Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, lipca 06, 2010

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 1

Dewiza, że "człowiek miarą wszechrzeczy" nie jest chyba ostatnio specjalnie popularna. Ostatni raz coś na jej temat przeczytałem dobrych naście lat temu. O ile dobrze pamiętam, było to w czymś, co ja wtedy uważałem za prawicowe, a co faktycznie usilnie stara się za prawicowe uchodzić... No bo był to chyba "Najwyższy Czas!"

No i było to niezwykle wobec wspomnianej zasady krytyczne - po prostu mieszało ją z błotem i z niej wywodziło cały upadek naszych czasów. Nie tylko zresztą "naszych" w ścisłym sensie, bo, jeśli mnie pamięć nie myli, także wszystko inne od "Rewolucji Antyfrancuskiej" co najmniej.

Kiedy to czytałem, nieco się przejąłem, a w każdym razie zastanowiłem. Teza owa - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - była mi jednak całkiem bliska wtedy, a teraz jest mi jeszcze o wiele bliższa. Albo więc autor owej diatryby sprzed lat błądził, albo też ja jestem antyfrancuskim lewakiem - tertium po prostu non datur!

O co chodziło autorowi diatryby? Na ile pamiętam, o to, że miarą ma być Bóg, Prawda Obiektywna... Zapewne też Prawo-Przez-Duże-P, co by tam pasowało, choć co do tego nie mam stuprocentowej pewności... Człowiek czyniący się miarą wszechrzeczy to pycha, lewackie brednie o "suwerenności Ludu", D*kracja... To nie ja oczywiście to mówię, tylko autor diatryby... Powszechna szkoła zapewne też, i to, że rodzice nie mają prawa swoich dzieci zjeść na obiad...

Ach jakież to lewackie! Jakie ohydne! Jakie pyszne! (Kłaniają się chrupki "Lejs".)  I tylko - każdy, komu duszy nie wyjadł do cna robak socjalizmu, to przyzna - Monarchia Z Bożej Łaski, jaką reprezentował znany libertarianin Ludwik XIV, może nas jeszcze uratować! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Na to ja, że faktycznie owa dewiza - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - nie jest przesadnie religijna, ale ma wiele innych zalet, a z tą religijnością sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, niż to by wynikało z propagandy poniektórych, pragnących za prawicę uchodzić, ludzi. Po pierwsze - tę religijność, w której "człowiek NIE JEST miarą wszechrzeczy", mamy już dawno za sobą. Ba - sam Ludwik XIV - Król-Libertarianin, który Francję doprowadził do tak niesłychanego ekonomicznego rozkwitu... (To oczywiście ironia, gość doprowadził ją na skraj, jeśli nie dalej, finansowej ruiny, z libertarianizmem miał naprawdę mało wspólnego, a z RZYMSKIM katolicyzmem też nie aż tak wiele, jak się nam wmawia.)


Ja bym tę sprawę ad hoc naszkicował jakoś tak: najpierw "Bóg jest miarą wszechrzeczy", potem "człowiek", a na końcu ani Bóg, ani człowiek, tylko jakiś ponadludzki SYSTEM i/lub (szeroko pojęta MASZYNA. Tutaj świetnie zresztą pasuje Ekonomia marksistów, Wolny Rynek liberałów... Postęp Ludzkości tych świrów, co ich obecnie mamy u żłobu, i które nam z każdym dniem przykręcają śrubę... Te rzeczy. "Człowiek" jako ta miara wszechrzeczy, to naprawdę nie jest taka zła, czy głupia, rzecz!

Tośmy se pofilozofowali w kategoriach niemal historiozoficznych - przejdźmy'ż teraz do konkretów! Cóż w praktyce (intelektualnej, ale jednak praktyce) oznacza, że miałby być "człowiek miarą wszechrzeczy"? Dużo by o tym można, ale najprościej chyba, i najskuteczniej, będzie podać kilka przykładów. Ja sobie w każdym razie tę sprawę tak właśnie w duszy mojej rozstrzygam.

No więc, powiedzmy... Piękny jest brylant... (Ach!) Czy człowiek - niechby i przepiękna kobieta! - może być TAK piękny? No dobra, a co tu ma właściwie znaczyć "TAK piękny"? Co ma znaczyć to "TAK"? I właśnie o to chodzi - w kategoriach piękna właściwych brylantowi, każdy człowiek, każda niewiasta, każda Piękna Helena skrzyżowana z Phryne i podlana sosem z Kleopatry - będzie czymś po prostu ohydnym! Mam rację? W to trza się wczuć, jeśli to, Człeku, do Ciebie nie trafiło, to znaczy, żeś się nie wczuł.

Czy taki brylant, że spytam, CHODZI DO KIBLA? A chodzenie do kibla jest ładne? No to właśnie mamy! Zgodnie z zasadą "brylant miarą wszechrzeczy"... Powie ktoś, że nie dostrzega związku pomiędzy "miarą wszechrzeczy", brylantem i chodzeniem do kibla... No to ja powiem: Człeku, mówimy przecież o DOSKONAŁOŚCI! No bo o czym niby innym mielibyśmy mówić? Przecież nie o tym, że miarą długości ma być łokieć, a nie oparty na geografii metr...

COŚ w tym by wprawdzie było, ale to i tak musiałby być jakiś syntetyczny łokieć, łokieć uśredniony, albo arbitralnie narzucony, bo inaczej... Fakt, odchodząc od łokcia odeszliśmy poniekąd i od "człowieka miary wszechrzeczy", ale to jest dokładnie to, o czym mówiłem wcześniej - odchodzimy od człowieka i idziemy w dużo gorsze bagno, bagno ODCZŁOWIECZONE!

Jednak w istocie tutaj chodzi przecież o DOSKONAŁOŚĆ, a nie cokolwiek innego, Nawet ów niby-prawicowy zarzut przeciw tej pięknej zasadzie opierał się na tym właśnie, że Boga zdjęto z piedestału, na którym stanowił STANDARD DOSKONAŁOŚCI. Nie rozumiem jednak, jak Bóg mógłby funkcjonować jako ten standard W PRAKTYCE, skoro z definicji nikt się z nim porównywać nie może i nie powinien. Nie mówiąc już o tym, że nie widzę, jak jakiś "palec Boży", czy inny łokieć, miałyby się stać realną miarą długości. Ale to na boku i częściowo żartem, bo naprawdę to tutaj chodzi o DOSKONAŁOŚĆ i nic innego.

Wracamy do głównego wątku. Łagodniejszy wariant to by było porównanie Pięknej Heleny z pawiem, łabędziem, antylopą elan, tygrysem (i nie mówię tu o Panu Tygrysie), kotem domowym o imieniu Belinda, misiem koala, świnką pekari, krową rekordzistką... Czyli jakimś doskonałym w swoim rodzaju i pięknym ową doskonałością stworzeniem Bożym. Tutaj także najpiękniejsza nawet kobieta, a to upierzenie ma nie dość gęste i błyszczące, a to skoczność śmiesznie małą, a to mleka daje jak na przysłowiowe lekarstwo, a to nie jest pod ochroną i nie bez powodu.

Weźmy teraz "miarę" w jeszcze ściślejszym sensie. Czy piękne jest DUŻE, jak chce wielu - czy też MAŁE, jak chcą różni ekologiści? Jeśli duże, no to jak tu się i dlaczego niby ograniczać? Piękne są galaktyki, ale jeszcze piękniejsze są galaktyki razy milion... A człowiek? A Piękna Helena? Tfu, pyłek jakiś, a nawet nie pyłek przecież! Nie, wykrzykniemy - to małe jest piękne! Tak? No to też nie ma powodu się ograniczać: piękna jest bakteria... Na pewno piękniejsza od Heleny, no bo mniejsza... Piękniejszy od bakterii jest wirus...

Nic nie bije jednak elektronu, przynajmniej na razie, dopóki czegoś tam mniejszego się nie odkryje, lub nie wymyśli! A człowiek, a Helena... Przecież nawet nie da się już powiedzieć "Piękna", bo to byłby jakiś niemal palikoci dowcip! Ohydna jest ta Helena - po prostu! Każdy por jej skóry tysiąc razy większy od największej (a więc i najbrzydszej) bakterii, co dopiero od wirusa!

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------  
"Cham" nie obraża, jak się oficjalnie dowiedzieliśmy, Urzędu Prezytenta RP - co z "WSI'owym Bucem"?

piątek, lutego 26, 2010

Różne Święte Księgi a Szpęgleryzm Stosowany

 Rozmawiałem sobie z hrPonimirskim pod poprzednim moim tekstem umieszczonym na blogmedia24.pl i udało mi się chyba powiedzieć coś istotnego o istocie mojego szpęgleryzmu. Hrabia czepiał się jak zwykle (i jak zwykle w uroczy sposób), że ętuicje, i że nie ma dowodów i że trza by dopiero zrobić szpęgleryczną teorię gier w zastosowaniu do historii... (Co ja jak najbardziej popieram!)

A ja mu na to, że mnie akurat faktycznie te Spenglera intuicje i cała przedstawiana przezeń historia powszechna cholernie kręcą, wydają mi się wciąż nieprawdopodobnie celne - nawet w szczegółach... ALE TU W SUMIE NIE O TO CHODZI! Magnum Opus Spenglera to NIE JEST żadna Święta Księga! Święta Księga, jakby ktoś nie wiedział, polega na tym, między innymi w każdym razie, że tam każdy przecinek musi być bezbłędnie, bo inaczej cała księga jest nieważna i nieświęta.

Święte księgi, jak uczy zresztą właśnie Spengler, to nie jest coś z naszej K/C, choć "my" - znaczy zachodni chrześcijanie - też mamy przecież poniekąd własną Świętą Księgę, którą pozostaje wciąż Biblia. Nie jest ona jednak traktowana tak samo, jak Święte Księgi "tamtych"... Vide wszelkie Kabały, Talmudyzmy, Koran występujący jedynie w swym tradycyjnym arabskim oryginale... Porównajmy to z podejściem do Biblii nawet u tych, którzy jeszcze wśród nas traktują ją (w swoim pojęciu) poważnie i z szacunkiem.

Temat jest ciekawy, ale rozwiniemy se go (Deo oczywiście volente) jakimś innym razem, bo teraz to była tylko dygresja. Co chcę rzec, to że nie ma większego znaczenia, czy intuicje Spenglera na temat jakiegoś miasta Sybaris czy jakiegoś tam Maniego są w stu procentach słuszne! Jeśli na przykład najnowsze odkrycie dendro-archeologii coś podważą, to nic wielkiego z tego nie wynika. Spengler to nie Święta Księga, to nie Duch Boży, to człowień i ma prawo się czasem mylić. (Choć jakoś trudno dostrzec, by się naprawdę mylił, co i mnie samego mocno dziwi.)

Co jest istotne, to czy naprawdę żyjemy w umysłowym Matrixie, czy naprawdę ta nasza słodka postoświeceniowa rzeczywistość jest - jak twierdzi Spengler - taką samą pokrętną i w sumie dość paskudną utopią jak wszystkie pokrętne i w sumie dość paskudne utopie, czy też może jednak nie. Tylko Spengler, z tego co wiem, pozwala nam stanąć dostatecznie daleko od tej naszej rzeczywistości - którąśmy się przez stulecia nauczyli traktować jako PRAWDĘ SAMĄ, PRAWDĘ OBIEKTYWNĄ i niepodważalną... A mówię tu o wszystkim: od filozofii Kanta i jego niewydarzonych wnuków, po publicystykę Michników tego świata i kult różowych golarek do części intymnych.

Jasne, jest na prawicy masa ludzi, którym się Oświecenie i postoświeceniowa ideologia bardzo nie podobają. Tyle, że ci ludzie uciekają od niej w dzikiej panice w jakieś irracjonalizmy, kulty Ludwika XIV, monarchie i inne brednie. Nie zaś, żeby rozsądnie starali się na to spojrzeć z boku. Obiektywnie, przedstawić alternatywny punkt widzenia... Nie, musi to zawsze musi być odwrócenie Manifestu Komunistycznego, tylko - darujcie prawico! (?) -  w głupszej wersji.

Spengler tak nie robi! Nie tworzy żadnych utopii. (Zaskakujące?) Nie daje żadnych zaleceń. Nie oburza się, nie głaszcze po główkach. No i faktycznie, nie obiecuje świetlanej przyszłości po wieki wieków. Ani tym, co ich, jak się może wydawać, lubi, ani tym pozostałym. Jest w tym, z tego co wiem, niemal jedyny. No, chyba że uwzględnimy tu Roberta Ardreya, dowodzącego, że choć wiele zwierząt potrafi oszukiwać, to tylko człowiek ma zdolność oszukiwania samego siebie, a nasza cywilizacja robi z tej umiejętności w ostatnich czasach użytek o jakim się filozofom nie śniło. I to się nie może, zdaniem Ardreya, dobrze skończyć.

Albo taki Pan Tygrys, z jego tezą, iż cały ten rozkoszny interes, który mamy wokół siebie, którym (mniej lub bardziej chętnie, to zależy od osobnika) na codzień oddychamy i który chłepczemy zewsząd niemal bez przerwy, chcemy czy nie, zasługuje na nazwę Realnego Liberalizmu, a wszelkie ew. skojarzenia z Realnym Socjalizmem są o wiele bardziej uzasadnione, niż się to może w pierwszej chwili wydawać. Realny Socjalizm to przecież TEŻ była UTOPIA wprowadzona w życie, która się nieco z biegiem lat UCUKROWAŁA, a wielu nauczyło się ją uważać za normę i normalność. Zgoda?

Poza tym ja naprawdę nie znalazłem dotąd inteligentnej krytyki tego całego ICH Oświecenia (bo powinniśmy sobie zrobić NASZE, jak stwierdził Dávila) poza Spenglerem, Ardreyem i Panem T. W każdym razie nic w na tyle zrozumiałej formie, by to mogło stanowić jakąkolwiek broń ideolo. Nic na tyle czytelnego, bym ja to, z moją dyskleksją i brakiem odporności na nudę, potrafił strawić.

Oczywiście u Spenglera jest masa innych ważnych i ciekawych rzeczy, dotyczących historii, a ta Sybaris i ten Mani też zapewne zostali przedstawieni jak należy, albo i o niebo lepiej. To jednak, powtarzam, nie jest dla nas teraz najistotniejsze.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 21, 2010

Myśli złote... no, może srebrne... a może zresztą ino tombakowe...

Ze wszystkich szkodników najpaskudniejszym jest być może małpa z brzytwą. Szczególnie, jeśli to brzytwa Ockhama.

* * * * *

Zastanawiam się nad historią i dochodzę do wniosku, że ruchy, które wywołały spore zamieszanie, dysponowały ideologią, ale te, które osiągnęły coś trwałego i znacznego (niezależnie od tego, czy oceniam to jako dobre, czy wręcz przeciwne) dysponowały FILOZOFIĄ.

