Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
sobota, sierpnia 22, 2009
Micha się kurczy... czyli Bye, Bye Wolność Słowa!
W końcu jakieś koszty, w kategoriach zaufania mas do dziennikarskiej braci, tej obecnej propagandy sukcesu być chyba muszą. Jeśli by ich nie było, świadczyłoby to, że masy są już całkiem odmóżdżone... Na to zaś, jak sądzę, przyjdzie nam jeszcze poczekać pokolenie lub dwa.
No dobra, co jednak z tego wynika? Wynika parę rzeczy, a między innymi to, że już nie tylko sama władza bykiem patrzy na niekontrolowane przez się słowo i kombinuje, jakby to tałatajstwo wziąć za mordę i pod buta - mówię tu zarówno o ojrototalitarystach i podobnym im globalnych graczach, jak i naszej rodzimej neo-targowicy - ale i Wołki, Lisy i Wróble Pomniejszego Płazu...
Które już nie tylko nastawiają uszy i prężą ogony na dźwięk ideologicznej trąbki, już nie tylko kierowane są strachem przed tym, co ich spotka, gdyby jednak wróg zatriumfował, ale też po prostu walczą o nadal pełną michę. (Tak mi się akurat skojarzyło - od czego właściwie nazwisko "Michnik"?)
Pełną michę, która im się wymyka - częściowo z przyczyn tak złożonych i niezgłębionych, że żaden Balcerowicz nie był w stanie ich przewidzieć, częściowo jednak z powodu wrednych i głupich blogerów... Z którymi coś by się zrobić dało, gdyby złączyć wysiłki, gdyby odpowiednio zmobilizować władzę, gdyby tą władzę następnie swą rewolucyjną czujnością oddolnie wspomóc...
Wspomaganie władzy - WŁAŚCIWEJ władzy oczywiście - nigdy nie jest złe dla Wołków, Lisów i Wróbli Pomniejszego Płazu... Nie jest nawet moralnie obojętne. Jest po prostu słuszne! Więc przebierają nóżkami Wołki, Lisy i Wróble Pomniejszego Płazu, pokazują paluszkami... "Chamstwo", mówią... "Wulgarne wymyślanie autorytetom", mówią...
A co władza? Władza oczywiście by chciała, no bo jakże nie chcieć, skoro na przykład władza głosi, że: "Z powodu jakichś tam stu tysięcy Irlandczyków ma się niby szczęście miliarda mieszkańców Europy odsunąć??!" A tu jakiś bloger, wcale nie w Irlandii, więc do tamtych stu głupich tysięcy się nie liczący, pisze, że on także nie chce, tylko jakoś jego nikt nie raczy zapytać... I takich blogerów jest jednak nieco więcej niż jeden.
No to władza zgrzyta zębami i do blogerów sympatię mimo wszystko traci... Chciałaby im jakoś przytrzeć nosów, ale jednak trzeba to zrobić cwanie. Na razie - dopóki jeszcze nie wszystko, towarzysze, kontrolujemy. Mądrość etapu, rozumiecie towarzysze. W dziełach towarzysza Lenina to wszystko jest jak na dłoni, jeśli tylko komuś się chciało, towarzysze!
Problemy jednak są i mądrość etapu nakazuje, by je uwzględnić. No bo i młodzi wykształceni z dużych miast mogą stracić zapał... Dla których internet - ach! - to Postęp, Nowoczesność i Wszystko Co Najlepsze... A internet, to jak wiadomo Wolność... Wolność zaś... Sami wiecie, towarzysze: chodzi o to, żeby ich przypadkiem nie spłoszyć. Żeby zrozumieli, że to TAMTYM dokręca się śrubę, a im nic nie grozi i nigdy nie zagrozi.
Jednak to nie jest aż tak łatwo im tłumaczyć, skoro wszystko dopiero w fazie przygotowań... Szu szu, ciiiiicho, bo się wyda! Jak im to więc wszystko dokładnie po kolei wytłumaczyć? Zdenerwują się, zaczną pyskować... Całą precyzyjnie zaplanowaną akcję nam roztentego!
W dodatku zrobi się takie coś w jednym kraju Europy... No bo na razie, towarzysze, to są jeszcze kraje... I nie ma co tutaj wybiegać naprzód! Wiecie co by towarzysz Lenin powiedział o takich tendencjach? "Dziecięca choroba lewicowości" by powiedział. Albo i gorzej! Więc powtarzam, towarzysze, słuchać pilnie! Ale notatek żadnych nie robić, bo to tajemnica najwyższego sorta. Przy wyjściu będzie rewizja osobista. (Nie towarzyszu, bez wstępnej gry, na to nie mamy czasu. Niedługo jednak mamy wieczorek integracyjny, to sobie zrobimy ze wstępną grą i wszystkim. Ale teraz już proszę bez pytań spoza protokołu!)
Następny punkt: wniosek towarzysza Wołkowróblolisa w sprawie blogerów...
Tak sobie pozwoliłem pofruwać mojej wyobraźni, jednak mój trzeźwy rozsądek widzi te sprawy bardzo w sumie podobnie. Bractwo się kotłuje, zarówno od samej góry, jak i od poziomu Wróbli, Lisów i Wołków Pomniejszego Płazu. W końcu micha tym ostatnim zmniejsza się z dnia na dzień o coś pomiędzy 10 a 25%, zaś co do tych pierwszych, to nawet trudno ocenić o ile się zmniejszy.
Traktat Lizboński miał być przyklepany, MUSI BYĆ przyklepany, a tutaj jednak chamstwo przeciw ościeniowi wierzga i jakoś się wszystko w rękach rozłazi. Tak być oczywiście nie może! No i tak oczywiście nie będzie - zapewniam. Jeśli ktoś sądzi, że "wolność słowa" zostanie zachowana po prostu dlatego, że jest ona jednym z "praw człowieka", że na niej, jak nas uczą, opiera się "demokracja", "publiczna debata"... Ach!
Że "słuszna racja zawsze zwycięży i na tym właśnie polega postęp"... "Miliony rąk, miliony nóg, miliony dup, lecz serce bije jeeeeeeednoooooo!"
No to się myli. To tak nie działa. Nasi milusińscy, nasza jakże kochana władza... I nasze, także przecież kochane, Wołki, Wróble i Lisy Pomniejszego Płazu nie spoczną, aż z blogami i pyskującą na nich hołotą się uporają. A "wolne słowo"? Wolne słowo zostanie oczywiście PRZE - DE - FI - NIO - WANE. Jak tyle już innych rzeczy. (Czyżbyście towarzyszu przespali ostatnich dwadzieścia lat? No to radzę się obudzić!)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
piątek, sierpnia 21, 2009
Neo-Spengler o kulturze młodzieżowej i krachu dot-comów
O Davidzie P. Goldmanie, którego w tytule pozwoliłem sobie żartobliwie nazwać Neo-Spenglerem, można sobie poczytać w wikipedii, oto link: http://en.wikipedia.org/wiki/David_P._Goldman. (W tym przypadku chyba wikipedia za bardzo nie łże.) Postać jest naprawdę interesująca. W największym skrócie powiem, że nie gościmy tu często tradycyjnych, religijnych amerykańskich Żydów, a autor poniższego tekstu jest właśnie kimś takim. (Panie Bratkowski, larum grają!) W dodatku w młodości był Żydem ostro lewicowym - socjalistyczno-syjonistycznym na dodatek!
Potem jednak nawrócił się na Reaganizm, i w jego przypadku bym się nie czepiał, że to jakaś obłuda czy pokrętny zamiar. Jeszcze później... Ale to już wiecie. Gość jest naprawdę człekiem renesansu (muzyka, wielka bankowość, no i ta publicystyka). Sam mówi o sobie, że "pisze z judeo-chrześcijańskiej perspektywy, często koncentrując się na czynnikach ekonomicznych i demograficznych", jego tematy to "śmiertelność narodów i jej przyczyny, zachodni sekularyzm, azjatycka anomia, i niezdolny do przystosowania się islam".
Sam fakt, że ten publicysta wybrał sobie pseudonim Spengler, stanowi poniekąd gwarancję, że warto go tu przedstawić. (Swoją drogą, jaki ten fakt stanowiłby trudny orzech do zgryzienia dla tak licznych ostatnio zawodowych tępicieli antysemityzmu i faszyzmu! Gdyby oczywiście ci ludzie takich trudnych zagwozdek zawodowo nie unikali.)
A oto jego tekst, którego oryginał można znaleźć tutaj. (Swoją drogą prosiłem ich o zgodę na przetłumaczenie, ale email do mnie wrócił, więc cóż.)
Spengler (David P. Goldman)
Akcje internetowe i klęska młodzieżowej kultury
Asia Times Online, rok 2001
Internet stał się rutyną, ubolewa komentarz na pierwszej stronie "Przeglądu Tygodnia" w New York Times z 25 sierpnia. Mimo nadziei niektórych "krytyków kulturalnych", iż internet "zdemokratyzuje media" dzięki swemu niskiemu kosztowi wejścia, ta dystopiczna wizja kulturalnej cyberprzestrzeni zawaliła się. Internet pozostaje użyteczny jako system odnajdywania dokumentów i elektroniczna tablica ogłoszeniowa.
