sobota, lipca 17, 2010

Jeszcze trochę (drogi Watsonie) o wrogim przejęciu Donalda T. i jego skutkach

Ile Tusk wiedział przed akcją?

Nie, stanowczo sądzę, że (szeroko pojęty) Putin Tuskowi (wąsko pojętemu w każdym razie, a zapewne i szeroko pojętemu) nie powiedział z góry, że chodzi o zamordowanie tego paskudnego Kaczora, a nie tylko o kolejne ośmieszenie go i obrzydzenie mu życia. Dlaczego tak sądzę?
  • niby po co miano by mówić, skoro pewne było było, że (szeroko pojęty) Tusk i tak zrobi co trzeba? no bo niby jak miałby odmówić Putinowi wspólnego przeczołgania tego paskudnego Kaczora, skoro to dla niego i awans polityczny do ligi dużych chłopców (tak mu się w każdym razie wtedy wydawało) i realizacja marzeń?
  • zawszeć to zwiększone ryzyko ujawnienia planów przed - albo też ujawnienia przebiegu samej akcji już po niej... nie przeceniałbym tego ryzyka, uwzględniając z jaką to polską elitą mamy tu do czynienia, ale ryzyko zawsze istnieje i rasowy kagiebista zawsze będzie się je starał zminimalizować;
  • Tusk (pojmowany wąsko czy szeroko, nieważne) mógłby nawet wtedy robić trudności, czy sabotować akcję, a to z tego powodu, że wiedziałby, iż zdaje się na łaskę i niełaskę Putina (pojmowanego wąsko lub szeroko), który po pierwsze będzie mógł go teraz szantażować, a po drugie może kiedyś uznać, że należy pousuwać niewygodnych świadków;
  • z drugiej strony, Putin (o dowolnej szerokości pojmowania) absolutnie nic nie traci, wciągając nie do końca świadomego Tuska w ową grę - tak czy tak Tusk popełniłby zbrodnię zdrady własnego państwa, zbrodnię ze skutkiem śmiertelnymi, itd., jego wina nie jest jakoś istotnie mniejsza, niż gdyby osobiście zdetonował bombę pod fotelem Prezydenta RP;
  • nie bez znaczenia był zapewne też fakt, że zaskoczenie Tuska (pojmowanego przede wszystkim wąsko, ale nie wyłącznie), kiedy nagle uświadomił sobie w dniu "katastrofy", że dał się ograć jak podwórzowy patałach, i że jego marzenie o wspólnym z dużymi chłopcami robieniu wielkiej polityki zakończyło się totalnym zbłaźnieniem i teraz już się do końca życia spod ruskiej nahajki i kagiebowskiego szantażu nie wywinie, musiało dać fajny, z punktu widzenia Putina (dowolnie pojmowanego) psychologiczny efekt, i spowodowało, że Tusk w tych kluczowych pierwszych momentach po "katastrofie" był uległy i przewidywalny, jak należy.

Tajemnica spowiedzi (i jej miejsce w świeckiej obrzędowości)

Nie mogłem sobie odmówić tego pokrętnego i jakże efektownego tytułu, ale chodzi mi o to, że jest w całej tej sprawie - w całej tej misternej układance, której wszystkie niemal elementy zdają się jakoś wskakiwać na swoje miejsce - jedna rzecz, jeden element, którego sobie nie potrafię do końca wytłumaczyć.

Jest nim ta orgia przepraszania, zadośćuczyniania, rachunków sumienia, spowiadania się z dawnych i całkiem niedawnych grzechów (i to publicznie), bicia się w piersi (wyjątkowo często, jak na to towarzystwo, własne) i pokutnych zdrowasiek, jaka przetoczyła się przez media zaraz po "katastrofie". Mam co do tej sprawy kilka całkiem różnych hipotez, z których żadna mnie do końca nie przekonuje... Zresztą, jako człek, który z mediami (poza blogami oszołomów) kontakt ma naprawdę niewielki, nie mam też odpowiednio solidnych informacji, by próbować tę sprawę wyjaśnić. Może ktoś mi pomoże.

Jakie tu widzę możliwości? Oto jakie je widzę:
  • zwykłe działanie tzw. wolnego rynku, czyli, normalnie w sumie pojęty, interes własny... chodzi mi o to, że postępowanie zgodnie z ogólnie przyjętą (choć moim zdaniem przereklamowaną) zasadą, że de mortuis nil nisi bene - czyli puszczanie przez wszystkie te tefałeny marszy pogrzebowych Frycka i ograniczanie się do w miarę suchych informacji - byłoby dla konsumentów tych mediów właśnie zbyt suche, a dlatego mało atrakcyjne, więc źle by się to odbiło na dochodach... jednocześnie (jak to być może oceniano) dalsze plucie na "Kaczora" nie wchodziło, przez jakiś czas, w grę... cóż więc pozostało? to, co wszyscy widzieliśmy - świecka spowiedź publiczna, pokuta za grzechy i obietnice, że już nigdy...
O ile powyższa hipoteza nie zakłada i nie wymaga jakiegoś odgórnego sterowania, to wszelkie inne co najmniej je sugerują, jeśli nie więcej.
  • chęć zapanowania nad nastrojami ludu metodą "wskoczyć na pierwszego ze stada oszalałych, cwałujących na oślep koni, i stopniowo go wyhamować, czym pośrednio wyhamujemy pozostałe"... metoda ta sprawdza się w westernach, w realu, z własnego doświadczenia, uważam ją za trudną do praktycznej realizacji... ale sama zasada jest niewątpliwie słuszna i to działa - zarówno w stosunku do koni, jak i do ludzi... (problemem jest oczywiście wskoczenie na cwałującego w tłumie innych konia i utrzymanie się na nim, a nie wyhamowanie konia, który poniósł, np. kierując go na dostatecznie dalekie zarośla, albo pod stromą górę, bo sam to nawet parę razy robiłem... a że konie to zwierzęta stadne, więc i razem biegają, i razem biegać przestają, to znany fakt)... przechodząc z koni na lud i rodzime media, mogłoby chodzić o to, by się z uczuciami ludu zbytnio nie rozminąć, ale potem nimi stopniowo kierować i doprowadzić do ich wyciszenia i ew. zmiany w pożądanym kierunku;
  • mogłoby to wynikać z jakichś przepychanek w establiszmęcie i związanych z nim mediach... ktoś mógłby być z ludem bliżej, niż druga strona, ktoś mógłby chcieć lud mieć po swojej stronie... sprawa znana od tysiącleci i dobrze przećwiczona, zarówno w PRL (prim), jak i już potem... ktoś mógłby zadać sobie nieco trudu i prześledzić, jak to tam było z tymi świeckimi spowiedziami w poszczególnych mediach, przede wszystkim zaś jak to się miało do ośrodków władzy (realnych), którym te media sprzyjają i którym podlegają... chodzi o WSI/Rosję, Światłą Europę (Bruksela/Berlin), Izrael (z przyległą Ameryką) i tego typu sprawy;
  • mogłoby to też, przynajmniej teoretycznie, być robione na bezpośredni i wyraźny rozkaz z Moskwy... po co? a czy ja wiem? czy ja szachista?... no, powiedzmy że po to, by stworzyć szum informacyjny i wszystko jeszcze bardziej zagmatwać.
Zwróćmy uwagę, że, o ile moje teorie są słuszne, to Rosjanie raczej nie mają interesu, by całą tę sprawę po prostu gładko i elegancko zakończyć, wyciszyć całkowicie itd. Oni przecież dzięki temu mają władzę nad Tuskiem (szeroko i coraz szerzej pojętym) i to im się bardzo opłaca. A Tusk musi przecież wiedzieć, czyją jest pacynką... Czyją pacynką tak nagle i nieodwracalnie, dzięki własnej głupocie i zadufaniu, się stał...

I ten miecz Damoklesa musi nad nim wisieć bez przerwy. Że Tusk w końcu się załamie? Fakt, ale w tym już głowa (szeroko pojętego) Putina, by ten moment ocenić i uprzedzić. Co na pewno nie wpływa dodatnio na samopoczucie Tuska, ale kogo to w końcu obchodzi?


I co z tego wszystkiego teraz wynika?

Wbrew buńczucznemu tytułowi nie sądzę, bym tu miał wymienić wszystko, co wynika, albo choćby istotną część. Wspomnę tylko o tym, co mi się w tej chwili nasuwa.

Otóż Tusk (pojęty szeroko i z każdym dniem szerzej) skompromitował się w tej całej sprawie TOTALNIE. Zapracował sobie na tytuł Mistrza Politycznej Szmacianki i Największego Okołopolitycznego Błazna (co najmniej) Pierwszej Połowy XXI w. Nie tylko został - i to wyłącznie dzięki własnemu zadufaniu i głupocie - gładko, za to wrogo, przejęty spod unijnego wymienia pod ruską nahajkę, ale też skompromitował się doszczętnie w oczach każdego, kto wie co się stało i ma jakiekolwiek pojęcie o politycznych standardach - choćby tych niewysokich, dzisiejszych.