Jest to spora różnica: ideologia to coś na granicy propagandy. W najlepszym przypadku jest to zbiór odpowiedzi na hipotetyczne pytanie "do czego właściwie zmierzamy?" Fakt, w ideologii może się znajdować garść sensownych i szczerych czyichś poglądów - to będzie coś jak kilka pereł w treści żołądkowej wieprza, który połknął był naszyjnik pani dziedziczki (co zresztą przypłacił przedwczesnym zgonem).

Filozofia to wizja świata, z którą można żyć, której nie podważają poglądy innych filozofów, i która nie boi się zetknięcia z realnym światem. To coś pod pewnymi względami bardzo pokrewnego religii. (W każdym razie nie chodzi tu o intelektualne wygibasy bez związku z rzeczywistością i bez cienia znaczenia dla kogokolwiek, kto akurat nie ma interesu się w to bawić, co dzisiaj, jak wszyscy wiemy, nazywa się filozofią, ba - uważa za jedyną filozofię godną tego miana.)

Weźmy parę przykładów: liberalizm jak najbardziej miał swoją filozofię - stanowiło ją praktycznie całe Oświecenie. (To samo może dotyczyć poszczególnych elementów liberalizmu, jak kapitalizm, masoneria itd.) Komunizm, cokolwiek byśmy nie sądzili o marksiźmie i o tym, jak dokładnie realne komuchy się go trzymały czy trzymają, także miał swoją filozofię, i to obiektywnie (jak na te czasy) nie byle jaką. To naprawdę była niemal, albo i całkiem, religia! Na odmianę nazizm miał jedynie ideologię, no i trwałego sukcesu nie odniósł.

* * *  * *

Gdyby obecnie nam miłościwie panujący mieli nieco rozumu, to już zaczęliby się przymierzać do zamykania ludzi, którym całkowicie obojętne są wyczyny wszelkich Małyszy i miejsca jakie oni mogą gdzieś zająć. Jak również tych, którzy uparcie odmawiają zachwycania się Beethovenem (i to nie tylko z powodu "Ody do Radości", hymnu Unii), Chopinem, czy Verdim, a nawet - o zgrozo! - próbują szukać dostępu do Machaultów, Palestrin i Monteverdich. Tylko z takich ludzi mogą kiedykolwiek być autentyczni kontrrewolucjoniści.

TtT stwierdził kiedyś, wedle mojej opinii absolutnie słusznie, że "Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyciągnąć". Jeśli to zbyt aforystyczne i za bardzo ezoteryczne, to wyjaśnię prostym językiem i bez odwoływania się do dorobku dawnych, a w niektórych przypadkach i zapomnianych, kompozytorów: Mieszczańska sztuka (z muzyką na czele, jak sądzę, ale to może być tylko moja specjalna wrażliwość na muzykę) to dno, a upadek naszej wielkiej niegdyś cywilizacji postępował ręka w rękę i krok w krok wraz z jej sukcesem.

Co tu było przyczyną, a co skutkiem, pewnie nie da się w ogóle rozstrzygnąć, w każdym razie nie odrzucając tego, oraz Małyszy, naprawdę śmieszni będziemy gadając o kontrrewolucjach. Kolejna postoświeceniowa sekta - jakich było już setki i ciągle powstają nowe: od Svedenborgianów po K*winianów, przez komunistów, liberałów realnych, feministów i zwolenników chodzenia w trepach (patent Orwell) - to żadna kontrrewolucja, a tym mniej kontrrewolucja przeciw temu, co nas teraz dręczy i co szykuje nam knebel, bat, kajdany i chomąto na mordę, czyli postoświeceniowemu REALNEMU LIBERALIZMOWI.

Zaś co do Monteverdiego i Palestriny, to być może nie doceniam czujności naszych kochanych władców i ich wiernych służb, ale dziwi mnie nieco, że na kanale Mezzo nie udaje mi się ostatnio złapać nic sprzed romantyzmu - żadnych Dufayów, Palestrin czy Monteverdich w ostatnich tygodniach. I to nawet nie ma takich ich utworów, gdzie co drugą frazę powtarza się "O Israel!"... Co mnie ostatnio poniekąd ratowało w dziedzinie muzycznych uciech. Czyżby plany ataku na Iran zostały odłożone na nieokreśloną przyszłość i barokowa propaganda nie była już konieczną?!

* * * * *

W nawiązaniu do powyższego powiem coś, o czym jestem z każdym praktycznie dniem bardziej przekonany, otóż...

Ewentualna kontrrewolucja będzie albo w szerokim sensie spengleryczna, albo w ogóle jej nie będzie. (To drugie wydaje mi się zresztą o wiele prawdopodobniejsze.)

Spengleryzm bowiem (szeroko pojęty i twórczo rozwijany) jest jedyną filozofią w sensowny sposób podejmującą krytykę dorobku Oświecenia, nie uciekając przy tym w mętne irracjonalizmy, w lęk przed prawdziwymi osiągnięciami współczesnej nauki, infantylne chciejstwo i inne tego typu narowy, które poza tym widzę praktycznie wszędzie na tzw. prawicy.

Jeśli więc ktoś zamierza stać się jakimś Prometeuszem przyszłej kontrrewolucji, to dobrze by jednak zrobił, dowiadując się DOKŁADNIE o co w spengleryźmie i u samego Spenglera chodzi... A potem ew. z czymś się nie zgodził, skoro musi. Ktoś, kto TERAZ rozmyśla o kontrrewolucji i planuje ją, jest w tak ogromnej mniejszości, że jego ew. działanie w kółku łowieckim czy samorządzie gminnym naprawdę sprawy nie załatwia. Bez autentycznego intelektualnego dorobku, bez (w nawiązaniu do tego, co rzekłem powyżej) własnej, autentycznej i przystającej do realnego świata FILOZOFII, nic i tak się tu nie zrobi.

Ktoś kto zaczyna od kółka łowieckiego - co swoją drogą doceniam i uważam za cenny, ale jednak drobiazg -  ignorując nie tylko filozofię, ale nawet i IDEOLOGIĘ, po prostu pozostawia te sprawy innym. Komu, chciałbym spytać? Może też być tak, że taki ktoś w istocie nie widzi potrzeby oderwania się od postoświeceniowej ideologii, miłościwie nam panującej. I znalezienia lepszych, prawdziwszych podstaw do analiz i syntez...

No, ale wtedy z konieczności dzieli wizję człowieka i społeczeństwa z michnikami, borrellami, polańskimi i k*winami tego świata - cóż więc ten ktoś chciałby właściwie osiągnąć? Stworzyć kolejną postoświeceniową, leberalną w istocie sektę, i mieć nadzieję, że ona właśnie podbije kiedyś świat, jak uczyniła to poniekąd masoneria? Dla mnie to naiwne mrzonki, sorry! Zakładając już nawet, że ja bym w ogóle czegoś takiego chciał, a niby po co mi to - postoświeceniowych sekt jest pełno, gdzie tylko człek spojrzy.

Jeśli więc tę drugą możliwości odrzucimy, to wypada chyba się zgodzić, że dowiedzenie się co i jak z tym spengleryzmem od "zdefrokowanego" (czyli takiego co zrzucił sukienkę, dla mnie fuj!) księdza Gadacza to raczej dla takiego prawicowego Prometeusza kompromitacja. Przeczytaj sam, bona fide i zadając sobie trud, a potem ew. krytykuj, jeśli coś znajdziesz naprawdę wartego krytyki!

Nie jest to oczywiście atak na nikogo osobiście, choć o kimś konkretnym w tej chwili z konieczności myślę - to jest konstruktywna rozmowa o KONTRREWOLUCJI. Nikt tu naprawdę nie ma powodu się obrażać, a na wszelkie autentycznie przemyślane i mające na celu to, co my tu za dobro uważamy, uwagi, będę szczerze wdzięczny.

Każdy bowiem chyba się zgodzi... No, może poza takimi, dla których bieganie po polach i lasach jest fajne, ale nie dość fajne bez ogłaszania tego światu za KONTRREWOLUCJĘ, bo wtedy to dopiero jest to cymes! (przy okazji - Jamajka się kłania)... że jeśli nie wykona się naprawdę sporej roboty - poczynając od sporej roboty INTELEKTUALNEJ - to jakakolwiek kontrrewolucja, w jakiejkolwiek, dowolnie odległej perspektywie, wygląda mało realistycznie.

No a jeśli tak, to zwracam uwagę, że biedronie, cenzura, chomąta, łagry, kwoty mleczno-wyborcze, przymuszanie do każdej kolejnej politycznej poprawności, jaką sobie akurat jakaś kolejna szpetna jak noc październikowa frustratka płci nieokreślonej, siedząc wczoraj w bólach na sedesie wymyśliła... Wszystko to wygląda BEZ PORÓWNANIA REALNIEJ! Prawda? Co nie jest chyba wesołe? No więc?

* * * * *

Ludzie, obudźcie się! Oni nas chcą tu wszystkich ZRUMPUJOWAĆ!


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 28, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 4)

Nasza blogowa lokomotywa dziejów drży niecierpliwie, sapie, dyszy i dmucha. Maszynista dziejów rusza wajchą, a jego pomocnik węgiel sypie na ruszt, choć od ognia na tym ruszcie łuna bije na całe niebo... Nasza lokomotywa dziejów pali się, rzec by można, do wyruszenia w szaleńczą podróż wzdłuż osi t. W palenisku huczy i sroży się ogień. Tak się składa, że to akurat późny wnuk tego ognia, który w Kartaginie, w brzuchu żelaznego Molocha... Ach, jakie to straszne! Ach, jakież to rozkosznie podniecające!

Jednak okazuje się, że nic nie jest aż takie łatwe, jakby się z początku wydawało... Mimo ognia, mimo dymu, mimo drżenia i sapania, mimo tej krwawej łuny aż po horyzont.

Nasza historia musi jeszcze trochę poczekać, bo oto podczas przerwy w pisaniu tych odcinków uświadomiłem sobie, że przydałoby się jeszcze nieco wyjaśnień. W czym zresztą pomogły mi niektóre głosy czytelników. Chodzi mi mianowicie o to, że ludzie się niepokoją z jakich ja to pozycji piszę. W końcu o Katolicyźmie, a tutaj jakieś takie kategorie, nie całkiem nie tylko z katechizmu, ale i żaden Św. Tomasz czy Jan Paweł II. Nie żeby całkiem wbrew, mam nadzieję, ale jednak pewien niepokój wśród niektórych zasiałem.

Wyjaśnię więc... Nie piszę tego z pewnością z pozycji ortodoksyjnego i ściśle trzymającego się na poświęconej ziemi wyznawcy. Mój stosunek do Kościoła Katolickiego jest bardzo pozytywny, choć żaden ze mnie wyznawca. Uważam się, zdając sobie oczywiście sprawę, że to nieco oksymoron, za "niewierzącego katolika". Dlaczego niewierzącego? Jeśli ktoś w miarę uważnie przeczytał to, co napisałem w poprzednich odcinkach - o Prawdach, Faktach i Hipotezach, powinien łatwo się zgodzić, że Religia to par excellence sprawa Prawd.

Ja zaś, nie wiem czy to coś z hardware'm w moim systemie nerwowym, czy też coś z oprogramowaniem (wczesne dzieciństwo może?), jakoś w ogóle z Prawdami na bakier. W tym sensie, że nie są mi do niczego potrzebne i nie bardzo w ogóle trafiają do mnie ich liczne podobno zalety i wdzięki. Mówię teraz o sobie, co oczywiście niebezpiecznie ociera się o ekshibicjonizm, a do tego wkrótce może ułatwić postawienie mi diagnozy w rodzaju Europejska Schizofrenia Bezobjawowa. Cóż, czego się nie robi dla swych kochanych czytelników!

Tak więc jeszcze nieco o tej mojej specjalnej właściwości... Musi co jestem człowiek Faktów, człowiek... (aż mnie duma lekko unosi i z trudem sięgam do klawiatury) Czynu... Co brzmi, dla mnie samego, o tyle zabawne, że żadnego imperium ze 190 towarzyszami nie podbiłem, ani nawet Azji z nieco większym wojskiem. A jednak coś w tym musi być. Sprawa wydaje mi się na tyle interesująca, że, ryzykując oskarżenia o ekshibicjonizm, jeszcze ją nieco podrążę. (Choć parowóz kopytem w tory raz po raz uderza, uszami strzyże i przeciągle rży.)

Ten fakt, ten mianowicie, że są takie ludzie jak ja - ludzie którym w ogóle do niczego nie są potrzebne owe metafizyczne Prawdy... No bo dla mnie każda istotna prawda, taka o której warto gadać, to już Metafizyka - coś zbliżonego do religii, choć niekoniecznie aż religia... To więc, że tacy ludzie istnieją, stanowi swego rodzaju hermeneutyczny dowód na to, że cała ta spenglerowska psychologia ma sens i odpowiada rzeczywistości. Są tacy ludzie i są całkiem inni - tacy, dla których Prawdy są wszystkim i niemal przesłaniają im cały realny, materialny świat.

Ci pierwsi nie muszą być żadnymi psychopatami, bo ja sam nie mam powodu się za psychopatę uważać. Istnieją w końcu dla mnie rzeczy ważne, a nie związane z moim wulgarnie pojętym interesem czy przyjemnością. Nie chcę tu uderzać w podniosłe tony, ale i kariery wielkiej nie zrobiłem, a przecież teoretycznie mógłbym, bo zdolności nie mam mniejszych od Tusków, Wołków czy Lisów tego świata. Po prostu trzeba by było się sprzedać.

Bo tu naprawdę nie o to chodzi, że Prawdy to to samo co Wartości. Ja wartości jak najbardziej mam, a Prawdy w mojej psychice nie odgrywają żadnej praktycznie roli. Ani "wolny rynek", ani Big Bang, ani egoistyczny gen, ani Polska Chrystusem Narodów, ani Ziemski Raj Pod Przewodem Unii Europejskiej Gdzie Lew Z Barankiem, ani "Jimmy Hendrix is the God!", ani trójpodział władzy, ani "najgorszym zagrożeniem dla wszechświata jest antysemityzm"...

Mój nieprawdopodobny podziw i zachwyt filozofią Oswalda Spenglera także z Prawdami tak pojmowanymi nie ma nic wspólnego - to mimo wszystko też jest jedynie hipoteza, że Spengler jest wart stu Leonardów i tysiąc Einsteinów! Hipoteza o bardzo wysokim prawdopodobieństwie, zgoda, ale jednak hipoteza, a nie jakaś Prawda. W ogóle kto nie rozumie, o czym ja tu gadam, a wciągnęło go to jednak na tyle, by chciał wiedzieć - niech sobie się cofnie i zobaczy o tych Prawdach we wcześniejszych odcinkach. Na pewno nie do końca udało mi się to wyjaśnić, ale cały czas sobie wyjaśniamy i może w końcu się jakoś porozumiemy.

