piątek, sierpnia 09, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 2)

Odeszliśmy w tym filozofowaniu niezły kawałek od Tuska i jego wesołej trzódki, ale czy to nie urocze, kiedy taki rdzawy wnuczek z wehrmachtu stanowi dla nas przewodnika po efektywnym myśleniu i taksonomii wszelakich agresji? (Beatrycze taka, skrzyżowana z Wergiliuszem, jeśli ktoś cokolwiek jeszcze, po dzisiejszych szkołach, z literackich aluzji kojarzy.)

No dobra, teraz mały sprawdzianik... Gramy w pchełki i naprawdę się staramy zwyciężyć - czy to agresja i, jeśli tak, to jaka? Oczywiście że agresja! Jeśli nie zdefiniujemy agresji jako wszelkiego robienia wbrew innej istocie, frustrowania jej zamiarów, zmuszania jej do czegoś... Zadawania jej cierpień, uszkadzania, uśmiercania - co także oczywiście jest agresją, choć te rzeczy wcale nie są niezbędne, by móc mówić o agresji...

No to w ogóle trudno będzie o agresji rozmawiać. Nie ma sensu rozszczepiać tu włosa na czworo, skoro my i tak mamy przecież różne rodzaje agresji, a wielu innych ich nie ma!

Trzeba tylko rozróżnić agresję JAKO DZIAŁANIE od agresji JAKO EMOCJI. Jasne że owcę możemy mordować ze łzami w oczach, nie czując do niej żadnej nienawiści. (A co dopiero takie filmy z mojego dzieciństwa, jak "Żółte Psisko"m gdzie chłopak zastrzeliwał ukochanego psa, chorego na wściekliznę!)

W pchełkach oczywiście krzywdy raczej przeciwnikowi zrobić nie chcemy, co tam do niego czujemy, to sprawa dość mało ważna, ale to jest także forma agresji, choć łagodnej i ZRYTUALIZOWANEJ. (Ta rytualizacja to b. ważne i płodne pojęcie. Ważne i dla Tygrysizmu.) Nawet jeśli zatrzymamy przemocą dziecko, które właśnie próbuje wbiec na jezdnię, to będzie to agresja. Oczywiście agresja mała w służbie dużo większej troski o to dziecko.

Można by się zastanawiać, czy krajanie pancjenta przez chirurga (i nie mówimy o żadnym Doktorze "G") ma coś wspólnego z agresją, ale to już byłyby chyba czysto akademickie rozważania, bez których łacno się obejdziemy.

Pchełki, zatem, to agresja, OK! Ale jaka? No a jakaż by niby mogła być? Każda zrytualizowana agresja jest, z definicji i przez to właśnie, SPOŁECZNA. W końcu w pchełkach walczymy (nawet bardziej niż np. w MMA, gdzie jednak element strachu i gniewu nie jest całkiem do pominięcia) właśnie o "pozycję w stadzie". O to, żeby się stać, choćby na chwilę, pchełkowym championem i samcem alfa. W każdym zaś razie bliższym początku alfabetu od przeciwnika. Na czas jakiś.

No a wojna? To jest ciekawa sprawa! Wojna zazwyczaj nie jest przesadnie zrytualizowana, choć takie tendencje występują (od Konwencji Genewskich, po honorowy pogrzeb dla "Czerwonego Barona", z tysiącami innych przykładów znanych z historii). Wojna nie polega też raczej na tępieniu swoich. (Przy czym ci "swoi" mogą być subiektywnie różnie pojmowani - od samego siebie, po wszystko co żyje i więcej. Czyli od samobójstwa, przez różne formy amoku, po "bezinteresowny wandalizm".)

Co nam zostaje? Zostaje nam oczywiście agresja ASPOŁECZNA, i to jest właściwa odpowiedź. Wojna, w swej "czystej postaci" jest niemal czystym przykładem tego właśnie typu agresji. Gdybyśmy jednak porównali tę wojenną aspołeczną agresję z aspołeczną agresją psychopaty, który traktuje bliźniego swego jak kawał mięcha, albo agresją (bo ona to jest!) jego, poniekąd, przeciwieństwa, czyli dobrze na taką ryzykowną okoliczność psychicznie ustawionego człowieka, który do zwalczania agresywnego psychopaty sam się poniekąd staje...

Nie całkiem faktycznie psychopatą, ale czymś pokrewnym, choć oczywiście bez porównania sympatyczniejszym i bardziej etycznym - prehistorycznym łowcą mamutów, który naszego (?) psychopatę (JAKO psychopatę właśnie) traktuje niczym kawał mięcha. Bo inaczej się po prostu nie da - nie z psychopatami! - a wszyscy mamy w sobie tego typu instynkty, i to jest właśnie jeden z, niewielu może, przypadków, kiedy są one wykorzystne jak najbardziej etycznie.

(O etyce, skoro już o niej wspomnieliśmy, chciałbym też porozmawiać, ale jednak odłożymy sobie to na później, bo to spore zagadnienie, szczególnie w kontekście naszej "patriotycznej prawicy".)