Tak więc... Oczywiście jeśli mam w tych swoich dedukcjach rację - w przeciwnym przypadku: Sorry chłopie, jasne że jesteś cool i w ogóle fantastyczny, bez urazy! Jednak jeśli MAM rację, to Tuskiem gardzić muszą teraz nie tylko (dowolnie szeroko pojęty) Putin, ale także jego dotychczasowa patronka Merkela, i w ogóle wszyscy w miarę poważni politycy. Tusk (jeśli mam w tych dedukcjach rację) jest już skończony w międzynarodowej polityce. To gorzej niż zbrodniarz - to naiwny idiota, który się zakiwał na śmierć, na własne życzenie, a skutkiem jest... Sami wiecie.

Oczywiście istnieją w III RP b. znaczące siły, którym na rękę jest WSZELKIE osłabianie, ośmieszanie i demontowanie Polski... Tych ludzi można teraz bez większego trudu rozpoznać po zadowolonych minach... Zresztą, o czym wspominałem w poprzednim tekście, mieliśmy przecież ten, niezbyt długi, ale i tak interesujący, festiwal miłości do (szeroko pojętego) Putina. Który interpretuję jako przegląd swojej agentury przez szeroko pojętego, plus ew. pewna ilość nowych gorliwych kandydatów, oferujących na wyścigi swoje usługi...

Sponte sua niejako, w nadziei, że zostaną dostrzeżeni. (Albo może czasem nawet i w nadziei, że ktoś ich uzna za agentów wpływu Kremla, i dzięki temu staną się arystokracją. To by był motyw jak z filmu o gościu udającym, że ma miliony, kiedy mieszka w tekturowym pudle w parku.)

Zadowolonych gęb jest dzisiaj sporo, ale jednak przejście spod unijnego wymienia, hojnego dla swoich i patrzącego przez palce na wszelką korupcję ("która przecież nie jest korupcją", nigdy!) swoich, pod ruską nahajkę, pod ruską, kagiebowską dyscyplinę... Pod ten miecz Damoklesa, który wisi nad Tuskiem, ale także przecież i nad tymi, którzy razem z nim są w tym szambie umaczani... Którzy są z nim kojarzeni... I to się będzie rozszerzać z dnia na dzień... To nie może być miłe dla establiszmętu... To nie może być dla nich łatwe... Tutaj trzeba coś jednak szybko wykombinować, nie ma chwili do stracenia, nikt rozsądny nie będzie przecież dobrowolnie tonął z tym Titanikiem!

Tak wiec - jeśli oczywiście w tym co mówię, jest jakiś sens - w establiszmęcie dzieją się teraz naprawdę ciekawe rzeczy, choćby nie było ich wprost widać na powierzchni... Są tam napięcia, są tam narastające niechęci, jest tam uczucie, że poziom topieli podnosi się, a wszyscy na raz przecież nie zdołają się na tę niewielką szalupkę załapać. Tak da się zinterpretować całkiem sporo dziwnych zachowań tej grupy - zachowań, które inaczej byłoby zinterpretować jeszcze trudniej.

Paradoksalnie, może być tak, że to my wiemy, jaka jest u nich sytuacja, natomiast oni nie potrafią precyzyjnie ocenić sytuacji po naszej stronie. Gdyby tak było, mielibyśmy całkiem znaczące, choć dopiero częściowe, taktyczne zwycięstwo, bo wiele zwycięstw zaczyna się od tego, że wróg przestaje rozumieć naszą taktykę. Niektórzy, i to wcale nie jacyś amatorzy w tych sprawach, wręcz twierdzą, że: "KAŻDA taktyka, której przeciwnik nie rozumie prowadzi do zwycięstwa".

Nie byłbym aż takim optymistą, ale, jeśli choć trochę prawdy w tym jest, to drążmy, analizujmy, wymieniajmy myśli... Z jednej strony... Z drugiej zaś róbmy swoje tak, żeby oni na odmianę mieli problemy ze zrozumieniem nas!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 15, 2010

Jak ja to wszystko widzę (drogi Watsonie)

Najbardziej prawdopodobna w moich oczach hipoteza na temat genezy smoleńskiej "katastrofy" jest taka, że Tusk zgodził się na Putina propozycję, by wspólnie, przy okazji rocznicy Katynia, naprawdę ostro przeczołgali "tego obrzydliwego Kaczora" (czy jak to tam akurat brzmiało), a Putin i jego dzielni mołojcy "Kaczora", wraz z paru innymi, po prostu brutalnie zamordowali. Czyniąc tym także Tuskowi brzydkiego psikusa i dodatkowo uzyskując na niego przepięknego HAKA, którym będą go mogli odtąd dowolnie sterować.

Możliwe są oczywiście inne hipotezy: od naiwno-agenturalnych - że to był po prostu wypadek, albo i "lepiej", czyli że sam "Kaczor" spowodował katastrofę z wrodzonej głupoty, albo z wrednego charakteru, po znacznie sensowniejsze, jak ta, że główną rolę w spowodowaniu tej "katastrofy" miała rodzima razwiedka, a Tusk od początku wiedział, że "Kaczor" z towarzystwem (i Karpiniukiem) ma zostać zamordowany... I tym podobne.

Oczywiście nie sposób wyrokować z jakąkolwiek pewnością, jednak w tej chwili ta pierwsza z wymienionych tu hipotez wydaje mi się o wiele bardziej od innych prawdopodobna. Na przykład z tego powodu, że Putin i jego kamanda nie mieli wielkiej potrzeby zdradzać Tuskowi, czy podlegającym im razwiedczikom III RP, swoich planów - skoro Tusk i jego ludzie i tak byli gotowi podać im swych wrogów na tacy...

Jak i z tego, że gdyby Tusk nagle został przez dużych chłopców zaproszony do udziału w prawdziwej zbrodni, to przecież nie wyglądałby tak jak teraz - przerażony, przeżuty i wyraźnie podtrzymywany psychotropami, tylko chodziłby z miną mówiącą "Oto ja - nowy Cesare Borgia!", i nie wiadomo, czy by po prostu się z takim napisem na koszulce światu dumnie nie pokazywał.

Jasne, to tylko argument z czyjejś, domyślnej w dodatku, psychologii, ale w końcu, jak twierdził Bainville "Historia to psychologia", a charakter Tuska chyba nie przedstawia już dla nas, after all these years, większych tajemnic.

Tusk nie chodzi z dumną miną kogoś, kogo duzi chłopcy zaprosili do wspólnej zabawy i kto naprawdę zanurzył dłonie w autentycznej polityce, nie zaś tylko w słupkowym pijarze... Przeciwnie! I trudno mu się dziwić - jeśli oczywiście ta nasza tu hipoteza jest słuszna... Ruscy mają go teraz by the short and curlies, z pewnością zadbali bowiem o to, by były na niego odpowiednie haki... W dodatku Tusk to nie jest facet taki, że wytrzyma tego typu ogromną presję psychiczną dowolnie długo. On to chyba wie, a przede wszystkim wie to Putin i jego wesoła gromadka... I zapewne wyciągną z tego faktu odpowiednie wnioski.

Totalitaryzm (a Putin to przecież totalitaryzm par excellence) radzi sobie bez większego trudu z ludźmi, także z milionowymi ludzkimi masami, za pomocą kija i marchewki - problem zaczyna się dlań wtedy, kiedy ktoś (a nie daj Boże więcej ludzi na raz!) przestaje na kija i marchewkę reagować. Powody bywają różne, ale załamanie nerwowe to właśnie jeden z najklasyczniejszych.

Co więcej wynika z mojej hipotezy? Hipotezy, że ją tutaj ponownie streszczę, żebyśmy wiedzieli o czym mowa: Tusk poszedł na układ z Rosjanami, mający a celu upokorzenie i ośmieszenie Prezydenta Polski (plus sporej części liderów opozycji), a Rosjanie ich gładko zamordowali, ośmieszając tym samym Tuska, a co gorsza mogąc go teraz dowolnie szantażować i czyniąc z niego swą posłuszną marionetkę. Taka jest ta hipoteza. No i co dalej by z niej wynikało?

W mojej opinii wynikałoby całkiem sporo, a co więcej parę naprawdę dziwnych i trudnowytłumaczalnych spraw zdaje się dzięki niej znajdować sensowne wyjaśnienie. Zacznijmy od tych spraw sprzed "katastrofy". Nie jest wykluczone, że jednak niektóre, zapewne będące naprawdę blisko swych rosyjskich mocodawców, razwiedcziki mogły coś wcześniej wiedzieć... Choćby dlatego, by Tuska głębiej umaczać i by jeszcze skuteczniej dało się go potem (szeroko pojętemu) Putinowi szantażować i zmuszać do posłuchu.