Mówię więc i ujawniam, że świetnie rozumiem różnych ludzi czynu, którzy parareligijnymi ideami, z taką ochotą wpisywanymi we wszelkiego rodzaju bezsensowne i w sumie pozbawione realnego znaczenia dokumenty - rzeczy w rodzaju trójpodziału władz, równouprawnienia jednego z drugim, czy wolnego rynku - kompletnie się nie podniecają. Mnie też abstrakcyjne, "wieczne i niezmienne" Prawdy - a takie one właśnie z definicji są - kompletnie nie ruszają. Czyli są tacy ludzie. Tym bardziej zapewne, kiedy to tacy ludzie, co przed trzydziestką podbijają Azję, albo (w nieco późniejszym wprawdzie wieku) odpierają sowietów pod Warszawą, zadając im ciężkie straty i biorąc do niewoli m.in. dwa wielbłądy.

Są też inni ludzie. Tacy, dla których Metafizyka i Prawda są niemal wszystkim. I nikt tu oczywiście nie twierdzi, że ci ludzie są jacyś gorsi z tego jedynie powodu. Na pewno mniej nadają się do podbijania imperiów, raczej nie widzę ich zbyt przychylnym okiem w polityce. A przynajmniej nie w Polskiej polityce, bo sąsiedzi - ależ proszę bardzo! Jeśli ktoś ma na przykład do czynienia - w sensie dyskutowania i śledzenia internetowych wypowiedzi - ze zwolennikami "wolnego rynku", bez wątpienia szybko stwierdzi (o ile sam nie jest tą samą manią dotknięty), że to nie są żadne tam trzeźwe, mniej czy bardziej słuszne, OPINIE, czyli w sumie HIPOTEZY - to jest RELIGIJNA niemal wiara.

Wiara, której żadne, racjonalne czy inne, argumenty poruszyć nie mogą, bowiem racjonalne argumenty działają w całkiem innej sferze. W innej sferze psychologii, ale mówimy tutaj o psychologii w wysokim sensie, jako o pewnym istotnym dziale filozofii - nie zaś o jakichś, wciąż popularnych w tej czy innej wersji, rojeniach spragnionych łatwej popularności na wiedeńskich salonach, nie mających nic przeciw babraniu się w brudnych pieluszkach i opowiadaniu o tym w eleganckim towarzystwie, jeśli to miałoby im tę popularność dać, a do tego lekce-sobie-ważących wszelkie naukowe kryteria doktorów.

Są ludzie, dla których jakiś "wolny rynek" jest tym, lub niemal tym, czym dla wielu innych ludzi jest autentyczne bóstwo autentycznej religii. Sama natura tych psychologicznych fenomenów okazuje się zadziwiająco podobna, choć oczywiście ja tych obu spraw - autentycznej religii, z Katolicyzmem na czele, z jednej; i różnych takich niby-religii, w stylu religii wolnego rynku (o innych nie chcę wspominać, żeby nie zdradzać zbyt wcześnie "kto zabił"!) - nie utożsamiam. Choćby dlatego, że, jako się rzekło, Katolicyzm ogromnie cenię, zaś wszystkie te pseudo-religie lekceważę i nie uważam ich za nic dobrego.

c.d.n. (Deo oczywiście volente, bo jakżeby inaczej?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 25, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 2)

... religia, w takiej czy innej formie, występuje jako społeczne zjawisko zawsze, lub niemal zawsze. Wcale w każdym razie nie jest ograniczona do tych, którzy za religijnych oficjalnie dzisiaj uchodzą.

Aby uprzedzić zarzut, że mamy luki w naszym wywodzie, uzupełnię: nauka to faktycznie zbiór użytecznych hipotez i fakt, że zawiera ona także własne metody, niczego nie zmienia. Te metody to po prostu użyteczne hipotezy na temat tworzenia użytecznych hipotez, a więc poniekąd meta-hipotezy. I to tyle, wszystko jak najbardziej się zgadza!

Oczywiście "użyteczność" danej hipotezy jest względna i psychologiczna, a różne rodzaje magii, astrologia czy alchemia, także były w tym sensie "naukami". Podczas gdy żadna religia żadną nauką z definicji nie jest - ani nauką jak trzeba, ani też nauką fałszywą czy niedonoszoną. Związki pomiędzy nauką a religią oczywiście istnieć mogą i istnieją, ale nie są to związki bezpośrednie i organiczne.

Nauka może niektórym ludziom - a nawet całym społeczeństwom czy epokom - służyć za religię, lub może "namiastkę religii", jednak "religią" w takim sensie może być całkiem sporo różnych rzeczy. Co zresztą mam między innymi zamiar w tym moim tekście wykazać, więc mówiąc powyższe wybiegam w przyszłość.

W każdym razie nauka i jej - ach! - niebotyczne dokonania mogą w kimś budzić religijne uczucia, stając się ewentualnie podstawą całego złożonego światopoglądu, który w oczach zdolnego psychologa czy antropologa okazałby się niczym istotnym nie różnić od światopoglądu ściśle religijnego. Nie będę nawet ukrywał, że takich ludzi dostrzegam wokół niemało, a sto czy dwieście lat temu musiało być ich o wiele więcej.

Jeszcze trochę tego wstępu będzie nam chyba potrzebne... Więc powiedzmy sobie, że religia - ten zbiór Prawd o sensie świata, naszego życia i naszej... cóż, śmierci.... czyli o sprawach ostatecznych i najważniejszych - ma różne aspekty. Zaś przede wszystkim ma aspekt indywidualny - psychologiczny, oraz aspekt społeczny.

Czym się religia różni, spyta ktoś, od filozofii? Jeśli ktoś wyznaje jakąś filozofię, choćby całkiem prywatną i unikalną, i ta filozofia dotyczy wspomnianych tu przed chwilą spraw, a ten ktoś przywiązuje do tej swojej filozofii wielką emocjonalną wagę, no to nie ma powodu, by jej nie uznać za prywatną religię tego kogoś. Religię całkiem jak każda inna, choć w prywatnym jedynie, psychologicznym aspekcie.

W końcu całkiem liczni, i to najróżniejsi, filozofowie poświęcali dla swych filozoficznych przekonań życie - a to skacząc do wulkanu, a to nadstawiając głowę pod topór; czy wygodę - żyjąc w beczce bez wygód, za to z robactwem, i czyniąc sobie wygódkę z masowo uczęszczanego przez eleganckie towarzystwo portyku, co narażało ich co najmniej na niemiłe komentarze.

W swym wymiarze społecznym religia to zarówno dogmaty, jak i rytuały, a także, bardzo nieraz rozwinięte, sprawy nieco bardziej świeckie, jak sztuka sakralna, takaż architektura, edukacja religijna... I masa innych. Czego spora część daje się podciągnąć pod termin "kościół" - oczywiście "kościół" w bardzo szerokim znaczeniu. Tak jak państwo jest (wedle mojego własnego jedynie określenia, ale to w końcu mój tekst, prawda?) "zębami i pazurami narodu" - przynajmniej w optymalnym przypadku, bo istnieją narody bez państw i państwa nie będące organami i emanacjami żadnego narodu.

Czymś takim ma, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, stać się, zgodnie z wolą swych twórców, Unia Europejska... Choć nawet i Związek Sowiecki czymś takim nie był, będąc właśnie w swej istocie wielkorosyjskim imperium w nowej i bez porównania potężniejszej niż dotąd formie. Co się zresztą wcale dotąd zmieniło i na żadne istotne zmiany się nie zanosi. (To była oczywiście dygresja, nie bardzo na temat, ale totalitarnej Unii zawsze warto przykopać.)

No dobra, mamy już całkiem sporo wstępu, mamy definicje i rozwialiśmy przeróżne wątpliwości, czas na historię! A jeśli po drodze trzeba będzie coś zdefiniować czy rozwiać, zrobimy to z marszu.

Jednak... Zgadłeś mój jedyny i nieoceniony Czytelniku, coś nie tylko spróbował to przeczytać, ale i aż tutaj dotarł... To już następnym razem! (W dodatku, jak zawsze, Deo volente.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 24, 2009

Głos współczesnego inteligenta o paskudnie złym guście

Nosiłem się od jakiegoś czasu z myślą o napisaniu czegoś w rodzaju biężączki - tyle że, jak to u mnie, spenglerycznej, w sensie że "byty równoległe", czy raczej "równoległa historia" i takie tam różne historiozoficzne głębie... Temat odpowiednio nabrzmiały i, jak się to pięknie mówiło w epoce środkowego Gierka - "nabolały" - dostarczyli mi goście z Der Dziennika i obecny minister sprawiedliwości (że się zaśmieję) III RP...

No to chciałem napisać, że wszystkie te płacze o wolność słowa to daremny trud, próżne złorzeczenia, bo akurat w tej samej mniej więcej epoce (w latach '80 przed Chrystusem) Lucjusz Korneliusz Sulla wprowadził po raz pierwszy w rzymskiej republice kary za obrazę majestatu, no i to jest w sumie całkiem to samo, czym są obecne procesy o zgwałcenie "dóbr osobistych" (co by to miało znaczyć), oraz różne inne szykany i ograniczenia, które od dłuższego już czasu w zachodnich demokracjach spotykają "wolność słowa".

"Wolność słowa", która - jak nietrudno sobie to uświadomić - jest samym fundamentem zarówno demokracji (skoro bez dostępu do informacji i swobodnej dyskusji demokracja z założenia nie może działać), jak i różnych innych rzeczy, które nam się serwuje jako cudowne i stanowiące niedościgłe osiągnięcia Ludzkości (ach!). Nie mówiąc już o tym, że w serwowanym nam na każdym kroku zestawie tzw. "praw człowieka" ta "wolność wyrażania opinii" wciąż znajduje się na jednym z czołowych miejsc i nikt ze znaczących kapłanów tej (dość) nowej religii tego dotąd explicite nie podważa...

Choć zarówno subtelnych, jak i mało subtelnych, gierek wokół interpretacji "wolności słowa" (a także samej "demokracji") odbywa się na naszych oczach co niemiara, a "wolność słowa" (i "demokracja") nie stwarzają wrażenia, by miały te czułe wobec nich zabiegi długo przeżyć.

Wracając do Sulli i Rzymu - Sulla to był oczywiście człowiek reakcji i "prawicowiec" (zakładając, że takie coś mogło istnieć poza cywilizacją zachodu i w dodatku przed Rewolucją Francuską). Prawo o obrazie majestatu wprowadził więc przeciw temu, co można by ew., dokonując dość dzikiej akrobacji, uznać za "lewicę". Różnic jest oczywiście więcej. Potem jednak to prawo już funkcjonowało i służyło Cezarowi (człowiekowi "lewicy" i niemal monarsze jednocześnie), no i cesarzom, którzy byli już praktycznie, bez owijania w bawełnę, monarchami.

Jednak tutaj, niezależnie już od kwestii, czy to "lewica" czy "prawica" była górą, najistotniejsze było to, że republika - a więc coś, co spenglerycznie odpowiada naszej obecnej liberalnej demokracji, z jej wszechwładzą pieniądza, demagogią (tam głównie sądowo-retoryczną, tu gazetowo-telewizyjną), rozszalałym sądownictwem itd. - ustępowała przed gołą polityką, a mówiąc brutalniej gołą władzą, zaś mówiąc jeszcze brutalnej - niemal gołą przemocą lub jej groźbą...

I to nawet niekoniecznie dlatego ustępowała, że ktoś był tak paskudny i nie lubił (wtedy), czy nie lubi (teraz), demokracji czy republiki, tylko że, w wyniku masy skomplikowanych społecznych procesów, częściowo całkiem różnych, a częściowo właśnie bardzo podobnych - masy stały się (i wtedy i teraz) niezdolne do utrzymania republiki, i w sumie całkiem obojętne wobec własnej wolności, a szczególnie już tej politycznej.

Tam chodziło o to, że ktoś tak czy tak musi to wszystko wziąć, mówiąc brutalnie, za twarz, żeby po prostu nie zgniło i się błyskawicznie nie rozpadło. Dzisiaj, jak ja to subiektywnie widzę, wygląda to w ten sposób, że tak czy tak ktoś to za mordy weźmie - o ile oczywiście przedtem nie będzie katastrofy na skalę niemal kosmiczną, powrotu zlodowacenia (którego już by po 12 tys. lat należało oczekiwać), albo szybkiego podboju naszej cywilizacji przez kogoś z zewnątrz.

No i wybór polega tylko na tym, czy naprawdę temu komuś, kto to wszystko za twarz weźmie, będzie chodziło o ratowanie cywilizacji, zachowanie jakichś (a najlepiej maksymalnej liczby) naszych odwiecznych wartości - czy też dorwą się do władzy szaleńcy z zamiarem przerobienia świata i wszystkich ludzi wedle swych własnych mózgowych rojeń. Na co się w tej chwili zanosi, bo oni właśnie mają praktycznie wszystkie sznurki do pociągania.

I tak to sobie gnuśnie kombinowałem, żeby to jakoś przystępnie dla Młodych Spenglerystów napisać, aż tu nagle niezrównany Artur M. Nicpoń wkleja mi na komunikatorze takie coś:

Jedynie złemu gustowi współczesnej "inteligencji" dzieło Spenglera mogłoby wydawać się oryginalne, podczas gdy jest ono jedynie zręcznym i barokowym przebraniem instrumentarium historiozofii niemieckiej. Nieprzerwane paradoksy, upragniony przewrót cieszących się uznaniem schematów, bulwersujące stwierdzenia i przede wszystkim niski i dyletancki klimat intelektualny, czyli ten, w którym żyjemy od około czterdziestu lat, przysłużyły się książce Spenglera i jej sławie. W rzeczywistości Spengler, zręczny kompilator motywów i sprawny twórca wybiegów, podąża jedynie śladami tego typu historii zbeletryzowanej przez Chamberlaina lub Keyserlinga. Odległe jest to jednak od powagi i spekulatywnej żywotności najlepszego Schopenchauera i bliskich najgorszemu Nietzschemu lub najgorszemu Simmlowi.


Text autorstwa M.F. Sciacca. Z "Historia filozofii XXw" tom 1 "filozofia życia, pragmatyzm, filozofia ducha. Autor Tadeusz Gadacz. Obecnie najwybitniejszy polski historyk filozofii.
Artur tak ma, cholernie go ten mój Spengler wkurza, i częściowo wiem dlaczego, choć tego zapału by mnie wyprowadzić z moich błędów sprośnych i niebu obrzydłych (patent St. Michalkiewicz) nie jestem jednak w stanie do końca pojąć. Może to po prostu taka braterska kłótnia - taki Romulus (czyli ja) i Remus (czyli on)... Kłótnia, która się bardzo podobnie zapewne skończy, jeśli gość się na czas nie pohamuje!

I co ja na to, spyta ktoś? Powiem tak - cóż to wszystko jest absolutna prawda... Pod warunkiem, że ja jestem "współczesna inteligencja". Taka typowa, która się statystycznie liczy i może jakąś książkę i jakiegoś autoryteta skutecznie wylansować. Jednak, jak mi się zdaje, jestem czyste zaprzeczenie "współczesnego inteligenta", i naprawdę nie wiem co by się działo i jak by ten świat wyglądał, gdyby takich "współczesnych inteligentów" jak ja było jeszcze na świecie z parę milionów. Może by ten nie wyglądał lepiej (choć sądzę że tak), ale na pewno by wyglądał INACZEJ!