W przypadku zarówno psychopaty, jak i jego pogromcy - "do szpiku kości etycznego i szlachetnego łowcy mamutów/psychopatów", żeby go tak obrazowo określić - jest to sprawa indywidualna, dlatego też określenie ASPOŁECZNA dla tego typu agresji ("aspołeczna" w sensie, przypominam, że niezwiązana w sumie ze społecznymi aspektami życia) wydaje się jak najbardziej na miejscu.

W przypadku wojny jednak, jak też i pokrewnych spraw: powstań, buntów, rozruchów (żeby już nie ryzykować przywoływania różnych badziej, well, ryzykownych) jest to jednak agresja właśnie ZBIOROWA, więc może nie jest to całkiem to samo, i może nie całkiem zasługuje na miano agresji "aspołecznej".

Zgoda, mnie się też tak wydaje! Ten podział na trzy rodzaje agresji jest naprawdę niezły, nośny i płodny, ale mi tu brakuje jeszcze jednego rodzaju, który bym nazwał PROSPOŁECZNĄ. Czyli agresja DLA DOBRA WŁASNEJ GRUPY. I nie ma tu, dla samego pojęcia, znaczenia, czy to "dobro własnej grupy" jest dobrze pojęte, czy też wprost przeciwnie. Ani czy jest etyczne, czy całkiem nie. Chodzi o wewnętrzną motywację!

Powie ktoś, że raz domagam się, by "agesją" nazywano czyność, niezależnie od motywacji, a teraz z kolei... Ale to pomyłka - przedtem chodziło mi o to, co jest, a co nie jest, "agresją". Teraz mówimy o RODZAJACH agresji (których doliczyliśmy się już czterech), a one różnią się właśnie motywacją i stroną psychiczną. Dopiero z tego wynikają ewentualne różnice w sposobie jej, agresji znaczy, praktykowania.

Najpierw jest psychiczny motyw, popęd, czy jak to nazwać - walka o pozycję w stadzie, obrona przed ewidentnym zagrożeniem, nienawiść, wyrozumowane dążenie do korzyści dla siebie, albo dla swojej grupy... A potem mamy albo bijatykę na parkingu, walkę o tytuł w MMA, pchełki, małżeńskie przepychanki, wojnę, powstanie, rewolucję, napad rabunkowy z ciężkim pobiciem, albo, powiedzmy, rycerza na białym koniu szlachtującego paskudnego smoka, by uratować dziewicę (i uczynić ją kobietą, a pół królestwa jako miły dodatek).

I to by może było na razie na tyle. Jak Bóg da, to się jeszcze napisze, i może nawet dojdzie z powrotem do Tuska i tych jego...

c.d.n. (lub nie)

triarius

czwartek, sierpnia 08, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 1)

Wiele głupot mówi się na naszej "patriotycznej prawicy", ale mnie wyjątkowo wprost wnerwiają teksty o "nieudolnej i leniwej ekipie Tuska". Czemu? A dlatego, że świadczą albo o kompletnie bezmyślnym powtarzaniu zasłyszanych frazesów, albo też o absolutnym niezrozumieniu przez mówiącego całej tej naszej (jakże paskudnej) sytuacji.

Ale może zacznijmy od początku. Albo może jednak nie od samego początku, by wyszedł by nam filozoficzny wstęp rozmiarów Magnum Opus Spenglera w nieocenzurowanej liberalnie wersji. Więc raczej tak gdzieś od środka, albo i poniżej.

Jakie są rodzaje agresji? Powie ktoś (i powie słusznie), że mamy agresję czynną i bierną, ładną i brzydką, słuszną i wręcz odwrotnie. Choć są i tacy (że tu zrymuję) rodacy, dla których wszelka agresja jest szpetna, a ładne jest tylko nadstawianie drugiego policzka.

W każdym razie agresja w wykonaniu Polaków jest be, a agresja obcych wobec Polaków taka aż straszna nie jest, bowiem ma jedną ogromną zaletę - daje Polakom szansę do nastawiania drugiego policzka (i nie tylko policzka), przez co przeanielają się JESZCZE BARDZIEJ i w ogóle są super, a JP2, siedząc sobie na chmurce, cieszy się tym widokiem! No ale to już jest (moim chamskim i wulgarnym, oczywiście, zdaniem) zupełna psychopatologia, i tym się nie będę szerzej zajmował.

Wracając do tych mniej patologicznych poglądów, to oczywiście: bierna agresja, czyli np. żona leżąca jak kłoda pod sapiącym małżonkiem, żeby mu za coś odpłacić... I czynna agresja, czyli po pysku, albo słowem gładkiem... Czy raczej wulgarnym i po mamusi. (Bo przecież nie o pedałach! Te czasy odeszły wraz z... Wiadomo!)

Brzydka i ładna, słuszna i nie - tośmy sobie, mimochodem, pokrótce też wyjaśnili. Mnie jednak nie o to chodziło. "A o co?" - spyta ktoś. No to ja mu odpowiem, że agresja dzieli się na: Społeczną, Aspołeczną i Antyspołeczną. To nie ja to wymyśliłem, nawet nie jakiś Fromm ze Szkoły Frankfurckiej...

