nie mieli własnych, dużo lepszych kolęd. No, ale jesteśmy w Europie, więc się trzeba przyzwyczajać.

Ta audycja - naprawdę nie pamiętam, jak się nazywa, ale jest znana - nadal istnieje, ale ostatnio prowadził ją Igor Janke (samo imię mówi za siebie) a goścmi byli: mój absolutny faworyt Andrzej Celiński, Janusz Onyszkiewicz, i jakaś jeszcze smętna menda, której sobie w tej chwili nie przypominam. No i Onyszkiewicz tłumaczył, że "demokracja w sensie rządów większości istniała w starożytnej Grecji, gdzie m.in. skazała na śmierć Sokratesa, najmądrzejszego człowieka, teraz zaś mamy demokrację liberalną, która polega na czymś całkiem innym, mianowicie na współdziałaniu różnych instytucji". (Zacytowalem to z pamięci, ale wciąż mam ją niezłą.)

Fajnie to powiedział! Demokracja z epitetem, z czymś mi się to kojarzy. Tyle że Światli Europejczycy w rodzaju p. Onyszkiewicza są jednak od zwykłych zgrzebnych komuchów bystrzejsi. No bo proszę pomyśleć: Hitlerowcy nie mieli dość rozumu, by głosić, że "tortury to gumanisticzieskije manikiury, a w piecach krematoryjnych wytapia się Świetlana Przyszłość" (cytuję z pamięci Szpotańskiego). Komuchy zgrzebne, np. prlowskie, miały już tyle rozumu, chwała im za to! Jednak z kolei przyznawali się całkiem niepotrzebnie i na każdym kroku, ze serwują nam "demokrację ludową", a nie po prostu demokrację.

Nasze Światłe Europejsy (czyli inaczej Światłopejsy) zrozumiały, że trzeba mówić od "demokracji" zwykłej, i to jak najczęściej, a epitety dodawać do niej dopiero, kiedy ktoś zacznie się dopytywać, przyciskać, albo też bezczelnie domagać się jej przestrzegania. W tym już ich głowa, by takie zdarzenia miały miejsce jak najrzadziej i nie częściej niż raz w wykonaniu danego osobnika, ponieważ na drugi raz osobnik powinien już zrozumieć, czym to grozi. Na tym właśnie polega demokracja, choć oczywiście nie oczekujcie Państwo, że Wam to Światli Demokracji Obrońcy powiedzą!


Kryjcie się żaby i ślimaki - idą prawicowe bezpitulki!

Prawicowy, że aż ziemia dudni, rząd Francji składa się z 15 członków, z czego 7 bezpitulków i jednego socjalistę (czyli bezpitulka honorowego). Dlaczego nie mówię po prostu "kobiety"? A co tego rodzaju stworzenia mają z normalnymi kobietami wspólnego? Mógłbym co najwyżej określić je łagodnie "kobietonami", ale po co wciąż zapożyczać od Witkacego? On na pewno tworząc to określenie nie myślał o tow. Środzie czy... jak się zwie ta kopnięta feministka? (Jakby wszystkie one nie były kopnięte, ale chodzi o tę znaną, no tę...)

Jeden skutek polityki obecnego "prawicowego" rządu rebe Sarkozy'ego we Francji jest już do przewidzenia - za dwa, trzy lata we wszystkich przestrzegających norm europejskich krajach będzie obowiązywał parytet kobiet (bezpitulków znaczy) na wszystkich znaczących cokolwiek stanowiskach. Trochę to niby trudno w świecie logiki pogodzić ze zdobywającą szybką popularność w Europie tezą, że płeć to jedynie sprawa aktualnego wyboru zainteresowanego i nie jest nijak obiektywnie zdeterminowana, ale któż by się w Europie troskał o logikę, skoro tyle przed nami zadań?


