poniedziałek, marca 22, 2010

Kolor domeny, czyli Co nowego w Gazowni?

Naprawdę nieczęsto czytam czy słucham, co lewizna ma nam do powiedzenia, ale skoro Iwona Jarecka kazała mi właśnie przed godziną przeczytać najnowszy płód niejakiego Wojtka Orlińskiego na jego blogu, a ja to ulegle, bo dama prosi, zrobił, to niech teraz coś z tego chociaż mam! I niech i inni także ze mną pocierpią.

Oto linek, jakby ktoś zapragnął: http://wo.blox.pl/2010/03/Kolor-domeny.html.

Najpierw wstęp ogólny, na temat moich wstępnych wrażeń (w końcu pierwszy raz widzę ten blog i niewykluczone, że ostatni) i związanych z tym refleksji. Imię autora Wojtek Orliński.... "Wojtek"... Ileż to budzi wspomnień! Kiedy mieszkałem w Uppsali, iluż tam było Wojtków, Kazików i Zenków! Głównie ich było widać w sferach uniwersyteckich i dziennikarskich. (Niewykluczone, że i ze sfer byłych stalinowskich sędziów i ubeków by się jakiś znalazł, ale to było mi wtedy nieco trudniej ustalić.)

Tak - mieli związek z Polską. Nawet w pewnych latach dość chętnie się do niego przyznawali - konkretnie, kiedy "Solidarność" była jeszcze tam popularna. (Dlaczego była? Dlaczego przestała? Mówiąc skrótowo, początkowo uważano ją za organizację lewacką, a potem już coraz mniej.) Jechali tak do tego Izraela, jakoś tak im się złożyło, że przez Uppsalę... I widać na bilet im zabrakło, bo tam zostali.

Widzimy też buzię autora. Nie chciałbym być zbyt złośliwy, bo w końcu nie każdy musi być ładny, ale jednak... Ktoś kiedyś dowcipnie, ale i słusznie w moim głębokim, stwierdził, że "Ktoś, kto dobrowolnie zakłada muszkę, dobrowolnie rezygnuje z tego, by go brać na poważnie". Cóż zatem rzec o kimś, kto dobrowolnie pokazuje ludziom swoją - tak banalną i tak eunuchoidalną - buzię?

Wiecie o czym pisuje w Gazowniku Wojtek Orliński? O grach komputerowych. Z jego tekstu także wynika, że go to - komputery i stronki internetowe znaczy - kręci, że się na tym, przynajmniej we własnym pojęciu, zna i uważa tę wiedzę za sprawę wprost kluczową. Dlaczego więc ten blog tak koszmarnie wygląda, że spytam? Dlaczego tekst jest tak nieczytelny - zielony na czarnym tle? Ma to pewnie ewokować stare pecety z lat '80. Ale kto to dzisiaj pamięta? To raz. A dwa - czy Wojtek Orliński nie wie, że taki wygląd i taka czytelność są po prostu NIEPROFESJONALNE i NIEGRZECZNE (żeby nie powiedzieć CHAMSKIE) wobec ew. odwiedzającego? Który może np. mieć problemy ze wzrokiem. Albo, powiedzmy, oszczędzać energię ze względu na dziurę ozonową.

Sam Wojtek Orliński profesjonalizmem - na razie mówimy o stronkach i interfejsach, bo nic śmy jeszcze z jego publicystyki nie przeczytali - nie grzeszy, ale to i tak nic przy tym, co pokazuje sama platforma blox.pl! (Podejrzewam na tej podstawie, że to musi być własność Agory.) Rzućcie ludzie okiem na te cudowne linki pod mini-bannerkiem "Blox" tam po prawej. Przecież ich całkiem nie widać! No i ani Wojtkowi Orlińskiemu, ani samemu Bloxowi (czyli zapewne Agorze) to nic nie przeszkadza! (Jakżesz inaczej wyglądają niepoprawni.pl, bmpl24.pl, czy, tak strasznie dręczące naszego Wojtka, Tekstowisko!)

Wojtek Orliński, jako dziennikarz owej gazety... A jeśli to nie jej, to jako sławny i ceniony bloger na Bloxie, mógłby przecież powiedzieć właścicielom, adminowi, czy komuś, że to jest do dupy, kompromituje, szkodzi ew. czytającym na wzrok... Ale czy to zrobił? Oczywiście że nie! Nie takie obyczaje panują na Bloxach i w Agorach tego świata!

No dobra, tośmy se wstępne sprawy załatwili, przechodzimy do samego światłego tekstu Wojtka Orlińskiego, dziennikarza Gazety Wyborczej i znawcy problemów wszelakich, z grami komputerowymi na czele.