(Tu bym splunął z obrzyczeniem, gdyby to nie było anty. Co jest bardzo, ale to bardzo, be! Bycie anty znaczy.) Może sobie kiedyś wyjaśnili kto tak to podzielił, co jeszcze on sobą reprezentuje, i co z tego wynika, ale na razie jednak nie chcemy się oddalać zbytnio od... O Jezu! Muszę to znowu wymówić... Tuska. I jego wesołej gromadki.

No dobra, mój słodki Czytelniku, skoro jeszcze tu jesteś, to pewnie czujesz gotowość dowiedzenia się co to za rodzaje agresji te Społeczne agresje z przedrostkami i bez. (Zgadłem?) Tak więc, Agresja Społeczna (bez przedrostka) to wszelka agresja (nie dało się tego powtórzenia bez akrobacji słownych uniknąć), która polega na walce o szeroko pojętą "Pozycję w Stadzie". Tutaj "samce alfa", które ostatnio nawet totalna lewizna kocha wrzucać do konwersacji. I takie tam sprawy.

Człek to, jakby nie było, istota społeczna, która przez ogromną część historii swego gatunku żyła w takich czy innych stadach. Czy to były plemiona, czy mniejsze grupy, czy załogi okrętu wikingów, czy jakieś getta w małych średniowiecznych miasteczkach, czy słynne (już nie dzisiaj) dziesięciotysięczne "wędrujące polis" Ksenofon(t)a*. I zawsze kiedy dwóch facetów okłada się po pyskach, albo chociaż postponuje mamusie, w rywalizacji o miejsce na parkingu - to jest właśnie to!

Przykładów na Agresję Społeczną można wszędzie znaleźć masę. Wystarczy zresztą chwilę pomyśleć, przypomnieć sobie jakikolwiek film, czy wydarzenie z własnego życia. Niemal na pewno będzie tam jakaś forma Społecznej Agresji. Dla nas problem leży nie tyle w tym, że ona tam jest, tylko w tym, że wielu ludzi, TAKŻE NA PRAWICY, JEŚLI NIE PRZEDE WSZYSTKIM, całkiem nie rozumie, że Agresja Społeczna nie jest jedynym możliwym, i jedynym występującym w przyrodzie, rodzajem agresji.

I wynika z tego niezrozumienia wiele smutnych rzeczy. Z których niejedna wiąże się z naszym (mało atrakcyjnym, żeby to łagodnie określić) tematem. I nie mówię o mamucie, tylko o tym ryszawym pokurczu, którego wszyscy tak kochamy.

Agresja Antyspołeczna (żeby teraz ją wziąć na warsztat) to będzie np. gość, który już ma całkiem dość (liberalnego raju), więc strzela na oślep do wszystkiego co się rusza. Z zamiarem wykończenia potem siebie, albo i nie. Zresztą tego typu zamiary wobec siebie także często można by widzieć jako przejaw Agresji Antyspołecznej właśnie. W końcu "ja" to część jakiegoś społeczeństwa, itd.

To jednak nie jest jedyny sposób na przejawienie Agresji Antyspołecznej. Nie chciałbym, z wielu powodów, robić tu psychoanalizy różnym Urbanom czy Maleszkom, ale całkiem prawdopodobne, że w ich obrzydliwym postępowaniu (i takimż charakterze) dominuje właśnie ten rodzaj agresji. Choć nie jest to takie znowu pewne, bowiem Agresja Antyspołeczna to agresja skierowana przeciw "swoim", a wcale nie jest powiedziane, że ofiary tych obskurnych indywiduów są dla nich "swoimi".

Co nas, z kolei, zbliża do trzeciego, i najbardziej dla nas tutaj interesującego, rodzaju agresji - Agresji Aspołecznej. Przedrostek "A" oznacza tutaj "brak związku z".

Ale jeszcze dorzućmy coś do tematu Agresji Antyspołecznej, mówiąc, że ten rodzaj agresji przejawiałby każdy bezinteresowny zdrajca. Czyli taki zdrajca, który czuje się częścią tej grupy, którą zdradza, i którego cieszy fakt, że tej właśnie grupie szkodzi. (O co akurat podejrzewam Maleszkę.) Tutaj fascynacja złem, diabolizm i te rzeczy.

OK, teraz Agresja Aspołeczna. Jest to taka, w której aspekt społeczny nie odgrywa roli. W tym sensie, że przejawiający (czy tam choćby odczuwający) ten rodzaj agresji po prostu NIE CZUJE SIĘ członkiem "tego samego stada", co jej, faktyczna czy zamierzona, ofiara. W każdym razie nie czuje się w danym momencie, kiedy tę agresję przejawia, czy tam ją odczuwa.

