piątek, sierpnia 15, 2008

Mały podręcznik partyzantki miejskiej - egzekucje i porwania

Robiłem ostatnio porządki w różnych starych książkach i papierach, skutkiem czego znalazłem parę interesujących rzeczy. Na przykład pierwszych kilkadziesiąt stron "Mein Kampf" po szwedzku, które były lekturą obowiązkową na historii idei w Uppsali. Albo mój własny krótki uppsats na temat Spenglera, z tej samej historii idei. Muszę go w wolnej chwili przeczytać, ciekaw jestem czy z perspektywy dwóch kolejnych pełnych lektur tej książki, kilkunastu minionych lat, i mimo mego ówczesnego braku znajomości schyłkowego koszmarku, jakim jest III RP - byłem już wtedy w stanie napisać na ten temat cokolwiek interesującego.

Najbardziej chyba jednak do przedstawienia na tym blogu wydała mi się inna rzecz, którą właśnie po latach odszukałem. Ma to 110 stron, jest niewielką książeczką w miękkiej oprawie, nazywa się Liten handbok för stadsgerilla, co się na nasze tłumaczy jako "Mały podręcznik partyzantki miejskiej". Autor Carols Marighella. Wydane zostało to w Sztokholmie, konkretnie przez "GIDLUNDS FÖRLAG" ("förlag" to wydawnictwo), w roku 1970, wydrukowane w Finlandii. Do tłumaczenia dumnie przyznaje się Latinamerikakommittén, czyli "Komitet latynoamerykański". Cena 5 koron, co nawet wtedy było niewiele, choć tam takie książki są faktycznie tanie. Nakładu nie podają, szkoda, choć i tak pewnie bym nie wierzył.

O autorze czytamy na tylnej stronie okładki, że: "poległ jesienią roku 1969 w walce przeciw brutalnej dyktaturze wojskowej w Brazylii." Po czym dalej dowiadujemy się, że: "Ta książka podsumowuje strategię i taktykę, którą Marighella rozwinął i przy pomocy której zebrał brazylijskie grupy rewolucyjne do wspólnego zbrojnego oporu".

No dobra, sporo już wiemy, teraz przydałby się jakiś fragment samej książki. Przetłumaczę więc niewielki fragment, i to absolutnie jak najściślej. Niech będzie powiedzmy ten ze strony 88 i następnej:


Egzekucje

Egzekucje to uśmiercanie północnoamerykańskiego szpiega, jednego z agentów dyktatury, jednego z policyjnych katów, faszystę w rządzie, winnego przestępstw wobec patriotów, kogoś kto sypie, kogoś kto wydaje innych, agenta policji albo któregoś z policyjnych prowokatorów.

Ci, co z własnej inicjatywy idą do policji aby wydać i oskarżyć kogoś, som podają im wątki i informacje, także muszą zostać straceni przez partyzantkę miejską.

Egzekucja jest tajną akcją przy udziale jak najmniejszej ilości uczestników ze strony partyzantki miejskiej. W wielu przypadkach wystarcza, by egzekucji dokonał nieznany, pojedynczy i cierpliwy strzelec wyborowy, działający z pełną dyskrecją i zimną krwią.


Porwania

Porwania polegają na złapaniu agenta policji, północnoamerykańskiego szpiega, osobowości politycznej, albo znanego i niebezpiecznego wroga rewolucji, oraz przetrzymywaniu go w sekretnym miejscu.

Porwań dokonuje się w celu wymiany lub uwolnienia rewolucyjnych towarzyszy, albo aby zmusić dyktaturę wojskową do zaniechania tortur w więzieniach.

Porwania osób znanych ze swej działalności artystycznej, sportowej, albo innych o wybitnych talentach, i które nie wyrażały żadnych poglądów politycznych, może być sposobem na dokonanie propagandy dla rewolucyjnych i patriotycznych celów partyzantki miejskiej. Pod warunkiem jednak, że porwanie dokonane zostało w bardzo specjalnych warunkach, zaś akcja została dokonana w sposób budzący sympatię i akceptowany przez lud.

Porwania Północnych Amerykanów osiadłych w Brazylii, albo ją odwiedzających, jest formą protestu przeciw wtrącaniu się przez imperializm USA i jego dominację w naszym kraju.

*

No to na razie tyle. Może kiedyś przetłumaczę więcej z tej uroczej książeczki, którą sobie niegdyś kupiłem w uppsalskim antykwariacie blisko słynnej uniwersyteckiej biblioteki Carolina Rediviva (gdzie jest m.in. zrabowana w czasie potopu w Polsce "Srebrna Biblia").

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Wdowa Eulalia i mózg wieloryba w pikantnym sosie

Mam pomysł na tekst... Mam pomysł na tekst, który byłby filozoficzną przypowiastką... Mam pomysł na tekst, który byłby filozoficzną przypowiastką, a do tego byłby ucieszny...

Mam pomysł na tekst o jednej pani, co kupiła w hipermarkecie mózg wieloryba na kolację, ale przez pomyłkę stworzyła golema... Stworzyła golema mózgowego. Miała bowiem w lodówce mózg swego niedawno zmarłego męża... (Była bowiem wdową, bidulka!) I się pomyliła... I omal nie zjadła mózgu swojego męża! Ale na szczęście nie, ufff! Blisko było!

No i jak zabrała się do tego mózgu, żeby go przyrządzić na tę swoją wdowią, samotną kolację, to się okazało, że ten mózg ożył... Bo sos działa jak elektrolit... Mózg zaczął dawać znaki życia, a po podłączeniu go do drukarki... Ach, to naprawdę bardzo skomplikowany splot wydarzeń, jak do tego doszło... W każdym razie ten mózg zaczął się ze swoją byłą żoną komunikować... (I nie tylko SWOJĄ byłą żoną, mózgu znaczy, bo także i innych członków tego pana, co miał ten mózg. Kiedy żył.)

I po wstępnych uprzejmościach, plus pewnej ilości beztreściowego gadania, jak to z dawno niewidzianym znajomym... A żona, nawet wdowa, to przecież więcej niż znajomy! Chyba że rozwiedziona - wtedy to mniej. I poprosił ten mózg, żeby go podłączyć do także do internetu, a nie tylko do drukarki. Żeby miał jakieś informacje ze świata... Bowiem oczek, uszek, noska już nie miał, ani żadnych innych organów zmysłów - wszystkie zostały skremowane, tylko ten mózg niepocieszona wdowa sobie zachowała.

No i mógłbym potem opowiedzieć... A sam jestem tego bardzo ciekaw co by to było, bo jeszcze tego do końca nie wiem... Opowiedzieć, jaki to pogląd na świat ma ten mózg... Czym on się różni od poglądów tego pana, kiedy jeszcze nie był skremowany, kiedy miał i oczki, i uszki. I kuśkę nawet miał, a wdowę to czasem cieszyło, ale często wręcz przeciwnie... Co zresztą nie ma wiele wspólnego z moim zasadniczym tematem... No więc całą tę filozofię tego mózgu w tym sosie mógłbym opowiedzieć... Z naciskiem na poglądy ideolo, bo to taki blog przecież. I polityczne poglądy też, w szerokim sensie rozumiane.

No ale po co właściwie? Czy to cokolwiek w realu zmieni? Czy to jest w ogóle komukolwiek do czegokolwiek potrzebne? (I nie mówcie mi, że Putina by to ucieszyło. Jako dowód normalizacji w Polszy, czy czegoś tam. Bo to dla mnie żadna absolutnie zachęta!) Musiałbym zresztą wymyślić tej pani jakieś fajne nazwisko, takie ucieszne... Bo na imię dałbym jej pewnie Eulalia. Albo jakoś. Żeby było uciesznie.