Ja właśnie w tych krytykach Spenglera - a spotykałem się z nimi przecież od dawna, także zanim się zetknąłem z samym dziełem, np. u Paula Johnsona, który Spenglera zbył jako "głupiego niemieckiego belfra". I jakoś, mimo że "Historia Świata Współczesnego" (którą czytałem po francusku), w sumie mi się podobała, kiedy się wreszcie z książką Spenglera zetknąłem, Paul Johnson zmniejszył się w moich oczach do rozmiaru polnej myszki. Gadacza nie znam, ale także mi tą swoją recenzją nie zaimponował.

Gadacz Spenglera nie rozumie - to by mu można darować. Że nie rozumie a pisze... Cóż, taki ma zawód i trudno pisać historię filozofii pomijając jakieś działy, jednocześnie przyznając się, że się nie jest w stanie czegoś pojąć. Ja jednak JESTEM w stanie coś tam zrozumieć, co z kolei coś chyba oznacza. No bo jeśli coś tam widzę, to albo gorzej ze mną niż z każdym, albo coś tam jest, zgoda?

Tym bardziej to coś oznacza, że, jak rzekłem, uważam się za niemal zaprzeczenie tego przesiąkniętego marnym smakiem "współczesnego inteligenta", a w każdym razie statystyczny "współczesny inteligent" brata by we mnie raczej nie dojrzał. I jakoś nikt, kto mnie nieco zna, za konformistę mnie nie uważa, raczej za gościa chodzącego swoimi drogami i mało układnego. W dodatku Spengler, obok całej masy innych zalet, ma także i taką, że jest bez większego trudu w stanie zrozumieć Gadacza. Podczas gdy Gadacz jego nijak zrozumieć nie potrafi. Poza tym, że nie raczy.

I nawet się Spengler na temat Gadaczy tego świata nie wybrzydza! On po prostu zostawia takim (nomen omen) Gadaczom ich świat - świat Absolutnych i Niezmiennych Prawd, świat gadania do upojenia i intelektualnego orgazmu. Świat mędrców, kapłanów, literatów, ideologów. Sine ira et studio go opisuje, choć to nie jest jego własny świat. Naprawdę, można sprawdzić - Spengler Gadacza rozumie i wcale mu nie ubliża! Jego na to stać.

Sam jednak, choć, moim przynajmniej zdaniem, w tym świecie porusza się nie gorzej (łagodnie mówiąc, znowu moim prywatnym zdaniem) od nich, należy do innego świata. Do tego, do którego i ja należę, także zresztą, jak sobie pochlebiam, nieźle się poruszając w tamtym świecie - świecie Prawd Absolutnych... świecie profesorów... świecie zawodowych i genetycznych gadaczy... świecie historyków filozofii...

W świecie ludzi - żeby to lapidarnie ująć - którzy prawdziwego życia nie zauważą, nie mówiąc już nie zrozumieją, choćby ich w mroźny poranek walnęło w nos. Prawdziwego, nie gadanego, nie opisywanego, nie rozbieranego na czynniki pierwsze za pomocą mózgowej kory - ale życia jakie wszyscy żyjemy, kiedy tamtych rzeczy akurat nie robimy, a niektórzy żyją nim znacznie silniej (choćby nawet dość często je robili).

Tak właśnie ja to widzę: jedni żyją, inni nie żyją, tylko coś tam analizują - często właśnie, szczególnie dzisiaj, od godziny takiej do takiej, w takie a takie dnie tygodnia... Albo czas pracy nieregulowany, ale muszą produkować treści spełniające takie a takie parametry "rzetelnej pracy naukowej". I co takiego prof. Gadacza obchodzi realne życie? To znaczy - wróć! - ono jego zapewne w miarę obchodzi - kiedy na świat przyjdzie mu nowy wnuk, kiedy żona zostawi go i ucieknie z docentem, kiedy bank odmówi mu prolongaty hipoteki... Ale żeby to analizować? Filozoficznie?! W godzinach pracy? Fi donc!

Co by koledzy, co by środowisko, co by publiczność powiedziała?! Bo tak to przecież funkcjonuje - człek ma swoje kafelki do łazienki, szafki do kuchni, ślub kuzynki, rachunki do zapłacenia, samochód nam porysowali... A w godzinach od tej do tej ma człowiek swoją pracę zawodową. Jak jest dziennikarzem, to pisze co karzą. Jak jest politykiem, to mami lud. Jak jest profesorem filozofii, to analizuje to, co analizować należy. A życie? A historia? To przecież leży POZA GRANICAMI naszej dziedziny! To nie mieści się w naukowym paradygmacie! To nie podlega kryteriom naukowości!

Mamy więc "filozofię", która jest albo trywialnym spisem różnych dawnych filozofów z listą ich "poglądów", które nasz szacowny autor raczy nam, maluczkim, przybliżyć z głębi swojej mądrości. Albo mamy filozofię która wprost wypina się na jakikolwiek związek z realem, zadowalając się przestawianiem znaczków (miałem nieco z taką do czynienia w Uppsali, sławna szkoła filozofii tam grasuje, czyste dno!), a filozofowie na żadne pytania zwykłych ludzi odpowiadać nie raczą - po prostu. Won profani od wysokich progów czystej i prawdziwej Nauki! Oczywiście czasem trzeba się jednak wypowiedzieć - kiedy np. oficer prowadzący karze potępić zachodnie zbrojenia i wezwać do jednostronnej rezygnacji z broni atomowej - no, ale mus to mus, a poza tym wtedy nasze moralne racje kompensują odstępstwo od wzniosłych reguł.

Tak więc, szanowny Arturze M. Nicponiu, trafiłeś jak kulą w płot i całkowicie mnie tym gadaczem nie przekonałeś. Tak właśnie działa współczesna nauka - opisuje to b. dokładnie na przykładzie biologii i antropologii inny z moich ulubionych myślicieli, Robert Ardrey. Zresztą fakt, że dzieła Ardreya - które są, w odróżnieniu od dzieł Spenglera, naprawdę przystępne i łatwe w czytaniu - zostały w przeciągu dwudziestu lat tak gruntownie i skutecznie przemilczane, to jeszcze lepszy dowód, że z naukowymi autorytetami dzisiaj trzeba naprawdę ostrożnie.

Spenglera oczywiście spotkało to samo, ale to mnie mniej dziwi, bo sama myśl, iż nikt inny, tylko Spengler to właśnie ten poziom, który najbardziej podnieca owego "współczesnego inteligenta" o wulgarnym smaku, powoduje, że turlam się ze śmiechu. To tak nie działa, panie Gadacz! To tak nie działa panie Nicpoń! Tacy panowie jak prof. Gadacz robią swoją naukową i zawodową robotę, dostają za to pensje i tytuły naukowe... Mając totalnie w dupie to, co się wokół nich dzieje. I co się dzieje z normalnymi ludźmi - takimi którzy coś poza przestawianiem znaczków w życiu dostrzegają.

I ZA TO WŁAŚNIE są wielkimi naukowcami, autorytetami, i, jak sam piszesz, "obecnie najwybitniejszymi polskimi historykami filozofii". I za to ich kocha współczesny inteligent, którym, wyjawię teraz tę straszną tajemnicę, gardzę nie mniej niż Twój ukochany prof. Daj im Boże wszystkim zdrowie i długie życie! - ale ja do takich panów jak profesor G. sięgam tylko tak, jak sięgam do podręcznej encyklopedii czy innej wikipedii - nie interesują mnie ich opinie, ja tam szukam co najwyżej w miarę rzetelnie podanych faktów. Wszystko inne co tam jest wydaje mi się tylko watą na użytek wykształciucha... Czyli jednak kogoś, kogo z o wiele większą niż mnie słusznością można określić jako "współczesnego inteligenta", pokiwać z pogardą nad jego wulgarnym smakiem (może także nad jego stadnym konformizmem i kultem marnych autorytetów), a potem zająć się swoimi sprawami, nie chcąc już z kimś takim mieć do czynienia.

A jednak nie każdy głosząc się filozofem czy antropologiem ignoruje te istotne pytania. Nie ignoruje ich Spengler, nie ignoruje ich Ardrey. I dlatego właśnie zresztą ja ich czytam i cenię! Inaczej po co? Po prostu dlatego - z żadnej innej przyczyny! Gdybym był "współczesnym inteligentem", czytałbym całkiem co innego. Gdybym był "współczesnym inteligentem", wiedziałbym, że należy takie pytania ignorować, bo nie należą one do Nauki, do Filozofii, a Filozofem czy innym (ach!) Uczonym jest ten, kto ma odpowiedni certyfikat i o którym piszą "najwybitniejszy obecnie polski historyk filozofii". Bo to się przecież liczy!

Filozofia to przecież coś takiego jak muzyka, prawda? Na co dzień kafelki, zbieramy na urlop na Balearach, a raz na jakiś czas ubieramy się w garnitur i idziemy do filharmonii, posłuchać Frycka, pooglądać jak artysta cudnie rzuca włoskami (bo przeżywa), a potem przedyskutować z żoną czy znajomymi subtelności interpretacji... Nie mając wprawdzie zielonego pojęcia o podstawach muzyki i nigdy nie wygrawszy wlazkotka na żadnym instrumencie, ale cóż to znaczy?! - liczy się, by być... Kim właściwie, jeśli nie "współczesnym inteligentem"? A jeśli nie współczesnym, to co? Łacina i Tukidydes do poduszki? Machault i Monteverdi jako poobiednia rozkosz? "Principia Mathematica" jako coś, co innym, tym bardziej typowym "współczesnym inteligentom" zastępuje krzyżówkę czy sudoku?

Nie panie Nicpoń - Pan sobie wmawiasz, że tutaj chodzi o jakąś Świętą Księgę. Pan sobie wmawiasz, że mój kult Spenglera (a mogę to chyba aż tak mocnym słowem określić) wynika z konformizmu, nie zaś z czegoś dokładnie przeciwnego. Znasz mnie Pan na tyle, że musisz wiedzieć, ile we mnie konformizmu i czegokolwiek typowego dla "współczesnego inteligenta" - choćby tego "prawicowego".

Wydaje mi się, że jeśli naprawdę jesteś Pan w stanie zrozumieć Spenglera - choćby po to, by go skrytykować z góry do dołu czy nawet całkiem odrzucić, choć w życiu od Pana nie słyszałem żadnego konkretnego i sensownego zarzutu... Jeśli jesteś Pan w stanie choćby prof. Gadacza naprawdę zrozumieć... To zrozumiesz Pan to com tutaj napisał i zastanowisz się pan nad tym i owym.

Nikt tu Pana na żaden kult Świętej Księgi nie namawia, nikt tu Pana nie namawia na żaden kult jednostki, ani też na żadną inną religię (poza katolicyzmem). To naprawdę nie o to chodzi i musisz Pan świetnie wiedzieć, że to nie są sprawy, które by mnie jakoś kręciły. Jednak Pan tworzysz sobie (by użyć Pana własnego określenia) słomianego luda i go walisz.

Jeśli Pan nie uważasz, że - mimo tego co ja na ten temat mówię - Spenglera znać warto, to Pańskie prawo! Ale proszę, nie wmawiaj Pan sobie i innym, że wynika to albo z jakichś moich brudnych czy durnych zamierzeń, albo że to właśnie ja jestem tym najbardziej konformistycznym, obdarzonym najwulgarniejszym smakiem, najbardziej pogardy godnym "współczesnym inteligentem" ze wszystkich! I, co już całkiem zieje absurdem, nie wmawiaj Pan ludziom, że właśnie to dzięki milionom takich jak ja Spengler w ogóle uzyskał tę swoją "popularność"! Jakże niewielką popularność zresztą uzyskał! I jakże krótkotrwałą - skoro większość nawet z tych, którzy go znać z zawodowego obowiązku muszą i jakoś się starać zrozumieć, ewidentnie nie znają, a obowiązek zrozumienia o co mu chodzi traktują tak, jak nieświętej pamięci Geremek traktował obowiązek lustracji.

A więc, zaczniemy wreszcie rozmawiać poważnie? Albo przynajmniej niech ci, którzy traktują te nieco trudniejsze intelektualne zagadnienia - te które naprawdę dotykają spraw naszego niepowtarzalnego ziemskiego życia i historii od której wszystko w nim zależy - tak samo jak typowy współczesny inteligent traktuje swoje wyjścia do filharmonii, przestaną się na te tematy wypowiadać.

Bowiem ktoś, kto kto się mądrzy, a nie raczył czegoś na tym poziomie trudności co Spenglera magnum opus przeczytać - starając się w dodatku uczciwie i lojalnie wobec autora zrozumieć o co tam chodzi - jest dla mnie jak pewna moja znajoma sprzed lat, która potrafiła godzinami analizować poszczególne interpretacje na obejrzanym w prlowskiej telewizji festiwalu szopenowskim, tyle że ja dusiłem się ze śmiechu, wiedząc, że ona nie potrafiłaby w miarę znośnie zanucić choćby wlazkotka.

Ty oczywiście, drogi i znamienity Arturze, jesteś dla mnie kimś lepszym, ale w tym akurat temacie to Ty właśnie bardziej się zbliżasz do modelu "współczesnego inteligenta". Tyle że, wbrew jakżesz zgrabnemu dictum prof. Gadacza - to nie Spengler dzięki takim ludziom jest popularny, a raczej właśnie sam pan profesor! (Zabawna ironia, nie sądzisz?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 20, 2009

Rekolekcje Spenglerystyczne "Zima 2009"

W ramach Rekolekcji Spenglerystycznych "Zima 2009" omówimy sobie dzisiaj dwie sprawy, za to obszerne i, co tu dużo gadać, trudne...

* * * * *

Podstawą konserwatyzmu jest sformułowana przez Edmunda Burke w jego polemice z ideologami Wielkiej Rewolucji Francuskiej teza, że bez sensu jest mówienie o jakichś "prawach człowieka" w oderwaniu od konkretnego społeczeństwa. My spengleryści jesteśmy oczywiście konserwatystami w takim właśnie głębokim sensie - w odróżnieniu od różnych nawiedzonych "monarchistów" czy zwolenników "powrotu do źródeł klasycznego liberalizmu", którzy są utopistami, czyli lewakami. Ubranymi wprawdzie w "konserwatywne" w cylindry i muszki, ale dokładnie na tej zasadzie, jak niegdysiejszy afrykański kacyk mógł je nosić do gołego tyłka i ogromnej kości bawołu w nozdrzach.

Czy z faktu, że (dla konserwatysty, czyli także spenglerysty) nie ma sensu mówienie o "prawach człowieka" w jakimś ogólnym i ponadczasowym sensie, w oderwaniu od konkretnego społeczeństwa i jego instytucji, wynika, że np. państwo ma zawsze rację? Oczywiście że nie! Po pierwsze, spenglerysta nie wmawia sobie (a i innym stara się też takich głupot nie opowiadać), że istnieje jakieś "święte Prawo" (z dużej litery), które z racji samego faktu bycia "Prawem" (z dużej litery) musi być czczone i przestrzegane, bo inaczej jesteśmy etycznymi śmieciami. Dla spenglerysty prawo to zawsze wyraz triumfu czyjejś woli nad wolą słabszych. Z czego z kolei wynika, że jak nam się państwo nie podoba, to albo się jakoś z nim mimo wszystko godzimy, albo też staramy się je zmienić wedle naszych preferencji. No i istnieje też możliwość emigracji czy zmiany lojalności na lojalność wobec innego państwa. (Jeśli już mówimy o państwach, nie zaś o innych formach społecznych).