Niemal rok temu przekonywałem w tym samym miejscu, że gdyby akcje internetowe naprawdę były rzetelnie wycenione, musielibyśmy dojść do wniosku, że ludność świata musi spędzić następne stulecie kupując pornografię, popularną muzykę i przeróżne artykuły online. Tym, co leżało u podstaw (ówczesnej) hojnej oceny wartości akcji firm technologicznych, była futurystyczna wizja mentalnych insektów, bezsilnie przyciąganych do cyberprzestrzennej świeczki i wpadających w płomienie zglobalizowanej kultury młodzieżowej.
Teraz, kiedy kurz osiadł już na rynkach akcji, pośmiertne badania owych iluzji mogą się okazać zabawne. Pękniecie internetowej bańki ma szersze kulturowe i polityczne znaczenie: informuje nas ono, że oślizgły potok popularnej kultury sączący się z amerykańskich mediów komercyjnych i rozlewający się po świecie, nie zniszczy twardego podłoża starych kultur, które go poprzedzały. To przerażająca perspektywa, z powodów, które spróbuję wyjaśnić.
Zacząć należy od tego, że "kultura młodzieżowa" to oksymoron. Młodzież nie tworzy kultury, tylko ją dziedziczy. Dzieci we wszystkich kulturach oczywiście bawią się ze sobą spontanicznie, ponieważ ich Spieltrieb (instynkt zabawy) jest wrodzony. Młodzież we wszystkich kulturach zakochuje się równie łatwo, ponieważ hormony dyktują jej takie zachowanie. Ten rodzaj muzyki, który towarzyszy rytuałom godowym znajdzie natychmiastową akceptację od Tallahassee do Timbuktu, jednak kultura jako taka, to całkiem inna sprawa.
Co mamy na myśli mówiąc "kultura"? T S Eliot twierdził, że to nie jest nic innego niż religia: Jest to cały kompleks asocjacji i odniesień mówiących nam kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Angielska literatura (obecnie zdominowana przez pisarzy z subkontynentu indyjskiego), wymaga, abyśmy pisali zgodnie z od dawna zarzuconymi gadłowymi głoskami jezyka anglo-saksońskiego ("light" a nie "lite"), ponieważ język niesie w sobie swą własną historię. Wypowiedź człowieka wykształconego to mozaika cytatów, ciągłe odniesienie do przeszłości.
Dlaczego mamy kulturę? Dlaczego wszelkie te pozornie sensowne próby wprowadzenia do angielszczyzny fonetycznej ortografii skończyły się marnie? Powód jest taki, że potrzebujemy naszej przeszłości. Wszystkie kultury oddają kult w świątyni swych przodków. Istnieją one, aby odegnać przeczucie śmierci.
Zerwanie nici ciągłości z przeszłością oznacza, że nie mamy sensownej przyszłości poza naszą własną fizyczną egzystencję. Fakt, jest całkiem możliwe, by całe ludy żyły jedynie dla własnej przyjemności, nie czując nic w związku z grożącym im w przyszłości wymarciem. Jakże inaczej moglibyśmy wytłumaczyć fakt, że w Europie i Japonii współczynnik dzietności ledwie sięga połowę wartości potrzebnej do utrzymania liczebności populacji? Wojny światowe zdyskredytowały ich tradycyjne kultury i ich ludność wydaje się nie dbać o własne przetrwanie. To oczywiście nie może być zachowanie typowe dla ludzi, bowiem wtedy po prostu nie byłoby ludzkiego gatunku.
Inaczej niż zwierzęta, ludzie potrzebują czegoś więcej niż tylko potomstwa: potrzebują potomstwa, które ich będzie pamiętać. Rozważmy dwie możliwości: pierwsza taka, że po śmierci będą o tobie pamiętały pokolenie twych dzieci i dzieci twoich dzieci; druga taka, że twoje dzieci zostaną porwane przez jakąś obcą kulturę, wychowane w innym języku, bez znajomości swego pochodzenia i nic nie wiedzące o twojej śmierci. Która z tych możliwości jest dla ciebie przyjemniejsza?
Kultura to substancja, z której przędziemy złudzenie nieśmiertelności (to, czy nieśmiertelność rzeczywiście istnieje, jest kwestią osobistych przekonań religijnych i nie wchodzi w zakres tej dyskusji). Często różne grupy etniczne raczej zginą, niż porzucą swój "sposób życia". Pierwotni Amerykanie często od asymilacji wybierali walkę prowadzącą do całkowitej własnej zagłady, ponieważ asymilacja oznaczała porzucenie zarówno własnej przeszłości, jak i własnej przyszłości. Historyczna tragedia następuje na ogromną skalę, kiedy ekonomiczne lub strategiczne warunki podcinają materialne warunki życia jakiegoś ludu, którzy mimo to nie potrafi zaakceptować asymilacji do innej kultury. To właśnie wtedy całe ludy walczą na śmierć i życie.
Krótko mówiąc, "kultura młodzieżowa" to bezsensowne wyrażenie, ponieważ młodzi nie potrzebują kultury, jako że czują się nieśmiertelni. Ludzie starsi żyją z przeczuciem śmierci i tworzą kultury w nadziei oszukania swej śmiertelności.
Jednak łatwowierny świat przywiązuje taką wagę do triumfu globalnej młodzieżowej kultury, że internetowym akcjom przypisał wartość idącą w miliardy dolarów. "Światowa muzyka" miała być motorem wzajemnego zrozumienia. Rozprzestrzenianie się popularnej kultury miało nas zhomogenizować. Mieliśmy wszyscy złapać się za ręce i śpiewać "Zbierzmy się wszyscy razem i niech nam będzie fajnie".
Popularna kultura ma oczywiście swoje oddziaływanie, ale jako instrument w służbie autentycznych kultur, na które wpada. Cóż może być bardziej niewinnego niż amerykański program dla małych dzieci "Ulica Sezamkowa"? Otóż istnieje klon "Ulicy Sezamkowej" w oficjalnej telewizji władz Palestyny, którego słowa brzmią w przekładzie tak: "Kiedy urosnę, zostanę zamachowcem samobójcą". Palestyńska telewizja wyświetla także muzyczne videa z tym samym motywem, dla nastoletniej publiczności.
Załamanie się wyceny akcji internetowych było wczesnym ostrzeżeniem, że stare kultury nie dadzą się tak łatwo wepchnąć do miksera. Następne ostrzeżenia mogą się okazać nieco bardziej dobitne.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, sierpnia 18, 2009
Nie uiścił... Nie uiścił...
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
sobota, sierpnia 15, 2009
Jedna mądrość o prawie, druga zaś o sztuce
* * * * *
Kiedy ktoś mi mówi, że czyjaś twórczość wspaniale wyraża ducha naszej epoki, bez trudności mu wierzę, ponieważ ducha epoki niezdolnej już do tworzenia napawdę wielkiej sztuki rzeczywiście może wyrazić tylko taka szmira, jaką nas stale karmią.
Oczywiście wciąż powstają piękne utwory muzyczne, wiersze czy przedmioty, ale to już jednak tylko artes minores, rzeczy na pograniczu folkloru albo rzemiosła, no a poza tym ONE z całą pewnością ducha tej epoki NIE wyrażają. Za to wszelka próba stworzenia dzisiaj czegoś wielkiego i pięknego jednoznacznie przesądza, że rezultat będzie pokraczny... a przez to rzeczywiście znakomicie wyrażający ducha epoki.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
środa, sierpnia 12, 2009
Bardzo sensowny tekst - polecam wszystkim Młodym Spenglerystom
Oto linek: http://elguapo.salon24.pl/105195,o-fali-korporacjach-i-teoriach-spiskowych
A tu, na wszelki wypadek (gdyby szalom zdechł, czy coś), umieszczę jednak oryginalny tekst by elGuapo:
O 'fali', korporacjach i teoriach spiskowych
tagi: teorie spiskowe, lewactwo, racjonalizmSpośród rozmaitych głupot rozmaitych szczepów lewactwa niektóre głupoty darzę specjalnym sentymentem. Jedną z nich jest redukowanie wszelkich sugestii o występowaniu poza oficjalnymi także pewnych nieformalnych mechanizmów (zwykle władzy) do miana teorii spiskowych. UPRowiec sugerujący, iż w strukturach biurokratycznych możliwe są pozamerytoryczne nici powiązań, które sprawiają, że powstają pewne grupy powiązane wspólnotą interesów, która to wspólnota cementuje je tak, iż sprawia, że niepowiązani formalnie ludzie działają jak jedna drużyna (bo w swoim własnym interesie, acz w ramach interesów swojej grupy), natychmiast otrzymują etykietkę oszołomskich zwolenników teorii spiskowych.