Co poza tym? To na razie chyba tyle, ale zachecam do pilnego śledzenia tego bloga, ponieważ chyba będę miał do zakomunikowania całkiem szokujące, absolutnie nieznane informacje na temat przesławnej, tajemniczej kataryny!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 25, 2007

Pięcioletnie dożywocie i Kodeks Hammurabiego

Oto aktualna informacja, którą pozwalam sobie skopiować z Forum Frondy:

Skazana na dożywocie, znana niemiecka terrorystka z Frakcji Czerwonej Armii (RAF) Brigitte Mohnhaupt, po 24 latach spędzonych w celi wyszła na wolność.

O warunkowym zwolnieniu 57-letniej kobiety zadecydował w poniedziałek wyższy Sąd Krajowy w Stuttgarcie, uznając że nic nie wskazuje na to, by należąca w latach 70. do kierownictwa RAF terrorystka stanowiła nadal zagrożenie dla porządku publicznego.

Zatrzymana w listopadzie 1982 roku terrorystka skazana została na karę pięciokrotnego dożywotniego pozbawienia wolności oraz dodatkowo piętnaście lat więzienia.

Mohnhaupt związała się z terrorystami ze skrajnie lewicowego RAF jeszcze jako studentka filozofii, na początku lat 70. Wkrótce potem trafiła na pięć lat do więzienia. Po wyjściu na wolność w 1977 roku uczestniczyła w serii głośnych zamachów na zachodnioniemieckich polityków i przedsiębiorców. 30 lipca 1977 zastrzeliła szefa banku Dresdner Bank Juergena Ponto. Brała udział w zamachu na prokuratura generalnego RFN Siegfrieda Bubacka oraz w uprowadzeniu i zamordowaniu prezesa Związku Przedsiębiorców Hannsa- Martina Schleyera.

W zamachach dokonanych przez RAF zginęły w sumie 34 osoby. Śmierć poniosło równocześnie 27 terrorystów.

Oryginał tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970694#p971045

Sporo ludzi tak to komentuje, i poniekąd słusznie, że jest to ogromna deprecjacja wartości ludzkiego życia. Z czym trudno się oczywiście nie zgodzić, ponieważ jeśli pięć dożywoci wynosi 24 lata, to jedno na dożywocie wypada poniżej 5 lat. Dożywocie zaś, to przecież w końcu ludzkie życie, choć w kategoriach kodeksu karnego.

Chciałbym jednak uzupełnić, ponieważ widzę tu coś jeszcze poważniejszego i groźniejszego. Nie przeczę bowiem, że obecne tendencje do obłędnej wprost pobłażliwości dla zbrodniarzy w jakiś tam sposób łączą się z barbarzyńskim okrucieństwem tych samych w końcu kręgów dla nienarodzonych dzieci czy bezsilnych starców, ale związek te nie jest jednoznaczny czy oczywisty. Całkiem możliwe, że deprecjacja życia wykazywana przez skracanie dożywocia do 5 lat kiedyś zaowocuje jakąś nową formą skracania życia po prostu, ale i tak zapewne nie będziemy wiedzieli, iż z tego akurat wynikło, ponieważ cała gleba naszej cywilizacji jest już od dawna zatruta.

Otóż osobiście nie sądzę, by tutaj chodziło przede wszystkim o deprecjonowanie wartości życia - żeby to właście było głównym zamierzonym celem, a w każdym razie celem najważniejszym. Praktycznie pewien jestem natomiast, że tutaj chodzi o to, by to, co napisane, przestało ściśle obowiązywać. Czyli o to, by władza mogła swobodnie dowolne każdą sprawę interpretować. Na razie są do drobne dodatki i "ulepszenia", ale z czasem będą one coraz większe, w końcu zaś wszelkie ustalone reguły prawa czy demokracji mają zniknąć. Mówię to ja, człowiek bardzo daleki od jakiejś liberalnej wiary w cudowne i trwające po wieki wieków skutki stworzenia idealnego "balansu władz", idealnych "mechanizmów demokratycznych" itd. Naprawdę jestem odległy od tego rodzaju złudzeń, ludzie zawsze i tak będą ważniejsi, a za wykoncypowanymi przez kogoś idelnymi schematami zawsze pozostanie prawdziwe, często groźne, życie.

