Od kiedy opadło ze mnie kwiecie najwcześniejszej młodości, we wszystkim co próbuje mi się sprzedać jako "awangardowe", pod cienką powłoką nic nie znaczących akcydensów i ozdobników, dostrzegam jedynie subtelną mieszaninę tandety i pretensjonalności. Od dawna nie mam już cienia wątpliwości, że na tym właśnie polega sama istota "awangardowości".
(Ta "subtelność" mieszaniny to oczywiście ironia, gdybym jakimś dziwnym trafem musiał komuś takie sprawy wyjaśniać.)
* * * * *
Jan Sebastian Bach to oczywiście bardzo wielki kompozytor, jednak dla mnie nie AŻ tak wielki, jak dla przeciętnego bywalca filharmonii. A przynajmniej nie TAK wielki we wszystkim co skomponował.
Nigdy na przykład nie lubiłem tych wszystkich jego oratoriów i innych takich - chodzi mi o te utwory na wielki chór i potężną orkiestrę, pompatyczne i dla mnie w sumie, mimo swojej wysilonej ekspresji, monotonne. Słuchając (bez wielkiego przekonania jednak) przed chwilą właśnie takiego utworu Bacha, stwierdziłem ze zdziwieniem, że wydaje się on pastiszem któregoś z licznych utworów zmarłego 46 lat przed Bachem Marc-Antoine Charpentiera (1643-1704) - naprawdę wielkiego francuskiego kompozytora, twórcy muzyki sakralnej, ale także współpracującego np. z Molierem. (Charpentier naprawdę nie jest nic winien, że początek jego wspaniałego
Te Deum z ok. 1690 wybrała sobie na swój dżingel Eurowizja!)
Pogrzebawszy w pamięci, stwierdziłem, że dotyczy to wszystkich tego typu utworów Bacha, które są niemal takie same, a nawet miejscami poniekąd "zręczniejsze" i "bardziej efektowne", ale to jednak nie jest oryginał.
Utworów organowych Bacha nigdy nie lubiłem, po prostu dlatego, że całkiem do mnie nie przemawia ta splątana i w sumie niezrozumiała lawina dźwięków produkowanych przez piszczałkowe, tak zwane "kościelne" organy. (Ten instrument, nawiasem mówiąc, Oswald Spengler określa jako "par excellence protestancki", o czym przypomniałem sobie całkiem niedawno, ale duch protestantyzmu jest mi jakoś od zawsze do szpiku kości wstrętny. I to mimo np. najwyższej "duchownej" szychy szwedzkiego kościoła luterańskiego wśród urzędowo potwierdzonych przodków.)
Bach - żeby nie zakończyć na szarpaniu tego, wielkiego w końcu, twórcy za nogawki - ma znakomite motywy muzyczne i potrafi je w fantastyczny sposób łączyć z innymi, albo z jakimś basowym pochodem, skutkiem czego te jego utwory, w których udaje się słuchaczowi bez ogromnego trudu uchwycić wszystkie linie melodyczne, czyli te na mniejsze zespoły o pojedynczej obsadzie głosów lub solowe, są naprawdę znakomite.
Nie, żeby ktoś musiał się z tymi moimi prywatnymi opiniami koniecznie zgadzać, ale ktoś w końcu powinien powiedzieć czemu artysta zachwyca, skoro przecież nie (zawsze aż tak) zachwyca. Prawda?
* * * * *
Opera, a szczególnie historia jej rozwoju, to całkiem wyjątkowe i fascynujące zjawisko. Cóż bowiem można powiedzieć o czymś, co żyje i rozwija się przez 400 lat, a jednak absolutnym szczytem jego doskonałości był pierwszy jego przejaw?
Mówię oczywiście o dziele Claudia Monteverdiego "Orfeo", które zarówno dla mnie osobiście (co nie jest, dla mnie przynajmniej, mało ważne), jak i dla całkiem wielu koneserów muzyki, jest bez porównania największa operą w historii.
(No a co Pan powie, Panie T. sprzed 14 lat o "Koronacji Poppei", że spytam?) Naprawdę zadziwiające zjawisko taki specyficzny "rozwój do tyłu"!
* * * * *
Znacznie bardziej niż Jan Sebastian Bach przereklamowanym twórcą jest dla mnie Szekspir. Wynika to oczywiście w ogromnej mierze z roli, jaką język angielski odgrywa w świecie, bo ktoś dokładnie taki sam, ale żyjący w mniej ważnym kraju i piszący w mniej znanym języku byłby zapewne praktycznie w szerokim świecie nieznany.
Nie da się jednak ukryć, że w Szekspirze, bardziej niż w wielu innych znaczących twórcach, a na pewno wcześniej, dostrzec można najbardziej charakterystyczne cechy naszej epoki. Są to dokładnie te cechy, dzięki którym Szekspir jest tak "bogaty i różnorodny", a które dla mnie są po prostu brakiem dyscypliny, mentalnym chaosem, skłonnością do słowotoku i poszukiwania za wszelką cenę szokujących efektów. W kategoriach mniej moralizatorskich - bo moralizator naprawdę ze mnie żaden i nie mam takich akurat ambicji - trzeba by to wszystko określić po prostu jako "kompletny brak STYLU".