No, ale rozgadałem się o racjonalistach i ich szczerości, a gdzie tu spontaniczność? Otóż sądzę, że możliwym wyjaśnieniem fenomenu redukowania jest mimowolnie przyjmowanie założenia, iż skoro jakieś zjawisko sprawia wrażenei logicznie sterowanego, to oznacza to istnienie jakiejś instancji owym zjawiskiem sterującej. Samochód potrzebuje kierowcy, aby efekty jego działania sprawiały wrażenie logicznych, a nie chaotycznych, podobnie samolot. A już szczególnie łatwo jest popaść w takie domniemanie, gdy mowa o zjawiskach wikłających grupy ludzi, a nie zwykłe przedmioty mechaniczne, bo przecież ludzie istotami myślącymi są i to w sposób poza automatyzację wykraczający. Ergo – nie ma zjawisk społecznych bez instancji nimi sterujących, je stymulujących. Notabene- ja nie sądzę, że oni przeprowadzają taki wywód świadomie, a tylko, że gdzieś w ich podświadomości taka intuicja może zostać popełniona.
QED
Specyfika środowiska urzędów polega na nieuniknionej zawartości armii osób formalnie w system uwikłanych – szeregowych urzędników – ale ze znikomymi realnymi szansami na dopuszczenie do grona takich, którzy do rzeczywistej eksploatacji dopuszczeni zostaną. Zadowalają się oni wszak pewnymi namiastkami, jak np. opryskliwość wobec petentów, wyniosłość etc. Jednakże zasadniczą obserwacją jest, że w armii i korporacjach eksploatacja dotyczy wyraźnie wszystkich członków grupy, zaś w przypadku urzędów do możliwości prawdziwej eksploatacji (czy to członków grupy, czy osób spoza grupy) dochodzą nieliczni. Ten fakt zaciera nieco przejrzystość faktu eksploatacji, który w formie czystej jest widoczny na przykładzie ‘fali’ i korporacji, gdzie to we wzajemną eksploatację uwikłani są praktycznie wszyscy członkowie grupy. W urzędach fakt eksploatacji łatwiej jest ukryć poprzez rozmnożenie armii ni to beneficjentów systemu, ni to eksploatowanych, ni to eksploatatorów, a wszystkich po trochu – szeregowych urzędników.
14.05.2009 AD
Szczęść Boże
NeG
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
poniedziałek, sierpnia 10, 2009
Bonmoty sierpień 2009
W tej drugiej kwestii mieliby zresztą całkowitą rację.
* * * * *
Bóg nie istnieje, skoro pozwolił na Vaticanum Secundum.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
czwartek, sierpnia 06, 2009
Ryk lwa i królicze siekacze, czyli Wreszcie psychologia dla dorosłych
Dave Grossman jest bowiem emerytowanym oficerem, który w dodatku aktywną służbę odbywał w elitarnej formacji Army Rangers*. Psychologiem został, jak sam mówi, jedynie dlatego, że armia mu rozkazała, by nim został. O typowych psychologach Dave Grossman ma zdanie, oględnie mówiąc, mało pochlebne. Mówi, że psychologami zostają ludzie o specyficznej konstrukcji mentalnej, i nie jest to typ ludzi, który by komuś takiemu jak on imponował.
Jakby to nie wystarczyło by maksymalnie utrudnić sobie karierę i przekreślić szansę na pojawienie się w rubryce "Ze świata nauki" Twej ulubionej porannej gazetki, Dave Grossman, obok wykładania psychologii na wojskowej akademii West Point, kieruje także zespołem zajmującym się "Kill-ology"... Czyli nową nauką, a w każdym razie nowym działem psychologii, zajmującym się, ni mniej, ni więcej, tylko psychologią zabijania i związanymi z tym sprawami. Na polski moglibyśmy to ewentualnie przełożyć jako "Zabijalogia". Opublikował na ten temat dwie cenione i dość szeroko znane książki: "On Killing" (O zabijaniu) i "On Combat" (O walce).
Brzmi to dość przeraźliwie, zgoda, jednak pomyślawszy chwilę i odrzuciwszy choćby na czas krótki różano-złocistą mgiełkę słodkich i do snu kołyszących złudzeń, zdawszy sobie sprawę z tego, że Dave Grossman jest, jak by nie było, psychologiem wojskowym, wojsko zaś... Naprawdę nie jest mi łatwo coś takiego powiedzieć, ale cóż - wojsko to mimo wszystko sprawa zabijania. Jeśli zabijanie zdecydowanie i nieodwołalnie zlikwidujemy, to zlikwidujemy tym samym także wojsko. (Choć w drugą stronę to nie działa, co być może stanowi właśnie jeden z dobrych argumentów na rzecz istnienia wojska.)
Dave Grossman nie jest jednak, jak Czytelnik mógłby się obawiać, gościem prymitywnym i krwiożerczym. Przeciwnie, w wywiadzie z nim, którego dane mi było wysłuchać, wypadł sympatycznie, dowcipnie i oczywiście bardzo inteligentnie. Ironiczny wydaje mi się też fakt, że to właśnie Dave Grossman regularnie otrzymuje groźby gwałtownej śmierci, nie zaś żeby to on je ludziom rozsyłał.
Czemu otrzymuje te groźby, spyta ktoś? A dlatego, że - i tutaj zapewne kolejne zaskoczenie dla ludzi, którzy w specu od "Zabijalogii" automatycznie spodziewają się ujrzeć krwiożerczego potwora, a przynajmniej jakiegoś fanatyka totalnej przemocy - Dave Grossman, na podstawie swych badań, z przekonaniem twierdzi, że zawierające przemoc gry komputerowe całkiem dosłownie niszczą psychikę i umysł młodzieży, przez co odpowiadają za dużą część upadku Zachodu, który wokół siebie obserwujemy.
Żeby było jasne - Dave Grossman twierdzi, że dojrzały i ukształtowany umysł nie poniesie żadnej istotnej szkody mając do czynienia z takimi grami, jednak umysł i psychika młoda i nieukształtowana, to całkiem co innego! Mówi to głośno, stara się nawet coś w tej sprawie realnie zrobić... Więc lobby producentów gier nie przepada za nim, co tłumaczy wspomniane pogróżki. Rynek gier bowiem, warto pamiętać, jest przeogromny - w Ameryce to na przykład znacznie większy od rynku na hollywodzkie filmy, więc i interesy w niego zaangażowane są odpowiednio znaczne.
Nasz spec od "Zabijalogii" argumentuje jednak, że od roku 1950 w wysoko rozwiniętych krajach zachodu - praktycznie wszystkich! - przestępczość zwiększyła się pięciokrotnie, a sporą część winy za to ponoszą właśnie gry komputerowe interaktywnie promujące przemoc. (Bardzo to nieliberalny i nierynkowy pogląd, wiem, ale, cóż - życie nie jest ani liberalne, ani też rynkowe. Rynkowy liberałom nie pozostaje więc nic innego, niż to co zawsze... Czyli obrzucić przeciwnika epitetami od "neurotyka", przez "socjalistę", po "bolszewika", i powrócić do studiów nad Misesem.)
No dobra, spyta ktoś, jeszcze wciąż nieprzekonany - dlaczego coś aż tak skrajnego, tak trudnego do strawienia dla nowoczesnej, kochającej ludzkość i prawa człowieka duszyczki, jak "Zabijalogia"?! Fakt, my możemy sobie o tych kwestiach nie myśleć i poniekąd chwała tym, którzy nas z takich zmartwień wybawili... Jak długo jeszcze to potrwa, nie wiem, ale na razie faktycznie nie musimy. Jednak armie mają tu problemy.
Na przykład od końca drugiej WŚ wiadomo, że 85% żołnierzy państw zachodnich w istocie celowo NIE strzelało do wroga. A pod koniec wojny byli to przecież praktycznie wyłącznie weterani, prawda? Bardzo długo podawano te liczby w wątpliwość, ale dzisiaj już ich autentyczność nie może być podważana. To jest po prostu fakt! Co gorsza, te liczby wcale się nie poprawiają, mimo że dzisiaj te armie państw zachodnich są praktycznie w całości zawodowe i złożone z ochotników!
W Wietnamie, tak nawiasem, na jednego zabitego Vietconga Amerykanie wystrzeliwali dobrze ponad 50 tys. sztuk amunicji. Fakt, że wtedy był pobór, ale ta proporcja tak czy tak jest niemal nie do uwierzenia. A jednak tak właśnie walczą dziś żołnierze Zachodu! Nie rozwijając więc już dalej tej fascynującej, ale także wysoce niepokojącej kwestii, stwierdzę, że ja osobiście bez trudu rozumiem po co amerykańskiej armii "Zabijalogia" i dlaczego ktoś taki jak Dave Grossmana się tym zajmuje.
I nawet rynkowy liberał powinien się chyba nieco zastanowić, choćby nawet całkiem w zabijanie nie wierzył - przecież ten udający że walczy, czyli udający że pracuje (bo to przecież zawodowiec i ochotnik!) żołnierz, OKRADA WSZYSTKICH PODATNIKÓW! Jeśli bowiem strzelać do wroga nie trzeba, to po co armia? Po co żołnierze? Po co w ogóle to strzelanie? I po co na to płacić podatki?