Zaraz, wyjaśnijmy sobie jeszcze, bo to zapewne jest zbyt skomplikowane dla większość ludzi - także tych namiętnie mądrzących się na tematy polityczne, ideologiczne czy ekonomiczne - że w ogóle "poprawianie" jakiegoś społeczeństwa, stojąc sobie wygodnie z boczku, jest po prostu głupie. Niemal tak głupie, jak snucie utopijnych fantazji na temat "idealnego ustroju", którego nikt nigdy nie widział. Z tego powodu jest głupie, że wprowadzenie jakiejkolwiek istotnej zmiany pociągnie za sobą masę innych zmian, które z kolei pociągną za sobą jeszcze następne zmiany... Do tego różne sprzężenia zwrotne itd... I nagle nasze "nieco poprawione społeczeństwo" staje się czymś całkowicie innym, nigdy przez nikogo nie przewidzianym... Albo po prostu wali się w drebiezgi, wzgl. staje się żerem dla sąsiadów.

Z czego wynika, że albo jesteśmy gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za kierowanie tym społeczeństwem (np. państwem), albo wymądrzanie się na temat "koniecznych i pożytecznych" zmian, przynajmniej teoretycznie, jest bez sensu. Dlaczego "przynajmniej teoretycznie", spyta ktoś? No bo jednak, jeśli zmiany przez nas postulowane, lub w rzeczywistości wprowadzone, są dostatecznie małe, możemy przyjąć, że do czynienia mamy z tzw. "modelem małosygnałowym" (w terminologii teorii sygnałów), a wtedy daje się całość rozważać w ten sposób, że zakładamy, iż nasza zmiana nie wpłynie z kolei na masę innych rzeczy, które z kolei... Rzecz w tym, że to musi być dostatecznie niewielka zmiana, czyli w sumie nie aż tak istotna. Co z kolei kłóci się z samą ideą wprowadzania "koniecznych i pożytecznych", dużych i istotnych zmian w funkcjonowanie danego społeczeństwa. (W tym państwa.)

Jak to w praktyce działa? Ano wyobraźmy sobie, że zszedł właśnie z tego świata Tusioł I - monarcha dobrotliwy i ukochany od całego ludu, który nigdy się nie ociągał z całowaniem płowych główek dzieciątek i dopieszczaniem klasy średniej, a jego następcą został Tusioł II, bratanek poprzedniego, ale jakżesz do niego niepodobny! No i my możemy faktycznie przyjąć, że państwo Tusioła I i państwo jego następcy Tusioła II to to samo państwo, w którym jednak nastąpiły jakieś dość istotne zmiany. I mamy, przy takim założeniu, oczywiste prawo powiedzieć, że państwo Tusioła I było o wiele lepsze od państwa jego następcy, a Tusioł I był o wiele lepszym władcą od Tusioła II. Nie jest to jednak wiedza ścisła i popełniamy intelektualne ryzyko, że np. zlekceważymy obiektywne czynniki, które mogły spowodować, iż Tusioł II, mimo namiętnej miłości do klasy średniej i pedofilii, nie może już być tak słodkim władcą... No bo powiedzmy wróg stoi ante portas i/lub cała blond dziatwa wyłysiała skutkiem jakichś genetycznych eksperymentów, lub np. klasa średnia została zarażona wirusem autodestrukcji plus bakterią zdrady. (Albo coś.)

Inną ważną kwestią jest ta, czy mamy prawo - w sensie przede wszystkim intelektualnym, bo w każdym innym to możemy sobie niemal co chcemy - oceniać i ew. potępiać inne, obce naszym hierarchiom wartości i tradycjom, społeczeństwa? Wobec faktu, który dla konserwatysty nie ulega wątpliwości, że nie istnieją "prawa człowieka" w oderwaniu od konkretnych społeczeństw, a my przecież nie jesteśmy do końca w stanie zrozumieć wszystkich uwarunkowań tamtego, ani też ocenić, jak tamci ludzie się w nim czują, a jak czuli by się w innym, choćby naszym.

No i tutaj ja to tak widzę, że nikt nam nie może oceniania, a nawet potępiania, zabronić, jednak jest to forma ideowego imperializmu. Tutaj każdy lewak, który by to jakimś dziwnym zrządzeniem losu przeczytał, zawyje - jednocześnie z rozkoszy i oburzenia. Więc jednak ten cały Tygrys mówi, że oceniania innych ludów z punktu widzenia naszej cywilizacji jest brzydkie! Wpadł bestia we własne sidła!

To nie tak, kochane lewactwo! Tygrys nie mówi że to jest brzydkie, bo Tygrys stara się w takich kategoriach spraw nie ujmować, stara się natomiast je analizować i obiektywni opisywać. I Tygrys się zgadza, że to jest ideologiczna forma imperializmu, ale Tygrysa ani to ziębi, ani grzeje. Można by tu przytoczyć różne ciekawe sprawy na temat imperializmu jako takiego, np. tego, co na ten tamat pisał sam Spengler... Powiedzmy to, że imperializm nie jest wyrazem młodości i siły danej cywilizacji (tutaj słowo to użyte zostało w potocznym sensie), tylko właśnie jej dojrzałej i już przejrzewającej fazy.

Oraz to, że imperializmu w większości przypadków się wcale świadomie nie wybiera, a przeciwnie - zostaje się w niego niejako "wessanym", w wyniku zarówno działania sił wewnętrznych u siebie, jak i słabości i politycznej próżni na zewnątrz. I tak to może wyglądać i tutaj, w przypadku naszego ideologicznego imperializmu. W końcu, jeśli nadal jechać Spenglerem, nasza Cywilizacja jest jedyną aktualnie istniejącą, a wszystko poza nią, to już albo post-cywilizacyjne fellachy, albo przedkulturowi barbarzyńcy (bez obrazy!). Cóż się więc dziwić, że zostajemy z naszymi ocenami "wessani" do oceny ich, przedziwnych często z naszego punktu widzenia i etycznie wątpliwych, obyczajów i zachowań?

Po cóż zresztą rozczepiać włos na 17 części, skoro ktoś może powiedzieć, że oceniać innych można, ktoś inny zaś, że nie można - i obaj będą mieli, z obiektywnego punktu widzenia, tyle samo racji. Nie da się tego w każdym razie wymierzyć, więc o co tu się kłócić?

No dobra, a jak z religią? Tak jak ja to widzę, to dokładnie tak samo jak z innymi ocenami: możemy się albo powstrzymać od oceny innych religii i obyczajów ich wyznawców, albo też być religijnymi "imperialistami" (w sensie czysto intelektualnym, bo o tym jedynie cały czas tu mówimy) i oceniać. To kwestia temperamentu, ale wydaje mi się, że w naszej sytuacji człek z jajami jednak tym imperialistą być musi, przynajmniej w naprawdę ważnych sprawach, bo w mniejszych może sobie pozwolić na sporo tolerancji. Dopóki oczywiście oni nas nie atakują i nie rozwalają naszych wartości (religii, obyczajów, tradycji).

* * * * *

Wedle mojej prywatnej oceny "podstawowa" filozofia Spenglera - mówiąc "podstawowa" mam na myśli te kwestie które męczy każda niemal (zachodnia w każdym razie) filozofia, w odróżnieniu od kwestii bardziej dla Spenglera specyficznych, jak najszerzej pojęta historia czy polityka - to pewien rodzaj fenomenologii, choć on sam, o ile wiem, tego słowa nigdzie nie używa. No i bardzo dobrze, bowiem nie wyobrażam sobie żadnej poważnej i możliwej do zaakceptowania filozofii, która by nie była jakąś formą fenomenologii. Setki lat pracy nad teorią poznania doprowadziły nas do niepodważalnych już chyba w żaden sposób wniosków, że "bytu samego w sobie" po prostu nie jesteśmy w stanie poznać, z drugiej jednak strony totalny sceptycyzm jest durny, skoro nawet największy sceptyk czuje niechęć do picia z butelek oznaczonych trupią czaszką czy skakania na główkę z dwudziestego piętra. Jakieś więc fenomeny jednak istnieją, całkiem konkretnie, i niektóre z nich nie są dla nas bez znaczenia.

Spengler zrobił w swojej filozofii coś genialnego, akceptując, iż obok fenomenów takich jak wrażenia zmysłowe, myśli, emocje itd., człowiek myśli też w sposób "algorytmiczny" (używając komputerowej terminologii), czyli przy użyciu słów, operacji logicznych... Racjonalnie krótko mówiąc (co oczywiście nie oznacza, że zawsze słusznie!). Chodzi o takie myślenie korą mózgową - że się siedzi sobie na tyłku, przy biurku albo gdzieś, no i się rezonuje.

O ile kojarzę, to "prawdziwy" fenomenolog takie sprawy ignoruje, bo to poza zakresem jego filozofii. Spengler jednak nie ignoruje, budując całą swoją psychologię, a za nią także i swą filozofię historii, na tym właśnie dualiźmie: fenomeny i myślenie "algorytmiczne". Co odpowiada dualizmowi intuicyjne - racjonalne, żywe - martwe (to nie jest tak proste, by się tutaj dało wyjaśnić, ale słuszne i b. ważne), przestrzeń - czas, wieczne i niezmienne prawa (w sensie praw przyrody) - historia... I tak dalej, sporo tego jest.

No i, żeby teraz na zakończenie szybko przeskoczyć do historii i polityki, dla Spenglera istnieją z jednej strony "ludzie faktów" - tacy, dla których istotne są fenomeny, zaś myślenie racjonalne jest dla nich co najwyżej narzędziem; z drugiej zaś "ludzie prawd"... I ci ostatni to tacy, którzy, w mniejszym lub większym stopniu uważając fenomeny za mało istotne, przy pomocy swego racjonalnego (co nie znaczy nieomylnego!), algorytmicznego, mędrkującego umysłu, dochodzą do "bytu samego w sobie"... Bez którego ta klasa ludzi po prostu nie potrafi żyć. Dla nich to jedyna prawdziwa rzeczywistość - coś jak Platon i jego świat idei, których fenomeny są tylko bladymi odbiciami. Tak w każdym razie oni sami to widzą. I to są "ludzie prawd".

Ci pierwsi to ludzie czynu: politycy, biznesmeni, wojownicy, zwykli sensowni ludzie itd., ci drudzy zaś to ludzie myśli: kapłani, ideolodzy, mędrcy, nauczyciele (w sensie ach! - wzniosłym), pisarze. No i Spengler ma, moim zdaniem, całkowitą rację, że dostrzega w całej historii działanie tych dwóch, tak całkiem innych, rodzajów ludzi, z których każdy żyje niejako we własnym świecie. A wynika to właśnie z tego, że będąc swego rodzaju fenomenologiem, Spengler jednak nie lekceważy tego "racjonalnego" mędrkowania, które kiedyś było dla filozofów jedynym, ale dla fenomenologów (o ile się orientuję) właśnie ważne być przestało. I z tego właśnie wynika zarówno ogromna część filozofii Spenglera, z jej masą dualizmów, które jednak nie wynikają z jakiejś manichejskiej ideologii czy innych irracjonalnych skłonności, tylko właśnie z dostrzeżenia faktu, że ludzka psychika, ludzka "dusza", cała właściwie nasza ludzka natura - są dwoiste. Do szpiku kości.

I to by może było tym razem na tyle. Do następnego razu, Młodzi Spengleryści!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, stycznia 03, 2009

NSSE (lub może OPSWH)? Zgoda, ale przecież bez Spenglera nijak!

Hrabia, wyrażając pewne filozoficzne wątpia, szczególnie co do strony 94 tomu pierwszego angielskiego (autoryzowanego) przekładu, skłonił mnie do rozpoczęcia czwartej pełnej lektury magnum opus Spenglera... A w mojej opinii MAGNUM OPUS całej naszej cywilizacji (łał! wiem, brzmi nie-z-tego-świata), czyli po prostu NAJMAGNUMSIEJSZY OPUS CAŁEJ #$%^ LUDZKOŚCI. (Istnieje coś takiego jak "ludzkość"?! Dla prawicowca? Ale niech już będzie w grubym przybliżeniu.)

Hrabia, wyjaśnijmy to sobie, człek nauki, i fakt, że zafascynowały go do tego stopnia filozoficzne par excellence problemy i rozwiązania, pisze mu się na ogromny plus. 99,8% dzisiejszych "wykształconych" ani by nie umiało się w tych kwestiach obracać, ani nawet nie odczułoby nimi jakiejkolwiek fascynacji, a więc nie miałoby i dręczących z ich powodu wątpliwości.

Jeśli kogoś to ubodło, niech podziękuje ministrom edukacji i ich szefom, zrozumie jak go ludzie obecnie u żłobu traktują (wraz z całą resztą bydła dobrego tylko by tyrało, płaciło podatki i słusznie głosowało), potem zaś niech się zainteresuje problemami filozoficznymi. Niekoniecznie wszystkimi, ale istnieją takie, bez których wszelkie mądre i istotne razgawory - ba, wszelka nawet nauka! - są funta kłaków nie warte. Kto nie wierzy, niech nie wierzy, ale ja Wam to ludzie mówię z pełnym przekonaniem.

Choć postanowiłem odpuścić podgryzanie Tuska i mini-tusków tego świata, bo niewiele z tego wynika, poza tym, że ja się sam zatruwam ich chydą i moją własną nienawiścią cum pogardą... Choć postanowiłem zmienić kurs na zostanie NSSE, wzgl., w wariancie pesymistyczno-spenglerycznym, OPSWH (co to znaczy, kto mi powie, dostanie nagrodę, nie wiem jeszcze jaką, ale jakąś wymyślę)... Mimo to zatem, postanowiłem znowu zacząć czytać magnum opus Spenglera.

Nie potrafiłem bowiem Hrabiemu odpowiedzieć na jego wątpliwości i w ogóle stwierdziłem, że chyba mój hiper-syntetyczny umysł pewne rzeczy - w sposób ach, jakżesz elegancki, ale jednak wypaczający oryginał - zsyntetyzował i uprościł. (Polecam, a propos, swój dawny tekst na temat schizofrenii, prof. Kępińskiego i późnych cywilizacji.)

No więc czytam sobie po raz czwarty od początku i metodycznie "Zmierzch Zachodu" i stwierdzam, że po prostu zachwyca mnie logika, jasność i konsekwencja tego wywodu - nawet w angielskim przekładzie. Kiedyś wydawało mi się to głębokie, i to bardzo, ale cholernie trudne, teraz widzę, że nikt chyba lepiej przez sto lat by tego nie potrafił wyrazić.