Mógłbym ogłosić, że jeśli rozlegnie się powiedzmy... sto donośnych i pełnych zapału głosów wzywających mnie do wykonania tego ambitnego zadania... To ja to napiszę. Ale tylu ludzi tego bloga w ogóle nie czyta, więc jestem bezpieczny. Nie muszę pisać. Zresztą zawsze mogę rzec, iż zostawiam ten temat następnej cywilizacji (czy raczej spenglerycznie mówiąc Kulturze). Może kiedyś jej syny wygrzebią skądsiś ten szkic, ten zarys, tę wiązkę elektronów... I stworzą z tego swoją własną epopeję.

A więc Eulalio (czy jak tam masz na imię) o nieznanym nazwisku... Od niedawna wdowo, na emeryturze, choć całkiem jeszcze niczego sobie... Mieszkająca samotnie i lubiąca na kolację mózgi wielorybów w pikantnych sosach - NA RAZIE DAJ MI SPOKÓJ!

(Wy zaś, P.T. Czytelnicy - jeśli istniejecie - nie próbujcie mnie nawet pytać, o kim myślałem, kiedy ten pomysł z poglądami na świat wyjętego z lodówki mózgu podlanego sosem przyszedł mi po raz pierwszy do głowy! I tak nie powiem!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 14, 2008

Polska, Żydzi, historia - spojrzenie z zewnątrz

Jedną z książek które bardzo cenię (i w dodatku szczęśliwie posiadam) jest "The Evolution of Man and Society" ("Ewolucja człowieka i społeczeństwa"), napisana przez brytyjskiego profesora biologii (botanika i genetyka, ale tacy ludzie naprawdę kiedyś miewali znakomite ogólne wykształcenie!) C.D. Darlingtona i wydana w roku 1969. (A więc w latach '60, tak jak książki Ardreya. Potem już widać nastąpiła totalna kontrofensywa leberalnej "nauki" i totalna kampania przemilczania. Nie da się ukryć, że był to sukces.) Wbrew temu, co może sugerować tytuł, nie jest to rzecz o powstaniu naszego gatunku, a w każdym razie w naprawdę niewielkim stopniu. Jest to książka o historii, pisana z bardzo niezwykłej biologicznej perspektywy.

Nie, nie ma tu niczego, co by można uczciwie określić mianem "rasizmu" - raczej wprost przeciwnie. Tylko trzeba coś w ogóle kojarzyć i wykazać minimum intelektualnej przyzwoitości, bo reagując po prostu na słowa kluczowe, łatwo daje się wszędzie wyczytać cokolwiek. Oczywiście lewizna "rasistę" potrafi zrobić z każdego, kogo nie lubi, podobnie jak "faszystę". I tak "skrajnie rasistowskie poglądy" ma Spengler - facet, który do rasy w powszechnie rozumianym znaczeniu przywiązuje znaczenie mniejsze od niemal każdego, z pewnością także np. od Michnika.

No, tośmy już swoje postępowe sumienie uspokoili, teraz jedziemy dalej... Przedstawiałem już chyba na tym blogu krótki fragment omawianej tu książki Darlingtona - ten, w którym błyskotliwie na dwóch stronach tekstu przedstawia on genezę amerykańsko-sycylijskiej mafii. Udowadniając przy tym, że i tu ma znaczenie biologia i kwestie "rasy" - tyle że nie rasy w obiegowym znaczeniu, a "mikro ras", o których traktuje książka. Można sobie tego poszukać, powinno gdzieś tu być, choć może jeszcze nie miało tagów, więc znaleźć będzie trudniej.

No i chyba przedstawiłem kiedyś, cholernie dawno temu, tę sprawę mafii w "Najwyższym Czasie!", choć tego nie jestem już teraz całkiem pewien. Teraz mi się zresztą przypomniało, że kiedyś streściłem w niewielu słowach także wywody Darlingtona na temat roli eunuchów w historii. A także chyba o roli kazirodztwa. To naprawdę fascynująca książka, mówię to całkowicie serio!

Ponieważ dobrze jest czasem spojrzeć na siebie oczyma obcych. I to nawet jeśli informacje autora na nasz temat są, jak nierzadko, niepełne i miejscami wprost fałszywe. Z drugiej strony, nie ma niestety pewności, że wszystko co my wiemy o naszej przeszłości, jest całkowicie prawdziwe, sporo jest w tym także naszej nacjonalistycznej propagandy i pokrzepiania serc.. Co może jest niezbędne dla ludu, ale dla jego potencjalnej elity już niekoniecznie.

W każdym razie przetłumaczę tu teraz krótki fragment z książki Darlingtona traktujący o historii Polski i aszkenazyjskich Żydach. Rozbiłem to na krótsze akapity (dla czytelności na ekranie), oraz dodałem własne przypisy.
Oto ten fragment:


Żydzi którzy zostali wypędzeni z Anglii, Francji i Zachodniej Europy w trzynastym wieku, skorzystali z ówczesnych nieszczęść Wschodniej Europy. W środku wieku tatarscy najeźdźcy spustoszyli i spalili drewniane osady i miasta Polski. Rycerze teutońscy* przywrócili chrześcijańską i stabilną władzę, ale między niepiśmiennymi, mówiącymi po słowiańsku chłopami, oraz równie niepiśmiennymi mówiącymi po niemiecku władcami i protektorami, nie istniały zadowalające środki komunikacji.

Nie istniała klasa profesjonalistów, ludzi piśmiennych czy znających się na technice, która by organizowała, administrowała i ogólne dbała o całość. Zaproszono zachodnich mieszkańców miast jako kolonistów, by przybyli i wypełnili luki, by wybudowali miasta z cegły w miejscu poprzednich drewnianych osad. Do samego tylko Krakowa przybył strumień Niemców i Holendrów, Flamandów i Walonów, "Gallów" i Włochów, Węgrów i Morawian, a także kilku Szkotów. Z nimi zaś przybyli Żydzi. Najpierw byli to uciekinierzy z portów Adriatyku.

W sto lat później Kazimierz Wielki (który sam wziął sobie, kochał i być może nawrócił żydowską kochankę) udzielił królewskich gwarancji Żydom, ci zaś przybyli w większej ilości. Nazywali oni siebie Aszkenazim, co po hebrajsku oznacza Niemców.

Rzadko od czasów Aleksandra istniała taka wyraźna formacja, w której miejski lud jednej rasy byłby umieszczony w wiejskich obszarach zamieszkanych przez inną rasę, oraz rządzony przez kastę wojskową trzeciej rasy.** Każda z tych ras mówiła innym językiem. Gdzie indziej Żydzi mówili językiem klasy rządzącej, tutaj jednak germańscy władcy byli w ogromnej mniejszości wobec mówiących językiem słowiańskich pańszczyźnianych chłopów***.

Stworzyli więc nowy język, który nazywali, i który my nazywmy, jiddisz. Był to dialekt dolnoniemiecki z Doliny Renu, przyprawiony aramejskim z Talmudu rabinów, oraz tu i ówdzie polskim, gdzie było to konieczne. Był jednak niepisany - język niepiśmiennego ludu, którego językiem nauki był hebrajski. Dopiero po roku 1792 ten lud pomyślał o zapisaniu swej literatury. Wraz z podziałem królestwa polskiego pomiędzy Prusy, Austrię i Rosję, dawna polityczna struktura, na której budowali mówiący jiddisz Żydzi, znikła.