Dużo by jeszcze dało się o tych sprawach powiedzieć na podstawie tego wywiadu com go ostatnio wysłuchał, ale na zakończenie chciałem o czymś nieco innym, choć też z psychologią walki i Grossmanem związaną. Ta rzecz wydała mi się całkiem fascynująca i chyba nikt z nas tego dotychczas nie kojarzył, ani nie przeczuwał.
Od bardzo dawna intrygował mianowicie wielu dobrze znających realne pole walki niewytłumaczalny fakt: z jednej strony żołnierze całkiem często podają, że nie słyszą własnych strzałów, a słyszą dopiero kiedy np. kule uderzają w ciało nieszczęsnego wroga; z drugiej zaś, kiedy np. policjant musi zastrzelić potrąconego przez samochód psa ze złamanym kręgosłupem, dzwoni mu potem w uszach od huku wystrzału godzinami... Dlaczego tak jest?
Zaczęto te sprawy badać (bo tym właśnie, między innymi, zajmuje się "Zabijalogia"). Skojarzono z tą sprawą niemal równie dziwny fakt, że lew z wiekiem nie głuchnie, mimo że jego własny ryk ma pomiędzy 90 a 110 decybeli, więc teoretycznie naprawdę powinien. No i okazało się, że lew posiada psychiczny mechanizm na moment wyłączający jego słuch...
Właśnie kiedy ryczy, przez co wyraża agresję. W sumie to agresja wyłącza na krótką chwilę jego słuch... I dokładnie tak samo dzieje się z żołnierzami strzelającymi "w gniewie" ("firing in anger", jak to się mówi po angielsku). Natomiast nie dzieje się to wtedy, gdy policjant jest zmuszony wykonać przykry obowiązek skrócenia męki rannego psa, przy czym żadnej agresji oczywiście nie czuje.
Dave Grossman podsumowuje to w ten sposób, że tak samo, jak w ustach posiadamy zarówno kły drapieżnika, jak i siekacze, które mogłyby niemal należeć do królika, tak samo w naszych mózgach mamy układy odpowiadające charakterom obu tych zwierząt. A więc mamy w naszych mózgach zarówno lwa, jak i królika. Inaczej jeszcze to wyrażając: mamy w sobie potencjał by być albo lwem, albo królikiem. Do wyboru!
(Tu nawiasem, nasuwa się tu Robert Ardrey, przekonująco argumentujący za tym, że jesteśmy nie tylko bliskimi krewnymi, roślinożernych w sumie, małp, ale, i to przede wszystkim, drapieżnikami. A przynajmniej tak było zawsze dotychczas, choć niewykluczone, że teraz się to szybko zmienia. Co na pewno zresztą nie skończy się dla nas dobrze.)
To, która z tych naszych potencji się ujawni, zależy w ogromnej mierze od tego, którego z owych układów naszego mózgu dotychczas częściej używaliśmy, który rozwijaliśmy... Jeśli postępujesz jak królik - będziesz coraz bardziej królikiem. Jeśli postępujesz jak lew... Czyż muszę kończyć?
Dla mnie to sprawa dziko fascynująca i masę rzeczy tłumaczy... Nie wszystkie wnioski są przyjemne - cóż "Zabijalogia" to nie łatwy sposób na miły sen, tylko nauka, frontalnie atakująca same podstawy naszej natury i naszej egzystencji... Niektóre z jej wniosków są jednak specjalnie przykre akurat dla Polaka, ale cóż - to nie jej wina, ale jednak chyba nas samych właśnie. Nas, z naszym żałosnym króliczym rozmemłaniem, z naszym zbiorowym tchórzostwem ubranym w zwiewną szatkę "chrześcijańskich i humanistycznych wartości".
Są też jednak z powyższego i mniej przykre, nawet dla Polaka, a do tego być może nawet praktyczniejsze, wnioski. W końcu każdy z nas może w jakimś, niewielkim choćby, zakresie próbować żyć bardziej jak lew samiec alfa, a mniej jak metroseksuallny królik omega i w ogóle nie wiadomo co. Prawda? Na przykład zapisać się od nowego sezonu na jakiś boks albo inne BJJ. A do tego nie dawać za bardzo sobą pomiatać - ani teściowej, ani szefowi (jeśli ktoś takiego ma, bo ja nie mam), ani też Tuskom tego świata.
Jeśli paru z nas się to uda, to w mojej opinii, "Zabijalogia" prof. Grossmana okaże się nauką więcej wartą od całej reszty dzisiejszej psychologii. I w ogóle większości tego, o czym możesz przy porannej kawusi przeczytać na "Naukowej" stronie swej ulubionej gazetki!
==============================
* Army Rangers to najlżejsza piechota w amerykańskiej armii, stosująca zasadniczo metody walki typowe dla partyzantki. Ma piękną historię sięgającą do Amerykańskiej Wojny Wyzwoleńczej i należy do najbardziej cenionych formacji na świecie.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Popilnuj kieliszka na tacy... Czyli Kelus i Niepoprawne Radio PL
Kelus to dla mnie coś całkiem wyjątkowego. I zapewne ludzie, którzy nie słuchali go, jak ja, w czasie solidarnościowej "odnowy", a potem tzw. "stanu wojennego", nigdy nie będą w stanie mego nim zachwytu do końca zrozumieć, ale niech spróbują, bo warto!
Więc kliknąć sobie tu poniżej, a potem po prawej stronie "Muzyka online", a tam "Jan Krzysztof Kelus". (To na początek, bo inne rzeczy też wyglądają tam interesująco.)
Posłuchajcie, dajcie posłuchać krewnym i znajomym, a szczególnie dziatwie i młodzieży. Może, kto wie, coś do nich dotrze, coś ich ruszy...
W każdym razie ja słysząc te piosenki, niektóre po dziesięcioleciach, czuję autentyczne, fizyczne drżenie. Lekkie, ale jednak. No a do tego one znowu wydają mi szokująco aktualne... Ech, ta nasza kurewska polska, ganiająca w kółko i zawsze niemal koszmarna, historia! Fakt, na pociechę mamy Kelusa! ;-)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, sierpnia 04, 2009
Jak się zabezpieczać, czyli Polityczna prezerwatywa
sobota, lipca 18, 2009
Zamiast pisania biężączki będę pożerał własny ogon - wyjdzie na to samo
czwartek, lipca 16, 2009
Lewica ładna i lewica brzydka
Fakt, niektóre aspekty tego, co powszechnie uchodzi za lewicowość, dają się pogodzić z patriotyzmem, ale z pewnością nie to wszystko, co szczerego konserwatystę w lewicowości mierzi. Taka znośna i przyzwoita lewicowość zdaje się wynikać ze zdrowego plebejskiego sceptycyzmu wobec wyższych klas, poczucia solidarności z ludźmi biednymi, ciężko pracującymi i pozbawionymi wpływu na rzeczywistość...
I, jak już rzekłem, nie ma w tym absolutnie nic, co by mogło razić konserwatystę, raczej przeciwnie. Sam Dávila wielokrotnie wyraża sympatię dla tego typu ludzi i tego typu nastawienia, a sporo bardzo szacownych osób - od Orwella po państwo Gwiazdów - nijak nie da się określić inaczej, niż jako uczciwa i sensowna lewica. Na pewno nie jest to bowiem prawicowość i sami zainteresowani by się za taki epitet z pewnością obrazili.
Nie ma coś się więc z nimi bić o słowa i narzucać im przemocą chlubne w naszych, ale nie w ich oczach, epitety. Zgódźmy się, odrzucając jałową scholastykę, że istnieje przyzwoita lewica, oraz lewica paskudna, czyli lewactwo.
Różnica pomiędzy tą przyzwoitą a nami to tylko kwestia rozłożenia akcentów i priorytetów - tak samo zresztą, nawiasem mówiąc, jak różnice pomiędzy rzekomo hiper-prawicowym "liberalnym konserwatystą", a powiedzmy Adamem Michnikiem.
Oczywiście wiem, że "lewica narodowa" to w ustach liberalnych rewizjonistów (tzw. "liberalnych konserwatystów" czy może odwrotnie, nie pamiętam) to konkretnie faszyzm i nazizm, co nie przeszkadza im, zgodnie z powszechna już dziś metodą, rozszerzać tego, w założeniu obraźliwego, epitetu na wszystko, lub niemal wszystko, co im nie pasuje.
Nie o tym w niniejszym poście chciałem dyskutować, ale, odpierając ew. zarzuty i wyjaśniając wątpliwości, stwierdzam, że faszyzm to dla mnie żadna lewica, a nazizm w ogóle nie daje się dyskutować w tych samych kategoriach, co liberalizm, socjaldemokracja, konserwatyzm, czy właśnie faszyzm. To po prostu nie było zjawisko z tej samej kategorii - choćby dlatego, że intelektualnie, jeśli chodzi nam o oryginalne myśli, niemal nie istniało.
Równie dobrze moglibyśmy traktować powiedzmy mongolski komunizm, albo fińską socjaldemokrację, jako ścisły odpowiednik powiedzmy liberalizmu.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Takie tam w sam raz na sezon ogórkowy (albo i nie to)
Jako tło dźwiękowe niezbędne oczywiście byłoby duszoszczipatielnoje gruchanie w wykonaniu obecnego premiera.