A więc, jeśli ktoś próbuje czytać i zrozumieć (co może sobie spokojnie zapisać jako wielki plus), ale ma problemy ze zrozumieniem i wywód wydaje mu się mętny, niech zrozumie, iż stał się ofiarą dzisiejszego systemu "edukacji" i przysiądzie tzw. fałdów! Ten wywód, przynajmniej do strony 21 jest taki, że w najdzikszych marzeniach, nawet po przeczytaniu go wiele razy, nie potrafiłbym sobie wyobrazić, że sam zdołałbym tak złożone i trudne kwestie w podobnie idealny sposób wyłożyć.

Żeby to jednak nie były same zachwyty, ochy i achy, oto malutki fragment z tego wstępu. Spengler krytykuje tu ten "uświęcony" w naszej cywilizacji podział historii świata na "starożytność", "średniowiecze" i "czasy nowożytne", z którego, jak udowadnia, bierze się w znacznym stopniu nasza niezdolność zrozumienia historii jaką ona naprawdę jest. Ten podział pochodzi zdaniem Spenglera (i tak zapewne naprawdę jest) od Joachima di Fiore (ok. 1145-1202) A więc...
Jednak twór przeora z Fiore był mistycznym spojrzeniem w głąb sekretów boskiego porządku świata. Musiał stracić swe znaczenie od razu, gdy został użyty do rozumowania i uczyniono go hipotezą naukowego myślenia, jak się działo - coraz to częściej i częściej - od XVII wieku.

Jest całkiem nie do przyjęcia metodą prezentacji historii świata dawanie pełnych wodzy swym własnym religijnym, politycznym czy społecznym przekonaniom, i przypisywanie uświęconemu trójdzielnemu systemowi tendencji prowadzących dokładnie do własnego punktu widzenia. Jest to w istocie czynieniem z jednej formuły - powiedzmy "Wieku Rozumu", Ludzkości, największego szczęścia dla największej ilości ludzi, oświecenia, wolności narodów, podboju natury, czy światowego pokoju - kryterium, na podstawie którego sądzi się milenia historii. I tak osądzamy ich, że nie znali "prawdziwej drogi", albo że nie potrafili nią pójść, kiedy w istocie ich wola i ich cele nie były takie, jak nasze. Stwierdzenie Goethego, że: "To co w życiu ważne, to życie, a nie skutek życia", jest odpowiedzią na wszelkie bezsensowne próby rozwiązania zagadki historycznych form za pomocą programu.
Jeśli komuś się to nie wyda całkiem genialne, to powinien przeczytać znowu, wgryźć się i... przeczytać znowu. W końcu czyta mój blog, więc idiotą czy prymitywem nie jest. (Co by nie sądzić o moich tekstach czy poglądach, blog z całą pewnością jest elitarny. Innych po prostu nie zainteresuje, to oczywiste.)

Oczywiście to drobny, wyrwany z kontekstu fragment i nie może oddawać rangi całości. Proszę to uwzględnić! Jednak w naszej walce z perfidnym kłamstwem Michnika i otępiającą wulgarnością Tuska, właśnie takie lektury są są naszą bronią i żadnej niemal innej nie mamy.

Oczywiście NSSE i OPSWH nadal pozostają naszym programem, jednak dopiero ze Spenglerem - w dodatku naprawdę zrozumianym i przyswojonym - staniemy się dla tusków i michników nie do ugryzienia. I tego wszystkim swym Czytelnikom życzę (w tym nowym roku w dodatku, bo tak wypada i to się fajnie składa).

A więc, ruszajmy w nowy rok ze Spenglerem, NSSE i OPSWH! A kto naprawdę niezwykle łaskawy, niech dodatkowo nie zapomina o blogu Pana Tygrysa. (Zemke, to do ciebie!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 30, 2008

Oświecenie Bis - po co, na co i przeciw komu

Nie przyszłoby mi do głowy pragnienie "unieważnienia" osiemnastowiecznego Oświecenia - tak samo jak nie przyszłoby mi do głowy pragnienie likwidacji powiedzmy Wielkiej Francuskiej Rewolucji (zwanej przez różnych zabawnych fanatyków "rewolucją antyfrancuską").

Po pierwsze, nie mam dość tego typu fantazji, by potrafić sobie w ogóle wyobrazić "historię alternatywną". Pamiętam, kiedyś na pisanie takiego czegoś chciał mnie namówić ówczesny naczelny "Nowego Państwa" Adam Lipiński, kiedy było jeszcze tygodnikiem... I nie potrafiłem. Zamiast tego napisałem jedynie kilka historycznych drobiażdżków - przeważnie znacznie skróconych i opisanych własnymi słowami rzeczy, które wyszukałem i różnych moich ulubionych autorów. No a skoro nie potrafię sobie i tak wyobrazić, jak by to przepięknie było, gdyby nie... To i trudno takie wydarzenia traktować inaczej, niż fakty, które miały miejsce, bo widać musiały. I tyle.

Po drugie, wspomnianych tu przed chwilą wydarzeń nie uważam wcale za jednoznacznie złe. Oczywiście, rozbiorów wolałbym by nie było i jakoś tam nawet mgliście sobie wyobrażam Polskę jako mniej więcej "normalny" kraj - nie całkiem zachodni, ale nie kompletną azjatycką barbarię w najgorszym ruskim wydaniu i nie kompletne dno upadku, jakimi praktycznie od trzystu lat jesteśmy.

Dżumy w XIV w. także mogłoby dla mnie nie być. Jakoż i zwycięstwa bolszewizmu w Rosji, a potem, krok po kroku, na całym świecie. No i oczywiście Hitler mógłby nie zdobyć władzy, Zachód mógłby (teoretycznie faktycznie mógłby) nie dać mu się tak idiotycznie i tchórzowsko omamić... A więc są jednak pewne granice mojej tolerancji dla faktów, choć i tak nie wkładam już tak wiele serca w takie żale, jak to bywało w młodości.

Faceci od "rewolucji antyfrancuskiej" mają jednak o tyle rację, że KULT tej rewolucji - w dodatku totalitarnie już niemal dzisiaj zinstytucjonalizowany i cwanie zideologizowany - jest głupi i z mojego punktu widzenia szkodliwy. Na razie zresztą dzieje się to tylko we Francji, a gdzie indziej raczej tylko pośrednio.

Elity w innych krajach, albo mają do lansowania wśród ciemnego ludu "jeszcze lepsze" rewolucje, albo też jak diabeł święconej wody boją się wszelkiej sugestii rewolucji, będąc w sytuacji w pewnych aspektach podobnej do sytuacji Ancien Régime'u, i mając nadzieję z tego wyjść przy pomocy środków tamtemu praktycznie, na tle obecnych możliwości, niedostępnych, a szczególnie tzw. piaru i powszechnej inwigilacji do n-tej potęgi.

Podobnie jest z czymś, co uważam za o wiele jeszcze istotniejsze od jednorazowego wydarzenia jakim w końcu była Francuska Rewolucja, czyli Oświecenia. Oświecenie miało prawo być! Tak to powiem, uśmiechająć się celowo głupkowato, żeby było chociaż śmiesznie. No bo kto w końcu mnie o to naprawdę pyta i co miałoby od mojej opinii na ten temat zależeć? Triarius the Tiger mawia, że "całkiem by rozumiał jakieś 50 lat Oświecenia, jednak 300 to już ogromna przesada, szczególnie, że te ostatnie stulecia to raczej mętne po Oświeceniu popłuczyny, które chłepcemy, w których pływamy, całkiem sobie jednak z tego sprawy nie zdając".

Dávila zaś mówi, że "Oświecenie to my sobie dopiero powinniśmy zrobić". W tym też coś jest, choć nie chodzi o to, by tamtemu odmawiać jego utrwalonej nazwy, tylko o to, że gdyby naprawdę uwolnić się od różnych oświeceniowych par excellence złudzeń i chciejskich zakłamań, gdyby naprawdę sięgnąć do dorobku naukowego tego, co było PO Oświeceniu - bez ideologicznych klapek na oczy, bez chciejstwa, metafizycznego tchórzostwa, bez zamawiania duchów... To mielibyśmy coś dokładnie takiego, jak Oświecenie wobec zastanego przezeń świata.

Świata, zgoda, który dla nas, jak sądzę w wielu przypadkach słusznie, wydaje się o niebo piękniejszy, szlachetniejszy i po prostu lepszy od tego co było potem, z Oświeceniem włącznie, który jednak nie miał w sobie dość siły, by się Oświeceniu oprzeć. Gdybym chciał tu jechać spengleryzmem, miałbym ogromnie ułatwione zadanie, choć perspektywa by się znacznie zmieniła, bowiem i schyłek tamtego świata, i Oświecenie, i cały ten późniejszy... Nie wiem jak to określić, bo nie chciałbym tu nadużywać czysto emocjonalnych negatywnych epitetów, ale nic fajnego nie mam teraz na myśli...

Więc to wszystko rysowałoby się nam jako po prostu objaw pewnej fazy w rozwoju zachodniej cywilizacji (używam tego słowa w powszechnym znaczeniu). I ta faza byłaby, nie da się ukryć, schyłkowa, a Oświecenie byłoby tego schyłku początkiem. I nawet trudno by się było, przy takim ujęciu dziwić, że nie możemy się z tego nieszczęsnego Oświecenia wyplątać do dzisiaj, a widoków na to, że się przed całkowitym upadkiem Zachodu wyplączemy, także jak na przysłowiowe lekarstwo.

No dobra, powiedziałem całkiem sporo spenglerycznie, choć w sumie to przecież ułamek promila tego, co by należało w ten sposób powiedzieć... (I właśnie dlatego nie bardzo mam przekonanie by o tym na serio mówić - i tak nie potrafię tego w takiej postaci wyrazić z wystarczającą siłą i dość przekonująco. Tu trzeba być zdolnym do czytania filozofii i przeczytać. Potem możemy sobie zapodyskutować.) Teraz jednak spróbuję powrócić do zwykłego dyskursu, jaki się zwykło uprawiać na początku trzeciego tysiąclecia. Choć od Spenglera się chyba poruszając takie kwestie nie uwolnię.

Nikt kto go poznał nie potrafi się uwolnić, chyba że porzuci te sprawy i zajmie namiętnym oglądaniem "Tańca z Gwiazdami". Mam po prostu całkiem inną wizję historii, inne spojrzenie na kwestię postępu, czym innym jest dla mnie "ludzkość", czym innym "zachodnia cywilizacja". Tak się składa, że na sztukę ostatnich dwóch czy trzech stuleci mam - sam z siebie - pogląd nie tylko spengleryczny, ale o wiele radykalniejszy od jego poglądu. Co stanowi dla mnie zresztą silny hermeneutyczny dowód na prawdziwość jego tez.

No dobra, tyle już sobie luźno i o właściwie niczym (?) popisałem, że wypadałoby wyrazić jakieś konkretne tezy, postawić wnioski, porazić pointą i przyfastrygować między oczy kropką nad i... Zróbmyż to zatem!

Otóż moja pierwsza na dzień dzisiejszy teza jest taka: "POrzućcie wszelką nadzieję wy, którzy chcecie zbawienia i nawrócenia lemingów!" Wystarczy usiąść i porządnie się zastanowić - nie trzeba do tego nawet czytać Spenglera czy choćby mnie (?) - ludzie żyjący w ogromnych miastach, wykorzenieni, karmieni rozrywką, robiący dla chleba coś, czego sami przeważnie nie rozumieją (przynajmniej w którychś z głównych aspektów), totalnie zależni od (dalekiej a jakże jednak bliskiej) władzy (choćby dostawy prądu, żarcia do sklepów, wywóz śmieci - wsio!), edukowani w postoświeceniowych szkołach i potem przez całe życie karmieni leberalną propagandą - to nie są ci sami ludzie, co chłopi sprzed paru setek lat, co księża z epoki dobrze przed V2, co jakiś rycerz, kupiec sukienny czy choćby ziemianin z II RP!

Ci ludzie, ci nowi, o nich teraz, mają swoje zalety. Są często inteligentni. Na swój sposób są ideowi... To jednak nie są te idee, które nas motywują - całkiem po prostu. Zaś ta ich inteligencja jest, z naszego punktu widzenia, jałowa, pusta i kazuistyczna. Jednak w ich oczach TO MY jesteśmy zgrają prymitywnych, krwiożerczych albo co najmniej religijnie-fanatycznych, kseno- i homofobicznych męskich świń... Z niewielką domieszką kobiet zbyt głupich, by dojrzeć swoją niewolniczą głupotę, służą więc tym męskim świniom w nadziei na głaski. Ale przecież cała ta zgraja jest tak czy tak przeznaczona na śmietnik historii! My znaczy. Już wkrótce!

No i zaskoczę pewnie niejednego (jeśli ktoś tak daleko doczytał) mówiąc, że ja całkiem tych ludzi rozumiem. Z ich punktu widzenia mają rację. Podejrzewam, że jeśli "ludzkości" uda się kiedyś zachować przy życiu czystą korę mózgową w jakiś fizjologicznym płynie - to na pewno będzie ona głosowała na Zielonych ileśtam, któryś tam avatar SLD, albo po prostu na Platfusów Obywatelskich. Po prostu jak się TYLKO mózgiem kompinuje, to się do takich dochodzi wniosków. Z życiem nie ma to z drugiej strony nic wspólnego, że nie będę już mówił o jajach, hormonach, czy czymś tak nieuchwytnym jak honor czy godność. I dla mnie, jak i, jak sądzę, dla prawicy w ogóle, TO właśnie jest istotne.

Z drugiej strony sytuacja jest naprawdę zabawna, bo prawdziwa nauka przyznaje jednak NAM rację. Weźmy taką matematykę i słynne (?) twierdzenie Gödla. B. dobrze udowodnione i nie do podważenia! Mówiące w sumie, że nie da się niczego racjonalnie udowodnić, ponieważ każde twierdzenie opiera się, z konieczności, na aksjomatach, które nie są udowodnione i udowodnić ich się w ramach tego samego systemu nie da. Z czego wynika, że wszystko co nam się na podst. racjonalnego mędrkowania wydaje pewne, całkiem pewne nie jest.

Powie ktoś, że 2 + 2 jest pewne. No dobra, choć i na ten temat dałoby się popolemizować, jako ze cała matematyka opiera się na pewnych, nielicznych ale jednak, aksjomatach. NIEUDOWODNIONYCH! Jednak mówimy tutaj o życiu, a 2 + 2 = 4 przekłada się na życie społeczne, historię i takie złożone sprawy dość jednak marnie. Może się faktycznie przydać, raczej nie będzie tak, że okaże się fałszywe, ale co z tego faktu w ogromnej większości przypadków wynika? No a najważniejsze jest to, że przecież 2 + 2 = 4 nie zostało nigdzie UDOWODNIONE - tak po prostu jest, za każdym razem. Czyli jednak to sprawa PRAWICOWA, a nie lewicowo-oświeceniowego mędrkowania. Q.e.d.