Kolor domeny <-- to tytuł
Zaniedbywałem trochę cykl „Psych Watch”,
A! Jednak "Red Watch", "Bufetowa Watch" i "Tusk Watch inspirują" panów zdrobniałych dziennikarzy!
tymczasem dogorywa właśnie jeden z bardziej żałosnych klonów Psychiatryka24: tekstowisko.
Może nie koniecznie "bardziej żałosnych", ale faktycznie inne są wyraźnie lepsze. A także, Wojtku Orliński, PRAWICOWE, w odróżnieniu od Tekstowiska, gdzie aż roiło się od lewizny, a prawicy było jak na przysłowiowe lekarstwo. (Dowodem czego może być choćby to, że ja tam wytrzymałem bardzo krótko.) Skąd więc ta złość? Przecież oczywiste jest, że na lewo od Gazety Wyborczej i tak nic się znaleźć nie może, więc czego Wojtku oczekujesz?
Przywitałem go kpiarską notką ze stycznia 2008, równo rok temu odnotowałem najpoważniejszy dotąd rozłam, czas chyba na kpiarskie pożegnanie.
No właśnie - i to jest to, co mnie fascynuje... Panowie zdrobniali dziennikarze z Gazownika NAPRAWDĘ NIE MAJĄ WIĘKSZYCH PROBLEMÓW, niż jakiś rozłam w mało znaczącym i niezbyt długo istniejącym blogowisku. Tylko dlatego, że tam pisze Jacek Jarecki, od którego pragnęliby nauczyć się pisania, ale ich nadzieja chyba już w końcu sczezła i stąd ten smutek, stąd ta złość?
Pod tą pierwszą kpiną objawiła się trójka ojców założycieli serwisu. Sergiusz napisał, że tekstowisko jest płatne, bo przełamuje „anachroniczne, socjalistyczne w swej istocie tabu darmowości w Internecie”.
Czemuż więc ta wrogość? Czemuż ten brak, że spytam, tolerancji? Czyli wynika z tego,  że ten Sergiusz to liberał rynkowy... Nie żadna prawica, prędzej coś jak red. Michnik czy red. Urban. Czemuż więc nasz zdrobniały dziennikarz gazetowy tak się sroży? Przecież wolny rynek powinien mu być bliski. (Red. Maleszcze i całej reszcie paczki też zresztą.)
Igła wrzucił coś na szybko w charakterystycznych dla siebie jednoakapitowych zdaniach. 
Poinformował nas mistrz pióra i subtelny znawca psychologii jednocześnie - zdrobniały Wojtek od gier w Gazowniku.
Jacek Jarecki podał linka do swojej odpowiedzi w tekstowisku.
Link prowadzi teraz donikąd, od czego zacznę trzy lekcje, jakie blogosfera powinna wyciągnąć z agonii Tekstowiska. Główny problem z amatorskimi platformami blogowymi jest taki, że linki są na nich nietrwałe. Dziś jest, jutro nie ma, bo się wszystko posypało przy jakiejś reorganizacji.
Bloger, który planuje swoją działalność na lata, powinien to brać pod uwagę. Ja nawet kiedy nic nie piszę, mam na swoim blogu ruch generowane przez notki sprzed lat - bo gdy na jakimś forum pojawi się wątek typu „co to znaczy, że człowiek wykorzystuje 10% mózgu”, „co to znaczy sic!” lub „polskiego Billa Gatesa zarżnęli zawistnicy”, ktoś linkuje odpowiednią notkę. I na zdrowie, po to ją pisałem.
Stąd lekcja pierwsza: jeśli planujesz działalność na lata, załóż bloga na platformie, której stabilność gwarantuje duża instytucja. Unikaj serwisów założonych przez paru kumpli jako „Niezależne Media Obywatelskie Spółka Cywilna”.
Dzięki ci Wojtku Orliński za te światłe rady! Nie wątpię, że to z samej głębi twego profesjonalizmu i aż się dziwię, że się z nami nimi dzielisz tak za darmo. Profesjonalizm twój, Wojtku, poznaliśmy już rzucając okiem na twój wspaniały blog, więc teraz nie wiemy po prostu, jak ci, Wojtku, dziękować!
A tak przy okazji, skoro pan się tak znasz na tej ekonomii... Jakichś rad dla swoich kochanych pracodawców byś pan, panie Wojtek, nie miał? Nienajlepiej im się przecież ostatnio ta ich gazetka sprzedaje, prawda? I nawet pańskie światłe teksty o znakomitych akapitach nie pomagają za bardzo...
Czas na drugą lekcję. Sergiusz miał w Tekstowisku ambicje bycia głównym doktrynerem, pisał napuszone teksty programowe o tym, że blogi nie mają przyszłością, bo przyszłością są „multiblogi” (wtf?). Morał: unikaj doktrynerów, którzy nie rozumieją obcych słów wplatanych we własne wywody.
Jest i druga lekcja od naszego profesjonalisty, łał! Aleśmy dzisiaj rozpieszczani! Zapłać za jedną, dostań dwie. A w dodatku wszystko za darmo. Łał! Z tym o multiblogach w każdym razie Wojtek Orliński się NIE ZGADZA, więc zapamiętać - MULTIBLOGI SĄ BE!
No i Igła. Lekcja trzecia: skomponowanie tekstu w akapity ma pokazać jego strukturę myślową. Kto nie umie układać swoich wypowiedzi w akapity, nie umie myśleć - ma kłopoty z myślą wykraczającą poza pojedyncze zdanie.
Powiedział nam mistrz stylu i heros struktury myślowej, zdrobniały Wojtek O. (Nie mówiąc już o mistrzostwie w akapitach i, jak tuszę, w "Warcraft" na SEGA.)
Pierwszy z tej trójki odszedł Jarecki, który wszędzie już był i z wszystkimi się pokłócił. Jakiś czas temu wrócił i ogłosił wielkie jednoczenie prawicowej blogosfery. No i w ramach tego jednoczenia prawacy pozakładali u siebie nawzajem „blogi gościnne”.
Czym to się skończyło? Oczywiście kłotniami o to, kto jest bardziej prawicowy. Jedna z nich była gwoździem do trumny Tekstowiska.
Ja tam żadnych kłótni, panie dziennikarzu gazowniczy Wojtku, nie zauważył. (Ani nawet "kłotni".) Założyli i mają. Poważnie, chyba pan masz nie całkiem aktualne informacje. Walnij pan pięścią w stół, bo ten Mąka chyba sobie z wami w... pogrywa, nieważne w co. No a poza tym - jakiej "prawicowej blogosfery"? Skoro Tekstowisko nijak nie da się określić jako prawicowe, a nawet i sam Jarecki to całkiem po prostu lewica - tyle, że, w odróżnieniu od pana, panie Wojtek, uczciwa i patriotyczna (i chodzi o Polskę, panie Wojtek, jakby coś).
Igła poczuł się w tych kłótniach szykanowany. Z właściwą dla prawicowej blogosfery poetyką porównał siebie do ofiary rzezi na Ukrainie. Wywołując odpowiedź Sergiusza „co ty k... pierdolisz” (sic! - tym razem prawidłowe).
Igła to prawica? Ciekawe dlaczego ja nigdy w życiu tego nie zauważył?
Dalsza dyskusja to świetna próbka mentalności tego środowiska.
Którego konkretnie? Tego, które nie ma nic lepszego do roboty, niż zawracanie sobie i drugim dupy wyimaginowanymi w dużej części problemami innych ludzi? Wyimaginowanymi, a w każdym razie niewielkimi, problemami takiego Jacka Jareckiego, któremu Wojtek do górnej części podeszwy nie sięgasz - w pisaniu na pewno, a poza tym zapewne i we wszystkim innym? Że Jarecki to trochę takie urocze duże dziecko, które raz się pokłóci, odejdzie, potem się pogodzi i wróci (o czym Wojtki tego świata już nie raczą ludzi informować, zgodnie z wypracowaną przez lata procedurą, która częściowo tłumaczy także i obecny sukces wydawniczy Gazety Wyborczej).
Po tylu latach powinni już na przykład wiedzieć, że na prawicowej blogosferze nie da się zarobić
Po pierwsze - jakiej "prawicowej", skoro chodzi o Tekstowisko? Po drugie zaś - i co z tego miałoby wynikać, jeśli by się nie dało na nich w III RP zarobić? Jeśli ktoś NIE jest liberał rynkowy, to czego to miałoby mu dowieść? Że III RP to syf? On to już wie, jak każdy! Po trzecie zaś - jak mówiłem, popracuj epiej strategię marketingową dla Agory, skoroś taki mądry! Wojtku.
- Psychiatryk i jego klony działają w permanentnym deficycie. Od początku jednak ci ludzie żyją w paranoicznym lęku, że ktoś chce ich sprzedać, kupić, w każdym razie „zrobić na nich biznes”.
"W paranoicznym lęku"? Skąd pan to wiesz, panie Wojtek? Musi projekcja, jak się to fachowo określa. Ja tego lęku nie zauważyłem. Mówimy tu o jakichś WROGICH PRZEJĘCIACH, tak? No bo przecież inaczej można NIE sprzedać, jak się nie chce, a poza tym... Komu by się nie przydał milion ojro? Założy se potem nowe blogowisko i od nowa!