* * * * *
To nie jest tak, że ja bym pragnął odesłać liberalizm i wszelkie jego avatary na śmietnik. Ja raczej widzę widzę ich miejsce w intelektualnej przestrzeni wokół trzepaka, a dokładniej pomiędzy trzepakiem i piaskownicą.
* * * * *
Tak jak żaden człowiek i żadna grupa ludzi nie są naprawdę wolni, jeśli nie potrafią swojej wolności bronić, tak samo "rynek" nie może być "wolny", skoro nie potrafi sam się przed zakusami na swoją wolność obronić.
* * * * *
Jednym z absolutnych fundamentów wynikającej z Oświecenia ideologii i światopoglądu (które dla mnie w istocie tożsame są z liberalizmem) jest dualistyczne, manichejskie widzenie społeczeństwa, w którym niemal wszystko jest (faktycznie lub potencjalnie) czystym dobrem, ale zagrożonym i w ciągłej walce z esencją zła - władzą ucieleśnioną przede wszystkim (by nie powiedzieć praktycznie wyłącznie) w państwie. Państwo i w ogóle wszelka władza to dla szczerego liberała po prostu demon, którego trzeba zniszczyć, by osiągnąć raj na ziemi.
Dotyczy to WSZELKICH wynikających z Oświecenia światopoglądów i ideologii! Każda z nich władzę demonizuje i stara się ją unieszkodliwić, choć metody są oczywiście różne: od ignorowania problemu metodą strusia w "czystym" liberaliźmie, po paradoksalną (lub obłudną) wiarę komunizmu, że orgia nieokiełznanej władzy, spoczywającej na odmianę we "właściwych rękach", cały brzydki problem w krótkich abcugach na wieki wieków rozwiąże i zakończy.
Ponieważ wszelkie avatary liberalizmu (do których zaliczam i komunizm, a jakże!) opierają się na stosunkowo b. prostym, mechanicystycznym modelu świata i ludzkiego społeczeństwa, tak złożone zjawiska jak np. rodzina nie dają się umysłom liberałów nijak zrozumieć czy w miarę gładko dopasować do schematów. A przecież właśnie w rodzinie każdy normalny i nie do końca przeżarty liberalnym zidioceniem człowiek widzi, że władza to nie jest, a przynajmniej nie zawsze, to, co sądzą o niej liberały.
W oświeceniowym, liberalnym schemacie władza, jak rzekomo wszyscy ludzie, kieruje się jedynie "zasadą przyjemności", czyli dba o własny interes, nie bacząc na interes innych. Czyli wykorzystuje, gnębi, a w miarę, jak jej na to np. międzynarodowe trybunały pozwolą, masowo morduje i popełnia zbrodnie przeciw ludzkości. Niby jak mogłoby tak nie być, skoro zaakceptujemy liberalny model ludzkiej psychiki i życia społecznego? A tym bardziej, jeśli i tę ideologię potraktujemy tak, jak być traktowana każda ideologia powinna, czyli jako namiastkę czy równoważnik (żeby nie wartościować) religii. Dla Oświecenia i jego dziecięcia liberalizmu władza jest z gruntu i samej swej natury złem, musi więc też zło czynić.
W rodzinie jednak jest tak, że na przykład niemowlę nie ma żadnej władzy i b. niewiele "wolności", Rodzice mają nad nim praktycznie pełną władzę, ale trudno uznać, że dzieje się to jego kosztem i z jego szkodą. Szkoda jednak, wbrew pozorom, jest - szkoda dla "eleganckiego", wszechogarniającego oświeceniowo-liberalnego modelu świata!
To poważna rysa - o wiele poważniejsza od wielu innych, jakie pojawiają się na liberalnym modelu... Rysa która trwa od stuleci, w istocie o wiele dłużej, niż sam liberalizm i post-oświeceniowe prądy. Rysa która sama z siebie szybko nie zniknie!
Wiele innych rys pojawia się na oświeceniowym modelu każdego dnia i z nimi model sobie jakoś radzi. Zamilczając, tworząc wokół nich intelektualne tabu, albo po prostu, coraz częściej, zakaz, poparty groźbą sankcji. Albo też, w poważniejszych, przynajmniej dla panujących nam autorytetów (nie władzy, bo władza jest przecież be!) przypadkach - przez dodanie kolejnego epicyklu.
Prosty i elegancki przez to w swej prostocie oświeceniowy model, podobny dziś już się stał do późnego modelu wszechświata Ptolemeusza - epicykle w epicyklach, w nich epicykle... I tak niemal w nieskończoność, ponieważ wciąż pojawiają się wyjątki, z których niektóre trzeba jednak w modelu jakoś uwzględnić. Więc dostajemy kolejny epicykl. Moim ulubionym jest świecka świętość Jacka Kuronia, ale każdy znajdzie tu coś dla siebie!
Rodzina to jednak zbyt poważny problem, i epicykl, który by ją jakoś odwzorował w ramach miłościwie nam panującego modelu świata, byłby tak wielki, że groziłoby to rozsadzeniem całego modelu. Dlatego też rodzina stanowi dla wszelkich wynikających z Oświecenia światopoglądów z samej swej natury coś diabolicznego, skażonego immanentnym złem...
Coś co nie pasuje do reszty. A ponieważ ten liberalny model nie pełni wcale dla wielu ludzi mniejszej, czy zasadniczo innej roli, niż katolicyzm dla Torquemady, czy powiedzmy wiara w pierzastego węża dla masowo wycinającego ludzkie serca obsydianowym nożem kapłana Azteków, więc rodzina ma u wyznawców Oświecenia - dla mnie tożsamych z liberałami różnych maści i ich mniej lub bardziej zdegenerowanymi kuzynami - łagodnie mówiąc ciężko.
W istocie wygląda to już na niemal frontalne zderzenie, z którego z życiem może wyjść tylko jeden współzawodnik. Słodkie słówka, pokazywanie się przez autorytety oraz ludzi obdarzonych przez nas mandatem na uszczęśliwiania nas i budowanie raju na ziemi w telewizjach w otoczeniu dziatwy - przeważnie sztuk jedna, góra dwie - niczego tu nie zmieniają. To jest walka na śmierć i życie. Żadne środki nie są zbyt radykalne, przynajmniej z jednej strony - tej aktywnej. Jakby ktoś, nawiasem mówiąc, chciał wiedzieć, dlaczego nasze autorytety i ludzie obdarzeni przez nas mandatem tak pokochali homoseksualistów, to niech chwilę pomyśli, teraz może potrafi odkryć prawdę.
To nie ja zresztą pierwszy czy jedyny to odkryłem - bo choćby Aleksander Zinowiew to samo pisał o roli pedałów w menażerii dzisiejszych naprawiaczy świata. Także tych, mniej czy bardziej jawnie, sterowanych z Moskwy, mniej czy bardziej wiernej duchowi Lenina, mniej czy bardziej otwarcie głoszącej światową rewolucję. Także, ale wcale nie wyłącznie!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
sobota, lipca 04, 2009
Triarius o mediach
"Prawicowe media" to oksymoron.
Triarius the Tiger
wtorek, czerwca 16, 2009
Spengler o rynkach finansowych
Dlatego też sporo radości daje mi za każdym razem odkrycie jakiegoś niezbyt wielkiego fragmentu tej genialnej książki, na tyle kompletnego i zamkniętego, że nadaje się do umieszczenia na blogu, z nadzieją, że ten i ów coś z tego zrozumie.
Jakaż więc była moja radość, kiedy wczoraj na stronie 98 drugiego tomu autoryzowanego angielskiego wydania (bo niemieckiego nie znam i w tym akurat przypadku nieco tego żałuję, choć w większości innych nie) znalazłem fragment znakomity - bowiem nie tylko stanowi pewnego rodzaju zamkniętą całość - ale w dodatku hiper-aktualny! Jeśli ktoś się głęboko wczyta, a potem ew. wmyśli, może nawet uznać, że proroczy. Nie zapominajmy, że było to pisane w czasach pierwszej wojny światowej, a wydane po raz pierwszy w roku 1922.
Przekład jest na tyle ścisły, na ile się to dało w miarę szybko zrobić, w sumie tym razem wyszło to nawet całkiem ściśle i dosłownie. Ten plus między akapitami pokazuje, że tam właśnie podzieliłem jeden oryginalny akapit dla poprawienia czytelności w sieci.
Nieznającym Spenglera nawet na tyle, by wiedzieć, że Kultura to wcześniejsza, twórcza i organiczna faza rozwoju "cywilizacji", a Cywilizacja to jej faza późna, mechaniczna, nietwórcza i coraz bardziej schyłkowa - niniejszym to mówię.