Żydzi, z których brała się większość klas profesjonalistów w Polsce, znaleźli się, zamiast wobec swych polskich patronów lub przyjaciół, twarzą w twarz z nieznanymi i wrogimi rządami. Rząd austriacki mógł jeszcze do roku 1907 rozwiązać małżeństwa pomiędzy chrześcijanami a żydami****, jako nielegalne. Rząd rosyjski, w niestałym sojuszu z ortodoksyjnym kościołem, znajdował niemal jedyne pole porozumienia ze swoim ludem właśnie w traktowaniu Żydów. Zamykał*****, dręczył, wypędzał i masakrował żydowską ludność na zaanektowanych terytoriach podczas i po podziale Polski.

Skutkiem tych nowych prześladowań była emigracja Żydów z Polski - najpierw na południe na Węgry i do Rumunii, potem zaś na zachód do Niemiec, Anglii czy Stanów Zjednoczonych. Najowocniejszą z tych nowych emigracji była ta, która ich zawiodła do Holandii.


* * * * *


* Czytaj "krzyżacy".

** Wkurza mnie to potężnie, bo ten pogląd zdaje się być przyjmowany całkiem powszechnie przez zachodnich historyków - nawet tak jednoznacznie historyków i tak znaczących jak np. William McNeill. Ze wszystkiego co wiem, Polska nie była nigdy rządzona przez jakąś kastę rycerzy pochodzenia germańskiego czy skandynawskiego. Co innego mieszczaństwo, ale to całkiem inna rzecz. A jednak zachód zdaje się uważac coś całkiem przeciwnego.

Chyba, że mnie ktoś naprawdę potężnie oszukał i, mimo zainteresowania historią przez większą część stulecia, nie zorientowałem się jeszcze w tym oszustwie. Ale wątpię, szczerze. Po prostu, jak mi się zdaje, ci autorzy wyolbrzymiają i mieszają jakieś mgliste przypuszczenia na temat początku państwa Polskiego - wyobrażając sobie, że musiało tu nastąpić coś w rodzaju założenia państwa przez Szwedów na Rusi, tylko my byliśmy zbyt barbarzyńscy, by to zapamiętać czy zapisać - plus informacje na temat państwa krzyżackiego.

Cóż, musimy sobie opisane tu zjawisko uświadomić, a potem ew. zastanowić się co z tym zrobić.
Jednak nie chciałbym stworzyć wrażenia, że Darlington (czy McNeill zresztą) po prostu bredzą na wszelkie tematy. Wręcz przeciwnie!

*** Jak w pysk strzelił: serfs. Nie da się tego inaczej przetłumaczyć.

**** W oryginale oba te słowa: "chrześcijanie" i "żydzi" są pisane z dużej. Ale tutaj chodzi o religię, więc napisałem zgodnie z utartą konwencją "żydzi" z małej, jako że wyraźnie chodzi o religię.

***** W gettach - z całą pewnością o to chodzi.



triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 10, 2008

Refleks szachisty, odgrzewane kotlety... czyli Tuś po raz drugi

Zaraz po tych ostatnich nieszczęsnych wyborach napisałem wierszyk dla dzieci, a właściwie całą zabawę dla przedszkolaków, którą teraz lekko zaadaptuję i będzie jak znalazł. Właściwie nie całkiem jak znalazł, bo to o tydzień spóźniona biężączka, wszyscy poważni ludzie zajmują się zresztą Gruzją, a ja tu taką głupotę, nieaktualną i błahą...

Ale skoro nawet dzisiejszy "Wprost" w swym mailowym serwisie jeszcze o tym wspomina, co co mi tam! Więc ta zabawa dla przedszkolaków wyglądała jakoś tak:

Wszystkie dzieci chodzą tu i tam, pilnie czegoś szukając i śpiewają przy tym...

Martwi nas dziś cuś -
Gdzie się podział Tuś?
Szukam, patrzę - nie ma Tusia!
Może uciekł, może siusia?
Teraz Tuś się pojawia, a wszystkie dzieci chwytają się za rączki i tańczą wokół niego radośnie, wołając:

Tuś mi Tusiu, Tuś!
I to był ten stary, oryginalny wariant. W nowym wszystko jest jak poprzednio, ale po pierwszej zwrotce pojawia się - tym razem w drzwiach a nie nie-wiadomo-skąd - wytęskniony Tuś i wyciąga w stronę Pani Przedszkolanki sporą butelkę ze złotawym płynem. Po owym radosnym i chóralnym "Tuś mi Tusiu, Tuś!", Pani Przedszkolanka pyta:

No i co kochane dzieci? Gdzie był nasz Tuś? Co Tuś robił?
a dzieci chórem:

Siusiał do buteleczki!

(Brawa, kurtyna, znowu brawa... i znowu... i gromkie okrzyki "bis"... Czyli po prostu chciałem powiedzieć, że to już koniec.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 01, 2008

Krótka historia świata od jego stworzenia do Borrella i dalej

Dlaczego ekonomia jest taka ważna? Dlaczego wpływa na wszystko i decyduje o wszystkim? Dlaczego akurat ona? Co za trywialne pytanie, prawda? Każdy w miarę myślący uczeń liceum odpowie. (Przynajmniej jeszcze chwilowo, bo za lat dziesięć będzie umiał tylko elokwentnie wytłumaczyć dlaczego kocha Ojrounię. Zaś za lat 15 zrobi to już nawet nie w rodzimym języku, tylko w jakimś nowym, ojropejskim volapüku.)

Cóż nam zatem odpowie ten przemądry licealista? Że "w końcu żeby cokolwiek, trzeba mieć odpowiednie zasoby, żeby zaś mieć zasoby, trzeba produkować, wymieniać..." Tak nam odpowie, taki będzie ogólny tenor jego wypowiedzi. Coś w tym oczywiście jest, nawet sporo, choć na marginesie pozostaje jednak masa spraw: więzi rodzinie i plemienne, niechęci osobiste i międzygrupowe, seks, religia, sztuka i poezja...

Można to oczywiście próbować interpretować w tych samych ekonomicznych kategoriach - to właśnie robi klasyczny marksizm, ten od George'a Lucacsa i Małej Historii WKP(b). Można to też ignorować, mrugając niejako do słuchacza/czytelnika okiem, dając mu do zrozumienia, że I TO dałoby się ekonomicznie wytłumaczyć, ale akurat zajmujemy się ważniejszymi sprawami. To naprawdę przepiękna intelektualna tradycja, ciągnąca się od Oświecenia. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Można jednak, choć fakt, że idzie to pod włos całej tej wielkiej intelektualnej tradycji, spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony. Otóż może jest tak, że ekonomia służy do wyjaśniania wszystkiego - przynajmniej w historii i życiu społecznym - po prostu dlatego, że daje się stosunkowo łatwo ująć racjonalnym umysłem. Takim działającym algorytmicznie, niczym komputer, operującym pojęciami i logicznymi operacjami, wyciągającym logiczne wnioski z założeń.

Ujmując sprawę inaczej: jest stosunkowo nietrudno stworzyć sobie taki umysłowy model realnej ekonomii, jakoś tam do ekonomicznej rzeczywistości przystający i swymi "mackami" dotykający innych aspektów życia. W końcu wszystko się jakoś z ekonomią wiąże, co do tego nie ma wątpliwości. Zresztą wszystko w historii i życiu społecznym się ze sobą wiąże, więc nie jest to nawet żadne epokowe odkrycie.

Oczywiście to, jak ten model przystaje do realnego życia, to już inna sprawa. Można by też, i należałoby z pewnością, naświetlić kwestię istotnych różnic pomiędzy newtonowskim modelem wszechświata - który stał się inspiracją (co najmniej!) dla Woltera i potem całego Oświecenia (które nam się, jak źle przetrawiony obiad, odbija do dzisiaj) - a tym, co oni "na jego podstawie" stworzyli. I co do dziś daje "naukowe podstawy", oraz po prostu czelność, różnym naprawiaczom świata, do tego nieszczęsnego świata naprawiania. Ale to już, Deo volente, innym razem.