Jak to w ogóle możliwe i o co tutaj miałoby chodzić? Oczywiście - można się spierać, czy kiedy pasterz podrzyna owcy gardło, to jest to "agresja", czy też coś całkiem innego. Trochę to dla mnie byłoby śmieszne, gdyby ktoś tam potrafił całkiem agresji nie dostrzec, ale zgoda, że ten podrzynający wcale nie musi odczuwać przy tym nienawiści do swej (nie bójmy się tego słowa!) ofiary. Ani w ogóle żadnych "agresywnych uczuć". Co, zdaniem wielu, przesądza o braku agresji w tej sytuacji.

Jest tu jednak, jak sądzę, spore pomieszanie pojęć, tak niestety częste na naszej "patriotycznej prawicy". Agresja to miałyby być jednocześnie czyny, i uczucia. Kiedy ktoś kopnie staruszkę w kostkę, zamiast ją przeprowadzić przez ulicę, każdy powie, że to agresja. Nie domagając się (o ile nie jest postmodernistycznym literatem, oczywiście), żeby mu najpierw - zanim zdoła ocenić, czy to agresja - dokładnie opisano stan uczuciowy i umysłowy kopiącego. Prawda?

Kiedy nas w końcu najadą przyjaciele zza Odry, dla jednych będzie to wymarzona bratnia pomoc, dla drugich jednak agresja - niezależnie od tego, co się tam w duszy każdego z owych szkopów dzieje. Prawda? Nie ma więc sensu mówić, że agresja bez "agresywnych uczuć" to nie agresja. Czyny w końcu też się, nawet i w sądach, jeśli wyższe okoliczności nie wchodzą w grę, liczą. A nawet jakby przede wszystkim.

Tym bardziej, że czymże się owa agresja/nie-agresja wobec owcy różni od:

1. agresji naszych przodkow (wcale nie tak odległych) wobec mamuta, niedźwiedzia (ładnie opisane w "Panu Tadeuszu", "Krzyżakach"), wilczycy z wilczętami, itd.?

2. agresji PSYCHOPATY, który, z takiego czy innego powodu, morduje swą ofiarę - nie rywalizując z nią ani o miejsce na parkingu, ani o tytuł Mistrza Takiej-Czy-Innej-Organizacji w Wadze Półśredniej - tylko po prostu... traktując ją, tę ofiarę, jak bryłę mięcha, którą należy odpowiednio spreparować?

W obu tych punktach agresor - aspołeczny - może odczuwać, i często z pewnością odczuwa, lube podniecenie, ale całkiem niekoniecznie, o ile w ogóle, "agresję" taką, jakiej się spodziewamy przy szarpaninie o miejsce na parkingu... I jaką, w naszym (w dużej mierze odgórnie generowanym!) intelektualnym pomieszaniu, zwykliśmy uznawać "po prostu za agresję".

c.d.n. (albo i nie, Deo et Triario volente)

triarius

* Piszę tak, bo mnie wkurza, że w oryginale jest Ksenofon, a u nas dodaje się to niepotrzebne "t". To tak, jak robienie z Alkibiadesa "Alcybiadesa". Tylko gorsze. Pewnie jestem pedant i/lub snob, ale nie lubię.

poniedziałek, lipca 22, 2013

Maczugi, viagra i przyjacielski seks (część 1)

Opowiadałem wczoraj Adasiowi com kiedyś wyczytał u Frazera. O tych mianowicie dawnych cesarzach Kambodży, którym co rano dawano do skonsumowania (nie w sensie gastronomicznym, tylko wenerycznym) nową dziewicę, a kiedy taki owej panny któregoś dnia nie skonsumował, odwiedzali go zaraz dostojnicy i (z należnym szacunkiem, jak by się można domyślić) zatłukiwali na śmierć. Maczugami. (Tytułowymi, więc tę część tytułu mamy odhaczoną.)

Motywem zaś tego owych dostojników (czy tam kapłanów, nie pamiętam) działania nie była troska o honor wzgardzonej dziewicy, tylko kwestie religijne i państwowe. Król przecież to istota SAKRALNA i nie może być pierdołą, niezdolną do uszczęśliwienia, czy jak to tam nazwać, dorodnej i dojrzałej do zamęścia panny.

Każdy oczywiście sam to czytał i zna, tylko nie Adaś, który czyta wprawdzie naprawdę sporo, ale obraca się raczej w kręgu martyrologii - i nie jest to nigdy martyrologia kambodżańskich cesarzy czy wzgardzonych bez powodu dziewic, tylko martyrologia bardziej (choć nie jest to najlepsze słowo) swojska.

Adaś mi na tę historię, że "jak to, cesarz mógł wcale jeszcze nie być stary i spsiały, tylko po prostu kuśka go tego dnia zawiodła". Na co ja Adasiowi, że tamtym całkiem to nie robiło, bo oni nie byli liberalnymi legalistami, tylko naprawdę dbali o dobro im powierzonych ludzi i spraw, i tutaj trzeba było działać szybko - tak, żeby bogowie się nie zorientowali, że cesarz stary ramol, co nie może, tylko szybko zastąpić go nowym, zdrowym, jurnym i rumianym, który i bogom zaimponuje, i cesarstwu plony zapewni...