Tym niemniej wprowadzanie małymi kroczkami poczucia całkowitej arbitralności prawa i społecznego poczucia, że "wprawdzie władza nie musi się żadnymi regułami krępować, ale to wciąż jest demokracja", uważam za zamach na zachodnie wartości. i to te najbardziej podstawowe. Jest to przecież jaskrawe, a jednak jakoś cwanie zakamuflowane, odejście od oficjalnie wciąż obowiązujących zasad demokracji i konstytualizmu. Zakłada też ewidentnie obojętność i/lub skrajną głupotę mas. Odwrotnie niż w zdrowym republikaniźmie. Jest to więc coś, co szybką drogą doprowadzi nas do masońskiej wizji "oświeconej elity" rządzącej bezsilnym tłumem zadowolonych z życia idiotów, którzy dostaną żreć i jakąś szmirowatą rozrywkę (panis et circenses), ale nie będą mieli prawa wtrącać się do jakichkolwiek spraw istotnych.

Procesy tego rodzaju widać dzisiaj dosłownie wszędzie. Czym bowiem są np. te dodatkowe kary w rodzaju wychwalanego przez niektórych (np. tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970917) obowiązku powieszenia na ścianie w (prywatnym!) mieszkaniu przez sprawcę wypadku zdjęcia jego ofiary? To przecież dokładnie to samo łamanie pisanego prawa! I dokładnie... powrót do obyczajów sprzed Kodeksu Hammurabiego!

Dlatego kompletnie nie zgadzam się z wrogami demokracji, w rodzaju p. Wielomskiego, czy K*wina-M*kke, ponieważ tylko kurczowe trzymanie się takich zasad może nas w tej chwili obronić przed masońskimi i lewackimi dążeniami opisanego tu przed chwilą przeze mnie rodzaju, np. w postaci wszechwładzy molocha Unii Europejskiej przy zaniku państw narodowych i w jakiś sposób kontrolowanych przez swych obywateli.

Wymienieni tutaj panowie prawdopodobnie dali się ponieść swemu obrzydzeniu dla samej idei "suwerenności ludu" - bo przecież samo spisanie prawa uważa się za znaczny historyczny krok w stronę emencypacji ludu spod samowoli wąskiej elity możnych patrycjuszy - do tego stopnia, że całkiem im nie przeszkadza, iż korzystać z tego będą siły wcale im nie bliższe ani sympatyczniejsze. Chyba, że sprawa jest jeszcze bardziej pokrętna i ponura, a ci panowie nie zdradzają swych prawdziwych politycznych sympatii, mamiąc ciemny ludek swym wstrętem dla "lewaków", "masonów", "eurokouchozu" itd. itd.

Podkreślam myśl przed chwilą tu wypowiedzianą - czyni się w tej chwili bardzo zdecydowane wysiłki, by cofnąć nas w sensie polityczno-prawnym do stanu sprzed Kodeksu Hammurabiego i sprzed rzymskiego Prawa Kamiennych Tablic! Napradę nie trzeba być jakimś fanatycznym czcicielem demokracji (nie mówiąc już o "demokracji" w wydaniu Gazety Wyborczej czy Brukseli), by w dzisiejszej sytuacji uznać wszelkie tego typu próby za NIEZWYKLE POWAżNE ZAGROżENIE DLA WSZELKICH ISTOTNYCH WARTOśCI NASZEJ ZACHODNIEJ CYWILIZACJI.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 21, 2006

Liberalne karpie i demokratyczne kebaby

Żyjąc z konieczności w tym naszym komercyjnym, opętanym wizją coraz to nowych gadgetów i technologicznego postępu, świecie, zastanawia się człowiek czasem, czemu właściwie miałoby służyć porządne humanistyczne wykształcenie. Nie chodzi mi o elementarną znajomość twórczości Mickiewicza z Gombrowiczem, umiejętność napisania względnie składnego zdania i przyporządkowania Odsieczy Wiedeńskiej do odpowiedniego stulecia, tylko o łacinę i porządną wiedzę o historii, w tym także starożytnej.