Wiesz Wojtek co? Dam ci 250 tysięcy zł za twojego bloga - chcesz? Ale od ręki, bo mi się spieszy.
Takie oskarżenia rzucał w tym wątku Jarecki pod adresem Sergiusza, a żona Jareckiego - która ku rozpaczy lewackich szyderców nie kontynuuje niestety powieści o mulierystkach -
Acha, "lewackich szyderców"... A jak tam ze świętą świeckością Jacka Kuronia, że spytam? Bo prawaccy szydercy też, widzisz Wojtek, mają swoje powody do wesołości. Poza tym, że kompletnie nie rozumiem, czym mieliby się ci twoi szydercy tak cieszyć - tymi trzema krótkimi odcinkami o Mulierystkach, które Iwona dawno temu napisała? Naprawdę nie macie lepszych powodów do radości? A, fakt... Agora tonie, Gazownika nikt już nie czyta, wstyd się z nim na ulicy pokazać. Biedny Wojtku, przyjdzie ci chyba z grania na SEGA żyć na stare lata! Zobaczymy czy potrafisz.
wyciągnęła jakąś historię sprzed roku, kiedy to Sergiusz miał jej założyć „domenę” („jak mi koś osobiście, znaczy TY piszesz i każesz do domeny wybierać kolory, to rozumiem, że za chwilę ta domena będzie”).
Z tłumaczeń Sergiusza („Nie miałem żadnych kluczy bo Triarius nie przepisał tej domeny wtedy czy coś, panel admina gdzieś tam nie wykazywał tej domeny i na tym stanęło”) wynika, że Przywódczyni Mulierystek nie rozumie różnicy między „blogiem” a „domeną”. Same tłumaczenia pokazują jednocześnie żałosną indolencję całego tego środowiska. Jak właściwie mulierystki miałyby zadać ten ostateczny cios feministkom, a Niezależne Media Obywatelskie zatriumfować nad korporacjami medialnymi, jeśli jak przyjdzie co do czego, do Triarus nie przepisze a Sergiusz nie założy?
Jest tu więc i, pośrednio, o mnie. Hurra! Tyle, że oczywiście kłamstwo, bo Triarius przepisał bez żadnych sztuczek. Po prostu Jarecki akurat się o coś na niego dąsał i dał to do zrobienia temu Sergiuszowi, czy też tej Igle. Czyli żadnej tam "prawicy". A ci sprawę spieprzyli, jak to oni. (Jednemu zresztą po drodze syn umarł na białaczkę, panie subtelny i taktowny!)

Jako m.in. niegdysiejszy inż. konstruktor w telekomunikacji, programista i gość, który zrobił w życiu nieco stronek, naprawdę nie mogę zrozumieć, co jest takiego szokującego, że miła, ale jednak kobietka, nie rozróżnia domeny od stronki. Mógłbym jej to w 30 sekund w każdej chwili wyjaśnić, skutecznie, ale skoro jej to do niczego nie było potrzebne, no to po co? Napisała nieco bez sensu i co z tego?

Nie jest to całkiem coś jak wyśmiewanie się z kalekiej dziewczyny odmawiającej różaniec przez feministkę Szczukę, ale naprawdę żałosne. Wy tam, lewizno, macie całą masę bab zupełnie kompromitujących, a jednak nie sądzę, bym akurat do czegoś podobnego przyczepił się u RRK, Szczuki, Środy, czy tej kopniętej komuchy z Gazownika - tej z twarzą Tartuffe'a, co to jeździ na wózku. To po prostu nie jest żaden wielki powód do kpin i marnie o was świadczy, że nie macie lepszych. W ogóle żałosne jest takie żerowanie na ludziach piszących od was milion razy lepiej, żeby cokolwiek swym wybrednym gościom w ogóle do jedzenia podać.
Za co ci ludzie się nie wezmą, to wychodzą im urodziny Walentynowicz. Czy coś i na tym stanęło.
Lewizna zaliczyła więc kolejny ogromny sukces. Gratulacje! Jeszcze tylko zrób pan coś z tą sprzedażą Gazownika, bo nikt niedługo nie zrozumie, co znaczy "dziennikarz Gazety Wyborczej", a to by było przecież szkoda.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 20, 2010

Uprzedzenia

Ze wszystkich uprzedzeń naprawdę chorym i durnym wydaje mi się tylko jedno - UPRZEDZENIE WOBEC UPRZEDZEŃ. 

Jest to przecież nie tylko całkiem takie samo uprzedzenie, jak każde inne, ale także w pewnym istotnym sensie jest to nawet UPRZEDZENIE DO KWADRATU - meta-uprzedzenie!

Mamy więc tu błędne koło i ta lewacka maczuga do walenia ludzi po łbach rozsypuje się w drzazgi. Przynajmniej w sensie jej intelektualnej wartości, bo jej propagandowa skuteczność w stosunku do dzisiejszej zastraszonej i pozbawionej zdolności krytycznego myślenia publiki nadal pozostanie niestety znaczna.

Nawiasem mówiąc, warto by było by co najmniej nasza prawica zapoznała się z tym, co o uprzedzeniach mówi "ojciec konserwatyzmu" Edmund Burke.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 19, 2010

Same Tego Chciały, czyli Celnym Słowem w Politycznego Babiana

Czas zdjąć aksamitne rękawiczki i potraktować to bractwo odrobiną drugiego prawa termodynamiki, szeptanej propagandy... ciętych uwag w kolejkach na poczcie... edukacyjnych dialogów w windzie... Itp., itd. A także, mówiąc najogólniej, wszelkiego rodzaju szorstkich pieszczot wobec sługusów, piesków i (turpe dictu) prominentów całego tego syfa. Szpęgleryzmu oni i tak nie rozumieją, to trza im dać coś co pojmą. Przy Palikotach i Niesiołkach tego świata to i tak będzie istny wersal!

Zabezpieczają się zresztą przed nami ostatnio na potęgę - właśnie przeczytałem, że Sarkozy zamierza w prowadzić karę 30 lat za zabójstwo urzędnika państwowego. I to gdzie? W humanitarnej Unii! (No bo chyba nie zamierza w tym celu z niej wystąpić?) Tusk zresztą też coś takiego ostatnio nawijał. I to nie jest jedyny taki przykład w ostatnim czasie, świadczący dobitnie o tym, że nam dokręcają śrubę i się zabezpieczają.

A więc, w ramach odchodzenia od pieszczenia się z tą swołoczą, dzisiaj nieco o... Jak to cholera określić? "Kobiety w polityce"? Niech będzie, choć oba wiemy, że te babiany (med ursäkt till de härliga ardreyistiska djuren - de riktiga babianer!), o których będzie zaraz mowa, z porządnymi kobietami nie mają absolutnie nic wspólnego. To akurat ten typ białogłowy, ta uroda, ten niewieści wdzięk, z którymi one całkiem jeszcze nie tak dawno gotowałyby jakiemuś prostemu człowiekowi, pełniącemu rolę męża-alkoholika, zupę. Albo robiły sweterki dla pociotków, jako czyjeś niezamężne stare krewniaczki, z litości przygarnięte. Ewentualnie na dopingu jakieś złote medale zdobywały. One jednak nie: "Ja panie do polityki chcę! Ja muszę! Mnie tak coś do tej polityki ciągnie, tak mnie tutaj ściska!" No to proszę, lud będzie teraz szanowne paniusie oceniał. Także za wdzięki i urodę, bo niby czemu nie?