Jednak oczywiście coś tam pewne jest, a w każdym razie żeby w miarę sensownie żyć, musimy postępować tak, jakby było. Zgoda, ale filozofia na tym się opierająca, to już nie jest oświeceniowe mędrkowanie różnych Michników i (toutes proportions gardées) Kołakowskich (zresztą tego drugiego prowadzące do niemal czystego "błazeńskiego" sceptycyzmu), tylko jakieś fenomenologie. Fenomenologia zaś, o czym co bystrzejsza lewizna wie, jest NASZA! Tylko że my o niej nic nie wiemy, a już całkiem o tej, która (choć pod innym mianem) obfitym strumieniem płynie ze Spenglera.

Nasza jest także autentyczna nowoczesna biologia. Z Darwinem włącznie, jeśli nie wprost na czele! Co by na ten temat nie mówili różni duchowni (zresztą co to dziś w większości przypadków za duchowni?), a nawet sam Spengler. (Który za Darwinem nie szalał, choć raczej nie Darwina zwalczał, a różnych "darwinistów" spod znaku Herberta Spencera i scjentyzmu.) Jednak fakt, że, jak to cudownie ujął szwedzki socjobiolog Svante Folín w swej książce "Den påklädda apan" ("Ubrana małpa", dopiero po latach odkryłem, że napisałem "nakna", czyli "naga", jak u Desmonda Morrisa): "społeczeństwa w których o obcych dbano bardziej niż o swoich, jeśli kiedykolwiek istniały, dawno wyginęły, tak samo społeczeństwa gdzie np. mężczyźni zabijają się walcząc o wdzięki kobiet po przekwitaniu".

Pewne biologiczne fakty zawsze w ostatecznej instancji przeważą. Widać to choćby we wzroście przemocy, spowodowanej bez wątpienia obecnym "pokojem", ale w większym zapewne stopniu przeludnieniem i wymieszaniem ludzi z rozbiciem tradycyjnych więzi i struktur społecznych. Czytać Roberta Ardreya kto potrafi i chce coś o tych sprawach wiedzieć! Jak kiedyś pisałem, taki Sierakowski może sobie zagadać o "samcach alfa", ale gdyby naprawdę nos do tego pojęcia przystawił, uciekłby z piskiem jak szczeniak po trąceniu nosem jeża!

Tak samo cybernetyka jest nasza! Spengler jej nie znał bo nie mógł, ale dopiero ona przepięknie wyjaśnia i potwierdza jego genialne i super-przenikliwe tezy. I tak to wygląda - mamy rację, nawet czysto intelektualnie, jednak od poziomu, na który niewielu ludzi w ogóle się kiedykolwiek wdrapie. A już na pewno żaden obecny mędrkujący postępowy intelektualista. Czyli intelektualna wersja wielkomiejskiego leminga. Co więc powiedzieć o prawdziwych lemingach?

Mamy rację i jeśli potrafimy to praktycznie wykorzystać, to może coś uda nam się osiągnąć. Jeśli przy okazji przeciągniemy paru zabłąkanych lemingów do naszego obozu - ale podkreślam: ZABŁĄKANYCH, bo innych nigdy nam się przekonać nie uda! I nacisk tutaj na "przy okazji".

Jeśli ktoś chce się przekonać, że ma rację - że mamy rację - niech zajmie się studiowaniem tych spraw. A potem... albo i w czasie... albo i przedtem... Pogada o tym z kimś, np. ze mną. Ale to tak czy tak sprawy nie załatwi! Musimy jeszcze zacząć coś robić. A z tym naprawdę nie jest łatwo, bo trendy historii - o ile b. się nie mylę, co by było niezwykle wprost cudowną sprawą! - są przeciw nam. A w każdym razie nie pozwolą nam już nigdy na zrobienie takich rzeczy, o jakich wielu z nas wciąż marzy. I dlaczego nie miałoby marzyć, skoro nie wie, skoro nie rozumie, co się w istocie zmieniło, czym jest obecny świat w stosunku do tego świata, w którym, gdyby to od niego zależało, pragnąłby żyć?

Jednak do tego by to zrozumieć, musiałby ten ktoś całkiem zmienić całą swoja perspektywę... Na historię, życie społeczne, życie w ogóle... Musiałby znaleźć i zacząć umieć stosować filozofię, która by mu zastąpiła te postoświeceniowe popłuczny, którymi żył od pieluszek... Którymi wszyscy wokół żyją. Którymi ogromna większość żyć będzie po wieczne czasy. To znaczy do całkowitego upadku zachodniej cywilizacji.

A wiec jednak, poza hasłem "róbmy coś wreszcie do kurwy nędzy, bo samym wirtualnym biciem piany nic się nie da osiągnąć", wygląda jednak że potrzebne nam jest to nowe Oświecenie, o którym pisał Dávila. A więc wznoszę toast za Oświecenie Bis! A teraz do roboty!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, października 03, 2008

Nie żeby to kogoś obchodziło, ale Spinoza

Motto:

Spinoza nie imię to dziewczyny,
Seneka to nie karciana gra...

Jeremi Przybora (z muzyką Jerzego Wasowskiego)


Parę lat temu przeczytałem naprawdę znakomitą książkę, i to o dziwo po polsku. Jednak potem musiałem ją oddać do biblioteki i całkiem zapomniałem, jak się nazywała i jak nazywał się jej autor. Ostatnio dziewczyna w bibliotece tę książkę dla mnie wyszukała (niniejszym składam jej dodatkowe podziękowanie, choć nie sądzę, by miała to przeczytać). Książka nazywała się (i nadal nazywa) "Błąd Kartezjusza - emocje, rozum i ludzki mózg", autor zaś Antonio R. Damasio. Polecam ją naprawdę gorąco i z przekonaniem wszystkim mającym nieco intelektualnych ambicji!

Dziewczyna z biblioteki znalazła mi w dodatku drugą książkę tego samego autora. Nazywa się ona "W poszukiwaniu Spinozy - radość, smutek i czujący mózg". Ta jest jak dotychczas jego ostatnią, w amerykańskim oryginale wydaną w 2003, zaś po polsku w 2005. (Ten autor wydał także i trzecią, "Tajemnica świadomości", i ta także istnieje po polsku.)

Jednak ja wcale nie mam tutaj zamiaru rozmawiać o filozofii - jak by sugerowały nazwiska w tytułach dwóch tych książek, ani nawet o neurobiologii, której wybitnym naprawdę specjalistą jest p. Damasio. Zaskoczę tym pewnie niektórych, ale akurat nie o to mi chodzi. No to o co? - spyta ktoś, i będzie to b. zasadne pytanie. Spieszę odpowiadać.

Otóż zacząłem sobie od niechcenia czytać tę książkę ze Spinoza w tytule i nie powiem, interesująco się zaczyna, ale też odczuwam pewnego rodzaju... Well, "brak satysfakcji", jak by powiedzieli Jagger i Richards. Autor zaczyna bowiem tam na początku od męczenia i wykręcania na wszelkie strony tego Spinozy - nie żeby dla mnie takie coś nie mogło być interesujące, wręcz przeciwnie, ale on to robi jakoś tak na siłę. Jakby stwierdził, że po prostu MUSI Spinozę tam wcisnąć.

Wciska go pewnie dlatego, że skoro odniósł sukces książką obalającą - między innymi - pewne ("sprośne" jak by rzekł St. Michalkiewicz - nie, żartuję!) błędy Kartezjusza i z Kartezjuszem w tytule, "no to teraz", pomyślał sobie, "wpakujemy tam innego filozofa, w dodatku o wiele gęstszego i trudniejszego, żeby nie powiedzieć mętniejszego, a do tego Żyda, no i sukces będzie jeszcze o wiele większy". Cwany plan, nie da się zaprzeczyć!

No i pisze ten p. Damasio o tym Spinozie tam na tych pierwszych stronach swojej książki, starając się udowodnić, że ten Spinoza, choć taki trudny i niezrozumiały, przewidział wszystkie istotne odkrycia najnowszej neurobiologii. A te odkrycia - żeby nie było! - są naprawdę niezwykle nowe i niezwykle interesujące, także dla mnie, który Hawkinsa z Dawkinsem mam w pogardzie, i o wiele wolę czytać całkiem inne, i zapewne nie tak "naukowe", rzeczy. Jest to coś, mówię o tych odkryciach, które p. Damasio - najautentyczniejszy uczony z pierwszej linii frontu - nam b. inteligentnie i przystępnie przedstawia. Jednak w tej książce ze Spinozą strasznie się przy tym stara nam tego Spinozę wypromować.

Przyznaje przy tym, że gość trudny, często niekonsekwentny, że w swej epoce (druga połowa XVII w. gdyby ktoś nie wiedział) skandalista. Pisze o tym, że Spinoza kontestował religię swoich czasów... Co zresztą o tyle nie jest dziwne, i raczej to zdziwienie p. Damasio jest zabawne, że Spinoza to przecież Żyd i np. Spengler widzi w nim (a do tego b. ładnie wykazuje), cechy całkiem nie naszej Kultury (na prosty język - cywilizacji). Nie naszej więc której? Spyta ktoś. A proszę zgadnąć! To nie aż tak trudne.

Facet - mówię teraz o Spinozie - po prostu najwyżej w połowie należy do naszej (Zachodniej, w sensie "Faustycznej") historii filozofii, naszej cywilizacji... A pod względem religii pewnie jeszcze o wiele mniej niż w połowie. Cóż więc się dziwić, że kontestuje, że jest skandalistą, i że go trudno zrozumieć? (Co nie zmienia faktu, że może być tym bardziej fascynujący intelektualnie.)

No dobra, ale miało nie być o filozofii, a ja niemal już tutaj zacząłem pisać dysertację z tej wspaniałej skądinąd dziedziny. Wracamy na ziemię zatem, zgodnie z przyrzeczeniem. Więc mówię, że Spinoza stworzył utopię - co zarówno mnie akurat cholernie podnieca, bo kocham utopie i utopistów miłością wielką i czystą... Nie, poważnie, utopie są fascynujące, byle nie traktować ich poważnie, jako projektów politycznych i, broń Boże, nie próbować ich wcielać w życie. Intelektualnie są cudne. Te antytygrysy i antywieloryby Charlesa Fouriera, ach!

Mój blog zajmuje się dość często i z dzikim zapałem utopiami, więc teraz właśnie cytat na ten temat z omawianej tu książki. Bez żadnego komentarza - kto czegoś tam się dopatrzy, ten się dopatrzy, kto zrozumie o co mi chodzi, ten zrozumie. A Zemke i różni przytępi towarzysze od donosów i tolerancji - na drzewo! Więc teraz cytat z p. Damasio (str.18-19):
Naczelnym problemem, jakim się zajmował, były powiązania człowieka z naturą. Starał się wyjaśnić te zależności, aby dzięki temu móc przedstawić realne sposoby osiągnięcia zbawienia. Niektóre były indywidualne, w pełni kontrolowane przez jednostkę, inne wymagały pomocy pewnych form organizacji społecznej i politycznej. Jego przemyślenia mają korzenie w filozofii Arystotelesa, ale jeszcze silniej - co mnie nie zaskakuje - oparte są na fundamencie biologicznym. Wydaje się, że Spinoza dopatrzył się związków z jednej strony między między indywidualnym i zbiorowym szczęściem, z drugiej między zbawieniem człowieka i strukturą państwa, na długo przed Johnem Stuartem Millem. Przynajmniej na tym polu, jeśli chodzi o społeczne konsekwencje jego myśli, doczekał się poważnego uznania.

Spinoza podaje przepis na idealne państwo demokratyczne, w którym naczelnymi zasadami są wolność słowa - "każdy człowiek może myśleć, co chce, i mówić, co myśli" - rozdzielność państwa i Kościoła oraz szczodra umowa społeczna, gwarantująca dobrobyt obywateli i harmonijność rządów. Napisał to ponad sto lat przed ogłoszeniem amerykańskiej Deklaracji Niepodległości (1776 r.) i przyjęciem I poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych (1791 r.).
No to wszystko już powinno być chyba jasne. Sapienti sat. ;-)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lipca 11, 2008

Koneczny, Spengler i ten tam na T. (odc. 2)

Ryzykując, że uczynię z tego blogu najmniej popularny blog północnej półkuli, ja znowu o Spenglerze i znowu na podstawie komentarza Artura M. Nicponia. Nie jest to może najważniejszy aspekt sprawy, ale będzie to, mam nadzieję, częściowo także i okazja do rekompensaty za poprzednie wykorzystanie jego komentarza, które odebrał jako "chamówę". (Choć się nie obraził, na co dał mi już wielorakie dowody.)

Chodzi o to, że o ile w Spenglerze ja jestem duży, Artur zaś wciąż niewielki - choć nie całkiem tak, jak zasugerowałem w tamtym złośliwym wpisie, bo nie na poziomie Wikipedii - to w Konecznym jest niemal odwrotnie. Coś tam tego fascynującego autora faktycznie przeczytałem, ale ani tyle, ile bym chciał, ani tyle, by dawało mi to prawo do pozowania na jakiegoś eksperta od jego twórczości. A więc, mam niepłonną nadzieję, tym razem chociaż nie "chamówa"!

Ważniejszą i naprawdę ważną przyczyną jest to, iż Spenglera uważam nie tylko za intelektualnego giganta wypowiadającego się na najważniejsze dla nas dzisiaj tematy, ale także za potencjalnie naszą tajną broń. Bo, jak już to wielokrotnie w różnych miejscach mówiłem, kręcąc się wciąż w tych żałosnych popłuczynach po Oświeceniu, jesteśmy skazani co najwyżej na to, by opędzać się od tych - naturalnych na takiej glebie - myśli, które różne Michniki czy Tuski witają jak jutrzenki swobody.

Nastawienie do tych myśli jest wprawdzie u nich i u nas inne, same myśli jednak te same! Wystarczy sobie poczytać pierwsze z brzegu "Polactwo" Ziemkiewicza, żeby dojrzeć, że "prawicowiec" odwraca jedynie niektóre wartościujące znaki, jednak świat widzi zasadniczo tak samo jak Michnik, przez co ten drugi walczy na swoim gruncie i wyciąga logiczne wnioski, ten pierwszy zaś ciągle musi dokonywać nieuzasadnionych skoków myślowych, czynić przedziwne intelektualne wygibasy i w ogóle mamić swych czytelników...

Co nie przeszkadza mu zawrzeć w swej mętnej zupie tej czy innej sensownej myśli, ale to w końcu ętelektualna elita dzisiejszej "prawicy". Zresztą nie on jeden mówi co pewien czas z sensem, Korwin też, choć to szkodnik jakiego drugiego od Lizbony do Władywostoku ze świecą szukać. To była długa dygresja nie całkiem na temat, ale w sumie potrzebna, bo - czy to się komuś podoba, czy też nie - Klub Młodych Spenglerystów będzie (Deo volente) dawał objazdowe wykłady, organizował gry strategiczne i jasełka. Bez tego bowiem już nas właściwie nie ma, a Michnik z Biedroniem tańczą na zgliszczach trzymając się za ręce i klepiąc nawzajem po obciągniętych skórzanymi portaskami pupach.