Konkretnie o czym mówię? Mówię o tych dziwnych i często komentowanych wypowiedziach, szczególnie Komorowskiego i Palikota na temat przyszłości Prezydenta, tego, że może jednak gdzieś poleci... No a przede wszystkim o bezbłędnym proroctwie Palikota, że nie Tusk i nie Lech Kaczyński będą rywalizować w wyborach, i że powinien w nich kandydować Komorowski, jako kandydat Platformy. Cała ta kwestia z moją hipotezą wiąże się dość luźno i nie jest najważniejsza, ale mówię to tutaj, bo chronologicznie to jest początek, a pewne wyjaśnienie jednak się dzięki temu nasuwa.

Sama sprawa tajemniczej rezygnacji Tuska z wymarzonego żyrandola i zastąpienie go (per groteskową procedurę "prawyborów") Komorowskim też może ma tutaj swoje wytłumaczenie. Nic konkretnego, ale że inaczej nie ma żadnego, więc może warto się zastanowić, czy np. Putin nie powiedział Tuskowi czegoś w stylu "my wam tawariszcz przeczołgamy tego paskudnego Kaczora, ale wy dopuśćcie pażałujsta naszego człowieka do tych tam informacji o naszej, jakby nie było, agenturze w waszym... jak to określić... sami wiecie, tawariszcz".

Ta ostatnia mini-hipoteza jest dość w sumie akrobatyczna i nie przywiązywałbym do niej wielkiej wagi, ale w końcu - macie lepszą? A jak niby Tusk miałby Putinowi odmówić? A po co Putin miałby to zrobić? A choćby po to, by mieć na Tuska jeszcze większego haka.

Dobra, gdybym miał tylko tyle do powiedzenia, to bym z pewnością tego tekstu nie pisał. Mam jednak coś lepszego. Dzięki mojej (tej głównej) hipotezie wyjaśniają się bowiem inne dziwne kwestie, i tutaj te wyjaśnienia, w mojej opinii, mają już całkiem inną wagę.

Ale na początek zadajmy sobie pytanie: co się istotnie zmieniło, co się zmienić musiało, jeśli Tusk, próbując grać z Putinem w swą zwykłą szmaciankę, dał się tak okrutnie wykiwać, i teraz jest przez Putina trzymany by the short and curlies? No przecież Tusk został w wyniku tego FORSOWNIE PRZEWERBOWANY z... jak to określić...? Niech będzie: z człowieka Brukseli/Berlina, na człowieka Moskwy. Co on tam jeszcze dla tych dotychczasowych mocodawców może zrobić, zależeć teraz będzie niemal wyłącznie od woli Moskwy.

Dopóki oba te ośrodki władzy mają w stosunku do III RP wspólne interesy, da się jeszcze jakoś (choć zapewne z trudem i chowaniem głowy w piasek) zachować pogodę ducha i złudzenie lojalności wobec dotychczasowych mocodawców... Jednak w tych sprawach nie ma nic pewnego, nic stałego. Nie tylko wszystko może się z dnia dzień zmienić, ale po prostu Putin - chcąc być pewien swego nowego nabytku i by nabytek dobrze wiedział, kto teraz jest jego panem - będzie raz po raz wymuszał akty posłuszeństwa, będące jednocześnie aktami nieposłuszeństwa wobec poprzedniego pana, czyli Brukseli/Berlina. To po prostu elementarna wiedza o działaniach służb i podobnych instytucji.

Swoją drogą, a to nie jest tutaj bez znaczenia - Unia, czyli wspomniana Bruksela, a częściowo i Berlin - przeżywa coraz większy kryzys, słabnie w oczach... Więc zabranie im "człowieka" odbyło by się akurat w niezłym, dla odbierającego, momencie. (Tego kryzysu Unii w krajowych mediach nie jest zapewne aż tak wiele, ale, kiedy się np. rzuci okiem na francuskie dzienniki telewizyjne, jak ja wczoraj, to różne rzeczy dają się w tym świetle ciekawie interpretować. O czym może kiedyś.)

Tak że mamy Tuska nagle, znienacka, "wrogo przejętego" (mówiąc językiem giełdowym) przez Rosjan, a z nim bardzo istotną część wierchuszki III RP. Przynajmniej tej "demokratycznej", złożonej z "polityków" wierchuszki III RP, bowiem np. WSI przewerbowywać się przecież nie musiały.

W każdym razie, jeśli wierchuszka Platformy, a z nią rząd i duża część politycznego establiszmętu, nagle się z orientacji prozachodniej przewerbowała na prowschodnią, w dodatku w wielu przypadkach pod przymusem, musi to stanowić pewien dla tego establiszmętu problem. Nie każdy podlega tym putinowskim naciskom bezpośrednio... Wielu ma ścisłe związki z unijnym, czy niemieckim, rogiem obfitości... Dużo zresztą łatwiej czuć się "europejskim patriotą", zamiast "polskim nacjonalistą", ale "patriotą" Rosji Putina jednak nieco trudniej... A i lemingi łykną to mniej ochoczo - wot prabliema!

Tak więc z naszej hipotezy wynika, że w aparacie władzy i szeroko pojętym establiszmęcie musi teraz być ogromne napięcie, ogromna niepewność przyszłości. Coś to potwierdza, spytacie? No dobra, a jeśli tym właśnie dałoby się wytłumaczyć kilka zadziwiających zjawisk ostatnich tygodni, które bez tego nijak się wytłumaczyć nie dają? (To by była taka trochę sherlockowska dedukcja, drogi Watsonie.)

Jak chcielibyście na przykład wytłumaczyć tę nieprawdopodobną kampanię miłości do Rosji Putina zaraz po "katastrofie"? Czy ci wszyscy ludzie naprawdę mogli sądzić, że uda się Polaków - choćby i najgłupszych lemingów - natchnąć nagle miłością do Rosji, a w dodatku zalatującej coraz bardziej ZSRR Rosji Putina i ruskiej mafii? No, może Olbrychski tak sądził, ale nie mówimy o zupełnej psychopatologii, bo już nawet Wajda chyba nie. Nie, jeśli sam sobie potrafi wciąż zawiązać buty.

Interpretacja tego zjawiska powinna być całkiem inna: otóż ujawniła się (o czym wielu już pisało) praktycznie CAŁA rosyjska agentura wpływu. Ruscy, widać, kazali. A jeśli ten i ów robił tam coś sponte sua, to z pewnością po to, by się Putinowi pokazać, jako wierny sługa, by się załapać na przyszłe korzyści i zaszczyty.

Dlaczego jednak ruskim - którzy przecież tak naiwni nie są, by wierzyć w jakąś przemianę Polaków (choćby lemingów) pod wpływem sklerotycznej wazeliny Wajdów i Olbrychskich - zależało? Po pierwsze, sługa musi co pewien czas potwierdzić swą wolę i zdolność służenia. A gdzie lepsza okazja, niż taka, gdzie gość się totalnie kompromituje i wygłupia (co zresztą media i tak szybko załgają, a lemingi zapomną), tylko dlatego, że pan sobie tego życzy?

To jednak wcale nie wszystko. Jeśli mam rację z moją hipotezą, to Rosjanie w tej chwili przejmują estaliszmęt III RP i konsumują swe zwycięstwo. (Nie tyle nad Polską, czy tym co z niej zostało, bo zostało niewiele, ale raczej nad Unią.) Jednak ta pozbawiona refleksu i/lub mocno związana z Unią część establiszmętu jest b. znaczna i odczuwa, z różnych powodów, pewne opory przed daniem się forsownie zwerbować Rosjanom.

W elicie władzy muszą być ogromne napięcia i potencjalny ogromny konflikt. Jaki na to środek zaradczy? Jaki środek, który by pozwolił Putinowi czas jakiś we względnym spokoju konsumować i konsolidować zdobycze? Środkiem tym jest stworzenie poczucia jedności aparatu władzy i establiszmętu... Jak? Oczywiście (czytać Ardreya!) poprzez rozniecenie do maksymalnych rozmiarów konfliktu między tym establiszmętem a moherową Polską.

Druga strona zresztą, czyli ta wciąż z dzikim uporem brukselsko/berlińska, także ma w tym interes, nie widząc w tej chwili żadnej szansy na powstrzymanie zdobywczej kampanii Putina, nie chcąc z nim i jego ludźmi wchodzić w konflikt, a jednocześnie nie chcąc zrywać z dotychczasowymi dobroczyńcami i panami, czyli Brukselą i Berlinem. I ci także będą nawoływać do "zgody narodowej" (która oczywiście ma CAŁKIEM INNE ZNACZENIE, niż się nam wmawia i niż naiwni ludzie sądzą) i tworzyć maksymalny konflikt tej szemranej elity, jako całości, z moherowym pospólstwem, nie służącym bezpośrednio, czy choćby nie służącej z chęcią, żadnemu zagranicznemu panu.