Oczywiście, dla przetrwania wartość takiego wykształcenia jest nie tyle żadna, co raczej ujemna. No bo nie tylko takie bezsensowne rzeczy zajmują człowiekowi czas, który mógłby przeznaczyć na zostanie Specjalistą d/s Integracji Europejskiej, psychologiem, czy zdobycie innej popłatnej a nie wymagającej większych zdolności profesji. Czy choćby na naukę jakiegoś przyzwoitego rzemiosła.

Jeszcze gorsze jest jednak to, że taka całkiem zbędna świadomość tego, jak się niektóre sprawy naprawdę mają, kiedy zostanie jeszcze w dodatku połączona - o zgrozo! - z brakiem (tak słusznie wychwalanej przez prezydenta Francji) umiejętności trzymania gęby na kłódkę, tego rodzaju wiedzia praktycznie odcina człowiekowi wszelką szansę na obracanie się w kręgu Cywilizowanej Prawicy. Skazując go na samotne wołanie na puszczy. Ze wszystkimi z tego wynikającymi tragicznymi skutkami dla danej jednostki i jej genów.

Cywilizowanej Prawicy, czyli "konserwatywnych liberałów" wychowanych przez Janusza Korwina-Mikke, jego własną idiosynkratyczną ideologię i jego partię o absurdalnie-humorystycznej nazwie "Unia Polityki Realnej". (Co słowo, to wysokiej klasy dowcip, a niektórzy zachwycali się banałami, w rodzaju kłamstwa w każdym słowie nazwy PZPR!)

Żeby nie rzucać gołymi insynuacjami, przejdę do rzeczy. Oto czytam nowy felieton bardzo młodego autora (dosłownie licealisty), o tytule "Kebab zamiast karpia", zaczynającym się tak:
Polityczna poprawność osiąga wręcz horrendalne rozmiary. W dzisiejszych czasach każdy w demokratycznym państwie, w obawie przed gniewem i dezaprobatą mniejszości, ustanawia jej kolejne przywileje. W ostatniej satyrze filmowej pt. „Borat” obnażającej tzw. political correctness w USA, pada zdanie wypowiedziane przez przeciętnego amerykańskiego zjadacza hamburgera: „Im mniejsza jest mniejszość, tym więcej ma racji”.

(Wytłuszczenie moje własne. Całość tutaj: http://prawica.net/node/5621.)

Jest to, jak łatwo można odgadnąć, klasyczny tekst wymierzony w absurdy politycznej poprawności. Tekst w tym sensie jeden z wielu, ale wiele też ich potrzeba, bo sprawa jest naprawdę ogromnej wagi. Z treścią się oczywiście zasadniczo bez oporów zgadzam. Tym, co mniej mnie cieszy i specjalnie zwróciło moja uwagę, jest to "demokratyczne państwo". W opini autora polityczna poprawność i zastraszające postępy lewactwa zdają się być winą demokracji. To zaś jest klasyczną tezą rodzinym "konserwatywnych liberałów". Tutaj zresztą pogląd ten wyrażony został bardzo oględnie i właściwie na marginesie. Gdyby autor cytowanego tekstu był już bardziej "politycznie wyrobiony", to demokracja nie przeszłaby mu nawet przez pióro i uraczyłby nas "d*kracją" czy czymś podobnym.

Tym bardziej jest to interesujące, ponieważ ten młody autor nie mógł być przez dziesięciolecia kształtowany i obrabiany do tej nowej "prawicowej" politycznej poprawności, i ten swój niechętny do demokracji stosunek albo ma w genach, albo złapał go z otaczającego powietrza. Dlatego właśnie jego zacytowałem, a poza tym dlatego, że po prostu w tej chwili mi ten jego tekst wpadł w oko i skłonił do próby wyjaśnienia wreszcie pewnej istotnej moim zdaniem sprawy, o którą mi tu chodzi.