Proszę państwa - Oswald Spengler z roku 1922:
[_ _ _ ] Tutaj pojęcie pieniądza osiąga swą pełną abstrakcyjność. Już nie służy wyłącznie rozumieniu ekonomicznych stosunków, ale podporządkowuje wymianę dóbr swej własnej ewolucji. Wartościuje rzeczy, już nie pomiędzy jedną a drugą, ale w odniesieniu do siebie. Jego związek z ziemią i żyjącym z ziemi człowiekiem tak kompletnie zanikł, że w myśli ekonomicznej wiodących miast - "rynków finansowych" - jest on ignorowany. Pieniądz stał się teraz potęgą, a co więcej, potęgą całkowicie intelektualną i jedynie wyrażaną w metalu, którym się posługuje, potęgą, której rzeczywistość rezyduje w świadomości górnej warstwy ekonomicznie aktywnej ludności, potęgą czyniącą ludzi, których dotyczy, tak samo zależnymi od siebie, jak chłop był zależny od gleby. Istnieje myślenie finansowe, tak samo, jak istnieje myślenie matematyczne czy prawne.
Jednak ziemia jest realna i naturalna, pieniądz zaś abstrakcyjny i sztuczny, to zaledwie kategoria - tak samo jak "cnota" w wyobraźni Wieku Oświecenia. Dlatego każda pierwotna, przed-miejska ekonomia zależy od sił kosmicznych i jest nimi skrępowana: od gleby, klimatu, typu człowieka, podczas gdy pieniądz, jako czysta forma stosunków ekonomicznych istniejąca w świadomości, nie jest bardziej ograniczony w swym potencjalnym zakresie przez rzeczywistość, niż wielkości ze świata matematyki czy logiki. Tak, jak żadne obiektywne fakty nie przeszkadzają nam w konstruowaniu tylu nie-euklidesowych geometrii, na ile mamy ochotę, tak samo rozwinięta wielkomiejska ekonomia nie zawiera już żadnych wewnętrznych zapór przed zwiększaniem (ilości) "pieniądza", albo, powiedzmy, przed myśleniem w innych pieniężnych wymiarach.
+
Nie ma to absolutnie nic wspólnego z dostępnością złota, czy jakiegokolwiek rodzaju dóbr istniejących w rzeczywistości. Nie ma takiego standardu, ani takiego rodzaju dóbr, wedle którego dałoby się porównać wartość talentu z okresu Wojen Perskich z wartością egipskiego łupu Pompejusza. Pieniądz stał się, dla człowieka jako ekonomicznego zwierzęcia, formą działania świadomości, nie mającą już żadnego korzenia w Bycie. Taka jest podstawa jego monstrualnej potęgi nad każdą rozpoczynającą się Cywilizacją, która zawsze stanowi bezwarunkową dyktaturę pieniądza, choć przybiera to różne formy w różnych Kulturach. Jest to jednak także przyczyna braku solidności, prowadzącego w końcu do utraty przezeń władzy i znaczenia, tak, że w końcu, jak w czasach Dioklecjana, pieniądz znika z myśli kończącej się Cywilizacji, a pierwotne wartości ziemi na nowo powracają, by zająć należne im miejsce.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, czerwca 09, 2009
Parę luźnych myśli i nawet nieco biężączki na deser
Czasem i to nie jest aż tak proste, jak by się chciało. Częste są sytuacje, kiedy walczą ze sobą siły złożone z odrębnych elementów - na przykład wojsk różnych państw, różnych niezależnych dowódców itd. Może też chodzić o walkę indywidualnych ludzi, kiedy tymi "elementami" są nasi poszczególni przeciwnicy. W polityce mogą to być np. partie.
No i teraz w wojskowej taktyce i strategii, a także w praktyce walki wręcz, stosowane są w tego typu sytuacjach - chodzi o walkę przeciw koalicji - dwa rozwiązania. Jedno to atak najpierw na najsilniejszy element takiej koalicji - zakładając, że po jego unieszkodliwieniu, słabsze elementy koalicji stracą chęć do walki, albo po prostu ich siła nie będzie już wystarczająca, szczególnie, że mogą teraz mieć większe niż przedtem problemy z koordynacją swych działań.
Drugą opcją jest atak najpierw na pomniejszych członków koalicji, zniszczenie ich, albo zniechęcenie do dalszej walki, potem zaś, kiedy siły zostaną zmienione bardziej na naszą korzyść - wzięcie się za główny element koalicji w nadziei jego pokonania.
W walkach tzw. ulicznych, mając naprzeciw siebie kilku przeciwników, z reguły należy znienacka (na ile to możliwe), zaatakować przywódcę (którego w takich sytuacjach na ogół łatwo rozpoznać). Jeśli to się uda, cała grupa dość często się rozprasza, traci ochotę do walki... Przynajmniej na tyle, że uda nam się uciec. Albo też stanowi w każdym razie mniejsze zagrożenie, niż grupa zintegrowana wokół przywódcy.
W sztuce wojennej także tego typu sytuacje i tego typu rozwiązania są liczne, można sobie bez trudu je odnaleźć w opisach bitew i kampanii.
To była dygresja, długa i mam nadzieję, że komuś się do czegoś może przydać. Wracając do głównego tematu, o co mi tutaj chodzi? Chodzi mi o to, że w polityce, jeśli nasz wróg ma do czynienia z wieloma TEORETYCZNIE przeciwnikami, to z jego zachowania widać, których z nich uznaje za groźnych dla siebie, których zaś nie.
Tutaj sytuacja nie jest dokładnie taka jak na wojnie czy w ulicznej bójce, ponieważ będąca u władzy partia - powiedzmy sobie to wreszcie, że o tym sobie tutaj konkretnie najbardziej rozmawiamy - MOŻE jednocześnie atakować różnych przeciwników. Czego w praktyce w ulicznej bójce się nie da robić, a na wojnie raczej się tego unika i to się robić przeważnie też daje.
Jeśli więc taka partia atakuje tylko jednego ze swych potencjalnych przeciwników - a więc tylko jedną partię spomiędzy całej opozycji - oznacza to, że pozostałych, z takich czy innych względów, nie uznaje za groźnych czy niewygodnych dla siebie przeciwników.
Co z tego wynika w praktyce? Wynika to, że jeśli np. jakaś Platforma "Obywatelska", ze wszystkich pozornie i werbalnie opozycyjnych partii, atakuje (opluwa, szykanuje, bije na ulicy itp. itd.) tylko JEDNĄ partię, oznacza to, że to WŁAŚNIE TA partia stanowi dla niej zagrożenie, przeciwnika, politycznego wroga.
Jeśli więc my nie znosimy jakiejś "Obywatelskiej" Platformy, to kogo powinniśmy w krytycznych momentach - na przykład w wyborach - wspierać, że spytam? No to właśnie. Na drugi raz należałoby takie rzeczy lepiej przemyśleć i zrozumieć!
* * * * *
Gesty Rejtana może mają i swoje miejsce w arsenale ludzkich zachowań, ale stosowane kiedy jeszcze towarzysze prowadzą walkę na śmierć i życie. stają się obrzydliwe.
* * * * *
Polityka to nie jest "realizowanie wartości". Polityka to nie jest nawet "walka o zrealizowanie swoich wartości". Polityka to jest walka o możliwość realizowania własnych wartości! Co oznacza walkę o podmiotowość, czyli po prostu o władzę - o władzę nad samym sobą i o władzę nad innymi, na tyle, na ile jest nam to konieczne do realizacji naszych wartości.
Jeśli przegramy, albo jeśli z podjęcia tej walki w ogóle zrezygnujemy, z pewnością znajdzie się ktoś inny, kto nam swoje wartości narzuci. Staniemy się obiektem, na którym będzie swe wartości realizował, albo nawet służącym mu do tego mimowolnym narzędziem. Jak długo żyjemy wśród ludzi zawsze ktoś będzie narzucał swą wolę i swoje wartości innym.
Słowo "wartości" może mylić, może usypiać, może uspokajać... Jednak warto pamiętać, że kiedy np. Tamerlan budował piramidę ze 100 tys. czaszek wymordowanych mieszkańców Bagdadu, kiedy Pol Pot czy Stalin milionami mordowali "przedstawicieli klas skazanych przez historię" - oni także realizowali SWOJE wartości. Jeśli psychopata nas morduje - bo mu się nie podobamy, bo mu się świat nie podoba, albo dlatego, że mu się podoba zabrać nam zegarek i 20 zł... To to też jest realizowanie przez niego pewnych wartości. On po prostu ma inaczej je poukładane i jeśli mu nie przeszkodzimy, to je zrealizuje kosztem naszych. Proste?
Tak więc od polityki - w tym najszerszym i przedstawionym tutaj sensie - po prostu nie ma ucieczki! I albo godzimy się na to co z nami zrobią inni, albo też musimy walczyć, byśmy to my decydowali o losie naszym i pewnej liczby innych ludzi.
* * * * *
A teraz obiecana biężączka...
Wypowiedzi niektórych "prawicowych" blogerów, jak Rybitzky czy rw1990, uważam za pedalskie, podłe, a w dodatku - jeśli ci panowie naprawdę są prawicą, nie zaś piątką kolumną, w co zaczynam lekko wątpić - po prostu samobójczo głupie.