Jeśli się to pospólstwo zbuntuje, to się stłumi, nauczy moresu i będzie spokój na co najmniej jedno pokolenie. Problem tylko, że na razie się nie buntuje, a to coś tam po cichu mamrocze i zapewne zaczyna knuć. (Choć to akurat to tylko zawodowa ubecka paranoja. Gdzie dzisiejszym Polakom do knucia! Przecież Ziemkiewicz potępia i odradza knucie.) JESZCZE JEDEN POWÓD, by zbudować barykadę - agenci, wszystko jedno Berlina/Brukseli czy Moskwy, z jednej - moherowa swołocz z PiS'em na czele z drugiej!

Tak ta sprawa mim zdaniem w najogólniejszym zarysie wygląda. Jeśli mam rację, to najważniejszy wniosek byłby taki, że W ELICIE WŁADZY TRWA W TEJ CHWILI (i zapewne rychło się nie skończy) OGROMNY KONFLIKT, GROŻĄCY WYBUCHEM. Jeśli nie uda się im zjednoczyć w ataku na nas - CZY W OBRONIE PRZED NAMI! - to czas, paradoksalnie, co najmniej w średnioterminowej perspektywie, jest po naszej stronie. Uwzględniając to, że Unia słabnie w oczach, że Rosja pod wieloma względami to kolos na glinianych nogach, na którego czyhają b. poważni naturalni wrogowie...

A więc, jeśli mam rację, wynikałoby, że powinniśmy stosować teraz przede wszystkim działania osłonowe, ale nie przechodzić do frontalnego ataku na wroga, bo to go zintegruje i wzmocni. Nie dać się zniszczyć, nie dać zniszczyć PiS i JK, robić swoje raczej bez bezpośredniego kontaktu z wrogiem (nie strzępić sobie np. bez sensu jęzorów przekonując lemingi), nie dać się sprowokować do nieprzemyślanych działań, drążyć jednak sprawę smoleńskiej "katastrofy", umiędzynarodawiać ją... Oraz, jak zawsze: NICZEGO NIE ZAPOMINAĆ I NIC NIE WYBACZAĆ! (Co by na ten temat mówił JP2 czy miejscowy proboszcz.)

Jeśli mam rację, to wróg jest o wiele słabszy, niż się to może wydawać. Choć właśnie z tego powodu może być bardzo nieprzyjemny i bardzo niebezpieczny. Wbrew znanemu cytatowi z Napoleona, obrona w wielu przypadkach jest o wiele silniejsza od ataku. (Choćby przez większą część pierwszej wojny światowej.) Nie każdy z was może być JK, i dobrze by było, by sobie każdy nie wmawiał, że jest, zarzucając świat przemądrymi analizami jego rzekomych błędów i strzelań-sobie-w-stopę. Dajmy teraz buldogom porządnie wbić kły drug w druga, zamiast je głupio integrować przeciw nam!

Co oczywiście nie oznacza, byśmy nie mieli targowicy nazywać targowicą, czy coś w tym rodzaju. Po prostu na razie spokojnie! A kiedy przyjdzie czas, to prosiłbym o nieco mniej pedalstwa, niż w '89. Na odmianę!

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, lipca 12, 2010

Nowe Już Chyba Wróciło, czyli Pełną Parą w Cienką Rurę

Gdzieś tak od średniego Gierka po sławny rok orwellowski (kiedy to opuściłem PRL, naiwnie łudząc się, że na zawsze) byłem szczęśliwym posiadaczem i szczęśliwym użytkownikiem kolorowego telewizora marki Rubin. W tamtych czasach było to swego rodzaju konsumpcyjny rarytas, choć oczywiście nie ja jeden dostąpiłem tego szczęścia - pomijając już nomenklaturę, ubeków i dysydentów, taki wspaniały telewizor miał też, z tego co pamiętam, także Jarecki. Wspominał o tym parę razy w sieci.

Telewizor ów był produkcji rosyjskiej. Czy raczej należałoby chyba rzec "radzieckiej". I miał większość cech, które z owym pochodzeniem można kojarzyć. Był więc ogromny (nie tyle przekątną swego ekranu jednak), a wyglądał solidnie - wprost emanował mieszczańską solidność i swego rodzaju, pokrętną nieco, elegancję. Zdziwił się ktoś? No to wyjaśniam, że były to w końcu czasy Leonida Breżniewa (i jego odżywianych kroplówką następców), a nie obłoków w spodniach, noży Kolesowa, i Miczurina,. Czy choćby zrzucanej na spadochronach amerykańskiej stonki zakażonej Coca-Colą.

Ten mój telewizor miał jedną charakterystyczną cechę... No i właśnie, tutaj dochodzimy do ciekawego zagadnienia o znacznie ogólniejszym charakterze... Naprawdę nie wiem bowiem, czy ta jego cecha była całkiem unikalna i na miliony innych telewizorów Rubin żaden inny jej nie miał... Czy też miał ją każdy... Albo może prawda leży gdzieś pośrodku i ową cechę posiadał co któryś egzemplarz owego cudu socjalistycznej techniki.

Naprawdę nie wiem! Spyta ktoś: "a co tu jest takiego o znacznie ogólniejszym charakterze?" Chodzi mi mianowicie o to, że, gdybym był kataryną czy Ściosem (i mimo tego pisywał takie głupotki o swoich dawnych telewizorach, a nie... wiadomo), no to bym odpowiedź na owo pytanie z pewnością znalazł. Gdybym był blogerem pomniejszego nieco płazu... (A kim ja właściwie jestem?) Gdybym był w każdym razie solidnym i się szanującym blogerem, to też bym poczuł się do rozwiązania tej zagadki.

(Wszyscy już chyba zapomnieli, że ja jeszcze w ogóle nie powiedział JAKA to była ta niezwykła cecha mojego Rubina, prawda? Powiem, ale we właściwym czasie. Na razie buduję napięcie.)

Więc na marginesie, tytułem dygresji, powiem, że gdyby co lepsi rodzimi blogerzy mieli dostęp do usług pań researcherek - co, jak pamiętam z Wańkowicza (którego córka zresztą taką researcherką była) stanowi standard w amerykańskim dziennikarstwie - to ja miałbym odpowiedzi na wszelkie tego rodzaju pytania, podawałbym zawsze dokładne informacje, precyzyjne cytaty... I w ogóle tzw. "dziennikarstwo" nie miałoby już absolutnie ŻADNEGO startu do co lepszych blogerów!

Dodajmy do tego korzyści z dziennikarskiej legitymacji, opłacany czas za obmyślanie i pisanie tekstów, ochronę ew. informatorów... Nie dziw, że establiszmęt tak się blogów boi! A z nim sami nasi (?) tzw. "dziennikarze", którzy by sobie w normalniejszej sytuacji musieli poszukać nowej, i to raczej nieskomplikowanej, fizycznej, pracy.

No dobra, była dygresja, teraz mówię co to była za cecha. Otóż tego telewizora po prostu nie dało się do końca ściszyć. Zapewne przeciętnego - a w każdym razie na tyle uprzywilejowanego, by mieć takie cudo w salonie - obywatela PRL (nie mówiąc już o obywatelu ZSRR) to specjalnie nie martwiło, ale mnie tak.

Ów obywatel nie po to oglądał Gierka czy Breżniewa, żeby nie pragnąć usłyszeć co oni mają mu do zakomunikowania, ja jednak, któremu Rubin służył głównie do wypatrywania cycków w codziennych odcinkach enerdowskich seriali dla młodzieży, miałem spore zastrzeżenia. Nie na tyle wprawdzie, by akurat to przesądziło o mym niechętnym stosunku do PRL'u i całej tej reszty, bo ta przypadłość przypadła na mnie znacznie wcześniej, ale szczerze mnie to wnerwiało.

Ścios ze mnie naprawdę żaden, ani kataryna (mówię to ze skruchą i bez cienia ironii),  bo z jednej strony cholernie mnie intrygowała kwestia, czy naprawdę każdy Rubin nie daje sobie do końca zamknąć mordy, z drugiej zaś nigdy jakoś nie zadałem sobie trudu poszukania odpowiedzi na to nabrzmiałe (żeby użyć języka z owej epoki, a może tylko podobnego?) pytanie.

Wyobrażałem sobie w każdym razie, że tak właśnie jest - że faktycznie wszystkie egzemplarze telewizorów Rubin, albo znaczna część, ma tę ciekawą cechę i ŻE NA TYM WŁAŚNIE OPIERA SIĘ CZĘŚCIOWO WŁADZA KOMUCHÓW W PÓŹNYM ZSRR! Były to bowiem, o czym młodzi mogą już nie wiedzieć, czasy dość śmieszne i sklerotyczne, kiedy sklerotycy rządzili na Kremlu, a wszystko trzymało się tylko na ślinę i dzięki amerykańskiemu zbożu... Albo tak nam się przynajmniej - "nam", czyli nielicznym, jak zawsze, inteligentnym antykomunistom - wtedy wydawało.