Mógłbym oczywiście poszukać nieco w sieci czy drukowanych czasopismach i znaleźć masę smakowitych akapitów ukazujących nędze "d*kracji", z przepisową dawką przekąsów, gryzącej ironii, plucia, a czasem takżę mniej lub bardziej rzetelnej krytyki. Krytyki i opluwania "demokracji", a czasem nawet "rzeczypospolitej" jako ogólnej idei. "Rzeczpospolita" to po łacinie, czyli nieco bardziej uczenie, "res publica", z czego oczywiście bierze się nasza "republika". Republika to także zatem fatalna sprawa, zdaniem tych wszystkich bekompromisowych prawicowców.

Czyli złe są z założenia wszelkie koncepcje ludowładztwa, powszechnego dobra, wspólnoty (przeważnie pod bardziej złowieszczo brzmiącym mianem "kolektyw"). Wszyscy ci prawicowcy - powstrzymam się przed wzięciem tego słowa w cudzysłów, ale głównie dlatego, że nie chcę za wielu cudzysłowów - wyraźnie uważają demokrację i wszelkie pokrewne idee nie tyle za wymysł szatana, co za wymysł szatana wyjątkowo wrednego i lewackiego.

W zasadzie nie mam po co tego tak dokładnie tutaj tłumaczyć, bo przecież pisząc należy zdawać sobie sprawę z tego, po co się pisze i kto ma to czytać. Jeśli ktoś w ogóle czyta te moje teksty, to z pewnością nie zwolennik Nowej Lewicy, tylko ktoś uważający się za prawicowca. A taki ktoś musi przecież znać publicystykę "Najwyższego Czasu!", a szczególnie jego Najwyższego Guru!, choćby dlatego, że jest potem w bladej i czesto niezamierzenie humorystycznej wersji powielana na wszelkich "prawicowych" (tu już się nie dało uniknąć cudzysłowu) forach w rodzaju prawica.net (czule nazywanego przez niektorych "prawica-niet"), gdzie właśnie znalazłem przecież cytowany tekst (któremu zresztą nie mam wiele do zarzucenia, a autorowi wróżę piękną publicystyczną karierę).

Tacy ludzie wiedzą, albo niemal wiedzą, że dla Wielkiego Guru! ideałem i jedynym akceptowalnym ustojem jest coś bardzo zbliżonego do pruskiej monarchii Fryderyka zwanego "wielkim", być może jeszcze nieco przesuniętej w stronę absolutyzmu. To, że takie coś nie daje się nijak pogodzić ani z ekonomicznym liberalizmem, ani z autentycznym katolicyzmem, ani z jakąkolwiek polską tradycją (czyli z konserwatyzmem w polskim wydaniu), nie jest tematem niniejszego tekstu. Choć są to sprawy oczywiste dla każdego, kto choć trochę myśli samodzielnie, zamiast tylko czołobitnie powtarzać słowa Wielkiego Guru!

No dobra, zbliżamy się do puenty, a właściwie do głownej części mojego wywodu. Wszystko powyższe to był tylko wstęp, po prostu ten tekst ma taką zwichrowaną strukturę. (Cóż, amatorska robota.)

No to nadszedł czas na rzucenie tej przerażającej bomby, przy której wszelkie koreańskie i irańskie atomy to dziecinne kapiszony... Otóż, zwracam uwagę Szanownych wrogów demokracj i rzeczypospolitej jako idei, że "res publica" to określenie starożytne - rzymskie. Dawnych Rzymian, tych sprzed okresu cesarstwa, naprawdę trudno oskarżać o lewicowe skłonności. Powie ktoś, że to tylko słowa. Otóż nie!

Mało chyba kto z dzisiejszej Intelektualnej Elity, niezależnie od tego, jak się sama określa, o tym wie - ale TAM SIĘ PRZECIEŻ GŁOSOWAŁO! Tam się wybierało najwyższych urzędników państwowych! Wątpiących w moje słowa, a do tego intelektualnie uczciwych wobec samych siebie, zachęcam do sprawdzienia w jakiejś lepszej encyklopedii znaczenia pojęcia comitia (liczba mnoga comitiae) Niecierpliwym donoszę, że ma to ścisły związek z procesem głosowania w republikańskim Rzymie.