A całkiem przy okazji zapewni parę miłych chwili zaniedbanej przez Św. P. Poprzednika dziewoi. No, i ktoś to jeszcze musi monitorować - w trakcie, albo po, chyba nawet sam Frazer nie wiedział, jak to oni tam rozwiązali - więc śmiechu i radości było przy tym co niemiara! Choć oczywiście bez porównania najważniejsze było to, żeby cesarz zawsze był rześki i rumiany, no i żeby bogowie się nie połapali, że to formalnie rzecz biorąc, już nie całkiem ten sam cesarz.

I tak to się toczyło przez czas długi, a wszyscy byli zadowoleni. (I komu to przeszkadzało?) A morał z tego jaki? A wieloraki! Jest tu bowiem i coś dla naszych (?) poczciwych "monarchistów", tylko że by im to trzeba było palcem dokładnie pokazać i przystępnie, jak dziecku, wytłumaczyć. Bo jakby nie było trzeba, to by sami już doszli i pojęli, jak durna jest ta ich ideologia.

Jest tu coś dla erotomanów, ale oni sobie potrafią znaleźć to co lubią praktycznie wszędzie. (No, może poza Platformą i Krytyką Polityczną.) No i jest też dla nas - zdrowych i rumianych na umyśle ludzi, zainteresowanych subtelnościami ludzkiej natury i historiozofią. Nie mówiąc już o Elicie tego gatunku istot, czyli blogowych autorach, którzy od lat bezskutecznie zabierają się do wzięcia na warsztat kwestii związanych z Życiem Seksualnym (jeśli to tak można nazwać) Leminga, oraz szeroko pojętą rolą Seksu dla Historiozofii i rolą Historiozofii dla Seksu.

Poza tym zaś - i to może być dla naszego dalszego wywodu NAJWAŻNIESZE - z moich długoletnich (mówiąc podniośle) studiów nad dawną historią wynika, że takie przypadki, iż "kuśka akurat nie stanęła na wysokości zadania" w owych dawnych czasach po prostu były ogromną rzadkością. Ot co!

Śmy o tym już sporo razy zaczynali pisać, i, zanimśmy doszli do sedna, ogrom problematyki powalał nas, każąc - albo wprost porzucić tę cyklopową pracę i uciec gdzie przysłowiowy pieprz, albo też rozmienić tę Najistotniejszą Ze Wszystkich W Obecnej Epoce Problematykę na serię trywialnych dowcipasów i żałosnych do potęgi językowych eksperymentów.

Ale może tym razem? (Choć ta pierwsza część też dobrze nie zapowiada... Mówię jak to widzę.)

triarius

piątek, czerwca 21, 2013

Nie mówię że to...

... na pewno na zawsze, ale na razie tak. Nie jestem teraz w stanie pisać tego typu kawałków, jak te tutaj, bo nie mam do tego głowy. Zielona Wyspa, Szczaw, Mirabelki, Drugia Irlandia (nie zapominając o Japonii)... Zaczyna być znowu wesoło.

Ale interaktywnie wciąż jeszcze trudno mi się przed pisaniem oprzeć, i tu jest wasza, kochane ludzie, szansa. Powiecie, że Fejzbuk to dzieło panów Szatana, Belzebuba, Putina, Obamy i Mąki. Zgoda. Ale czyż tutaj ci panowie zostawiają nas w spokoju? Nie szpiclując? Nie analizując? Nie składujac każdego słowa, każdej litery, każdego pokrętnego językowego dowcipaska na wieki wieków?

Więc nie ma co udawać dziewicy, skoro się uszczęśliwiło kilka batalionów liniowych, nie wspominając o fizylierach i grenadierach! Ten tu blogasek pozostaje na zawsze Fundamentalnym Dziełem i Źródłem Mądrości. (Jak również czymś, co Obamy tego świata będą przeżuwać, aż połamią sobie zęby.)

Rozmowa jednak (Polak z Polakiem i te rzeczy), wymiana poglądów, debata, dziennikarstwo obywatelskie (ach!)... I takie tam... Przenosi się na razie na Fejzbuka. A konkretnie do Grupy o adresie https://www.facebook.com/groups/339843406144589/ i nazwie "WSTWiE Szarżujący Bawół".

Nikt wam przecież nie każe udzielać się na Fejzbuku w jakikolwiek inny sposób, prawda? A czy tutaj, czy tam, to dla Obamy i Putina całkiem to samo - nie oszukujmy się! Zresztą nie jest wcale wykluczone (choć nawet Szpęgler tego nie przewidział, fakt!), że za jakiś czas gość bez Fejzbuka i umiejętności się nim posługiwania będzie czymś takim, jak dziś facet bez konta email (też przecie je szpiclują!), a wczoraj gość, który nie umiał pociągać za łańcuszek lub wykręcić numeru tarczą. Czyli Totalny i Nie-Do-Odratowania PROL. (Doceńcie, że nic nie napisałem o angielskim!)