Złego słowa bym im nie powiedział, gdyby zupę czy sweterki. Szaliczki niechby, co mi tam! Nawet i te cholerne medale, choć z ciężkim sercem, bym się od komentarzy powstrzymywał. Ale one co? A pchają się babiany znarowione do polityki, i to w coraz większej ilości... I im szpetniejsza tym bardziej, co poniekąd nie jest pozbawione swoistej logiki, choć pokrętnej. Więc niech także zaznają nieco szorstkich pieszczot. Od samego Suwerennego Ludu! To się zresztą także ponoć nazywa  RÓWNOUPRAWNIENIE. "Płci", choć tutaj schodzimy na śliski grunt. (Tylko proszę bez skojarzeń!) Zawsze przecież mają możliwość powrotu do tego, co im Natura przeznaczyła, prawda? (Przypominam: sweterki i zupa.)

A więc zaczynamy:

Unijna dyplomacja od niedawna nabrała zębów i ma teraz twarz o budzącym respekt kształcie maczugi. [To było o tej jakiejś Ashcroft. Czy jak jej tam. Baronessie. Można sobie poszukać zdjęcia.]

* * * * *

Podobno to, że się przejechało przez naszą zachodnią granicę można najłatwiej rozpoznać po tym, że krowy stały się nagle ładniejsze od kobiet. Są jednak wyjątki i na przykład Angeli Merkel to nie dotyczy.

* * * * *

Miałbym tryptyk, gdybym jeszcze potrafił napisać coś błyskotliwego o Hillary Clinton (lub "Hilarii", jak chce Korwin, duchowy ojciec m.in. "Zbawiciela Allende"). A, jak, komu jak komu, ale przedstawicielom "cywilizacji łacińskiej" (kulam się ze śmiechu) wiadomo: omne trinum perfectum. Niestety, żadnego bonmota na temat tej osoby na razie nie wymyśliłem. Szkoda, bo dla mnie to sama esencja odwiecznego aseksualnego aparatczyka, sprowadzonego do najmniejszego wspólnego mianownika.

Nie żeby jej obślizgły mąż był o wiele lepszy. Albo ten obecny plastikowy pajacyk, wyglądający jak przydymiona wersja naszego kochanego Tuska na dopalaczach. Zresztą, czyś zauważył mój (potencjalny) Czytelniku, że wszystkie niemal te postpolityczne pajace wyglądają cholernie podobnie?

Czy Putin (bo nawet i Rassija daje się pod tym względem włączyć do postpolitycznej rodzinki, co napawa niewielkim, ale zawszeć, optymizmem) nie wygląda jak nasz Tuś, któremu zamiast porannego kakałka z paroma pastylkami Prozacu, dodano do porannej wódki jakiś środek powodujący zimną żądzę mordu? Czy Sarkozy nie wygląda jak Obama z dłuższym nosem, próbujący porazić lud swym - jak on to sam rozumie po butelce Bojeaulais (i rogaliku) - gallickim esprit? Zamiast, znaczy się, na haju głosić orgiastyczne kazania do ogłupiałej od podskakiwania i wrzeszczenia kongregacji - jak tamten. (Kolor pomijamy, bo naprawdę nie on jest tutaj najważniejszy.)

Czy Tusk nie wygląda całkiem jak nieco osowiały Obama? Jak nieco spłoszony Putin? Jak nieco kartoflowaty - z nosa znaczy - i znacznie bardziej psi (no bo w końcu "brzydka panna" i te rzeczy), ale jednak Sarkozy? Sarkozy z krótkim nosem i który wie, że na elokwencję nie warto się silić, bo skoro wyborcy go wybrali, to widać przymioty intelektu, dowcip i elokwencję mają w głębokiej pogardzie? Prawda?

* * * * *

No i na razie to by było tyle chamskiej biężączki i tzw. "politykach", a szczególnie politycznych babianach, które teraz te wszystkie razwiedki próbujące światem (z niezłym sukcesem) rządzić, wysyłają na widok publiczny, w nadziei, że my się ich szemraną "kobiecością" przejmiemy i nie będziemy z nich drwić. Nie ma tak - chciałyście paniusie równouprawnienia, to je macie! Nie takie rzeczy wy o nas mówicie.

A tak całkiem nawiasem, to jedynym politykiem, co do którego można być pewnym, że to facet z tym, co facet mieć powinien, jest dzisiaj Papież. W końcu - i to nie jest żaden żart! - przy wyborze papieża wciąż chyba (mam cholera nadzieję) jeszcze stosuje się starodawną procedurę, mającą za cel wyeliminowanie kobiet i eunuchów (a także bezpłciowych  babianów, jak nasze dzisiejsze bohaterki - od Merkeli po Tuska i Obamę), i bez uświęconej formuły "Testicula habet et bene pendentes", nikt papieżem chyba nadal nie zostanie. I tak trzymać!

(A swoją drogą discite pueri latinam. Et puellae. Choć tych wciąż tu mało, więc nawet rozmnażać się nam trudno. Ja tam dawno wszystko z łaciny zapomniał, ale i tak niedługo nic z moich pism nie zrozumiecie, bo coś mi się stale przypomina, a żem cywilizacja łacińska... ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 15, 2010

Strawa duchowa dla was (cholerne niedouki, rozmemłane lenie i wojująca prawico sprzed telewizora)

 Mało nas, mało nas do pieczenia chleba, ale może jednak Tygrysie Forum Młodych Spenglerystów (http://tygrys.niepoprawni.pl) oderwie się z czasem do ziemi i poszybuje ponad stratosferę. Nie będę miał co do tego wątpliwości, jeśli co pewien czas będą się tam pojawiać tak celne inicjatywy, jak ta ostatnia inicjatywa uczestnika Forum o ksywie Strus (od "Struś Pędziwiatr", słodkie!), który pracowicie i, co jeszcze ważniejsze, inteligentnie, streścił rozdział po rozdziale moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". (PO POLSKU, jakby ktoś miał wątpliwości!) Oto linek: http://niepoprawni.pl/forum/viewtopic.php?f=41&t=373#p4284.

Nie posiadam się z zachwytu i kolejny raz gorąco dziękuję Strus'iowi! A Wy, niedouki, lenie... i wszystko inne, na co, sami wiecie, że z nawiązką zasłużyliście - przeczytajcie chociaż tyle z tego biednego Ardreya! O którym Wam od lat opowiadam, a Wy, cholera, nic!

* * * * *

Korzystając z okazji, chciałbym polecić tekst Mustrum'a na jego blogu - o  militaryźmie, suwerenności i takich sprawach. Oto linek http://the-real-mustrum.blogspot.com/2010/03/ubudubu-czyli-do-wyszczerzonego-pan-bog.html.