Uznałem, że całą tę kwestię warto tu poruszyć, ponieważ ostatnio się na te tematy sporo zastanawiałem i całkiem niedawno olśniła mnie pewna związana z tym myśl. Otóż, wbrew temu, co się powszechnie uważa, ustrój polityczny zdaje się mieć znacznie wyraźniejszy związek ze sprawami militarnymi, niż z ekonomią! Jasne, liberalizm nie da się zasadniczo oddzielić od demokracji, bo to dwie strony tego samego zjawiska. (Czysto angielskiego, nawiasem mówiąc, jak to dobitnie wykazuje Spengler, a tylko bez wielkiego sukcesu zaszczepionego w innych krajach, nie będącymi wyspami, i skutkiem tego nie potrafiącymi w tym samym stopniu uciec od polityki zagranicznej. Fascynująca sprawa, ale, Deo volente, też na inny raz.)

Feudalizm też da się w dużej mierze sprowadzić do czynników ekonomicznych. Tutaj nawet ortodoksyjni marksiści nieprzesadnie bredzą. Zresztą zapewne dlatego, że z ekonomią było w tamtych warunkach na tyle cienko, że decydowała ona o sporej ilości istotnych spraw, po prostu z konieczności. Najpierw trzeba było mieć coś do zjedzenia, paszę dla koni i jakieś mordercze narzędzie - potem dopiero można było dokonywać podbojów czy fundować rotundowe kościoły z apsydami.

Jednak inne epoki przedstawiają już odmienny obraz i dość trudno jest sprowadzić je do działania "niewidzialnej ręki rynku" w jakiejkolwiek postaci. Choćby bardzo zawoalowanej. A na tym w końcu opiera się cała ta oświeceniowa wizja społeczeństwa i historii. No więc weźmy na warsztat (nie ma jak ekonomiczna terminologia!) ustroje polityczne.

Pierwotne grupy plemienne i taka luźna "demokracja"... Daje się to całkiem łatwo pogodzić i wytłumaczyć: każdy sprawny, zdolny do walki mężczyzna był cenny, a więc i "ustrój polityczny" mieli taki, by to uwzględnić. Gdyby tak nie było, byliby niezadowoleni, spoistość grupy by ucierpiała... Oczywiście tutaj nie tylko aspekt "militarny" wydaje się ważny, bo np. sprawa polowania także. (Z tym, że polowanie daje się traktować jako działalność "paramilitarna".)

Neolityczne wioski - w sumie podobnie. Wczesne państwa, jak te w Sumerze czy Babilonii... Tutaj rolnicy i rzemieślnicy tyrali, mobilizowani byli jedynie w momentach wyjątkowo krytycznych, a i tak wartość bojową przedstawiali sobą niewielką. Siłę zbrojną stanowiły stosunkowo elitarne, stosunkowo niewielkie siły zbrojne, karne i zdyscyplinowane. Ustrój polityczny - zamordyzm z silnym zabarwieniem religijnym, czyli między monarchią a teokracją. Nie był to całkowity absolutyzm, choćby dlatego, że zbrojna ręka władzy miała problemy z dotarciem na miejsce.

Miała problemy nawet z dowiedzeniem się o tym, że ktoś coś knuje czy się ma ochotę zbuntować. Stąd terror, kiedy już się autorytet państwa zaangażowało, ale brak kontroli, kiedy jeszcze nie. I tak niewielu było ludzi, którzy by nie musieli cały czas tyrać ze zgiętym grzbietem, a więc mieliby czas i energię na jakieś knucie czy ambitne plany.

Epoka brązu... Wyjątkowo fascynujący okres! Tutaj ekonomia, oczywiście i jak zwykle, odgrywa swoją rolę. Zawsze w końcu ją odgrywa. Ale i tu także bezpośrednio zdaje się oddziaływać aspekt militarny. Mamy więc masy ludu, przygiętych do ziemi i posługujących się drewnianym oraz kamiennymi narzędziami... Trzeba bowiem pamiętać, że brąz był rzadki i niezwykle drogi! Dlatego przede wszystkim, że wymagał cyny, ta zaś występuje w stosunkowo nielicznych miejscach, w dodatku dość odległych od centrów ówczesnej kultury. (To oczywista sprawa dla ludzi mających styczność z prehistorią, ale może nie każdy inteligentny licealista to dzisiaj wie, więc mówię.)

Mamy więc tych rolników grzebiących w ziemi i mamy wyposażoną w broń z kosztownego brązu arystokrację. W dodatku szybko zaczyna ona jeździć rydwanami - bardzo wyrafinowanymi pojazdami, proszę mi łaskawie uwierzyć! No i walczyć z nich. Do tego łuki kompozytowe - także wymagające b. wyrafinowanej technologii. I cała ta arystokratyczna,  rycerska kultura, włączając w to inne aspekty technologiczne, których było całkiem sporo.

Potem mamy wiek żelaza i cały ten system się załamuje. Mamy "ludy morza", mamy Hyksosów, mamy wojnę trojańską... A potem mamy tzw. okres "geometryczny" i w ogóle "ciemne wieki" w klasycznej historii. Broń się demokratyzuje, bo żelazo jest bez porównania łatwiej dostępne, kiedy już opanuje się technologię jego produkcji. Rydwany zaś mogły być straszną bronią wobec spędzonej pod przymusem zbieraniny... A nawet wobec zbieraniny broniącej swego domu, ale niewyszkolonej i pokręconej reumatyzmem... Ale przecież jako broń dalekiego zasięgu, strategiczna, rydwan był dość niewydolny.

Nie było wiele dobrych dróg, a teren np. Grecji całkiem się do dalekich rydwanowych rajdów nie nadaje. Wojna epoki brązu dość szybko musiała się przekształcić w wyrafinowaną, elegancką wojaczkę z udziałem traktujących się z szacunkiem, równych sobie rycerzy. Niemal coś w rodzaju brutalniejszego turnieju. (Co w sumie widać w Iliadzie, która, choć pochodzi z o wiele późniejszejszych czasów, odnosi się do schyłku właśnie epoki brązu.)

A więc mamy to wytworne rycerskie społeczeństwo, a tu nagle wkracza nam na plac zgraja dobrze uzbrojonych kmiotów, którym nie imponują już nasze rydwany. Ludowa piechota wygrywa z arystokratyczną szarżą uzbrojonych w łuki lekkich pojazdów - mamy chaos, okres przypominający epokę wikingów, ale w sumie b. demokratyczny, pomiędzy równymi oczywiście. Ci co nie potrafili lub nie chcieli walczyć, zostawali niewolnikami. (Jak zawsze.)

Ateny to b. sławny przypadek, ukochany zresztą od tysiącleci przez różnych mędrków. Oficjalna wersja głosi, że oni tam coś w łebkach swoich skojarzyli i stworzyli sobie taką namiastkę demokracji. Demokracja ta była o tyle niepełna i niedoskonała, że nie zawierała elementu judeo-chrześcijańskiego. Oczywiście z akcentem na judeo, bo to jest przecież to, co stanowi o postępie, humanitaryźmie i w ogóle wszelkiej cudowności. Przenikając wszystko jak jakiś świecki Duch Święty, ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą. Jak by mogły nie?!) Można by to fajnie rozwinąć i by należało, ale to także, Deo volente, w przyszłości.

W sumie jednak każdy kto coś więcej o starożytnych Atenach wie, musi zauważyć, iż tamta demokracja nie wynikała ze światłych chęci takiego starożytnego Borrella, który się nazywał Perykles, tylko z dość oczywistych faktów i zjawisk. W ogromnej mierze właśnie militarnych. System arystokratyczny, czyli oligarchiczny, opierał się na hoplitach - formacji w której służyli zamożni obywatele.