Tak więc, zapraszam do mojej nowej grupy i tam wspólnie POKAŻMY TYM PEDAŁOM! (Żeby zacytować dzisiejszego pupilka Platformy, ze wzajemnością, więc ten okrzyk niczym nam grozić nie może, choć brzmi miło i niedzisiejszo.)

Za dobre sprawowanie przewidywane są różne cenne nagrody, a z czasem możemy sobie zrobić bardziej wewnętrzne i bardziej tajne Kręgi Piekieł. Jeśli będzie warto. Tak więc, zapraszam tutaj:


albo po prostu (zapiszcie się, kto nie ma, i) zalogujcie się na FB i szukajcie Grupy "WSTWiE Szarżujący Bawół" (bez cudzysłowu). Albo mnie po nazwisku (niestety ksywę Triarius na FB straciłem głupio i już jej nie odzyskam).

triarius

sobota, marca 16, 2013

Habamus papus

Zacznę od tego, że jakoś tak mam od dłuższego czasu wrażenie, iż blogaskowanie - to "istotne" - bardziej już wpada w oczy, i serca, różnym tam ubecjom, tajnym, widnym, dwupłciowym, jakoż i różnym Mossadom, niż komuś, dla kogo warto by było pisać. Jest to jeden z zasadniczych powodów, dla których nie mam ostatnio zapału do blogaskowania. No, ale poblogaskujmyż jeszcze trochę, skoro paru ludzi (i Łubianka) wciąż nas z jakichś względów odwiedzają... Tak? Czy może jednak już nie?

* * *

Alleluja, dostaliśmy chyba całkiem idealnego papieża! O czym zdaje się także świadczyć ów dziki, nawet jak na tę trzodę, skowyt wszelkiej lewizny - od rozczulającego "to nie jest nasz papież" tego tam płciowo niedookreślonego stwora pt. "Środa", po konsekwentną już międzynarodową kampaniię oskarżania Ojca Świętego o różne brzydkie - w przekonaniu lewizny (zakładając, że lewizna ma tego typu przekonania, a nie tylko "mądrość etapu", co wydaje mi się bardziej jednak prawdopodobne) - uczynki.

Oskarżeniami lewizny oczywiście nie ma się co przejmować, z wielu zresztą powodów o różnej wadze i ogólności. Najogólniejszym i najbardziej "filozoficznym" jest ten, który wynika z pewnej b. mądrej sentencji de La Rochefoucauld. Sentencji, o której warto by było "naszej prawicy" bardziej pamiętać, a już szczególnie, gdy ma do czynienia z lewizną. (Włączając w to oczywiście także leberałów.)

Jaka to sentencja? Nie chce mi się szukać oryginału, by potem dosłownie tłumaczyć, ale sens jest dokładnie taki, że: "Kiedy ktoś ci coś mówi, zastanów się, jaki ma powód, by w ogóle do ciebie mówić, oraz jaki ma powód, by ci powiedzieć prawdę. Uwierz mu jedynie wtedy, kiedy ma dobry powód ci powiedzieć prawdę."

Powie ktoś, że przecież to samo mogłoby dotyczyć prawicy. Ale to nie całkiem tak: po pierwsze, prawica to przecież MY. I to (wbrew różnym mędrkom) przesądza. Po drugie zaś, dla prawicy prawda jest sama w sobie wartością, i to nie byle jaką. Dla lewizny (a mówimy o tej wściekłej lewiźnie, która np. tak fajnie zareagowała na nowego papieża, nie o porządnej lewicy, która od nas różni się w sumie jedynie nieco priorytetami) prawda nie jest żadną istotną wartością - a w każdym razie w porównaniu z "przyszłym szczęściem ludzkości", "nowym człowiekiem" (hodowlanym i mrówczo posłusznym światłemu przywództwu), itd., jest to wartość pomijalnie drobna.

Tak że, jeśli komuś jeszcze trzeba to tłumaczyć, od razu było wiadomo, że jeśli nowy papież nie będzie lewiźnie po myśli, zacznie się opluwanie, szczucie, haki i biały szum informacyjny. Przyznam, że papież Latynos był moim marzeniem (jak nie wiecie czemu, to pytajcie!), choć oczywiście w tym przypadku istniało spore ryzyko, że załapie się jakiś lewak - teologia wyzwolenia, czy inne tego typu sprawy. Tak się mi przynajmniej wtedy wydawało, kardynałowie jednak wykazali się szokującą dla mnie mądrością i troską o dobro Kościoła i wiernych.

Afryka jeszcze zbyt młoda, w sensie katolicyzmu, papież "kolorowy" po Obamie to już by i tak nie było wielkie coś. Trochę "odgrzewany kotlet", co swoją drogą nie brzmi przesadnie subtelnie. Przyjdzie i na to czas (Deo volente), ale nie ma co się na siłę spieszyć. Zresztą "ludy kolorowe" generalnie też trochę jeszcze jakby w tym kontekście "przymłode". Ew. jakiś Filipińczyk mógłby się nadać, jeśli nie Latynos. Ale zrobiono (o ile nas jeszcze coś b. nieprzyjemnego nie zaskoczy, ale wierzę, że nie) najlepiej jak się dało.