Łączyłem sobie w umyśle sprawę tych niemilknących Rubinów z inną sprawą o nieco podobnym charakterze... O której kiedyś opowiadał mi brat, który też chyba słyszał o tym od kogoś, a sam nie doświadczył... I ja tego też nie sprawdził... Żadna ze mnie kataryna! (Dajcie mi ludzie ze dwie porządne researcherki, mogą być ładne, a pokażę światu jak powinna wyglądać PUBLICYSTYKA!)

Otóż brat kiedyś mi opowiadał, że na głębokiej sowieckiej prowincji rury kanalizacyjne są tak cienkie, że aż strach... Po co? A po to mianowicie, żeby lud nie wrzucał tam papieru toaletowego, zamiast, jak przystało na światłych obywateli Ojczyzny Proletariatu, palić nimi w piecach. Chodzi, jak nietrudno się domyśleć, o ZUŻYTY papier toaletowy - inaczej tego po prostu nie da się zrozumieć.

No i ja sobie ten późny socjalizm realny tak właśnie mentalnie widziałem przez te telewizory, co to nie sposób im zamknąć gęby, a one sączą propagandę, oraz te cienkie rury, żeby się zużyty papier toaletowy, broń Boże (?), nie zmarnował... Niewykluczone zresztą, że w jakimś instytucie dokonano stosowne badania, i wyszło im, że ten zużyty papier pali się o niebo (?) lepiej od takiego prosto z rolki. I ktoś za to dostał doktorat, albo inną habilitację.

Dlaczego ja o tym teraz piszę? Po pierwsze dlatego, że jak zacząłem filozofować, to mi tu masa ludzi podniosła krzyk, że przecież nie ma takiego problemu, któremu by pokropienie wodą święconą i odmówienie setki zdrowasiek nie zaradziło. Mógłbym na to, że jakoś na TW Filozofa nie zaradziło, oraz na sporą ilość innych rzeczy, ale że to są przyjaciele, więc nie chcę się z nimi naparzać... Więc na razie, szukając łagodnych i oględnych argumentów, postanowiłem napisać biężączkę.

"Jaką biężączkę", wykrzyknie ktoś, "skoro chodzi czasy sprzed ponad ćwierć wieku?!" Spokojnie, będzie nawiązanie!

Otóż od paru lat dostawałem pocztą email biuletyn tygodnika "Wprost". Nie żebym tam masę czytał, ale kiedyś w przypływie blogerskiego poczucia obowiązku na to się zapisałem, oni mi przysyłali, a ja czasem rzucił okiem, a nawet parę razy jakoś to wykorzystał. Jednak ostatnio - a konkretnie w same moje urodziny, czyli 25 maja - szefem "Wprost" został niejaki Lis... Tak TEN Lis! No i ja postanowiłem się z tego interesu wypisać.

Klikam Ci ja od tego czasu na linki, które dają u dołu tych biuletynów, zaznaczam krzyżyki na stronie, potwierdzam, że nie chcę już otrzymywać... Pokazuje się stronka z wyrazem żalu, że mnie tracą... Mam jeszcze potwierdzić, klikając na linek w emailu, że naprawdę chcę, by mnie stracili... Żaden taki email jednak nie przychodzi - przychodzą za to kolejne emailowe biuletyny "Wprost".

Żeby to tylko było klikanie! Skontaktowałem się z ich redakcją. Kierownik sprzedaży, czy ktoś taki (mam te maile jak coś, można sprawdzić, ale teraz mi się nie chce) przekonywał mnie, emailem, że oni teraz zaczynają wszystko od nowa, będą "kolorowi i otwarci" (czy jakoś podobnie)... Oczywiście mnie nie przekonał, napisałem, że naprawdę dziękuję za tę kolorowość, ale szmaty Lisa nie zamierzam czytać. Nadal oczywiście przysyłają. Rzuciłem zresztą parę razy okiem na tę ich kolorowość i otwarcie na świat... Oczywiście absolutna platformiana ochyda.

To było jakiś czas temu. Od tego czasu jeszcze dwa razy pisałem do nich, żeby się ode mnie łaskawie odwalili, klikałem na linki... Odsyłałem im nawet te ich maile, co wielu serwerom dałoby ostro w kość, ale oni widać na sprzęcie nie oszczędzają i jak woda po gęsi.

Nie da się po prostu zrezygnować z odbierania wirtualnej wersji tygodnika "Wprost"! Nie da się dzisiaj zrezygnować z codziennego poznawania poglądów pana Lisa! Przynajmniej takie się czyni wysiłki, bo jeszcze na razie oni mnie do czytania zmusić nie potrafią. No ale czy telewizor Rubin ktoś MUSIAŁ oglądać? I czy nie mógł sobie na przykład zatkać uszu watą? Czy ktoś MUSIAŁ korzystać z tych cienkich rur - nawet jeśli żył na północnej Syberii, gdzie inne były tylko w daczach prominentów i siedzibach Komitetów?

Mógł sobie przecież iść za stodołę, prawda? Co z tego, że minus czterdzieści? I niech do nikogo potem nie ma pretensji, że rodzina płacze z zimna, bo wysokooktanowego opału brak... Z TEGO właśnie, moi państwo, mógł się wziąć Pawka Morozow! A jeśli się akurat nie wziął, no to wezmą się jego liczni następcy. I o to przecież chodzi - żeby zniszczyć wraże siły kontrrewolucji!

Co inteligentniejszemu czytelnikowi (jeśli oczywiście jeszcze nie zasnął) powinien się już związek pomiędzy tymi trzema rzeczami: rurami, telewizorem Rubin, oraz tym, że tygodnik "Wprost", mając certyfikat słuszności i odpowiedniego Naczelnego... A, przy okazji, to ja im przedwczoraj zagroziłem zgłoszeniem tego ich spamowania do odpowiednich urzędów... Drobny problem, że moje poszukiwania w sieci, jakie to odpowiednie urzędy miałyby się, z urzędu, tym zająć, nie dały większych wyników. A więc się, skurwiele, zabezpieczyli na wszystkie strony. (Co innego by z pewnością było, gdybym to na przykład JA spamował Lisa!)

Nawiązując (przepiękną klamrą!) do naszego tytułu, powiem, że poziom niemilknącego telewizora Rubin z ponurego (jak mówią) okresu Breżniewa i Gierka już żeśmy osiągnęli - dzięki stachanowskiej pracy dzielnej załogi tygodnika Wprost na niwie szerzenia właściwych poglądów - a teraz należy się chyba spodziewać tych cienkich rur i wszystkiego, co się z tym wiąże. Tyle, że chyba palić będziemy co najwyżej w takich żelaznych kozach, jak dzielni wojacy Jaruzelskiego swego czasu, bo w niewielu mieszkaniach są dziś porządne piece i wątpię, by je nam tak szybko wybudowano. Nie przez pięćset dni w każdym razie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lipca 06, 2010

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 2

Tośmy zatem zaczęli drugi odcinek - brawo! Temat rzeczywiście jest płodny, treściami nabrzmiały, i warto by go było pociągnąć, tyle, że z nami wiadomo jak to jest. (Bez zwalania winy na Boga, co to volente-niewolente... Ale kimże ja jestem, żeby próbować przenikać Boskie wyroki?)

Na początek tego odcinka, w ramach niejako remanentu, oczyścimy sobie przedpole... Powie ktoś: Skok myślowy od ogólnej zasady, że to "człowiek miarą wszechrzeczy", do podanych dotąd przykładów, jest dość ambitny, w sensie długi... Tu zasada ogólna i metafizyczna - tam piękno pięknej kobiety... Dlaczego akurat piękno?!

Weźmy'ż sobie zatem to od początku i metodycznie. "Miara" - w jakim sensie zatem? Że mamy mierzyć na cale (czyli szerokość standardowego palca) i łokcie (czyli długość standardowego itd.), nie zaś na części południka czy inne tam długości fal? Tę sprawę śmy już chyba zasadniczo sobie omówili. Bo to też nie jest sprawa jakoś szczególnie głęboka. Jeśli zaś nie, no to jaka "miara"?

No to weźmy sobie na przykład architekturę... Istnieje coś takiego, jak "architektura monumentalna". Czyli DUUUUŻA, z założenia mająca przytłaczać i wprawiać w osłupienie, z założenia na skalę więcej-niż-ludzką, z założenia niejako nie-ludzka. Jest, zgoda! Pełni ona sporą rolę w różnych, mniej lub bardziej donoszonych, mniej lub bardziej "doskonałych" totalitaryzmach...