Choćby dlatego, że hoplici musieli sami się wyekwipować, byli zaś w dużym stopniu uzbrojeni i opancerzeni brązem, ten zaś był nadal kosztowny. Plus szkolenie, plus odpowiednie morale (nie mylić z moralnością!). W sumie służba wojskowa stanowiła zaszczyt i przywilej, co zresztą nie jest wcale w historii rzadkie. No to i system był arystokratyczny.

Kiedy jednak decydującego znaczenia nabrała flota, a w niej potrzebne były masy wioślarzy... Grecy zaś używali jako wioślarzy wolnych obywateli, przynajmniej z reguły... Wtedy zaczynają się tendencje demokratyczne, które często zwyciężają. Czy to w postaci "autentycznej" demokracji - oczywiście z masą demagogów (bo inaczej się nie da), ale z ludem mającym zdecydowanie dużo do gadania; albo też w postaci rządów tyranów, popieranych przez lud (!), przeciw starej arystokracji.

Pod względem militarnym, obok wioślarzy i floty, nie bez znaczenia jest też wzrost roli lekkich oddziałów piechoty. Aby się wyposażyć w procę (nie taką na gumę, tylko taką jak miał Dawid na Goliata), naprawdę nie trzeba być bogatym. A by się nieźle wyszkolić, wystarczy paść owce i umilać sobie czas strzelaniem do celu. (Choć to raczej w sumie rzucanie, niż strzelanie. Wiem, bo sam z procą eksperymentowałem, a nawet chciałem o niej pisać doktorat.) Albo odganianiem wilków, co ma także aspekt b. praktyczny. Są na to udokumentowane przykłady nawet z dzisiejszej Turcji.

Tutaj przeskoczymy epoki, może kiedyś (Deo itd.) to nadrobimy. (Przede wszystkim przeskakujemy fascynującą, ale też skomplikowaną, kwestię Rzymu, oraz niemal równie fascynującą i niewiele mniej skomplikowaną kwestię królestw hellenistycznych. I one jednak dobrze przystają do naszkicowanego tutaj schematu.) W każdym razie potraktujemy je b. skrótowo. A więc mamy system feudalny i rycerstwo. Potem mamy armaty - b. kosztowne, ale straszna broń wobec murów rycerskich zamków! - i wzrost państwowego centralizmu.

Potem państwa w stylu osiemnastowiecznym, jak Prusy Wielkiego Fryca, a tam nieliczne zawodowe armie (choć u Fryca w większości z przymusowego poboru - w sumie wieloletnia służba, obowiązkowa, ale tylko dla części możliwych rekrutów, plus sporo wojsk najemnych, coś jak wcześniej szwedzkie armie Gustawa Adolfa czy Karola XII), manewrujące jak po szachownicy... I pełny państwowy zamordyzm, przynajmniej w zamierzeniach, bo środki komunikacji i przekazu informacji trochę za tym szczytnym ideałem nie nadążały.

Armia też nie opierała się przecież na jakimś patriotyźmie czy woli walki, tylko na brutalnej dyscyplinie - po prostu terrorze. I to samo w "cywilnym" społeczeństwie. Które miało tyrać, by król miał na swoją armię, a poza tym morda w kubeł! Co najwyżej pograć wieczorem na wiolonczeli na towarzyskim spotkaniu.

Potem mamy milionowe armie rewolucyjne i napoleońskie. Co musiało, jak nas uczy cała ta wcześniejsza analiza, doprowadzić do wzrostu demokracji. Oczywiście demokracja to abstrakcyjne pojęcie, przeważnie, albo i zawsze, ktoś tym manipuluje. Ale jednak kiedy mu się nie uda, jest marnie. Przeważnie do władzy dorywa się ktoś inny, dający większe nadzieje, że mu się uda. To znaczy tak bywało, bo z demokracją się obecnie żegnamy.

Częściowo już się zresztą pożegnaliśmy, ponieważ po ostatniej wojnie milionowe armie odchodzą w zmierzch, zastępowane przez armie zawodowe... Zaś zasadniczą linią obrony dla najbardziej rozwiniętych państw zachodu stały się rakiety dalekiego zasięgu. Jaki to ma związek z systemem politycznym tych krajów? Wydaje mi się, iż taki, że systemy rakietowe są pod kontrolą ekspertów - ktoś musi je projektować, planować sposób ich użycia, przewidywać kto i kiedy ma nacisnąć czerwony guzik... Ludowi nic do tego, byłoby to zresztą absurdem, gdyby miało być inaczej. I co mamy w systemie politycznym tych krajów, że spytam?

Mogę też, na marginesie niejako, spytać czy jest zatem cokolwiek dziwnego w fakcie, że wszelkie leberały, łącznie z Guru Korwinem, tak elokwentnie i z takim przekonaniem przemawiają za w pełni zawodową armią, zwalczając niczym najgorszą zarazę wszelką ideę armii narodowej z poboru? Dla mnie nie ma! I jeszcze bardziej na marginesie mogę dodać, że właśnie te brednie (czy gorzej - kłamstwa) na temat całkiem podstawowych spraw militarnych były tym, co otworzyło mi oczy na istotę i skutki działalności Korwina.

To była dygresja, wracajmy do naszych baranów. Sorry, do naszych rakiet. Co mamy? Prawnik na prawniku, przepis na przepisie. Prawda? Demokracja to już nie realizacja woli większości, tylko odpowiednie stosowanie mądrych przepisów, wydanych przez "przedstawicieli ludu". Jakoś tam przez ten lud wybranych, ale bez żartów - każdy wie, jak to w praktyce wygląda. No a jakie te przepisy? Jeden mniej zrozumiały, bardziej mętny od drugiego... Zgoda?

Nie da się uniknąć refleksji, że o to właśnie chodzi. O to najbardziej! Żeby normalny człowiek, tzw. "obywatel", siedział cicho i nie zabierał głosu. Nie peszył swym głosem certyfikowanych ekspertów. Od ich stosowania, przepisów znaczy, od ich egzegezy, są uczeni w piśmie. Ludowi wara! Jest analogia? Moim zdaniem bardzo wyraźna. Wewnętrzna polityka tych krajów dokładnie odzwierciedla ich system obrony: wszystko zaszyfrowane, a na ew. wrogów miażdżąca w założeniu techniczna nawała żelastwa i materiałów wybuchowych.

Strategia odstraszania krótko mówiąc, choć szyfrowanie wszystkiego co istotne wydaje mi się co najmniej tak samo ważne. A kiedy ktoś państwu naprawdę podpadnie, to wszędzie - dzięki międzynarodowym umowom i międzynarodowym naciskom - sięgnie go zemsta... To takie prawne rakiety balistyczne. (No, nie całkiem wszędzie, bo przestępcy należący do Lepszej Rasy mogą się zawsze skutecznie ukryć w Ziemi Świętej Świeckiej. Ale to już stosunkowo uboczna sprawa wobec zasadniczego wątku naszego wywodu.)

A że nigdy nie może się obyć bez wzniosłych haseł, bez mantr skutecznie usypiających korę i sumienie późnego, wielkomiejskiego leminga... (Wykształconego, ale oczywiście nie na tyle, by miał się swym wulgarnym rozumem porywać na zrozumienie obowiązującego Prawa. Od tego są przecież Rabini. Sorry - Eksperci!) Tak więc hasło i sztandar "Demokracji" - które to hasło ten czy ów bezczelny prostak mógłby jednak próbować w porywach chamstwa interpretować... I mogło by mu wyjść, że to na przykład "władza ludu"...