Gość nawet włoskojęzyczny z domu ("Od Apeninów do Andów" się przypomina, jedyna fajna książka ulubionego przez Brixena i znienawidzonego od przedszkolnych czasów przeze mnie Amicisa), co w sytuacji, gdy będzie teraz mówił głównie po włosku, daje mu dotatkowy atut elokwencji.

Nie wiem, na ile nowy papież będzie odkręcał Vaticanum Secundum, które usobiście uważam za koszmar i dzieło wyjątkowo pokracznego Belzebuba, ale wygląda na to, że na jakiś czas odsunęła się bezpośrednia groźba, iż KK stanie się jakąś mało istotną filantropijną doczepką do światowego establiszmętu, który nas tak pragnie uszczęśliwić, już nie mówiąc o uszczęśliwieniu naszych ew. wnuków, a na katolików będzie się bezkarnie polować z nagonką i eksponować z dumą ich skalpy.

Zresztą, o ile dobrze zrozumiałem sens jednej z pierwszych wypowiedzi papieża Franciszka... Mniejsza, że to były obce języki, bo na jakiejś obcej telewizji - jeden włoski oryginału, a na to nakładało się jakieś inne, nie pamiętam już jakie, tłumaczenie, no ale przede wszystkim wzruszenie... To rzekł on explicite coś takiego, że "Bez Chrystusa Kościół to byłaby tylko dość marna organizacja charytatywna". Czyli, o ile właściwie zrozumiałem istotę wypowiedzi, dokładnie to, o czym mówiłem.

Może obejdzie się bez "katolickich talibów", co by musieli z establiszmętem nieco konkretniej porozmawiać, może się nie obejdzie, ale jeszcze nie teraz, w każdym razie jest nadzieja, że Kościół przestanie się płaszczyć przed każdym, odnajdować "głęboką prawdę" w najbardziej sprzecznych z jego własną doktryną ideologiach i religiach. No i przede wszystkim - pozostawiać swoich wiernych na pastwę rozpasanych leberałów i ich psychopatycznych hunwejbinów, nadstawiając za każdym razem drugi policzek, tyle, że nie całkiem własny. (Oczywiście, ściśle rzecz biorąc, to nie "Kościół" tak postępował, tylko co najwyżej jego hierarchia. Ale też niespecjalnie mi się to podobało.)

Słowo daję - mógłbym jeszcze sporo na ten temat i co najmniej część z tego nie byłaby pozbawiona sensu i wartości, ale na tym na razie poprzestańmy. Jak coś, to sobie jeszcze kiedyś te kwestie obgadamy. Zresztą nie sądzę, by lewizna tak łatwo dała za wygraną. W końcu ONI NAPRAWDĘ BYLI PEWNI, ŻE, PRZYNAJMNIEJ NA TYM "RELIGIJNYM" ODCINKU FRONTU, BÓJ TO JEST ICH OSTATNI.

I  OSTATNI BÓJ KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO, jeśli to, co się ostatnio działo, w ogóle można "bojem" nazwać. I pewni byli, że nie może być już cienia wątpliwości, kto zwycięzcą, kto zaś pokonanym. A tutaj... Patrz pan, taki okrutny psikus!

* * *

W komęcie pod niedawnym tekstem Sea*** (Seamana? Seawolfa? któregoś z nich) na szalomie, zresztą naprawdę fajnym, ktoś podał takie oto info na temat sprawozdania na żywo z wiadomych wydarzeń na TVN. Cytuję to, co ten ktoś zacytował:
Red. Oliwnik: Jest, jest, biały dym! A zatem habamus papus!
Prof. Szwarcman (nieśmiało): Habemos papes...
(Wytłuszczenia moje.) Przyznam, że  mnie szczególnie zachwyciło to drobne "nieśmiało", w subtelnym nawiasie, choć cała reszta też zwala z nóg. Znajomość łaciny ostatnio nie jest mocną stroną Polaków, bez czego dość chyba trudno w pełni ocenić śmieszność i głupotę powyższych "łacińskich" zwrotów, ale proszę mi uwierzyć na słowo - to jest po prostu obłęd! To coś jeszcze o wiele pięter poniżej wszelkiej "łaciny kuchennej" z dawniejszych czasów. No, ale też - co wtedy były za autorytety?

Jeśli jest w tym cokolwiek z prawdy, to ci ludzie powinni się do końca swego nędznego życia chować w mysiej dziurze i ze wstydu nikomu nie pokazywać. (Fakt, że wielu powinno, a zamiast tego mamy weekendowego samobójcę i radosne autorytety moralne.)

Ani jedno słowo nie jest tu tak, jak powinno, a w końcu to tylko dwa niezbyt trudne słowa, których można się było nauczyć na pamięć, tym bardziej, że miało się komentować wybór papieża. Nie wiem - może gość z tego komentarza przesadził, ale coś chyba musi być na rzeczy. Obłęd!