Na pociechę dodam, że były to głosowania w praktyce "ważone", to znaczy bogaci mieli w praktyce więcej do powiedzenia, choć sama zasada tego teoretycznie nie zawiera. Jednak wybory jak najbardziej, a do tego plebiscyty nad ważnymi dla ogółu sprawami. Plus trybuni ludowi z prawem wetowania wszelkich ustaw, nietykalnością i masą innych uprawnień - mający ludu bronić przed bezprawiem ze strony elit. No i bezwarunkowe prawo odwołania się do wyroku LUDU (!) dla wszystkich skazanych na śmierć.

To oczywiście tylko moja prywatna opinia, ale sądzę, że dla prawicowca naprawdę powinno być trudno lekceważyć republikański Rzym - nie było to może specjalnie subtelne, nie działo się tam wiele rzeczy błyskotliwych i zabawnych, ale to właśnie był ten naprawdę wielki Rzym. Nie pozbawiony wielu poważnych wad oczywiście, bowiem i oni żyli na tym padole łez co i my, ale wielki i źródło niemal wszystkiego wielkiego, co było wielkie w rzymskiej historii potem, przede wszystkim zaś oczywiście imperium - ogromnego i w pewnych aspektach nadal żywotnego.

No dobra, to była "rzeczpospolita" i "republika". A co z "demokracją"? W zasadzie też już ją w Rzymie znaleźliśmy, znajdując wybory i plebiscyty, ale rozwińmy to jeszcze nieco. Choćby po to, by wetrzeć trochę więcej soli w rany naszych kochanych antyd*kratów...

Ta istniała już w starożytności, przede wszystkim w Atenach, którym naprawdę trudno odmówić wielkości i jednostronnie oskarżyć o jakieś proto-lewactwo. O demokracji pisali już Platon i Arystoteles. Obaj nienajlepiej wprawdzie - Platon dlatego, że miał swój własny wymarzony i jedynie słuszny ustrój (coś jak OberGuru!), Arystoteles rozróżniał pomiędzy złą "demokracją" i dobrą, choć w istocie b. podobną "politeią". "Politeia", żeby zacytować "Political Philosophy" James'a L. Wisera, to "rule by the many for the common good". A więc i dla arystokratycznego Arystotelesa demokracja, w naszym rozumieniu, mogła być rzeczą dobrą!

Co tam jednak demokracja, skoro sam "lud" jest już dla prawdziwej prawicy (z przekąsem to piszę, choć bez cudzysłowu) fatalną sprawą. A gdyby jeszcze chciał cokolwiek mieć do powiedzenia...! Jerum, jerum! - tylko tak można to skomentować. I nieważne, że bojowe insygnia rzymskich legionów nosiły litery S.P.Q.R 0 od "Senatus Populusque Romanus" (Senat i Lud Rzymski). Dziwne to nieco, bo lud, to przecież wynalazek socjalistów i lewaków wszelkich maści, dokonany dosłownie przez parę ostatnich generacji.

Zdaniem tych panów (i nielicznych pań) oczywiście. Ci mogą tak mówić, bo ich nie wiażą obiektywne fakty, a za znajomość historii starczają im rewelacje facetów w rodzaju von Misesa, w rodzaju tych, że to "liberalni królowie są królami ludów, a nieliberalni krajów". Co oczywiście jest ewidentną brednią, na co mogę z głowy podać dziesiątki przykładów. (No, chyba, że liberalizm istniał już na stepach Mongolii osiemset lat temu, a niemieccy "królowie Rzymian" także byli liberałami.)

Nie jest moim zadaniem pisanie pracy naukowej z historii politycznej, dlatego też zadowolę się tym elementarnym wykazaniem, iż ani dobro wspólne, ani republika, ani rzeczpospolita, ani demokracja nie są z natury lewicowe, nie są niczym złym. Daj nam Boże tyle prawicowej żywotności, ile było w Rzymie, choćby nawet w Rzymie takich rewolucjonistów jak bracia Gracchowie!