Lewizna i platfuseria cynicznie wykorzystała "maltretowane" przez PiS pielęgniarki; rabina, na którego ktoś krzywo śmiał spojrzeć; złodziejkę Sawicką; i niewinną-kak-lelija samobójczynię Blidę - tutaj zaś "prawica", zamiast walić we wroga w znacznie lepszej i etycznie czystszej sytuacji, zachowuje się jak platformiana agentura i ma masę "wątpliwości".
Tym bardziej - a takie sprawy nie są bez znaczenia! - że ta pani jest o niebo ładniejsza i wygląda na o niebo sympatyczniejszą od tamtych upiornych babsztyli. Nie mówiąc już, że przejrzała na oczy i, mimo nagonki na PiS godnej nazistowskiego Der Sturmera, zrobiła coś, na co spora część naszej "prawicy" pewnie by się nie zdobyła.
Naprawdę nie rozumiem, uważam to za obrzydliwe i szkodliwe dla nas jak cholera. Dla tych panów też to moim zdaniem powinno się okazać bolesne. Choć, znając naszą tolerancyjną i politycznie poprawną, otwartą na wszelkie poglądy, "prawicę", z pewnością się nie okaże.
* * * * *
Dla mnie PiS to nie wielka miłość, to nie idealna partia - to jedynie noga, moja i polskich patriotów różnych przekonań, w drzwiach realnej polityki. Ni mniej, ni więcej. Ale to jednak, mimo wszystko, bardzo dużo.
Zgoda, ta realna (mówię o realnej realnej, nie o wygłupach w nazwach niektórych sekt) polityka jest dzisiaj wyjątkowo wprost obrzydliwa - pełna kłamstw, manipulacji, lizania tyłków różnym wstrętnym ludziom, nie mówiąc już o całowaniu płowowłosych dziatek. Jednak to ona właśnie wpływa na nasze życie i wpłynie na życie naszych ew. wnuków. Na nasze piękne, szlachetne, jedynie i niepowtarzalne życie - czy tego chcemy, czy nie. Więc albo będziemy się starać, by wpływała w jak najlepszy sposób, lub przynajmniej najmniej szkodliwy, albo też godzimy się na to, co nam zaserwują.
PiS to noga w drzwiach, a ja sto razy wolę mieć w tych drzwiach nogę, niż całkiem nic. I tak się akurat zabawnie składa, że wolę także mieć w drzwiach nogę, niż głowę, serce, czy powiedzmy (excusez le mot) jaja. Jaki z tego wniosek na następne wybory?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
... powodu do kwiczenia z radości jednak nie widzę
poniedziałek, czerwca 08, 2009
Wcale nie wyszło aż tak źle...
Wzięło udział w tej imprezie z grubsza 25% rodaków. Na różne orjoobrzydliwości głosowała w przybliżeniu połowa. Czyli w sumie z 13% całości narodu dało głos na te różne Platformy, SLD'y i ZSL'e (obecnie chodzące pod ukradzioną nazwą PSL). Wiem, takie argumenty już słyszeliście i wiecie, że prawidłowa i politycznie poprawna odpowiedź na to brzmi: "głosowali ci, którym zależy, ci co nie głosowali nie mają potem prawa narzekać!" O ile z pierwszą częścią daje się w wielu wypadkach zgodzić, to druga jest ewidentnym propagandowym kłamstwem.
Jednak nie o taki argument mi chodzi, a o całkiem inny. Otóż jest tak, i chyba każdy się z tym zgodzi, że każdy dosłownie ojroentuzjasta musiał czuć przemożną chęć zagłosowania w tych wyborach... i zagłosowania słusznie! W końcu ojroentuzjaście te wybory się podobają, bo podoba mu się Unia, podoba mu się ten tam Parlament Ojropejski... Nie ma sposobu, żeby taki ktoś w owym głosowaniu dostrzegał coś głupiego, wrednego, czy - broń Panie Boże i Hansie Potteringu! - parodię demokracji i mamienie ciemnego luda. Po prostu takiego dysonansu poznawczego żadna ludzka, czy nawet leminga, psychika nie strawi.
Całkiem inaczej było z ludźmi, którzy za Unią nie przepadają. Każdy z nich musiał czuć sporą chęć by owe wybory zignorować, by zademonstrować swój sprzeciw, albo po prostu to, że nie jest durnym, ojroentuzjastycznym, zmanipulowanym lemingiem z wielkiego miasta. Każdy z takich ludzi miał w swej duszy, mówiąc językiem fizyki, tego typu składową. Trudno sobie po prostu wyobrazić, by mogło być inaczej. U wielu argumenty za pójściem na wybory przeważyły, ale miały z czym powalczyć.
Wiem o tym, bo sam długo zamierzałem na te ojrowybory nie iść. To samo dotyczy np. Iwony Jareckiej, którą sam długo, po mojej własnej zmianie decyzji, musiałem przekonywać by poszła. O ile pamiętam, Jacek Jarecki też początkowo nie chciał iść, choć sam dość wcześnie zdanie zmienił. Tych przyjaciół pamiętam, ale pamiętam też, że wielu innych ludzi miało podobne dylematy.
Zwróćcie proszę uwagę, że owe przybliżone 13% ojroentuzjastów, którzy w dodatku dostatecznie kochają którąś z tych obrzydliwych partii, by iść i na nią zagłosować, odpowiada dokładnie tej liczbie, która, zgodnie z tym, co dwa miesiące temu podawały media, miała zamiar wziąć udział w tych wyborach. Wygląda to nieco tak, jakby szczerzy ojroentuzjaści od razu wiedzieli, że pójdą na wybory, a nie lubiący Unii musieli się przez te dwa miesiące do tego z trudem przekonywać. Oczywiście z pewnością nie jest to ścisłe, ale w grubym przybliżeniu tak właśnie pewnie było, a liczby pasują do siebie wprost przepięknie.
Cóż więc otrzymujemy z powyższego rozumowania? Że w III RP jest 13% gorliwych orjoentuzjastów jednocześnie kibicujących jednej z ojroentuzjastycznych partii na tyle, by wziąć dupę w troki i na nią zagłosować. Jasne, że i 13% ojroentuzjastów to o 13% za dużo, jednak nie żyjemy w raju, więc z taką ilością daje się jakoś pogodzić.
No a cóż mamy po naszej stronie? Jakieś tam pewnie pod 10% ludzi, którzy przezwyciężyli niechęć do Ojrounii i zagłosowali na PiS. Ci ludzie na pewno nie są ojroentuzjastami, bo w takim przypadku byliby za Platformą (a ich drobna część za jakąś inną ojroentuzjastyczną partią). I ci ludzie, mimo poczucia, że uczestniczą w żałosnej farsie zaaranżowanej przez unijnych macherów, przezwyciężyli obrzydzenie i zagłosowali jak trzeba. Czy to sukces? Well, tak bym nie powiedział, to by była przesada.
Przegrane wybory, choćby miały tylko symboliczne znaczenie, sukcesem nijak być nie mogą. To co Platforma - a raczej jej sponsorzy i mocodawcy za jej pośrednictwem i za jej parawanem - robią z naszym krajem, to koszmar i... (Tutaj proszę sobie wpisać naprawdę mocne słowa, ja nie chcę rzucać miażdżącymi oskarżeniami czy groźbami, nie mająć żadnych możliwości zadziałania w tych sprawach w realu.)
Podsumowując, sukces Platformy i innych ojroobrzydliwców, gotowych Polskę oddać w pacht brukselskim biurokratom i niemieckim imperialistom za poklepanie po plecach, wydaje mi się w sumie mało imponujący. Z naszej więc strony, automatycznie niejako, nie jest to jakaś druzgocąca porażka. Jednak cudownie nie było i tą naszą stroną w aspekcie wczorajszych ojrowyborów chciałbym się - Deo volente (i jeśli mi się będzie chciało) - zająć w ew. następnym tekście.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
niedziela, czerwca 07, 2009
Ze skarbnicy najcelniejszych złotych myśli
I zagłosował, jak Pan Bóg przykazał, na PiS.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
niedziela, maja 31, 2009
Jakiego koloru masz futrzaka?
Dobrze, że mi to media powiedziały, bo, jako człek starej daty, sam bym na to nie wpadł. W końcu słysząc to dictum nasze prababcie by z pewnością umarły, nasze babcie by zemdlały, nasze mamy poczuwałyby się do obowiązku dania nam po pysku (choć niekoniecznie byłoby to zgodne z melodią ich serca), a moje koleżanki ze szkoły, też bardzo dawno temu, fakt, by się zaczerwieniły. (Choć futrzaka by raczej, mimo to, wyjęły, bowiem było się ślicznym chłopięciem i miało się u bab powodzenie. To były czasy! Nie ma jak PRL!)
Niezgłębiona dusza kobiety i sposoby na jej usidlenie to jedno, ale dla spenglerysty takiego jak ja, równie ważne są spenglerystyczne rozważania i rzucanie takich zjawisk na maksymalnie rozległe tło, by wyniuchać historyczne trendy i wymacać przyszłość. Tak więc, pilnie czekając na okazję do wykorzystania, zacząłem sobie umilać czas historiozoficznymi und politycznymi rozważaniami.