W epokach późnych (w sensie na przykład spenglerycznym, ale nie wyłącznie)... W epokach jak nasza... Albo jak rzymskie cesarstwo, jak okres Ramzesa II w Egipcie, jak duża część historii Bizancjum... Żeby już nie sięgać do Wieży Babel i Piramidy Słońca. (Gotycka katedra, nawet ogromna i taka, co się zaraz zawaliła, to jednak NIE jest budowla monumentalna!)

No i fajnie - duże jest piękne! Taka jest, jak można się domyślać, idea monumentalnej architektury. O ile, oczywiście, o "piękno" w tym chodzi - a nie na przykład o przygniecenie ludzkiej mróweczki ogromem, uświadomienie jej, że indywidualnie jest niczym, nasączenie jej religijną czcią dla wszechmocnej Władzy.

Czyli im większe, tym "piękniejsze", tak? A jednak, poza czysto technicznymi ograniczeniami, są chyba jakieś inne. No bo taki posąg Ramzesa może sobie mieć kilkadziesiąt metrów wysokości, ale gdyby miał tej wysokości powiedzmy osiem mil (tu kłaniają się The Byrds), to by się po prostu nie dało podziwiać szlachetnych rysów Władcy. A więc, jednak, w jakimś co najmniej sensie, "człowiek miarą wszechrzeczy". (A nawet ludzka mrówka późnego semi-totalitarnego imperium.)

To samo oczywiście z miniaturyzacją. Małe mebelki są śliczne, mebelki dla krasnoludków są śliczniejsze, całe biedermaierowe salony misternie wyrzeźbione w ziarnku gorczycy przez krótkowzrocznego geniusza dłuta (?) i mikroskopu są najcudniejsze... Ale jednak mikroskop elektronowy daje obraz b. zgrubny i średnio estetyczny... (Co my tu z tą estetyką? To jednak nie tyle o estetykę chodzi, a o to, że jak nie dla nas, ludzi, no to niby dla kogo? Bogu mamy imponować tymi Bramami Brandemburskimi i Pałacami Kultury?)

To by było na tyle w kwestii miary w dosłownym znaczeniu. Gdyby kogoś ta kwestia dręczyła. Bo ja nadal twierdzę, że tu w istocie chodzi o DOSKONAŁOŚĆ. Zresztą powyższa kwestia stanowi przecież część kwestii ogólniejszej, właśnie kwestii doskonałości. Co ja z tą "doskonałością"? - spyta ktoś. No a o co tu chodzi? - spytam z kolei ja.

Sentencja, którą tu sobie analizujemy, pochodzi przecież z klasycznej Grecji. Grecy zaś (mówię oczywiście o starożytnych, ale nie tylko klasycznych) tak właśnie mieli, że dążenie do doskonałości było dla nich zawsze ogromnie istotne, stanowiło sens życia człowieka i, w pewnym istotnym sensie, oś, wokół której kręcił się świat.

Była to - że pozwolę sobie na subiektywną opinię - bardzo ujmująca i bardzo piękna ich cecha. Równie subiektywnie, ale z podobnym przekonaniem, mógłbym zaryzykować tezę, że w naszej epoce, a być może po prostu w całej naszej cywilizacji (dla Młodych Spenglerystów w całej naszej K/C) dążenie do INDYWIDUALNEJ doskonałości jest be! Tak mi się wydaje.

Dzisiaj stanowiłoby ono coś, co częściowo niweluje totalitarne zapędy miłościwie nam panujących liberalnych elit (w jakimś pokrętnym sensie są to w końcu "elity"), no a kiedyś to nie bardzo przystawało do chrześcijańskiego ideału. (Tutaj oczywiście łatwo by było powołać się na Nietschego.) Ja jednak mam kilka takich "starożytnych" narowów i niektóre rzeczy z klasycznej, albo i wcześniejszej, greckiej cywilizacji b. do mnie trafiają. (Poza tym zainteresowaniem osobistą doskonałością, także na przykład ich stosunek do pracy. Albo, powiedzmy, względna niechęć do jedzenia ryb, choć to raczej u Homera, czyli wcześniej.)

Jeśli się ktoś z powyższym wywodem w miarę zgodził, no to przyjmie chyba bez oporu uwagę, że przecież Piękno, o którym była mowa w naszych przykładach, to pewien aspekt Doskonałości. I nie trzeba do tego być znawcą czy wyznawcą Platona, by się z tym zgodzić. (Choć to na pewno nie zaszkodzi.)

Nie tylko zresztą piękno fizyczne i organoleptycznie poznawalne. O pięknie etycznym też przecież można sensownie mówić, a wspomniani tu Grecy robili to z dziką pasją. I tutaj także, gdybyśmy odstąpili od zasady, że "człowiek miarą...", to moglibyśmy zacząć człeka porównywać: a to z kawałem hartowanej stali... A to z diamentem, ale tym razem nie ze względu na urodę, ale na twardość i przejrzystość... A to z kadzią miodu... A to z ożywczym wiosennym deszczykiem, albo, powiedzmy, groźnym piorunem.

Porównywać sobie oczywiście możemy, ale tu nie chodzi o (mniej lub bardziej) poetyckie porównania i metafory, tylko o mierzenie wzajemnej WARTOŚCI tych rzeczy. Z tym zaś, każdy się chyba zgodzi, byłby już poważny problem. Dlaczego problem? - spyta Nieco Tępszy Z Moich Szanownych Czytelników. No bo pomyślcie Ludzie: bierzemy człowieka... No bo co niby ma do tej doskonałości dążyć, jeśli nie człowiek? Oczywiście, można doskonalić konia, lirę pięciostrunną, rydwan bojowy, chiton, czy wymasowany wonnymi olejkami pygos stosownej Afrodyty, lub innej Phryne...

To jednak zawsze będzie tylko pewną częścią doskonałości jakiegoś człowieka - na przykład właściciela konia, czy właścicielki pygosa... Albo jej właściciela... W sensie męża, kochanka, burdelmamy, rzeźbiarza co ją rzeźbi, wyznawcy (jeśli to Afrodyta, choć może nie wyłącznie wtedy)...

No więc, jeśli jednak chodzi - w ostatecznej instancji, by tak rzec - o LUDZKĄ doskonałość, to jak to mamy niby robić? Bierzemy stal i porównujemy jej moc, ostrość i sprężystą giętkość z jakimś bohatyrem? Z czego nam wynika, że to mięczak, tchórz i fujara? A potem bierzemy miód i porównujemy go ze słodyczą ust najmodniejszej aktualnie hetery w mieście?

(Hetera, wyjaśniam co mniej wykształconym, to jednak nie jest tak do końca niemiłe określenie na teściową i jej przyjaciółki, tylko to taka starożytna grecka kurtyzana.) Potem zaś bierzemy... Dobra, starczy, wszyscy już chyba pojęli, o co mi chodzi. I że to by nie miało wiele sensu.

Jeśli zaś pojęli, to zgodzą się niewątpliwie, że do oceny ludzkich doskonałości, potrzebujemy ludzkiej skali... A więc, jednak, "człowiek miarą wszechrzeczy". Oczywiście LUDZKICH wszechrzeczy, ale czy istnieją - dla nas, ludzi - jakieś inne? No, może istnieją - jeśli ktoś jest mnichem-słupnikiem na syryjskiej pustyni w trzecim wieku po Chrystusie, albo innym Świętym Franciszkiem. Czy ten ideał jest nam jeszcze dostępny? I czy na pewno jest on dla nas - jednoznacznie i bez istotnych poprawek - ideałem?

O tym (Deo volente, ale w końcu ma w tym interes!) w następnym odcinku. Zatem...

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 1

Dewiza, że "człowiek miarą wszechrzeczy" nie jest chyba ostatnio specjalnie popularna. Ostatni raz coś na jej temat przeczytałem dobrych naście lat temu. O ile dobrze pamiętam, było to w czymś, co ja wtedy uważałem za prawicowe, a co faktycznie usilnie stara się za prawicowe uchodzić... No bo był to chyba "Najwyższy Czas!"

No i było to niezwykle wobec wspomnianej zasady krytyczne - po prostu mieszało ją z błotem i z niej wywodziło cały upadek naszych czasów. Nie tylko zresztą "naszych" w ścisłym sensie, bo, jeśli mnie pamięć nie myli, także wszystko inne od "Rewolucji Antyfrancuskiej" co najmniej.

Kiedy to czytałem, nieco się przejąłem, a w każdym razie zastanowiłem. Teza owa - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - była mi jednak całkiem bliska wtedy, a teraz jest mi jeszcze o wiele bliższa. Albo więc autor owej diatryby sprzed lat błądził, albo też ja jestem antyfrancuskim lewakiem - tertium po prostu non datur!