Tamże znalazłem linek do naprawdę szokujących informacji: http://marucha.wordpress.com/2010/03/14/izrael-moze-byc-zmuszony-do-wymazania-europy-z-powierzchni-ziemi/.
* * * * *

No i na nieco (?) lżejszą nutę (niedouki, lenie i prawico sprzed telewizora!) chciałem Wam polecić oficjalnie wydanego przez komercyjne wydawnictwo ebooka jednego z popularniejszych rodzimych blogerów, a przy okazji jednego z moich ulubionych autorów, światowej klasy specjalisty od surrealistycznych humoresek (i nie tylko) - Jacka Jareckiego. Którą se można nawet na własność kupić klikajęcy na ten oto linek: http://www.goneta.net/sklep/product_info.php?products_id=98.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 26, 2010

Różne Święte Księgi a Szpęgleryzm Stosowany

 Rozmawiałem sobie z hrPonimirskim pod poprzednim moim tekstem umieszczonym na blogmedia24.pl i udało mi się chyba powiedzieć coś istotnego o istocie mojego szpęgleryzmu. Hrabia czepiał się jak zwykle (i jak zwykle w uroczy sposób), że ętuicje, i że nie ma dowodów i że trza by dopiero zrobić szpęgleryczną teorię gier w zastosowaniu do historii... (Co ja jak najbardziej popieram!)

A ja mu na to, że mnie akurat faktycznie te Spenglera intuicje i cała przedstawiana przezeń historia powszechna cholernie kręcą, wydają mi się wciąż nieprawdopodobnie celne - nawet w szczegółach... ALE TU W SUMIE NIE O TO CHODZI! Magnum Opus Spenglera to NIE JEST żadna Święta Księga! Święta Księga, jakby ktoś nie wiedział, polega na tym, między innymi w każdym razie, że tam każdy przecinek musi być bezbłędnie, bo inaczej cała księga jest nieważna i nieświęta.

Święte księgi, jak uczy zresztą właśnie Spengler, to nie jest coś z naszej K/C, choć "my" - znaczy zachodni chrześcijanie - też mamy przecież poniekąd własną Świętą Księgę, którą pozostaje wciąż Biblia. Nie jest ona jednak traktowana tak samo, jak Święte Księgi "tamtych"... Vide wszelkie Kabały, Talmudyzmy, Koran występujący jedynie w swym tradycyjnym arabskim oryginale... Porównajmy to z podejściem do Biblii nawet u tych, którzy jeszcze wśród nas traktują ją (w swoim pojęciu) poważnie i z szacunkiem.

Temat jest ciekawy, ale rozwiniemy se go (Deo oczywiście volente) jakimś innym razem, bo teraz to była tylko dygresja. Co chcę rzec, to że nie ma większego znaczenia, czy intuicje Spenglera na temat jakiegoś miasta Sybaris czy jakiegoś tam Maniego są w stu procentach słuszne! Jeśli na przykład najnowsze odkrycie dendro-archeologii coś podważą, to nic wielkiego z tego nie wynika. Spengler to nie Święta Księga, to nie Duch Boży, to człowień i ma prawo się czasem mylić. (Choć jakoś trudno dostrzec, by się naprawdę mylił, co i mnie samego mocno dziwi.)

Co jest istotne, to czy naprawdę żyjemy w umysłowym Matrixie, czy naprawdę ta nasza słodka postoświeceniowa rzeczywistość jest - jak twierdzi Spengler - taką samą pokrętną i w sumie dość paskudną utopią jak wszystkie pokrętne i w sumie dość paskudne utopie, czy też może jednak nie. Tylko Spengler, z tego co wiem, pozwala nam stanąć dostatecznie daleko od tej naszej rzeczywistości - którąśmy się przez stulecia nauczyli traktować jako PRAWDĘ SAMĄ, PRAWDĘ OBIEKTYWNĄ i niepodważalną... A mówię tu o wszystkim: od filozofii Kanta i jego niewydarzonych wnuków, po publicystykę Michników tego świata i kult różowych golarek do części intymnych.

Jasne, jest na prawicy masa ludzi, którym się Oświecenie i postoświeceniowa ideologia bardzo nie podobają. Tyle, że ci ludzie uciekają od niej w dzikiej panice w jakieś irracjonalizmy, kulty Ludwika XIV, monarchie i inne brednie. Nie zaś, żeby rozsądnie starali się na to spojrzeć z boku. Obiektywnie, przedstawić alternatywny punkt widzenia... Nie, musi to zawsze musi być odwrócenie Manifestu Komunistycznego, tylko - darujcie prawico! (?) -  w głupszej wersji.

Spengler tak nie robi! Nie tworzy żadnych utopii. (Zaskakujące?) Nie daje żadnych zaleceń. Nie oburza się, nie głaszcze po główkach. No i faktycznie, nie obiecuje świetlanej przyszłości po wieki wieków. Ani tym, co ich, jak się może wydawać, lubi, ani tym pozostałym. Jest w tym, z tego co wiem, niemal jedyny. No, chyba że uwzględnimy tu Roberta Ardreya, dowodzącego, że choć wiele zwierząt potrafi oszukiwać, to tylko człowiek ma zdolność oszukiwania samego siebie, a nasza cywilizacja robi z tej umiejętności w ostatnich czasach użytek o jakim się filozofom nie śniło. I to się nie może, zdaniem Ardreya, dobrze skończyć.

Albo taki Pan Tygrys, z jego tezą, iż cały ten rozkoszny interes, który mamy wokół siebie, którym (mniej lub bardziej chętnie, to zależy od osobnika) na codzień oddychamy i który chłepczemy zewsząd niemal bez przerwy, chcemy czy nie, zasługuje na nazwę Realnego Liberalizmu, a wszelkie ew. skojarzenia z Realnym Socjalizmem są o wiele bardziej uzasadnione, niż się to może w pierwszej chwili wydawać. Realny Socjalizm to przecież TEŻ była UTOPIA wprowadzona w życie, która się nieco z biegiem lat UCUKROWAŁA, a wielu nauczyło się ją uważać za normę i normalność. Zgoda?

Poza tym ja naprawdę nie znalazłem dotąd inteligentnej krytyki tego całego ICH Oświecenia (bo powinniśmy sobie zrobić NASZE, jak stwierdził Dávila) poza Spenglerem, Ardreyem i Panem T. W każdym razie nic w na tyle zrozumiałej formie, by to mogło stanowić jakąkolwiek broń ideolo. Nic na tyle czytelnego, bym ja to, z moją dyskleksją i brakiem odporności na nudę, potrafił strawić.

Oczywiście u Spenglera jest masa innych ważnych i ciekawych rzeczy, dotyczących historii, a ta Sybaris i ten Mani też zapewne zostali przedstawieni jak należy, albo i o niebo lepiej. To jednak, powtarzam, nie jest dla nas teraz najistotniejsze.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 21, 2010

Myśli złote... no, może srebrne... a może zresztą ino tombakowe...

Ze wszystkich szkodników najpaskudniejszym jest być może małpa z brzytwą. Szczególnie, jeśli to brzytwa Ockhama.