Czy zatem wszystkie te postępy lewactwa, cała ta koszmarna polityczna poprawność, która nieszczy wszelki dyskurs i rozsadza same fundamenty europejskiej, zachodniej cywilizacji nie dają się powiązać z czymś, w czym żyjemy na codzień? Może z jakąś ogólnie znaną i zazwyczaj przyjmowaną, jako coś absolutnie naturalnego, ideologią? Jeśli jednak nie z demokracją i jej ideologią, no to z czym?

Z liberalizmem Moi Państwo, oto z czym! Liberalizm jest oświeceniową ideologią, powstałą jako swego rodzaju propaganda jednej partii i jednej klasy (angielskich whigów oraz kapitalistów), a nawet gorzej, bo rozwinęła się jako propaganda na usługach wykorzenionych, dość prymitywnych w gruncie rzeczy i dość jałowych francuskich przedrewolucyjnych tzw. "filozofów".

Jest ideologią - mimo, że nauczyliśmy się w niej widzieć wyłącznie zdrowy rozsądek i naturalne zasady - opartą na licznych, arbitralnych, i często po prostu fałszywych, założeniach. Z których potem, przy użyciu czasem bardzo pokrętnych intelektualnych metod, wyciągano doraźnie potrzebne wnioski i ogłaszano je, jako objawienia Prawdy Absolutnej. Ideologią, która dziś jest nam bez przerwy sączona w szkołach, mediach, rozrywce.

Nie ma znaczenia, że istnieje w jej ramach cała masa różnych herezji, ochyleń, sekt - komunizm także miał swój NEP i swojego Trockiego... A wielu spośród tych mniej lewicowych, ze mną włącznie, powie także "swojego Michnika, swojego Kuronia, swoją Hillary Clinton itd.".

Przez te 300 lat, kiedy się, na swój sposób, rozwijała, i czasem była realizowana w praktyce (w realnej postaci, całkiem jak socjalizm!), wytworzyła własną optykę, własne sposoby postępowania, własny język (nie całkiem "nowomowę", bo ma on już ponad 300 lat, ale w sumie właśnie takie coś)...

To nie demokracja stanowi idealną pożywkę dla lewactwa i politycznej poprawności - a liberalizm! Taka po prostu jest jego wewnętrzna dynamika. Na jego gruncie nie można się ani obronić przed agresją Hitlera czy Stalina, kiedy jest jeszcze na to dobry czas, ani przed lewactwem. To ostanie widzimy na własne oczy każdego dnia. (To pierwsze zaś jeszcze niestety zobaczymy.)

Demokracja, choć z pewnością nie zasługuje na ubóstwienie czy uznanie za lekarstwa na całe zło świata, jest z kolei tym, co doprowadziło do obecnych zmian w Polsce. Zmian, które ja akurat uważam za niezbędne i dające nam nieco nadziei, choć oczywiście zbyt w mojej opinii powolnych i zbyt mało radykalnych.

To demokracja jest obroną Polskiego państwa i narodu przed molochem brukselskiej, zdominowanej przez Niemcy, biurokracji. Biurokracji niekontrolowaniej przez nas w praktycznie żadnym stopniu. Biurokracji, która może się z dnia na dzień, bez słowa wyjaśnienia (nie mówiąc już o pytaniu nas o zgodę) przepoczwarzyć w cokolwiek innego, co sobie wymyślą nawiedzone brukselskie naprawiacze świata. Biurokracji mającej do swej wyłącznej dyspozycji przeogromne potencjalnie środki nacisku i przymusu, przy kompletnym braku jakiejkolwiek odpowiedzialności - no bo niby przed kim? Przed trybunałem w Strassburgu? Pęknę ze śmiechu!

Nie mam tu zamiaru dyskutować zalet i wad monarchii takiej czy innej w stosunku do demokracji. Chcę jednak postawić tezę, że demokracja - rozumiana ściśle jako władza większości normalnych obywateli danego kraju, przy odrzuceniu wszelkiej pseudo-mistyki i sceptycznym potraktowaniu wszystkich tych - liberalnych z samej istoty przecież! - dodatków i zastrzeżeń, wszystkich tych "ogólnie przyjętych zasad", "europejskich norm", "tolerancji wobec każdej mniejszości"... I takich tam... Więc, że demokracja jest OK, jest rzeczą dobrą. Nie idealną oczywiście, ale w porządku.