Szekspir jest tak immanentnie pozbawiony stylu, jak właśnie nasza epoka. (I nie mówię tu o tak nieprawdopodobnie kulfoniastych, żeby nie powiedzieć "chorych" jego dziełach, jak "Tytus Andronicus", którego już się praktycznie nie wystawia, i to nie tylko z powodu jego politycznej niepoprawności, tylko po prostu gdyby ktoś dzisiaj coś takiego chciał opublikować, to albo by został zaplątany w kaftan z bardzo długimi rękawami... albo dostał nagrodę Nike. A dlaczego nie obie te rzeczy na raz?)
* * * * *
Intryguje mnie taka sprawa... Dlaczego "Makbet" uchodzi za tak wielką sztukę, skoro jest to tylko banalna bajeczka o złym królu, który został za swoje brzydkie uczynki ukarany? Sam znam wiele klasycznych i mniej klasycznych baśni, w których ten motyw jest przedstawiony znacznie składniej; krócej; bardziej jednorodnie - czyli z pewnym stylem, którego tu praktycznie nie ma... A mimo to właśnie "Makbet" ma być wielki, a nie te różne baśnie i popularne powieści grozy.
Historia Makbeta, choć to tutaj do tematu zasadniczo nie należy, ma swoją drogą dość interesującą podstawę w historycznych faktach... Którymi Szekspir ani się specjalnie interesował, ani też nie były mu potrzebne w tak jednoznacznie propagandowym i czołobitnym wobec jego współczesnej władzy utworze. Chodzi w największym skrócie o to, że w ówczesnej Szkocji walczyły ze sobą dwa pojęcia na temat legalnego dziedziczenia, w tym także władzy króla.
Jedno pochodziło od miejscowych Piktów, drugie zaś od napływowych Irlandczyków, czyli właśnie "Szkotów", od których królestwo wzięło swą nazwę. Jedne z tych ludów uznawał dziedziczenie władzy po rodzinie matki, drugi zaś po rodzinie ojca. I wedle jednej z nich, nie chciałbym w tej chwili pokręcić, a nie chce mi się sięgać na półkę, więc się wstrzymam z podawaniem konkretnej informacji, Makbet był jak najbardziej legalnym królem Szkocji.
Nie o to nam jednak tutaj chodzi, a o słynny dramat Szekspira. No więc powiem, iż długo się zastanawiałem nad sensem tej banalnej w końcu bajeczki (choć opartej w jakiś sposób na wydarzeniach historycznych), aż w końcu doszedłem! Otóż gdybym ja jakimś cudem stanął przed zadaniem wystawienia Makbeta na deskach, albo - jeszcze lepiej - sfilmowania go, to cała ta historia po zamordowaniu legalnego króla toczyła by się w myślach i wyobraźni Makbeta kiedy stoi nad łożem swej ofiary.
Skoro w momencie śmierci możemy przeżyć całe swe, długie nieraz, życie - a taka przynajmniej jest panująca dziś wszechwładnie literacka konwencja, jeśli nawet nie naukowa opinia - to tym bardziej Makbet może widzieć te wszystkie wydarzenia, które w końcu Szekspirowi i współczesnym reżyserom zajmują powiedzmy dwie godziny, w kilka, czy kilkadziesiąt sekund.
Gdyby tak zrobić, to banalna (w mojej prywatnej opinii, ale przy niej się twardo upieram) w sumie historyjka staje się nagle dramatem wynikającym z walki pomiędzy ludzką ambicją a lękiem wynikającym z analizy możliwych konsekwencji własnych czynów.
Jest tu także motyw "niewinności", który tak interesująco analizował Rollo May w swej książce mającej "Innocence" i jakąś inną cechę w tytule. To bardzo interesująca sprawa, choć nieco zbyt skomplikowana by ją tu szerzej teraz analizować. W największym skrócie chodzi o to, że skoro już i tak mamy dostać w dupę, do słodziej jest, jeśli odbywa się to "bez naszej winy", czyli lepiej być słodkim dzieciątkiem, niż srogim wojownikiem, który przegrał. Tak się przynajmniej ludziom - tym "niewinnym" - wydaje. Bardzo ciekawy aspekt sprawy, mający sporo związku z charakterem Polaków.
Jeśli Makbet stał by się dramatem wahającej się i niezdolnej do czynu z powodu zbyt wielkiej samowiedzy duszy... To stałby się czymś takim, jak Hamlet, gdzie taka właśnie interpretacja jest od dawna powszechna i z pewnością niepozbawiona słuszności. Z banalnej i pozbawionej realizmu historyjki - dramat dziejący się w duszy człowieka silnego, a jednak zbyt "mądrego" by być zdolnym do czynu...
A przynajmniej by być zdolnym do czynu bez stoczenia najpierw najokrutniejszej walki z samym sobą. (Nawiasem mówiąc, choć nigdy nie przepadałem za Słowackim, był on chyba dość genialny, by w zbliżony do tutaj opisanego sposób przetworzyć motyw Makbeta nad łożem króla w swym "Kordianie".) A niektóre inne dramaty Szekspira, przede wszystkim zaś chyba "Król Lear", także nabierają sensu, jeśli spojrzeć na nie wedle zaproponowanej tu przeze mnie metody.