No bo ten futrzak to jest nieco bardziej skomplikowana sprawa, niż człowiek w mrok dziejów już odchodzący mógłby przypuścić. Na tym filmiku ten facet mówi "jakiego koloru masz futrzaka?", a dziewczyna... Nawet nie to, żeby odpowiedziała "jestem dokładnie ogolona!" - to by jeszcze sytuacji radykalnie nie zmieniało, śmiechu i tak byłaby co niemiara i chodzenie jak w banku. Rzecz w tym, że ona tam wyjmuje takie małe coś z ekranikiem, na którym żyją sobie, wirtualnie, takie wirtualne stworki. I te stworki, jak wynika z filmiku, odpowiadają na pytania.
Te pytania można sobie samemu tam ustawić, a potem wysyła się takiego specjalnego SMS'a, i futrzak odpowiada. Na przykład, jak się domyślam, pytanie mogłoby brzmieć - czemu nie? - "na jaką partię głosować?" Albo - czemu nie? - "czy prezydent Karnowski z Sopotu to porządny facet?" I tak dalej. No bo w końcu dlaczego takich pytań akurat miałoby nie być? Nie, jasne, pytania o to, czy z Felkiem mam chodzić, a z Marleną się przyjaźnić, też mogą być. Co ja w ogóle opowiadam?
Przecież dokładnie tego typu pytania proponuje inny reklamodawca - a może właśnie ten sam, w każdym razie reklama jest inna - zadawać SMS'ami, aby otrzymać na nie autorytatywne odpowiedzi. Jak i odpowiedzi na pytanie "czy muszę się przed wakacjami odchudzać?"
Pomyślmy tylko - niektórzy przynajmniej reklamodawcy wydają już spore pieniądze oferując młodzieży (bo w końcu to do niej adresowane) tego typu usługi! I młodzież będzie SMS'em podawać temu usługodawcy imię swoje oraz imię kogoś drugiego, płacąc za tę usługę parę groszy, aby otrzymać autorytatywną odpowiedź, czy do siebie z tym kimś pasują! A przecież usługodawca nie zna ani tego, kto SMS wysyła, ani też tej drugiej osoby, z którą ona, ta pierwsza, ma albo nie ma chodzić, albo i się ożenić, czemu nie?
Jak się o tym nieco pomyśli, to człek zaczyna się nieco dziwić. W przekonaniu jakichś biznesludzi wystarczająco znaczna część naszej dzisiejszej młodzieży zapłaci za tego typu usługę i zapewne jakoś tam będzie się otrzymaną odpowiedzią kierować. Co najmniej tak, jak wielu ludzi kieruje się od dawna gazetowymi horoskopami, jednak horoskopy są zazwyczaj dość długie i pokrętne, unikają b. konkretnych zaleceń, tutaj zaś mamy mieć ostro postawione pytania typu: "Czy mam za Donka wyjść, czy też wywalić go z mego życia na mordę?" To co najmniej kolejny krok w tym samym kierunku. (Jaki to kierunek? Spengler sporo mówi o "drugiej religijności" w schyłkowym okresie każdej cywilizacji. Ja to widzę właśnie w tych kategoriach.)
No dobra, a jak to się wszystko przekłada na politykę i naszą wspólną przyszłość? Podałem tu już przed chwilą, wprawdzie tylko jako wymyślony przykład, pytania o to jak głosować. Jednak na podobnie rzetelnych i racjonalnych informacjach oparte rady są już ludziom udzielane właśnie w sprawach politycznych. Niemało ostatnio pisano na blogach o stronce, firmowanej przez masę ludzi z kręgu Gazety Koszernej, gdzie umieszczono test politycznych przekonań, który sugeruje na jaką partię powinniśmy głosować w najbliższych ojrowyborach. Test ten, nie tylko ewidentnie pozbawiony jest naukowych podstaw, ale po prostu łże i niemal nie sposób otrzymać tam rady, że z naszymi przekonaniami powinniśmy głosować na PiS.
Jest więc w tego rodzaju sprawach - a przede wszystkim w tego rodzaju mentalności, jaką zdaje się mieć coraz więcej ludzi, i nad jakiej produkcją zdają się pracować z iście stachanowskim zapałem masy ludzi (i stworzeń człekopodobnych)... Tutaj ukłony dla obecnej minister edukacji, ale ona przecież nie jest jedyna, po prostu rzuca się w oczy, bo ma najokrąglejszy łeb i wygląda wyjątkowo śmiesznie.
W ogóle ten "człowiek masowy", sterowany przez media, całkowicie obojętny na własną wolność polityczną, brzydzący się polityką, a jednak dość łatwo dający się podszczuć do politycznych działań... To dziwaczne dla ludzi nieco starszej daty stworzenie, którego wokół niestety coraz więcej, stanowi niesamowitą wprost glebę dla różnych politycznych działań, i to takich, których skutki mogą o wiele przekroczyć skutki wszystkiego, z czym mamy w tej chwili na codzień.
Weźmy taką dyskusję, która się jakiś czas temu wywiązała - dyskusję nad głosowaniem przez internet. (Choć dyskusja to o wiele za dużo powiedziane, bo dyskusji nad tą propozycją Partii Postępu w istocie niemal nie było.) Mówiono o tym różne rzeczy, przytaczano różne argumenty - także przeciw - jednak ja osobiście nie spotkałem argumentu, że przecież wtedy obywatele nie będą mieli tak naprawdę kontroli nad liczeniem głosów, ani też gwarancji, że władza nie dowie się, jak kto z nich głosował.
Te rzeczy już współczesnego "obywatela" widocznie nie interesują, a ludzie mający obowiązek takie sprawy poruszać także z jakiegoś powodu uważali, by to było ważne! Powszechnie, jak rozumiem, uznano, że bardziej istotne będzie analizowanie na ile internauci zostali obrażeni stwierdzeniem, iż "będą głosować po piwku i w gaciach" (czy jak to tam było sformułowane)!
No tom sobie już nieco na te współczesne czasy i współczesną młodzież ponarzekał, jak starzy ludzie czynili od wieków, a teraz na odmianę nieco naukowości. Otóż w b. fajnej książce "Życie codzienne Etrusków", którą teraz (obok piętnastu innych oczywiście) czytam, znalazłem taki oto fragment. Nie ma on cienia związku z tym, o czym usiłowałem tu powiedzieć, ale z jakichś niejasnych względów wydaje mi się być niezłą literacką klamrą na zakończenie tego wpisu. Brzmi to tak:
A oto również ciekawy szczegół dotyczący hodowli świń, która w Etrurii, jak i w Galii Przedalpejskiej, prowadzona była na wielką skalę. [ _ _ _ ] A ponieważ u Etrusków muzyka towarzyszyła prawie wszystkim zajęciom, wyćwiczyli świnie, by szły za pasterzem na głos trąby' inaczej niż u Greków, którzy, jak pisze Polibiusz, pędzili je przed sobą. I historyk grecki opisuje ogromne stada ciągnące wzdłuż brzegów Morza Tyrreńskiego, które prowadzi świniopas, idący w pewnej odległości przed nimi i grający od czasu do czasu na trąbie, której tony były dobrze znane zwierzętom i nie pozwalały im zgubić się na jakimś zakręcie lub wmieszać w stado sąsiednie. Warron dodaje, mówiąc również o edukacji prosiąt, że hodowca musi je bardzo wcześnie przyzwyczaić omnia ut faciant bucinam*.Naprawdę nie wiem, dlaczego wydaje mi się to taką adekwatną klamrą, choć może gdyby tu były nie trąby, tylko np. SMS'y, albo inne Szkło Kontaktowe, a świnie gdyby zastąpić... Choćby świnkami morskimi... Albo może... Może na przykład, czemu nie? - lemingami? Może wtedy nabrałoby to nieco sensu, naprawdę nie wiem.
Acha, jeszcze drobne uzupełnienie: jeśli komuś ten sielski obrazek prosiąt podążających za ich ukochanym pastuchem przygrywąjacym na trąbce wydał się aż nazbyt sielski i słodki, uzupełnię, cytując jeszcze jedno zdanie: "Venter Faliscus, czyli flaczki na sposób Falisków, uchodziły za wyśmienite". Chodzi tu, horribile dictu, o flaczki z owych tam muzykalnych i posłusznych prosiąt, a więc nie było to wszystko, aż tak bezinteresowne i słodkie jak byśmy wszyscy pragnęli, jak byśmy oczekiwali...
Na pociechę jednak warto pamiętać, że po pierwsze było to bardzo dawno, kiedy ludzie nie byli jeszcze przesiąknięci wszystkimi tymi wzniosłymi wartościami, co dzisiaj... (Nie doceniacie obywatelu postępu ludzkości, jaki się przez te ponad dwa tysiące lat dokonał! Mandat!) A po drugie, to w przecież i tak nie ma z niczym żadnego związku - bo to też było z mojej strony wyłącznie popisywanie się erudycją i ucieczka od szarej, choć tak przecież w sumie szczęśliwej, liberalnej rzeczywistości.
-------------------------
* Żeby wszystko robiły na dźwięk trąby.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.