I co by było? Więc to hasło zastępowane jest przez "Prawa Człowieka". Tutaj już nie ma cienia ryzyka, że ktokolwiek spoza grupy certyfikowanych rabinów zdobędzie poklask lemingów własną interpretacją tematu! (Zresztą prawica, czyli ludzie względnie wciąż zdrowi psychicznie, samym tym pojęciem się po prostu brzydzi. I słusznie!) Zaś wyspecjalizowani w tym akurat Eksperci noszą nazwę "Autorytetów", to tak na marginesie. Nie ma więc cienia ryzyka, że ktoś spoza tego doborowego grona mógłby to interpretować. Gdyby próbował, każdy przytomny leming od razu wie, że to przejaw schizofrenii bezobjawowej.

To ostatnie pojęcie nie zostało jeszcze wprawdzie oficjalnie w Medycynie przyjęte, Medycyna bowiem nie nadąża za Prawem w dążeniu do Postępu, jednak to się po prostu wie, a Medycyna w końcu też zaległości nadrobi. Bo czyż już na wielu frontach ich ładnie nie nadrobiła? W Medycynie, przy społeczeństwie tak doszczętnie spacyfikowanym jak obecnie, naprawdę jest potężna siła! Siła która łatwo poruszy z posad bryłę świata. Zapamiętajcie moje słowa! (Jeśli oczywiście wcześniej się wami nie zajmą gorliwi sanitariusze i świadomi swych obowiązków lekarze.)

Kiedyś więc na Zachodzie była "Demokracja", na Wschodzie zaś "Walka O Pokój"... Której nikt oczywiście nie ośmieliłby się samodzielnie interpretować, bez pozwolenia z wiadomo skąd. No to teraz mamy "Demokrację", która z dnia na dzień coraz bardziej ma być rozumiana jako "Prawa Człowieka". Co oznaczają "Prawa Człowieka"? Każdy nastojaszczij Człowiek oczywiście wie, że oznaczają dokładnie to, co sobie Światła i Miłująca Ludzkość Władza życzy, i co wyraża ustami Autorytetów. Jeśli tego nie rozumiesz, to nie jesteś Człowiek! A jeśli nie jesteś też szympans ani gibbon, no to przykro mi bracie, ale... Sam wiesz - takie są Nieuniknione Prawa Historii!

No dobra. To by była całkiem niezła puenta, jak sądzę, ale ja mam jeszcze coś lepszego... W całkiem ostatnich czasach zagrożenie dla rozwiniętych państw zachodu w dużej mierze przeniosło się z rakietowego, termojądrowego ataku, na atak terrorystyczny. Przy czym metod ściśle technicznych jest do wyboru skolko ugodno. Jak się przed tym te państwa zabezpieczają? Na kim spoczywa odpowiedzialność?

Zdziwiłbym się, gdyby czytelnik, który do tego miejsca ze zrozumieniem doczytał, odpowiedział jakoś zdecydowanie inaczej, niż TAJNE SŁUŻBY. Mamy więc wszechobecne, z każdym dniem bardziej wszechobecne, kamery... Mamy więc wszechobecne podsłuchy, grzebanie po prywatnych komputerach... Czytanie prywatnych mailów... Krótko mówiąc mamy coraz powszechniejszą inwigilację. Istny raj dla różnych szpiegów i szpicli. (Nie wypowiadam się w tej chwili na temat tego, na ile jest to konieczne a na ile nie, oraz kto za ten stan odpowiada. Zresztą o tym już parę razy mówiłem, można poszukać.)

Z czego wynika, jeśli oczywiście cały ten wywód ma cień sensu, że obecnie decydującej roli politycznej nabierają ci właśnie szpicle i szpiedzy, agenci i tajniacy - innymi słowy tajne służby. W Polsce dość trudno to ocenić, bo i za PRL'u miały sporo do powiedzenia, choć między '56 a Jaruzelskim to jednak chyba Partia administrowała tą prowincją sowieckiego imperium, a ubecja jej, z większą czy mniejszą ochotą, służyła. (Zaś wojskowa razwiedka, przynajmniej do Jaruzelskiego, realizowała przede wszystkim bezpośrednie rozkazy z Moskwy, więc też nie rządziła.) Jednak na tzw. Zachodzie bardzo bym się zdziwił, gdyby przewidywane tutaj przeze mnie zjawisko nie miało miejsca. W takim zaś razie nasz (nieszczęsny) kraj znalazł się wreszcie na samym froncie postępu, wow! (Co robią chóry starców? Każdy już wie, prawda?)

Że zaś nie dostrzegam żadnej realnej możliwości, by szybko zmienił się układ militarnych zagrożeń wobec Zachodu i jego militarny system (bo traktujemy tutaj wszelkie agentury jako integralną część tego systemu) - nie widzę też możliwości, by coś ten wzrost roli przeróżnych tajniaków mogło zatrzymać. No i oczywiście nie jest tak, by to rakietowo-talmudyczne, możliwe do zrozumienia i należytego zinterpretowania jedynie przez uczonych w piśmie z państwowym (?) certyfikatem, "Prawo" nie miało i tutaj ogromnego znaczenia. To "Prawo" i działania tych wszystkich szpicli pasują do siebie w istocie jak płaszcz z podszewką, jak dwa kawałki układanki, jak Villon i Gruba Małgośka ("w bordelu kędy mamy zacne leże").

Jakie kto sobie z tego chce wyciągnąć wnioski, to już jego sprawa, ale zachęcałbym do przemyślenia całego problemu, który wydaje mi się intelektualnie interesujący, a do tego wynikają zeń dość konkretne przewidywania na przyszłość, także tę całkiem niedaleką.

No a poza tym, narzuca się z tego naturalny wniosek, że to jednak sprawy militarne mają znaczenie o wiele większe od tego, jakie im się obecnie stara przypisywać. I że to Wojna - w takiej czy innej formie, choćby to było szpiclowanie własnego społeczeństwa - nie zaś Pokój (a co to w ogóle jest ten "Pokój"? jeśli nie z kuchnią i łazienką, znaczy) to stan na tym ziemskim łez padole niejako "naturalny", a więc, że wszelkie takie przydługie "Pokoje", jak ten obecny co go mamy w Europie, muszą się kiedyś skończyć. I niewykluczone, że im były dłuższe i bardziej Pokojowe, tym radykalniej.

No i jeszcze jeden wniosek - że im bardziej spacyfikowane społeczeństwo, tym bardziej z reguły zniewolone. Trudno wprawdzie we wszystkich przypadkach dokładnie rozstrzygnąć co przyczyną, co zaś skutkiem, nie ulega jednak wątpliwości, iż tych każdy z nielicznych znanych z historii przypadków realnej demokracji - a więc suwerenności ludu - zawsze szedł w parze z masową, obywatelską armią. (W USTABILIZOWANYM społeczeństwie, bo nie mówimy teraz o Dzikim Zachodzie czy równie Dzikich Polach. Problem anarchii zostawiamy sobie ew. na zaś. [Dopisane po latach])

Szwajcarskie kantony też są na to przykładem, jak też jednak i kolonialna Północna Ameryka, kozaczyzna, pirackie wspólnoty Mórz Południowych, czy "maszerujące polis" z "Anabasis" Ksenofonta. (Po prostu nie zawsze ściśle biorąc "armia", zawsze jednak zdolni do walki obywatele...  No, niech już będzie "lud".)

W końcu to nie mniej lub bardziej paternalistyczne obyczaje, czy nawet tych obyczajów brutalność, przesądzają o istnieniu czy nieistnieniu demokracji - a równość szans na awans oraz stosunek między elitami (które zawsze jakieś istnieją) i większością tych, których (z jakichś uzasadnionych względów) się uznaje za wolnych i politycznie pełnoprawnych obywateli. (Których musi być oczywiście dość znaczny procent, jeśli mamy poważnie mówić o demokracji, choć akurat występowanie niewolnictwa, dotyczącego określonych klas osób, dość łatwo się z demokracją daje, jak widać z historii, pogodzić.)