A więc, mimo woli, znaleźliśmy w Szekspirze coś, co powoduje, iż jego ogromną popularność możemy przypisać nie tylko jego ewidentnemu przegadaniu, efekciarstwu, oraz braku jedności formy i treści - co tak cudownie trafia w gusta dzisiejszej "kulturalnej publiczności" - ale także czemuś znacznie wznioślejszemu, istotniejszemu i bez porównania bardziej stanowiącemu część wielkiej sztuki i życia duchowego cywilizacji. Widziany w ten sposób Szekspir w naprawdę cudownie przenikliwy sposób opisuje duszę każdego z nas, a w jeszcze większym stopniu, duszę nas wszystkich razem - duszę (jeśli to jeszcze można nazwać "duszą" oczywiście) nowożytnej fazy zachodniej cywilizacji.
Dobrze to świadczy o Szekspirze, choć czy tak samo dobrze świadczy o naszych czasach, to kwestia do dyskusji.
* * * * *
"Historia powtarza się, jednak jako farsa." To bardzo znane stwierdzenie dałoby się z niewielkimi zmianami zastosować i do sztuki. Weźmy chorał gregoriański - grupa mężczyzn modli się zbiorowo, chwaląc Pana o tyle kunsztowniej, że ich modlitwa staje się śpiewaną unisono prostą pieśnią.
Potem nastąpił rozwój polifonii, w której każdy głos śpiewaka czy instrumentu, pełnij osobną rolę. Monodia Monteverdiego i jego następców też nic pod tym względem tu nie zmieniła - nie było już gotyckich konstrukcji złożonych z niezależnych głosów, ale nadal każdy kto grał czy śpiewał miał swą własną rolę i występował pojedynczo, nieważne czy był solistą czy zapewniał
basso continuo na teorbanie czy violi.
(Dochodzi tu jeszcze aspekt improwizacji, bowiem w tamtych czasach, a obejmowały one setki lat rozwoju europejskiej muzyki, każdy szanujący się wykonawca sam decydował o niuansach, ozdobnikach i sporo miejsc w "partyturze" wypełniał wedle własnego gustu i wyczucia.
Potem przyszła epoka zamożnego, zadowolonego z siebie wielkomiejskiego plebsu (często bogatego, ale bogactwo samo w sobie nie likwiduje przecież wrodzonej wulgarności), brutalnie określanego mianem "burżujów". Ci także zapragnęli muzyki i miała ona być skrojona na ich własny gust. A więc sentymentalna, efekciarska, nowinkarska... Żeby burżuj wiedział za co płaci, skoro już wybulił na bilet do filharmonii. Żeby mógł dyskutować w zrozumiałych przez siebie kategoriach: "uczucie", "oryginalność", "armaty ukryte w kwiatach", "kwiaty ukryte w karabinach maszynowych"... Te rzeczy.
Jednocześnie - poza wyjątkowym przypadkiem solistów-wirtuozów, których burżuj uwielbia pasjami, bo to coś jak klaun, ale jednocześnie jakież subtelne i artystyczne! - wszystko w tej burżujskiej sztuce musi być wielkie... głośne... działające na zmysły przez sam swój ogrom, głośność, wulgarność (tego burżuj tak oczywiście nie określa, mając na to całą masę hiper-adekwatnych i przesubtelnych określeń).
A że wzmacniaczy i głośników wtedy nie było - zresztą czy coś tak wulgarnego nie zakłóciłoby burżujowi "klasycznej harmonii" filharmonii, tego Przybytku Muz, ach!? - więc należało zwielokrotnić poszczególne głosy. Proste! Mamy więc czterech czy iluś pierwszych skrzypków pracowicie piłujących dokładnie to samo na podstawie dokładnie tych samych czarnych znaczków na papierze... W myślach przeżywających ostatnią kłótnię z żoną albo ostatni odcinek "Plebanii"... To samo z altówkami, wiolonczelami, puzonami, fagotami, klarnetami... Ze wszystkim!
Jeśli TO nie jest zarówno dobitny symbol i wyraźny dowód upadku samej idei sztuki pod władzą rozbestwionego i nie znającego miary burżuja... To już nie wiem co nim jest! A do tego jeśli to nie jest dobitny symbol i wyraźny dowód upadku naszych czasów, czasów, gdy nikogo już nie razi używanie indywidualnych, niepowtarzalnych ludzi do niewolniczego reprodukowania znaczków, i to jeszcze nie samodzielnie, tylko w kupie - w istocie gdyby tym wszystkim "pierwszym skrzypcom i drugim altówkom" skuć jednemu z drugim nogi, przez co by byli dokładnie jak więźniowie skazani na ciężkie roboty, jakich ogląda się czasem w amerykańskich filmach czy drapieżnych reportażach, to z pewnością i grali by jeszcze lepiej, i bardziej by to odpowiadało duchowi naszych cudownych czasów.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.