Kiedy demokracja nie jest pokrętnie rozumiana, np. jako zobowiązanie wspólnoty i jej władzy do zaspokajania fanaberii każdej krzykliwej mniejszości i merdania ogonem przed każdą ponadnarodową uzurpacją - staje się ona jednym z ostatnim bastionów zdrowego sensu i oporu przed lewactwem. Czyli z definicji, przynajmniej w moim rozumieniu, PRAWICOWOŚCI!

To liberalizm jest problemem! To liberalizm należy dokładnie studiować - w teorii i praktyce - od nowa zrozumieć, zacząć o nim z sensem wreszcie dyskutować... A potem zacząć działać! Liberalizm nie jest bowiem tym, co się nam cały czas wmawia! Nie jest także tym, co wmawia swoim wyznawcom OberGuru! To nie jest ani "po prostu zdrowy rozsądek", ani też "po prostu poszanowanie wolności jednostek" (gdybyż życie było aż takie proste!). I nie jest to "jedyny system pozwalający na istnienie wolnego rynku" - chyba, że ten rynek miałby się rozrastać, jak zakalcowate ciasto, czego zresztą jesteśmy bez przerwy świadkami. No bo, jeśli miałby to być system, gdzie, jak to niedawno wyraził naiwnie jeden z dyskutantów na forum prawica-cośtam, "dosłownie wszystko jest traktowane w kategoriach sił rynkowych"... Ja za takie coś dziękuję, ale nie!

Mnie to nie pasuje, sorry! A jeśli komuś tak, to niech się potem nie dziwi wszystkim aberracjom politycznej poprawności. Do których - przypominam, bo to jest właśnie najistotniejsze - krok po kroku i my sami, czyli prawicowcy, jesteśmy przymuszani. Inaczej to by nie było aż takim koszmarem. Kto nie wierzy, niech się zastanowi, czy mógłby dziś w oficjalnym tekście napisać wszystko tak samo, jak mógłby powiedzmy 10 lat temu? Czy mógłby tak samo wszystko powiedzieć w telewizji czy radio?

Mówię zatem: przestańcie gadać bez sensu o "d*kracjach" i upajać się własnym głosem powtarzającym cudze, dobrze już zapleśniałe, koncepty! Zacznijcie nieco uczciwiej analizować własne liberalne hasła! Bo albo nie są one naprawdę "liberalne", albo nie są prawicowe. Tertium non datur. (Chyba że jeszcze zaczniemy sie zastanawiać nad działalnością po prostu agenturalną, którą można by poniekąd uznać za "trzecią drogę".)

Liberalizm, co może niektórych zaskoczyć, był przez większą część swej historii określany mianem "radykalizm". (Fajna nazwa? Miło brzmi w uszach "konserwatysty"?) Był też liberalizm, przez znaczną większość swej historii i w zgodzie z tamtą swą nazwą, uważany za doktrynę jednoznacznie lewicową. Szyte z przypadkowych kawałków potwory Frankensteina w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu" nie trzymają się po prostu kupy. Jeśli jesteście biznesmenami i tylko tym, to przestańcie się wymądrzać na tematy politycznych ideologii, bo nic o tym nie wiecie! Jeśli chcecie się wypowiadać, to dowiedzcie się wreszcie nieco obiektywnych faktów, nie powtarzajcie nieudolnie za Waszym OberGuru! (który z wmawiania Wam głupot żyje wygodnie, ale Wam wygodne życie z ich powtarzania nie grozi).

A więc podyskutujmy wreszcie senownie, bez powtarzania wyuczonych mantr i uprawiania voodoo. Dobrze? Inaczej nie będą tylko kebaby zamiast karpi, tylko wiele znacznie gorszych rzeczy. (Nawiasem mówiąc, sam ryb nie ruszam, a te nieszczęsne karpie w wannie wspominam z dzieciństwa jako rzecz całkiem obrzydliwą. Milion razy wolę kebaba. Czy to czyni mnie zwolennikiem politycznej poprawności?)