O co chodziło autorowi diatryby? Na ile pamiętam, o to, że miarą ma być Bóg, Prawda Obiektywna... Zapewne też Prawo-Przez-Duże-P, co by tam pasowało, choć co do tego nie mam stuprocentowej pewności... Człowiek czyniący się miarą wszechrzeczy to pycha, lewackie brednie o "suwerenności Ludu", D*kracja... To nie ja oczywiście to mówię, tylko autor diatryby... Powszechna szkoła zapewne też, i to, że rodzice nie mają prawa swoich dzieci zjeść na obiad...

Ach jakież to lewackie! Jakie ohydne! Jakie pyszne! (Kłaniają się chrupki "Lejs".)  I tylko - każdy, komu duszy nie wyjadł do cna robak socjalizmu, to przyzna - Monarchia Z Bożej Łaski, jaką reprezentował znany libertarianin Ludwik XIV, może nas jeszcze uratować! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Na to ja, że faktycznie owa dewiza - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - nie jest przesadnie religijna, ale ma wiele innych zalet, a z tą religijnością sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, niż to by wynikało z propagandy poniektórych, pragnących za prawicę uchodzić, ludzi. Po pierwsze - tę religijność, w której "człowiek NIE JEST miarą wszechrzeczy", mamy już dawno za sobą. Ba - sam Ludwik XIV - Król-Libertarianin, który Francję doprowadził do tak niesłychanego ekonomicznego rozkwitu... (To oczywiście ironia, gość doprowadził ją na skraj, jeśli nie dalej, finansowej ruiny, z libertarianizmem miał naprawdę mało wspólnego, a z RZYMSKIM katolicyzmem też nie aż tak wiele, jak się nam wmawia.)


Ja bym tę sprawę ad hoc naszkicował jakoś tak: najpierw "Bóg jest miarą wszechrzeczy", potem "człowiek", a na końcu ani Bóg, ani człowiek, tylko jakiś ponadludzki SYSTEM i/lub (szeroko pojęta MASZYNA. Tutaj świetnie zresztą pasuje Ekonomia marksistów, Wolny Rynek liberałów... Postęp Ludzkości tych świrów, co ich obecnie mamy u żłobu, i które nam z każdym dniem przykręcają śrubę... Te rzeczy. "Człowiek" jako ta miara wszechrzeczy, to naprawdę nie jest taka zła, czy głupia, rzecz!

Tośmy se pofilozofowali w kategoriach niemal historiozoficznych - przejdźmy'ż teraz do konkretów! Cóż w praktyce (intelektualnej, ale jednak praktyce) oznacza, że miałby być "człowiek miarą wszechrzeczy"? Dużo by o tym można, ale najprościej chyba, i najskuteczniej, będzie podać kilka przykładów. Ja sobie w każdym razie tę sprawę tak właśnie w duszy mojej rozstrzygam.

No więc, powiedzmy... Piękny jest brylant... (Ach!) Czy człowiek - niechby i przepiękna kobieta! - może być TAK piękny? No dobra, a co tu ma właściwie znaczyć "TAK piękny"? Co ma znaczyć to "TAK"? I właśnie o to chodzi - w kategoriach piękna właściwych brylantowi, każdy człowiek, każda niewiasta, każda Piękna Helena skrzyżowana z Phryne i podlana sosem z Kleopatry - będzie czymś po prostu ohydnym! Mam rację? W to trza się wczuć, jeśli to, Człeku, do Ciebie nie trafiło, to znaczy, żeś się nie wczuł.

Czy taki brylant, że spytam, CHODZI DO KIBLA? A chodzenie do kibla jest ładne? No to właśnie mamy! Zgodnie z zasadą "brylant miarą wszechrzeczy"... Powie ktoś, że nie dostrzega związku pomiędzy "miarą wszechrzeczy", brylantem i chodzeniem do kibla... No to ja powiem: Człeku, mówimy przecież o DOSKONAŁOŚCI! No bo o czym niby innym mielibyśmy mówić? Przecież nie o tym, że miarą długości ma być łokieć, a nie oparty na geografii metr...

COŚ w tym by wprawdzie było, ale to i tak musiałby być jakiś syntetyczny łokieć, łokieć uśredniony, albo arbitralnie narzucony, bo inaczej... Fakt, odchodząc od łokcia odeszliśmy poniekąd i od "człowieka miary wszechrzeczy", ale to jest dokładnie to, o czym mówiłem wcześniej - odchodzimy od człowieka i idziemy w dużo gorsze bagno, bagno ODCZŁOWIECZONE!

Jednak w istocie tutaj chodzi przecież o DOSKONAŁOŚĆ, a nie cokolwiek innego, Nawet ów niby-prawicowy zarzut przeciw tej pięknej zasadzie opierał się na tym właśnie, że Boga zdjęto z piedestału, na którym stanowił STANDARD DOSKONAŁOŚCI. Nie rozumiem jednak, jak Bóg mógłby funkcjonować jako ten standard W PRAKTYCE, skoro z definicji nikt się z nim porównywać nie może i nie powinien. Nie mówiąc już o tym, że nie widzę, jak jakiś "palec Boży", czy inny łokieć, miałyby się stać realną miarą długości. Ale to na boku i częściowo żartem, bo naprawdę to tutaj chodzi o DOSKONAŁOŚĆ i nic innego.

Wracamy do głównego wątku. Łagodniejszy wariant to by było porównanie Pięknej Heleny z pawiem, łabędziem, antylopą elan, tygrysem (i nie mówię tu o Panu Tygrysie), kotem domowym o imieniu Belinda, misiem koala, świnką pekari, krową rekordzistką... Czyli jakimś doskonałym w swoim rodzaju i pięknym ową doskonałością stworzeniem Bożym. Tutaj także najpiękniejsza nawet kobieta, a to upierzenie ma nie dość gęste i błyszczące, a to skoczność śmiesznie małą, a to mleka daje jak na przysłowiowe lekarstwo, a to nie jest pod ochroną i nie bez powodu.

Weźmy teraz "miarę" w jeszcze ściślejszym sensie. Czy piękne jest DUŻE, jak chce wielu - czy też MAŁE, jak chcą różni ekologiści? Jeśli duże, no to jak tu się i dlaczego niby ograniczać? Piękne są galaktyki, ale jeszcze piękniejsze są galaktyki razy milion... A człowiek? A Piękna Helena? Tfu, pyłek jakiś, a nawet nie pyłek przecież! Nie, wykrzykniemy - to małe jest piękne! Tak? No to też nie ma powodu się ograniczać: piękna jest bakteria... Na pewno piękniejsza od Heleny, no bo mniejsza... Piękniejszy od bakterii jest wirus...

Nic nie bije jednak elektronu, przynajmniej na razie, dopóki czegoś tam mniejszego się nie odkryje, lub nie wymyśli! A człowiek, a Helena... Przecież nawet nie da się już powiedzieć "Piękna", bo to byłby jakiś niemal palikoci dowcip! Ohydna jest ta Helena - po prostu! Każdy por jej skóry tysiąc razy większy od największej (a więc i najbrzydszej) bakterii, co dopiero od wirusa!

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------  
"Cham" nie obraża, jak się oficjalnie dowiedzieliśmy, Urzędu Prezytenta RP - co z "WSI'owym Bucem"?

sobota, lipca 03, 2010

Czy wnuk Putina będzie Chińczykiem?

Moja prywatna mądrość wieków uczy, że nigdy (a w każdym razie nieczęsto) jest tak dobrze, jak wtedy, kiedy nam się wydaje, że jest cudownie... Oraz że często, kiedy nam się wydaje, że gorzej już być nie może, pojawia się jednak jakieś przysłowiowe światło w przysłowiowym tunelu. (I nie zawsze jest to ekspres z naprzeciwka!)

Nie jest to zapewne specjalnie oryginalna teza, trudno też by mi było ją udowodnić... Choć jakoś tam ją wytłumaczyć bym chyba potrafił - m.in. pewną "bezwładnością" naszej psychiki, a konkretnie naszych dusznych stanów i nastrojów, która nam pewne skrajne sytuacje jeszcze dodatkowo "uskrajnia". Można sobie o tym ew. podumać, albo i podyskutować (tutaj lub u Młodych na ich Forum), ale tym razem chodzi mi o coś innego - konkret, który właśnie można by uznać za kolejne potwierdzenie mej tezy.