I to by było na razie na tyle. Dzięki za uwagę!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 31, 2008

Rynek i jego niedostatki (plus różne takie osobiste wątpia)

Jakoś mnie ostatnio zniesmaczyło blogowanie, zarówno czytanie, jak i pisanie. W końcu co z tego wynika? Jak ja to rozumiem, każda myśl nie prowadząca do jakiegoś działania jest z definicji kulawa i chora. Tak to jest z naszą psychiką - tak ona po prostu działa. To samo ze słowem: słowa muszą coś realnie zmieniać, choćby bardzo pośrednio, ale jednak. Bez tego jest to jałowe bicie piany. (I proszę mi nie mówić, że teksty w stylu: "A cija to nuzia? A jakie śliczne mamy dzisiaj pończoszki! No a gdzie one się kończą, zaraz sprawdzimy. Pozwoli panna Halinka?", nic nie zmieniają. One właśnie zmieniają całkiem sporo. Żeby tak dużo zmieniało nasze pisanie!)

Myśl może więc prowadzić do słów, które z kolei prowadzą do działań, powodujących realne zmiany... Albo też myśli, bez pośrednictwa słów, prowadzą do działań, które prowadzą do zmian... Ale nasze pisanie? Będące i początkiem, i końcem naszych działań? Czy to nie kolejny przykład upadku naszych czasów, a z nimi nas samych? Jesteśmy "prawicą", dość dobrze wiemy co naszym wrogiem, co zagrożeniem... Wielu z nas dość precyzyjnie potrafi określić w jaką stronę zmierza ten świat. I dotrze tam - albo w jakieś jeszcze gorsze miejsce - jeśli ktoś mu w tym nie przeszkodzi.

A kto ma przeszkodzić, że spytam? Lewactwo? Leberałowie? Lemingi? (Niechby i wielkomiejskie, młode i kształcune że hej!? Tak przy okazji - mamy fajne określenie na wroga, to już coś. Nasz wróg to Trzy L. Z tym, że chodzi tu o zjawisko Lemingozy - nie o poszczególne Lemingi jako istoty.) Niestety, ta sprawa spada na nasze barki. Albo po prostu nie zostanie załatwiona, świat zaś dalej sobie podryfuje w tym kierunku, w którym całkiem wyraźnie zmierza.

Co nam pozostaje? A kim ja jestem, żeby ludziom mówić, co mają robić? Mówię za siebie (a Zemke nadstawia ucha). Albo nic nie mówię, gdyby ktoś naprawdę chciał wiedzieć, co akurat ja na ten temat sądzę, to napisałem już przez dwa lata tyle, że powinno to być dość jasne. O ile ktoś zada sobie trud przeczytania. Ze zrozumieniem i uwagą. Trudno tego oczywiście od ludzi oczekiwać, ale w takim razie po co w ogóle pisać? Przecież tutaj nie są jakieś hiper-bieżące analizy, a kawałki napisane rok temu na ogół mają tę samą wartość teraz, jaką miały wtedy, te obecne będą miały tę samą wartość (czy jej brak) za 5 lat... I te rzeczy.

Dałbym sobie pewnie spokój z pisaniem tego bloga - może nie na zawsze, ale na jakiś czas... Moja, niedawno wykoncypowana, SG z linkami do fajnych tekstów zapadła już i tak w sen zimowy, albo też zdechła. Bo po prostu żadnych blogów ostatnio nie czytam. Skoncentrowałbym się na stawaniu się Aecjuszem Ostatnim Rzymianinem tej naszej zdychającej Faustycznej Cywilizacji (choć Kultura była oczywiście lepsza), plus nadstawianiem ucha, czy coś się nie zaczyna dziać, w czym trza by wziąć udział, udzielić (bratniej) pomocy, coś zorganizować... O tworzeniu elity już nawet marzyć przestałem, blogi do tego chyba się po prostu nie przydają.

No dobra. Tośmy sobie ponarzekali. Jednak kilku ludzi te moje dyrdymały czyta. Czym mi, absolutnie bez żadnych żartów, sprawiają ogromną satysfakcję. Może mam przesadnie rozbuchane ego, ale naprawdę wydaje mi się, że przy wszystkich swoich oczywistych wadach, to co ja tu piszę jest i tak cholernie elitarne. I że jeśli ktoś tu coś dostrzega, to dostrzega właśnie to elitarne. Z czego wynika, że jest elitą, lub materiałem na takową. (Alem się podlizał Publiczności!)

Jeśli zaś tacy ludzie chcą to czytać, to powinienem jednak to docenić i starać im się odpowiedniej strawy dostarczać. Czy mam wątpia na temat sensu blogowania, czy też nie mam wątpiów na temat sensu blogowania. (W pewnym sensie jest tu błędne koło logiczne, ale raczej nie jakoś przesadnie paskudne, i to chyba w sumie ma sens.)

No więc, w chwilach takich jak te (fanfary, werble, chóry starców zawodzą... choć to wcale nie o TAKIE chwile starcom i werblom chodzi) można ludziom dać wybór różnych interesujących fragmentów różnych interesujących książek. Których większość z pewnością nie zna. W końcu tyle tych książek produkują. Nie mówiąc już o serialach, meczach i tefauenach. I blogach toże. No i to właśnie sobie teraz zrobimy.

"Economics: Principles and Policy" - autorzy William J. Baumol i Alan S. Blinder. Wydany po raz pierwszy w roku 1988, czasach, o ile pamiętam, Ronalda Reagana. Niemal tysiącstronicowy podręcznik akademicki, i to nie byle jaki: Yale i Uniwersytet Nowojorski. Trudno byłoby twierdzić, że to pozycja antyrynkowa, inspirowana przez jakichś "socjalistów" (cokolwiek by to miało znaczyć), czy powiedzmy (apage satanas!) sowietów. Jest tu jednak nieco, przyznaję że nieprzesadnie wiele, treści, które dla typowego rodzimego "rynkowca" mogą się okazać dość ciężkostrawne i szokujące. Oddajmy głos autorom, strony 631f (wydanie 4):


Mechanizm rynkowy: niedostatki i remedia


Kiedy była dobra,
Była bardzo, bardzo dobra.
Ale kiedy była zła,
Była koszmarna.

HENRY WADSWORTH
LONGFELLOW



Co rynek robi dobrze, co zaś robi marnie? [...] W rozdziałach 25 i 26 rozpoczęliśmy od wyjaśniania i wychwalania działania niewidzialnej ręki Adama Smitha - mechanizmu, w wyniku którego doskonale konkurencyjna ekonomia alokuje zasoby skutecznie, bez żadnego kierownictwa ze strony rządu. Choć ten studiowany przez nas model był wyidealizowany, obserwacje realnego świata potwierdzają osiągnięcia mechanizmu rynkowego. Ekonomie wolnorynkowe osiągnęły poziomy produkcji, skuteczność produkcyjną, różnorodność dostępnych dóbr konsumcyjnych, i ogólny dobrobyt nie mające wcześniejszych przykładów w historii.

Jednak mechamizmy rynkowe mają także pewne jaskrawe słabości. Jedną z nich jest fakt, iż duże i potężne firmy mogą interferować w działanie niewidzialnej ręki, prowadząc zarówno do koncentracji bogactwa, jak i złej alokacji zasobów. Było to tematem rozdziałów 27 i 28. Teraz przyjrzymy się w pełniejszy sposób brakom rynku i niektórym rzeczom, które można zrobić, by te braki naprawić.