* * * * *

Zastanawiam się nad historią i dochodzę do wniosku, że ruchy, które wywołały spore zamieszanie, dysponowały ideologią, ale te, które osiągnęły coś trwałego i znacznego (niezależnie od tego, czy oceniam to jako dobre, czy wręcz przeciwne) dysponowały FILOZOFIĄ.

Jest to spora różnica: ideologia to coś na granicy propagandy. W najlepszym przypadku jest to zbiór odpowiedzi na hipotetyczne pytanie "do czego właściwie zmierzamy?" Fakt, w ideologii może się znajdować garść sensownych i szczerych czyichś poglądów - to będzie coś jak kilka pereł w treści żołądkowej wieprza, który połknął był naszyjnik pani dziedziczki (co zresztą przypłacił przedwczesnym zgonem).

Filozofia to wizja świata, z którą można żyć, której nie podważają poglądy innych filozofów, i która nie boi się zetknięcia z realnym światem. To coś pod pewnymi względami bardzo pokrewnego religii. (W każdym razie nie chodzi tu o intelektualne wygibasy bez związku z rzeczywistością i bez cienia znaczenia dla kogokolwiek, kto akurat nie ma interesu się w to bawić, co dzisiaj, jak wszyscy wiemy, nazywa się filozofią, ba - uważa za jedyną filozofię godną tego miana.)

Weźmy parę przykładów: liberalizm jak najbardziej miał swoją filozofię - stanowiło ją praktycznie całe Oświecenie. (To samo może dotyczyć poszczególnych elementów liberalizmu, jak kapitalizm, masoneria itd.) Komunizm, cokolwiek byśmy nie sądzili o marksiźmie i o tym, jak dokładnie realne komuchy się go trzymały czy trzymają, także miał swoją filozofię, i to obiektywnie (jak na te czasy) nie byle jaką. To naprawdę była niemal, albo i całkiem, religia! Na odmianę nazizm miał jedynie ideologię, no i trwałego sukcesu nie odniósł.

* * *  * *

Gdyby obecnie nam miłościwie panujący mieli nieco rozumu, to już zaczęliby się przymierzać do zamykania ludzi, którym całkowicie obojętne są wyczyny wszelkich Małyszy i miejsca jakie oni mogą gdzieś zająć. Jak również tych, którzy uparcie odmawiają zachwycania się Beethovenem (i to nie tylko z powodu "Ody do Radości", hymnu Unii), Chopinem, czy Verdim, a nawet - o zgrozo! - próbują szukać dostępu do Machaultów, Palestrin i Monteverdich. Tylko z takich ludzi mogą kiedykolwiek być autentyczni kontrrewolucjoniści.

TtT stwierdził kiedyś, wedle mojej opinii absolutnie słusznie, że "Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyciągnąć". Jeśli to zbyt aforystyczne i za bardzo ezoteryczne, to wyjaśnię prostym językiem i bez odwoływania się do dorobku dawnych, a w niektórych przypadkach i zapomnianych, kompozytorów: Mieszczańska sztuka (z muzyką na czele, jak sądzę, ale to może być tylko moja specjalna wrażliwość na muzykę) to dno, a upadek naszej wielkiej niegdyś cywilizacji postępował ręka w rękę i krok w krok wraz z jej sukcesem.

Co tu było przyczyną, a co skutkiem, pewnie nie da się w ogóle rozstrzygnąć, w każdym razie nie odrzucając tego, oraz Małyszy, naprawdę śmieszni będziemy gadając o kontrrewolucjach. Kolejna postoświeceniowa sekta - jakich było już setki i ciągle powstają nowe: od Svedenborgianów po K*winianów, przez komunistów, liberałów realnych, feministów i zwolenników chodzenia w trepach (patent Orwell) - to żadna kontrrewolucja, a tym mniej kontrrewolucja przeciw temu, co nas teraz dręczy i co szykuje nam knebel, bat, kajdany i chomąto na mordę, czyli postoświeceniowemu REALNEMU LIBERALIZMOWI.

Zaś co do Monteverdiego i Palestriny, to być może nie doceniam czujności naszych kochanych władców i ich wiernych służb, ale dziwi mnie nieco, że na kanale Mezzo nie udaje mi się ostatnio złapać nic sprzed romantyzmu - żadnych Dufayów, Palestrin czy Monteverdich w ostatnich tygodniach. I to nawet nie ma takich ich utworów, gdzie co drugą frazę powtarza się "O Israel!"... Co mnie ostatnio poniekąd ratowało w dziedzinie muzycznych uciech. Czyżby plany ataku na Iran zostały odłożone na nieokreśloną przyszłość i barokowa propaganda nie była już konieczną?!

* * * * *

W nawiązaniu do powyższego powiem coś, o czym jestem z każdym praktycznie dniem bardziej przekonany, otóż...

Ewentualna kontrrewolucja będzie albo w szerokim sensie spengleryczna, albo w ogóle jej nie będzie. (To drugie wydaje mi się zresztą o wiele prawdopodobniejsze.)

Spengleryzm bowiem (szeroko pojęty i twórczo rozwijany) jest jedyną filozofią w sensowny sposób podejmującą krytykę dorobku Oświecenia, nie uciekając przy tym w mętne irracjonalizmy, w lęk przed prawdziwymi osiągnięciami współczesnej nauki, infantylne chciejstwo i inne tego typu narowy, które poza tym widzę praktycznie wszędzie na tzw. prawicy.

Jeśli więc ktoś zamierza stać się jakimś Prometeuszem przyszłej kontrrewolucji, to dobrze by jednak zrobił, dowiadując się DOKŁADNIE o co w spengleryźmie i u samego Spenglera chodzi... A potem ew. z czymś się nie zgodził, skoro musi. Ktoś, kto TERAZ rozmyśla o kontrrewolucji i planuje ją, jest w tak ogromnej mniejszości, że jego ew. działanie w kółku łowieckim czy samorządzie gminnym naprawdę sprawy nie załatwia. Bez autentycznego intelektualnego dorobku, bez (w nawiązaniu do tego, co rzekłem powyżej) własnej, autentycznej i przystającej do realnego świata FILOZOFII, nic i tak się tu nie zrobi.

Ktoś kto zaczyna od kółka łowieckiego - co swoją drogą doceniam i uważam za cenny, ale jednak drobiazg -  ignorując nie tylko filozofię, ale nawet i IDEOLOGIĘ, po prostu pozostawia te sprawy innym. Komu, chciałbym spytać? Może też być tak, że taki ktoś w istocie nie widzi potrzeby oderwania się od postoświeceniowej ideologii, miłościwie nam panującej. I znalezienia lepszych, prawdziwszych podstaw do analiz i syntez...

No, ale wtedy z konieczności dzieli wizję człowieka i społeczeństwa z michnikami, borrellami, polańskimi i k*winami tego świata - cóż więc ten ktoś chciałby właściwie osiągnąć? Stworzyć kolejną postoświeceniową, leberalną w istocie sektę, i mieć nadzieję, że ona właśnie podbije kiedyś świat, jak uczyniła to poniekąd masoneria? Dla mnie to naiwne mrzonki, sorry! Zakładając już nawet, że ja bym w ogóle czegoś takiego chciał, a niby po co mi to - postoświeceniowych sekt jest pełno, gdzie tylko człek spojrzy.