Otóż na salonie znalazłem przed chwilą tekst zawierający b. interesujące i, z polskiego geopolitycznego punktu widzenia, niewątpliwie optymistyczne informacje. Oto link: http://smyrgala.salon24.pl/203169,blad-saurona, ale ja tu jednak na wsiakij słuczaj go wkleję w całości. (Dyskusji pod spodem jednak nie, więc i tak warto to zobaczyć na salonie.) Oto on:


Dominik Smyrgała

Błąd Saurona

Teraz Sauron nagle dostrzegł go; jego Oko przebijając cienie spojrzało ponad równinę na drzwi, które sam przecież stworzył. W błyskawicznym olśnieniu ujrzał ogrom własnego błędu i jasny stał się dla niego podstęp przeciwników. Gniew jego zapłonął nieszczycielskim ogniem, ale strach wzbił się olbrzymią czarą chmura dymu i zaparł mu dech w piersi. Władca wiedział, że grozi mu ostateczne niebezpeczeństwo i że los jego zawisł na wątłej niteczce."
J.R.R. Tolkien, Władca Pierścieni, tłum. Maria Skibniewska, Wyd. Muza, Warszawa 2002, t. III, s. 279.

Od razu przypomniał mi się ten fragment, kiedy wczoraj wyczytałem na stronie internetowej "Rzepy" notkę opracowaną na podstawie depeszy PAP, z której wynika że Rosjanie przeprowadzają właśnie manewry wojskowe na Dalekim Wschodzie i Syberii. Autor notki trafnie przytacza opinie nalityków, że Kreml w ten sposób próbuje pokazać, że ciągle władzę w regionie dzierży silną ręką...
...tyle że to nieprawda. Częściowo poruszałem już ten temat tui tu. Poniżej krótko w punktach kilka kolejnych istotnych elementów układanki:

1. W lutym prezydent Miedwiediew podpisał nową doktrynę wojskową, wedle której głównym potencjalnym przeciwnikiem Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej pozostawało NATO. Tymczasem Chińczycy już dwa tygodnie później przeprowadzili manerwy wojskowe nie, jak dotąd, w regionach górskich (Tybet) i nadmorskich (desant na Tajwan), a pustynnych i lesistych. Nieodmienny to znak, że w Pekinie rozważają "wyzwolenie" Azji Centralnej i Syberii.

2. Nieco później analitycy armii rosyjskiej opublikowali raport, z którego wynikało, że do 2020 roku na Syberii wyludni się... 25 000 małych miejscowości. Ludzie mają tam albo wymrzeć, albo wynieść się do części europejskiej, względnie większych ośrodków na Syberii. Notka PAP w przesadny sposób podaje, że do 2015 roku na Syberii i Dalekim Wschodzie będzie żyło tylko 4,5 mln ludzi. Teraz  na wschód od Uralu mieszka ok. 34 mln, natomiast na samym Dalekim Wschodzie, gdzie istnieje tylko kilka większych ośrodków miejskich (Irkuck, Władywostok, Chabarowsk), jest to jak najbardziej możliwe i zapewne to Autor miał na myśli.

3. W tym samym czasie na tejże Syberii osiedliło się już ok. 3 mln Chińczyków. Ponoć na prośbę Moskwy w sprawie podjęcia jakichś wspólnych działań w tej materii Pekin odparł, że nie może, bo u nich takie przepływy ludności mieszczą się w granicach błędu statystycznego. Co jest poniekąd prawdą.

4. Chińczycy wypierają Rosjan także z Azji Centralnej, o czym pisałem tui tu.

Także w tym kontekście trzeba myśleć o ostatnio ugodowym tonie, z jakim Rosjanie odnoszą się do Zachodu. O pomysłach na budowę wspólnego systemu bezpieczeństwa regionalnego w Europie. O pojawiających się w niemieckich mediach pomysłach na przyjęcie do NATO wreszcie. Nawet bowiem istotne w sumie lokalne triumfy polityczne, takie jak zwycięstwo prorosyjskiej frakcji na Ukrainie, czy objęcie urzędu prezydenta Kirgistanu przez Rozę Otunbajewą (ciekawe, czy i kiedy podzieli los Askara Akajewa i Kurmanbeka Bakijewa) nie są w stanie zrekompensować rosnącego zagrożenia dla azjatyckiej części Federacji Rosyjskiej, bez której państwu temu grozi dezintegracja.

----------------------------------------------------------------------------

triarius

P.S. Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 01, 2010

Czy Ptolemeusz był liberałem?

Niecierpliwemu czytelnikowi, nie mającemu czasu ni ochoty na czytanie całości tego tekstu, odpowiem na postawione w tytule pytanie: TAK! OCZYWIŚCIE, ŻE BYŁ!

Czytelnikowi nieco, ale tylko nieco, mniej niecierpliwemu, który potrafi bez większego trudu przeczytać dwa albo i trzy akapity, dodatkowo wyjaśnię dlaczego. Ponieważ całkiem podobnie rozumował, a przede wszystkim dokładnie tak samo jak liberały reagował na informacje otrzymywane z zewnętrznego, obiektywnego świata.

Czytelnicy niecierpliwi mogą już przestać czytać, wszystkich innych zaś zapraszam do prześledzenia mej argumentacji za tym, iż Ptolemeusz w istocie BYŁ liberałem avant la lettre. Oto ona:


Przyznam, iż kosmologia pozostawia mnie zimnym i obojętnym, jednak opozycja między systemem Ptolemeusza a kopernikańskim ma aspekty naprawdę bardzo interesujące. System ptolemejski rozpoczął swe życie jako coś prostego i eleganckiego, dodatkowo zaś wspartego na fundamentach mistycznych i religijnych. Były tam "doskonałe" figury - okręgi, i "doskonałe" bryły - sfery. Nie da się zresztą zaprzeczyć, że okrąg i sfera naprawdę z punktu widzenia geometrii są niezwykle prostymi i pięknymi rzeczami, geometria zaś jak wiemy, dla starożytnych uczonych była podstawą wszystkiego: od budowy materii po sprawy związane z najczystszym absolutem.

Zresztą materiały, z którego ten wszechświat był stworzony także były doskonałe: niebiański eter i krystaliczne, doskonale czyste i przejrzyste coś, z czego były wykonane sfery. System Ptolemeusza był intelektualnie elegancki i stosunkowo bardzo prosty, pozwalał też analizować i przewidywać wydarzenia astronomiczne, tworzyć piękne globusy przedstawiające poglądowo cały wszechświat, a także bardziej jeszcze od tych globusów użyteczne narzędzia nawigacyjne. Wszystko było pięknie, tyle że zaczęto dokonywać coraz dokładniejszych astronomicznych obserwacji, a wtedy...


tekst jest w pisaniu ;-)

Hłe, hłe! Ale ubaw! Tekst WCALE NIE JEST W PISANIU. Po prostu patrzyłem jaki ten blog jest stary (nieco ponad 4 lata, nie 10, jak mi się ostatnio ubzdurało), no i przeczytałem sobie dawny, nieopublikowany tekst, którego tytuł mnie zainteresował. Stwierdziłem, że warto by go było "opublikować", ale do głowy mi nie przyszło, że z głębi roku 2006 pojawi on się w 2010 - jako najaktualniejszy z moich kawałków. 

Cóż, początek jest fajny, wiem o co tutaj miało chodzić... Jego myśl przewodnia - zapewniam! - jest przednia... Więc może go kiedyś (Deo volente, a jakże) dokończę, a jeśli nie, to będzie stosowny do epoki Postmodernizm! Czyli niedokończony fragment... Czyli złamana kolumna... Tympanon, w którym jaskółki wiją sobie... Wenus bez rąk... Głowy... I (excusez le mot) tyłka... (Tu stosowne westchnienie śródziemnomorskiego estety.)

A na dowód, że to naprawdę stary tekst - oto dalszy ciąg całego tego wpisu, gdzie z pewnością i jak każdy widzi, nie chodzi o żadne "dzisiejsze pieniaczenia", a o pieniaczenia sprzed wieków. Zapewne zresztą te linki po prostu od dawna już nie działają.

Od dzisiaj wprowadzam tu nową rubrykę - moje własne komentarze i inne takie na innych blogach, stronkach i forach. Chodzi o to, że często jestem za bardzo rozproszony i zajęty innymi sprawami, by tu coś sensownego pisać (choć poczuwam się do obowiązku, choćby wobec tych, którzy mają do mnie linki, z drugiej strony tu akurat nowe wpisy nie muszą się pojawiać codziennie, to nie ten typ blogu). Jednak czasem w takich nawet okresach odwiedzam inne stronki czy blogi, a jak mnie coś wnerwi albo sprowokuje, to wpisuję komentarz. Będę tu zatem zamieszczał linki do tych komentarzy, jeśli kogoś sprawa zainteresuje bliżej, to sobie kliknie i zobaczy o co chodziło.

Oto dzisiejsze moje pieniaczenia:

http://haribu.blog.onet.pl/

http://haribu.blog.onet.pl/

http://haribu.blog.onet.pl/

Tutaj chyba bezpośredniego linku nie ma, ale jestem jako Gość: , chello083144097079.chello.pl (jakoś mi się nie udało zalogować):

http://gdanszczanin.blox.pl/

I to by było na tyle.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.