To, że rynek nie potrafi wszystkiego, co byśmy chcieli by robił, jest całkiem oczywiste. Pomiędzy zalewem dóbr i usług, znajdujemy przygnębiającą nędzę, miasta duszące się od zatorów komunikacyjnych i zanieczyszczeń, instytucje edukacyjne i organizacje artystyczne w poważnych kłopotach finansowych. Nasza ekonomia, choć zdolna do kreowania niewiarygodnej obfitości materialnego bogactwa, wydaje się mniej zdolna usunąć zło społeczne i kontrolować szkody wobec środkowiska. W tym rozdziale przyjrzymy się powodom, dla których rynek nie radzi sobie z tymi sprawami, oraz konkretnie wskażemy dlaczego mechanizm cenowy sam w sobie może być niezdolny do poradzenia sobie z nimi.

Do rynek robi marnie?

Choć jest prawdopodobnie niemożliwe przedstawienie kompletnej listy niedoskonałości mechanizmu rynkowego, możemy zidentyfikować siedem zasadniczych obszarów, w których rynek oskarżany jest o niedostatki:

1. Ekonomie rynkowe cierpią na poważne gospodarcze (dosłownie "biznesowe") fluktuacje.

2. Rynek dystrybuuje dochody dość nierówno.

3. Tam, gdzie rynki są zmonopolizowane, alokują zasoby nieefektywnie.

4. Rynek nie potrafi sobie we właściwy sposób poradzić z przypadkowymi efektami ubocznymi wielu działań ekonomicznych.

5. Rynek nie potrafi dostarczać dóbr zbiorowego użytku (public goods), takich jak obrona narodowa.

6. Mechanizmy rynkowe czynią dobra zbiorowego użytku (public goods) i prywatne usługi nadmiernie kosztownymi, upośledzając przez to ich dostawy, szczególnie gdy są one finansowane przez rząd.

7. Rynek słabo sobie radzi z alokowaniem zasobów pomiędzy teraźniejszością i przyszłością.


Na razie na tym skończę ten przekład. Deo volente, oraz jeśli nie będę miał większych problemów, oraz większych rewelacji do pisania, przetłumaczę następne fragmenty tego fascynującego rozdziału tej autorytatywnej książki. To co już napisałem, proponuję potraktować jako aperitif, zaostrzający apetyt. Komentować na razie nie ma specjalnie czego, ale jednak powiem, że wiem oczywiście, iż korwiniane mają na wszystkie te zarzuty łatwą i elegancką odpowiedź.

W stylu: "A co mi tam! Niech bydło, które sobie nie potrafi w mechanizmach rynkowych poradzić, zdycha! Niech ci co potrafią awansują i kwitną, na tym właśnie polega Sprawiedliwość! Byle nienaruszona pozostała Własność! Że Niemiec wykupi co tylko zechce w Polsce? Co to za problem, skoro tańsze będą przez to różowe golarki i żele do pięt!?"

Tyle, że to jest czysty Herbert Spencer. Ani specjalnie naukowe, ani specjalnie realne, ani w ogóle przesadnie mądre. Jednak mając takie poglądy, ta sekta powinna się nazywać Internacjonalistyczna Sekta Czcicieli Herberta Spencera, czy jakoś tak. No bo ani "partia", ani oczywiście jakoś wyraźnie "polskie"... "Socjaldarwinizmem" nie chcę tego nazwać, choć tak się tego typu ideologię przeważnie określa, bo to by była obelga dla autentycznego i wielkiego uczonego, jakim był Karol Darwin. (Sorry katoliccy fundamentaliści! Tutaj jednak się z wami nie zgadzam.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, lipca 28, 2008

Paskudny figiel Morfeusza, czyli Ichtiologiczne qui pro quo

Dzisiaj bajeczka...


Premier Tusk przyszedł do pracy i, jak niemal zawsze, od razu zapadł w słodki sen. (Tutaj od razu poczułem się w obowiązku wyjaśnić, że osobiście nie mam do premiera najmniejszych pretensji o to, iż dużo śpi. Ani też o to, że sporo kopie szmaciankę, albo na odmianę przy zdobywaniu Andów kopie się z lamą,  przybrany w przezabawną czapeczkę. Premier Tusk naprawdę potrafi robić gorsze rzeczy i ja szczerze bym pragnął, by ograniczył się do tu wymienionych. Ze spaniem na czele.)

Przyszedł więc nasz premier do pracy i zapadł w sen. I od razu przyśniło mu się to, co śni mu się niemal za każdym razem. Mianowicie, że jest rybakiem, wypływa samotnie łódką na jezioro... Zarzuca sieć, by ją po niedługiej chwili wyciągnąć... A tam coś się telepie i łuskami błyska.

No i wtedy, jak zawsze w takich wypadkach, odzywa się nasz premier w te oto słowa: "Złota rybko, spełnij takie oto moje trzy życzenia!" Nawet nie bardzo patrzy co tam ma w tej sieci. Tylko tęsknie spogląda na zachód, ach! Bo i tak wie co tam ma. W końcu ten sen śni mu się niemal bez przerwy. I bardzo ten sen lubi nasz premier. No bo jak go nie lubić, skoro życzenia wszystkie, a co dzień nowe, rybka w nim spełnia?

"Złota rybko, spełnij takie oto moje trzy życzenia!" - mówi więc premier Tusk głosem władczym. A z sieci ponury głos: "Ja nie jestem żadna złota rybka! Ja jestem karp i nazywam się Iniuk!"

I od razu obudził się premier - zlany potem i wstrząśnięty! Z okrzykiem na ustach się obudził, ku zaskoczeniu i przerażeniu współpracowników.


A teraz śpij już moje dziecię. Babunia jeszcze na dobranoc pocałuje. Tylko pamiętaj - rączki grzecznie na kołderce.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, lipca 23, 2008

Mam nowe określenie na Michnika

Adam Michnik - capo di tutti kapusie.


Do swobodnego wykorzystania. (Choć praw autorskich się nie wyrzekam.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 17, 2008

Powiedz mi, że wolisz od tego Frycka...

... Beethovena czy Wagnera, a ja ci powiem, że żaden z ciebie zoologiczny paleokonserwatysta. Oraz że jesteś człek epoki schyłkowej, burżuazyjny samotny tłum, poszukujący psychicznych dreszczyków i tego co gemütlich. Ewentualnie jesteś dopiero kandydatem na zoologicznego paleokonserwatystę, na razie pozostającym w szponach leberalizmu i innych brzydkich spraw. Przynajmniej estetycznie.

Fakt, nie każdy musi być zoologicznym peleokonserwatystą, ale w takim razie po co odwiedzasz człeku mój blog? Nie żebym nie był zachwycony i nie dyszał wdzięcznością, ale przyznam, że nie całkiem rozumiem.

Jeśli zaś żałujesz żeś człek masowy, samotny tłum, lewak do szpiku kości, nawet jeśli wmawiasz sobie co innego... To się wsłuchaj i się popraw! Sorry, ale zoologiczny paleokonserwatyzm to nie tylko - jak w przypadku lewactwa - swędząca kora mózgowa i pieprz w tyłku... Nawet całkowicie nie to właśnie! Zoologiczny paleokonserwatyzm to także, obok kory, imponderabilia i cała reszta tego co ludzkie. (Bez pieprzu!)

A więc, człeku - twój wybór! Nie chcesz słuchać naprawdę wielkiej zachodniej muzyki, to nie słuchaj. Wolisz "Odę do Radości", nie mój problem. Po prostu wykorzystaj to do zrobienia kariery, po co marnować czas na takie blogi jak mój?

(Oczywiście fryzurą Jaroussky'ego nie musisz się zachwycać, to już by była nadmierna perwersja!)













triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.