Jeśli więc tę drugą możliwości odrzucimy, to wypada chyba się zgodzić, że dowiedzenie się co i jak z tym spengleryzmem od "zdefrokowanego" (czyli takiego co zrzucił sukienkę, dla mnie fuj!) księdza Gadacza to raczej dla takiego prawicowego Prometeusza kompromitacja. Przeczytaj sam, bona fide i zadając sobie trud, a potem ew. krytykuj, jeśli coś znajdziesz naprawdę wartego krytyki!

Nie jest to oczywiście atak na nikogo osobiście, choć o kimś konkretnym w tej chwili z konieczności myślę - to jest konstruktywna rozmowa o KONTRREWOLUCJI. Nikt tu naprawdę nie ma powodu się obrażać, a na wszelkie autentycznie przemyślane i mające na celu to, co my tu za dobro uważamy, uwagi, będę szczerze wdzięczny.

Każdy bowiem chyba się zgodzi... No, może poza takimi, dla których bieganie po polach i lasach jest fajne, ale nie dość fajne bez ogłaszania tego światu za KONTRREWOLUCJĘ, bo wtedy to dopiero jest to cymes! (przy okazji - Jamajka się kłania)... że jeśli nie wykona się naprawdę sporej roboty - poczynając od sporej roboty INTELEKTUALNEJ - to jakakolwiek kontrrewolucja, w jakiejkolwiek, dowolnie odległej perspektywie, wygląda mało realistycznie.

No a jeśli tak, to zwracam uwagę, że biedronie, cenzura, chomąta, łagry, kwoty mleczno-wyborcze, przymuszanie do każdej kolejnej politycznej poprawności, jaką sobie akurat jakaś kolejna szpetna jak noc październikowa frustratka płci nieokreślonej, siedząc wczoraj w bólach na sedesie wymyśliła... Wszystko to wygląda BEZ PORÓWNANIA REALNIEJ! Prawda? Co nie jest chyba wesołe? No więc?

* * * * *

Ludzie, obudźcie się! Oni nas chcą tu wszystkich ZRUMPUJOWAĆ!


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 19, 2010

Powrót do Ą.

Scenopis, czy jak to się tam nazywa. (A także, jak się okazuje, pięćsetny wpis na tym blogasie.)


Kamera cały czas patrzy oczyma głównego bohatera, któregośmy sobie nazwali T. I cały czas nisko, wąsko, poruszając się ospale i apatycznie.


Scena 1

Jest dość mroczno, zapewne wczesny poranek.

T. wysiada z autobusu i od razu znajduje się w się tłumie ludzi mrowiącym się pomiędzy autobusem i niskim, bardzo niepozornym budynkiem dworca autobusowego w Ą. W sumie nie widzimy niemal nic, pole obserwacji kamery jest bardzo wąskie, a tylko przechodzimy wraz z kamerą kilkanaście metrów przez tłum ciemnoubranych, nie różniących się niemal pomiędzy sobą ludzi, o niezbyt określonej płci, którym się zresztą wcale nie przyglądamy.  Zdają się w każdym razie być wszyscy niemal tacy sami i tak samo ubrani, w coś, co się całkiem w oczy nie rzuca i niczym nie wyróżnia. W dodatku ci ludzie są niemal całkiem cisi, a w każdym razie nie potrafimy w ich mowie rozróżnić żadnego słowa.

Atmosfera apatii i niezbyt dotkliwego przygnębienia. (Na ile to się da jeszcze jakimiś środkami oddać.)

Jeśli zdecydujemy się na jakieś narracyjne monologi, to głos T., naszego bohatera, mówi nam, że przybył do Ą., miasta w którym kiedyś się wychował, po trzydziestu niemal latach, w sumie bez bardzo wielkiej potrzeby, ale chciał tu kogoś ze swojej młodości odnaleźć i zobaczyć co się zmieniło, a co nie.


Scena 2

T. wraz z dużą ilością takich samych anonimowych ciemnoubranych i niemal milczących ludzi idzie przez kilka, czy może kilkanaście, minut tunelami i schodami w górę i w dół.

Atmosfera apatii zmieszanej z wzbierającym, choć w sumie jeszcze nienachalnym, poczuciem absurdu.

Ew. głos T. mówiłby, że za jego czasów nic podobnego do tego dworca w Ą. nie było i nie spodziewał się tutaj czegoś podobnego, no ale przecież minęło trzydzieści lat i wiele się wszędzie zmieniło.


Scena 3

T., wraz z pewną ilością tych ludzi, przybywa do dużej sali, wyglądającej na główną salę dworca autobusowego w Ą. Jest ona wielkości, powiedzmy, sali dworca kolejowego w stutysięcznym mieście, czyli z grubsza prostokąt o boku 30 czy 40 metrów, tyle, że bardzo nieregularna w kształcie, wcale nie prostokątna. Sufit bardo wysoko. Sala ma taki nieregularny kształt, że stwarza wrażenie niedokończonego postmodernizmu, ale bez żadnych okrągłości (które i tak chyba są ze stiuku, więc to dodatki) – po prostu jej rzut poziomy ma bardzo nieregularny kształt, z licznymi załamaniami. Ściany i sufit są pomalowane białą wapienną farbą, w niektórych miejscach wystają jakieś grube kable.

Posadzka nie rzuca się specjalnie w oczy, zresztą nasza kamera niemal jej nie widzi. Cały czas operuje bardzo wąsko, podążając za wzrokiem naszego bohatera, który jest spokojny i nieco ospały.

Na tej posadzce, w środku sali, siedzi może z osiemdziesięciu takich samych ludzi, jak poprzednio. Oni siedzą na jakichś dyktach czy tekturach, ale ich właściwie spod nich nie widać. Siedzą bardzo gęsto upakowani, niemal w milczeniu i bardzo spokojnie.

T. siada z brzegu tej grupy na małym skrawku tektury.


Scena 4

Ta sama sceneria. T. siedzi tam zapewne kilka godzin, choć w filmie tyle to nie trwa, a tylko stwarzamy to wrażenie przez przeskoki w czasie i senną narrację. Nie ma zresztą specjalnie czego narrować.

Jednak czasem słyszymy, jak niektórzy z tych siedzących ludzi ze sobą przez krótką chwilę rozmawiają. Rozumiemy, że też chcieliby się stąd wydostać, ale wiedzą, że to nie od nich zależy, że nie ma sposobu, by to przyspieszyć, czy choćby przewidzieć kiedy może się udać. Mówią cicho, mało, prostym językiem, tylko do najbliższych sąsiadów, zawsze tylko na temat wydostania się z dworca do miasta.