No dobra, do ad remu! Tak oto zagadał Artur M. Nicpoń:
Natomiast głowny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotycza tej własnie organiczności społeczeństw.

Koneczny twierdzi, słusznie zresztą, że cywilizacje zwyczajnie morfują. Grecy upadli ale NAJLEPSZE elementy ich cywilizacji, stanowiace ten wartościowy rdzeń, czyli to, wokół czego powstała Grecja, zostało wchłoniete przez Rzym i Rzym zrobił na tej greckiej nodze krok do przodu. Upadł Rzym, ale jego rdzeń (ktorego składową byla tez Grecja) został znowu wchłoniety przez chrześcijaństwo w wersji Christianitas. To wskazuje, nie tylko zdaniem Konecznego, ale i np. Kerenyi`ego, to, co przyjdzie nastepne wchłonie w siebie wszystko co najlepsze w Christianitas (czyli i grzecki i rzymski rdzeń cywilizacyjny), nada nowa jakość i zrobi kolejny krok.

Koneczny opisuje także to, jak cywilizacje rozwijają się, od żywiłowej młodości, poprzez statecznienie po starość. Tyle, ze proces ten nazywa inaczej i nabija sie własnie z tego cyklu narodzin i smierci. Widzi cywilizacje jako pewne kontinuum ewolucyjne.
Podśmie-Konecznego-chujki (przepraszam wszystkie wrażliwe damy, przyzwoitych kawalerów i zabłąkanych tu ministrantów!) wynikają z tego, że jeden był pozytywistycznie zorientowanym historykiem, zafascynowanym do tego akurat prawem, drugi zaś filozofem, dla którego historia była faktycznie ogromnie ważna, ale traktował ją jednak inaczej niż zawodowy historyk. Na dobre i złe inaczej, bo, pomijając wszystkie normalne warsztatowe wymagania, które można oceniać pozytywnie - trudno np. stwierdzić, że wodoszczelne niemal grodzie oddzielające poszczególne regiony badań, są rzeczą dobrą.

Są one prawdopodobnie w jakiejś mierze nieuniknione, zgoda, wynikają bowiem z ludzkich ograniczeń, jednak są w sumie jakoś arbitralne i z pewnością w wielu przypadkach po prostu zafałszowują opisywaną rzeczywistość. I tutaj Spengler, naprawdę świetnie znający historię, ale nie tylko historię, bo i nauki ścisłe też, jeśli nie lepiej, oraz sztukę i filozofię, całkiem po prostu ma pewną znaczącą przewagę nad profesjonalnym historykiem.

Tak więc porównywanie Konecznego i Spenglera, jak też bardzo poważne traktowanie zarzutów jednego wobec drugiego, jest w moich oczach nieco jak porównywanie sprintera z bokserem, albo dupy z gwoździem. Każdy jest naprawdę niezły w swojej dziedzinie, ale niech Twój Koneczny nie przesadza z narzucaniem swego warsztatu wszystkim dokoła! (To było powiedziane dość żartobliwie, gdyby ktoś miał wątpliwości.)

Mówisz Arturze, cytuję: "Natomiast główny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotyczą tej właśnie organiczności społeczeństw". I cieszę się, żeś to powiedział. Tu Cię bowiem mogę potraktować fajnym argumentem. Dawno już uderzyła mnie myśl, że Spengler mówił o tym, że Kultury są w pewnym sensie organizmami - bardzo przekonująco zresztą i ja nie mam co do tego większych wątpliwości, iż miał racę - jednak w naszych czasach mówiłby przede wszystkim nie o biologicznym życiu, ale o czymś innym!

Czym mianowicie? No przecież, że o układach samosterujących - o cybernetyce po prostu. Tak całkiem nawiasem całkiem się z tym moim poglądem zgadza hrPonimirski, to zaś, gdyby ktoś nie widział, facet o ścisłym wykształceniu, informatyk, spec od AI, którego udało mi się Spenglerem zafascynować - co mogłoby się teoretycznie okazać niewykonalne, jednak Spengler mu od pierwszych stron zaimponował... Czym? A swą fantastyczną znajomością i głębokim zrozumieniem nauk ścisłych, w tym matematyki. M.in. ich historii, ale nie tylko.

Chciałbym teraz powiedzieć Ci pokrótce (bo sprawa wymagałaby tomów, gdyby miało nie być pokrótce), na czym to polega ta - moim zdaniem przesądzająca o wielu sprawach - różnica w rozumieniu pojęcia "kultura" u obu panów. Z tym, że jeśli w ogóle mamy coś porównywać, to Spenglera "Kultura" (zawsze piszę to z dużej, gdy chodzi o to specyficzne znaczenie tego słowa) powinna być porównywana z Konecznego "cywilizacją". Bowiem "Cywilizacja" u Spenglera (znowu z dużej), jak i "kultura" u Konecznego, to już całkiem inne sprawy.

U Konecznego zatem chodzi o to, że ludzie mają różne typy systemów prawnych i, częściowo z tego wynikające, różne społeczne systemy. Jeśli jest jakiś lud, a w każdym razie na tyle rozwinięty, że ma jakieś prawo, to ma i cywilizację. (Jeśli się w tym mylę, to popraw, ale w sumie jakoś tak to jest, co zresztą jest dość zdroworozumowym podejściem i każdy to raczej łatwo zrozumie.)

U Spenglera jest całkowicie inaczej! Jego Kultura to rzadki i cudowny kwiat, który niespodziewanie czasem wyrasta z gleby zwyczajnego życia. Takiego w miarę zwierzęcego, choć niby przecież ludzkiego - opartego na sprawach niezmiennych, jak uprawa roli, płodzenie, rodzenie i umieranie. Niechby i była w tym jakaś "polityka", jakaś "historia", ale taka o jakiej piszą historycy okresu np. merowińskiego: "długie nużące listy Hilperyków i..." Nie pamiętam tego drugiego imienia, ale też coś równie wzniosłego.

Kultur, w znaczeniu stosowanym przez Spenglera, było dotychczas osiem, co nie jest wielką ilością na pięć tysięcy lat i cały glob. W dodatku tylko jedna jeszcze istnieje, jest jest zresztą już w swej fazie schyłkowej, ale jednak wciąż odległej od fazy a-Kulturowej, od stanu, gdy w sumie ludy stają się ponownie zgrają "fellahów" (jak ich określa Spengler), z jakimiś Hilperykami (to już moje określenie ad hoc) - coś tam sobie po swojemu robiącymi, nawet na swój sposób jakoś politykującymi, ale bez poczucia formy i w sumie bez istotnego historycznego znaczenia.

Kultura zatem jest czymś w rodzaju rakiety pędzonej łączeniem się paliwa i utleniacza... Co akurat dałoby się pięknie rozwinąć w duchu spenglerycznym, bo paliwo mogłoby być Życiem, Czasem, Przeznaczeniem, Intuicją, związkami krwi, zaś Utleniacz - Formą, Rozległością, Przyczynowością, Rozumem, pisanymi prawami, w tym konstytucjami... hrPonimirski by to na pewno zrozumiał, ale wątpię by w tej chwil zrozumiało to wielu innych.

Kultura powstaje niezwykle szybko, niemal z niczego... No nie całkiem, bo np. okres karoliński to dla Spenglera dopiero wstęp do zachodniej ("faustycznej") Kultury. W każdym razie, kiedy się człek zastanowi, w jakim tempie i z jak niewielką ilością nieudanych prób, powstały tak niewiarygodnie wyrafinowane rzeczy, jak gotyckie katedry, muzyka polifoniczna, etos rycerski... To w naszej Kulturze, którą najlepiej znamy, ale możemy mówić, w całkiem ten sam sposób, o doryckiej świątyni, piramidach i obeliskach, kopułach i arabeskach...

Kultura rozwija się dzięki swym wewnętrznym zasobom - wszelkie zapożyczenia czy fascynacje innymi Kulturami nie są w sumie istotne. Zapożyczenia takie i fascynacje są dość powszechne, a najbardziej uderzający przykład to przecież dzika i trwała fascynacja naszej Kultury (a nawet, choć o wiele mniej, Cywilizacji) Kulturą (a także Cywilizacją) grecko-rzymskiego antyku. A mimo to, wedle Spenglera, co niezwykle przekonująco wykazuje, trudno sobie pomyśleć bardziej różne, bardziej niekompatybilne Kultury niż właśnie te dwie.

Dokonywane przez Spenglera analizy rozwoju różnych Kultur, w tym naszej, a także leżących i podstaw tego procesu prawidłowości, są niezwykle wprost wnikliwe i zadziwiająco ścisłe - na tyle oczywiście, na ile taka trudnouchwytna problematyka w ogóle na to pozwala. (A mówi to, że wspomnę nawiasem, facet, jakby nie było, z inżynierskim wykształceniem, były programista i inż. konstruktor w telekomunikacji. Czyli ja. Nie żebym wszystkie te rzeczy robić uwielbiał, choć programowanie kiedyś mnie dziko podniecało, ale naprawdę potrafię odróżnić ścisłe myślenie od mętniactwa i zabobonów.)

To, co nas teraz najbardziej na ogół fascynuje, to okres w którym my sami się obecnie znajdujemy, czyli wedle Spenglera terminologii Cywilizacja. Cywilizacja następuje wtedy, gdy paliwo naszej rakiety się skończy. Mówiąc mniej parabolicznie - kiedy dana Kultura osiągnie swą dojrzałość i zacznie, mniej lub bardziej powoli, pogrążać się w starość. Starość, która całkiem długo może być krzepka, pełna wigoru i agresywna. Nawet bardziej agresywna od wcześniejszych faz, ponieważ akurat z Cywilizacją, więc tą późniejszą fazą, wiąże się tworzenie imperiów.

Cywilizacja jest jednak już mało twórcza - mówiąc przenośnie, roślinę zastąpiła, czy może zastępuje stopniowo, maszyna, która z czasem będzie się coraz bardziej zacierać i kruszyć. Jednak, o ile Kultura, na podstawie Spenglera obserwacji, zawsze trwa mniej więcej tyle samo - około 900 lat (i nasza gdzieś od 900-1000 po Chrystusie; antyczna od 1100 przed itd., czyli od Wojny Trojańskiej; "magiańska", czyli żydowsko-persko-bizantyjsko-arabska od mniej więcej narodzenia Chrystusa; itd.), to nie ma żadnych reguł, nawet czysto empirycznych, pozwalających przewidywać ile potrwa konkretna Cywilizacja, zanim wszystko wróci do... Zasadniczo do biologii. (Choć gatunek "człowiek" to oczywiście nie gatunek "szczur", "szympans", czy "lis polarny", i np. to zoón polítikon zawsze będziemy.)

Równoległa chronologia Kultur Spenglera pozwala więc np. stwierdzić, że my, jako część Zachodu, znajdujemy się obecnie w momencie mniej więcej odpowiadającym rządom Augusta, jednak niewiele da się powiedzieć na temat tego, jak będzie ta nasza rakieta leciała teraz, już od 200 lat bez paliwa, i kiedy, oraz jak, całkiem skończy lecieć. Nie jest to więc żaden fatalizm, żadna ścisła numerologia czy inna kabała!

To, jak się potoczą dalsze losy nas i naszej cywilizacji daje się wprawdzie - jeśli ktoś zaakceptuje metodę i założenia Spenglera - jakoś tam przewidzieć w wyniku tego, iż odrzucamy całkiem nieprawdopodobne możliwości, ale nie da się przewidzieć ile lat to jeszcze potrwa, zanim zostaniemy fellachami, ani jak to się dokładnie stanie. Tutaj więc zarówno zarzuty, jak i oczekiwania od spengleryzmu są nie całkiem na miejscu. Choć co do oczekiwań, to ja bym jednak się upierał, że i tak jest to niezwykle cenne narzędzie przewidywania przyszłości.

Na przykład, żeby uderzyć w osobiste tony, mnie - autentycznego konesera muzyki, nie zaś jakiegoś standardowego bywalca filharmonii czy festiwalowego snoba - nikt nie jest w stanie przekonać, że dzisiejsza muzyka w ogóle daje się traktować w tych samych kategoriach, co muzyka Monteverdiego, Dufaya, Bacha czy Frescobaldiego. I to wcale nie dlatego, bym nie lubił i nie cenił The Pogues, Dwighta Yoakama czy Buenavista Social Club. Ale to jest całkiem inny rodzaj muzyki (także dla Spenglera). Mówię bowiem o muzyce hiper-ambitnej, tzw. "poważnej".

Ktoś kto na serio zestawia ze sobą - jako rzeczy mające tę samą wagę, to samo formalne znacznie, równie wielkie - powiedzmy Pendereckiego, czy innego Hindemidta, z jednej, i Josquina des Près czy innego Perotina z drugiej, nie wie o czym gada! Już Chopin czy inny Verdi - ta uciecha mieszczańskich uszu, jak raz pasująca do zegarka z dewizką i odświętnej kolorowej kamizelki - to nie jest całkiem to samo co tamci, i jeśli ktoś nie dostrzega różnicy skali, klasy i znaczenia, to albo nie miał jeszcze dobrej okazji poznać muzyki zachodu do baroku włącznie (w naprawdę dobrym wykonaniu oczywiście), albo też słoń mu nadepnął na ucho i na te tematy nie powinien się wypowiadać. (Zabawne, choć nie aż tak, jest to, że w tej muzycznej kwestii jestem, sam z siebie, bez porównania bardziej spengleryczny od Spenglera, bo on całkiem ceni Beethovena, a nawet Wagnera traktuje, z nieco wymuszonym, jak mi się wydaje, szacunkiem. Choć to jednak jego rodacy, a Monteverda z Dufayem raczej po prostu nie miał jak poznać.)

Dlaczego ja tu tyle mówię o muzyce? Bo ją kocham? Nie, nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego. Chodzi mi o to, że ten akurat fragment naszej rakiety już od setek lat opada, nie on jeden oczywiście, jednak wiele innych wciąż jeszcze się wznosi, i wcale nie wszystko - Spenglera i moim zdaniem - jest już martwe, jałowe i beznadziejne. Po prostu ta siłą, ta żywotność, ta całkiem niezwykła, niemal boska siła, która stworzyła (w naszej Kulturze) rachunek różniczkowy, kult Maryjny, polifonię, malarstwo olejne itp. itd. przestała już bezpośrednio działać - to zaś co działa, to już niejako sama inercja.

To był taki sobie szkic, nic mi się oczywiście porządnie nie udało wyjaśnić, ale może komuś coś z tego przyjdzie. W każdym razie może to się jakoś przyczyni do popularyzacji największego myśliciela z jakim się spotkałem, i w sam raz dla rodzimej prawicy (choć Prusak). Z Arturem, moim uroczym choć niewidocznym polemistą, włącznie. Przy okazji zaś napisało mi się coś, co da się sprzedać jako drugi odcinek cyklu "Koneczny, Spengler i ten tam na T." U mnie drugi odcinek to naprawdę spory sukces, wiec się cieszę jak dziecko, mówiąc w dodatku, skoro już tyle się udało, że...

c.d.n. (Deo volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.