Co pewien czas przychodzi jakiś człowiek albo dwóch, wyglądający w sumie tak samo jak ci wszyscy, i zabiera kogoś z siedzących, wyprowadzając go przez duże drzwi, wyglądające na wyjściowe i nijak nie chronione. Zdaje się, że przychodzą przeważnie wkrótce po tym, jak ktoś coś powie i zabierają z tej mniej więcej okolicy, gdzie coś powiedziano, ale to nie jest takie bardzo wyraźnie widoczne. Wszystko zresztą odbywa się niezwykle spokojnie i w kompletnej ciszy.

T. z urywanych, cichych komentarzy współtowarzyszy niedoli – które jednak nigdy nie są skierowane do niego, ponieważ jego wszyscy tutaj zdają się ignorować – dowiaduje się, że taki ktoś kogo zabrano, zostaje zabrany na „pierwsze piętro”.

T. po jakimś czasie (w domyśle po dość wielu godzinach) próbuje zagadnąć swoich najbliższych sąsiadów na temat – nie tyle sposobu wydostania się z tej sali i dworca, bo to wydaje się nie stanowić problemu, choć jakoś nikt tego nie robi – tylko tego, jak dostać się do centrum Ą.

Pyta ich: „Jak stąd dojść do tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta? Jak dojść do ulicy Hetmańskiej?” (Niektórzy mogą się domyślić na podstawie tych danych, o jakie miasto tu chodzi. I będą mieli rację.)

T. ma wrażenie, że to jest bardzo blisko, w końcu „cywilizowana część” Ą. nadal nie jest aż taka wielka. Jednak wszyscy, choć wyraźnie chcieliby się stąd wydostać, siedzą na tej posadzce i czekają, więc T. też siedzi. Z narastającym poczuciem absurdu i bezsilności. (Jak to pokazać? Cóż, pewnie wcale, sam widok tej sali i tych ludzi powinien wystarczyć.)


Scena 5

T. udaje się usłyszeć, jak nieco dalej ktoś z tych siedzących mówi: „Uważajcie, dzisiaj lepiej stąd nie próbować wychodzić, nawet na podwórko, bo milicja łapie każdego”. Zastanawia się nad tym co usłyszał i postanawia jednak spróbować wyjść na to podwórko. Wstaje i podchodzi do drzwi wyjściowych, wielkich i nie tylko, że całkiem niezabezpieczonych, ale po prostu na oścież otwartych. Tych samych zresztą, przez które wyprowadzano niektórych ludzi, tyle że tam po lewej faktycznie są schody prowadzące w górę.

T. wychodzi na dwór. Jest teraz jasno, słońca nie widać, wszystko jest jakby oświetlone lampą bezcieniową – jest jasno, ale całkiem bez cieni. Dominuje biel murów i jasne (zapewne betonowe) podłoże, a kamera (i wzrok T.) nie podnosi się w ogóle na tyle, by pokazać coś powyżej murów.

Lekko niespokojny z powodu tej milicji, ale wcale nie bardzo, rozgląda się. Widzi, że jest na sporym dziedzińcu, otoczonym murem o wysokości około trzech metrów, nie wyglądającym specjalnie groźnie, czy nie do zdobycia. Mur jest pomalowany na biało, tak samo jak wnętrze sali. Dziedziniec ma nieregularny kształt, jest całkiem pusty.

T. robi kilka kroków, zagląda w kilka zakamarków i za parę załamań muru. Z daleka wydaje się nawet, że tam mogą być jakieś wyloty, bramy, całkiem niezamknięte, jednak T. tego nie sprawdza. Po krótkim pobycie na dziedzińcu wraca do sali.


Scena 6

Wracając do sali T. zagląda za załamanie muru, już w środku. Widzi, że jest tam budka, coś w rodzaju bardzo eleganckiej, choć niezbyt wielkiej, kasy biletowej. Budka wygląda na tradycyjną, w takim zamożnym mieszczańskim dziewiętnastowiecznym stylu. Kasa nie stoi przy samej ścianie, tylko na środku danej części tej nieregularnego kształtu sali, ale jest połączona ze ścianą niskim murkiem idącym od jej boków.

W środku dość zażywna, wyglądająca całkiem żywo i w miarę sympatycznie (a w każdym razie nic upiornego)  niewiasta w średnim wieku. Niemal przed samą kasą siedzi także kilku z tych koczujących ludzi, ale tuż przed nią dwoje dzieci w wieku może pięciu lat pracowicie wykonuje koziołki. Chłopiec i dziewczynka, przyzwoicie choć w nierzucający się w oczy sposób, ubrane. Normalne zdrowe dzieci, tak się wydaje. I bawią się też całkiem normalnie, choć z dziwnym zapamiętaniem, nic nie mówiąc, fikają te kozły.

T. cieszy się, że znalazł tę „kasę”, czy, jak sobie wyobraża, „informację”. Pyta tę kobietę w środku o sposób dojścia do „tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta, albo do Hetmańskiej”. Słysząc go, kobieta w budce zaczyna jednak bardzo głośno i z nieprzekonującym zapałem przemawiać do robiących fikołki dzieci, udzielając im rad, zachęt... Co te całkowicie ignorują. Mamy wrażenie, że chodzi tylko o to, by nie usłyszeć pytań T. i nie musieć na nie odpowiadać.

T. jakiś czas czyni swoje wysiłki, wpadając kobiecie w pół słowa, ona zaś wpada w pół słowa jemu. Ludzie siedzący na posadzce patrzą na niego nieco ironicznie, pada nawet kilka cichych, ironicznych słów na temat jego wysiłków i jego samego, ale w sumie ci ludzie nadal są apatyczni i żadnych emocji nie przejawiają. W końcu T. wydaje się, że ją zmusił do odpowiedzi. Kobieta mówi: „niech pan siądzie i poczeka, pomożemy panu”.

T. siada na swoim zwykłym miejscu, z brzegu dużej grupy koczującej na posadzce dworca autobusowego w Ą. Siedzi tam dłuższą chwilę zamyślony.


Scena 7

T. siedzi na tej posadzce, a kiedy w końcu podnosi nieco wzrok, spostrzega, że podszedł doń niezwykle wysoki, chudy mężczyzna w nieco przykusym fartuchu pielęgniarza. Mężczyzna ten ma gęstą, krótką rudą bródkę otaczającą mu twarz, i krótkie rude włosy. Ma też niezwykle małą głowę, choć to wrażenie może być wyolbrzymione przez to, że jest niesamowicie wysoki, a T. siedzi na ziemi. Facet wyciąga do T. rękę, by pomóc mu wstać i mówi, że zabiera go na pierwsze piętro, gdzie zostanie mu udzielona pomoc.

T. wie, że sprawa nie wygląda wesoło, a mimo to, jest już tak skołowany, że na jakieś 10-20% wierzy niemal, że może jednak naprawdę chcą mu tam po prostu pomóc. (Czego nie dałoby się i tak pokazać w tej filmowej konwencji, którą tutaj sobie wyobrażamy, ale że był to mój autentyczny sen z poprzedniej nocy, więc mówię, jak było. A w razie czego można tę konwencję dopełnić ew. narracją, albo czymś.)