Cieszmy się (znowu ten mój historiozoficzny pesymizm!) tym, krótkim zapewne, okresem, kiedy oni jeszcze sobie nie zdają sprawy z tego, jakie mało imponujące w nas wzbudzają wrażenia, a już te wrażenia wzbudzają i możemy się, zamiast bać, pośmiać. Jak się w końcu zorientują, jakie z nich "autorytety", to zaczną wsadzać (łagry, psychuszki) i/lub strzelać. Nie będą po prostu mieli innego wyjścia.

No, chyba żeby się to skończyło tak jak w przypadku niezapomnianego Black Addera ("Czarna Żmija" on się chyba nazywał po polsku, co zresztą miało akurat sens), który zorganizował sobie ekipę najgorszych bandziorów, aby zniszczyć swego wroga - wyjątkowego skurwiela i zbrodniarza. Ci dzielni ludzie zadali sobie jednak szybko dość oczywiste pytanie: "A dlaczego mielibyśmy służyć tej łamadze, zamiast facetowi takiemu, jakim sam każdy z nas pragnąłby zostać?" I dali Black Adderowi popalić, nawet dość ostro i w naprawdę wyrafinowany sposób. Oby!

* * *

Byłem sobie na rynku i (oprócz paru pisemek komputerowych) kupiłem sobie dwa, całkiem niedawne, egzemplarze "Najwyższego Czasu!" Przyjemne zaskoczenie. Oczywiście nadal masa o "wolnym rynku", "liberatarianiźmie" i tego typu pierdołach, nadal jest tam (a mieli się pono kłócić, czy nie?) niezawodny Korwin, ale parę rzeczy całkiem interesujących.

Na przykład przegląd najnowszych osiągnięć światowej lewizny. Najbardziej mi się spodobało, jak to w Szwecji ostatnio choremu na raka dwudziestotrzylatkowi urzędasy kazali podać szacunkową datę jego śmierci, stawiając to jako warunek wypłacenia mu zasiłku. Cóż, uszczelniamy system! (Swoją drogą, czy to się liberałom rynkowym nie powinno przypadkiem właśnie podobać?!)

Drugą fajną rzeczą w "NCz!" - i w dodatku cykliczną, obecną chyba w każdym numerze - są korespondencje z Izraela gościa o imieniu (czy też ksywie, nie wiem) Kataw Zar. Są zabawne, przenikliwe, b. złośliwe wobec tego państwa... Po prostu, gdyby to nie był certyfikowany (z całą pewnością) Żyd, to by łowcy anysemitników, hasbary i reszta tej trzody, mieli używanie. A tak to nie mogą, biedaczyny.

Wrzucę tu drobny przykład tego, co ów korespondent "NCz!" z Izraela pisze. Strasznie mi się ten fragmencik spodobał - a ile w nim podtekstów i wieloznaczności!
Religijna prasa pisała po hebrajsku, ale myślała w yidisz, podając, że "premier to i owo obiecał, ale nie zobowiązał się dotrzymać słowa". Trudno tej definicji odmówić uroku, zalatującego atmosferą galutu (rozproszenia).
Owo "rozproszenie", to chyba musi być słynna "diaspora", tylko tym razem nie po grecku, a w jakimś bardziej tubylczym narzeczu. Premier zaś to wcale nie Tusk (choć nie żeby do niego też ładnie nie pasowało), tylko ten tam ich Neta... njahu? Czy jakoś. (Którego Kataw Zar nazywa zresztą Bibijahu, co pewnie ma jakiś powód i coś zabawnego oznacza, ale dla mnie jest niejasne, bo nie w każdym numerze niestety to autor objaśnia, a moja znajomość zarówno yidisz, jak i hebrajskiego, jest niemal zerowa.)

* * *

I to by było na tyle. (Żeby zacytować niezapomnianego Jana Tadeusza Stanisławskiego. Co zresztą każdy robi, ale ja przynajmniej podaję tym razem źródło. Warto czasem takich ludzi przypomnieć.)

triarius

czwartek, lutego 28, 2013

Przyszłość będzie w tygrysie pręgi...

... albo też wcale jej nie będzie. Przynajmniej dla nas.

* * * * *

Liczne i mądre rzeczy zawiera w sobie Tygrysizm, liczne i piękne rzeczy zostały wypowiedziane na tym blogasku. (Choć, po prawdzie, blogaskowa forma, która niedawno jeszcze zdawała się mi zostawiać tyle radosnej swobody, co obszerne i odpowiednie do oberka portki, dusi mnie od jakiegoś czasu i więzi, niczym fin-de-siècle'owy gorset z fiszbinami dorodną i lubiącą zjeść dziewczynę z ludu w jedenastym miesiącu ciąży, spowodowanej krótką acz intensywną znajomością z paniczem ze dworu.)

Nie najmniej ważną i nie najmniej mądrą z tych rzeczy jest to, com wam ludzie mówił o klasowym podejściu, prolach i, niezliczonych niestety, interpetujących nam bez proszenia "prawicowość" kacapskich prowokatorach. Kto wie, niech sobie przypomni, kto nie wie, niech się wreszcie dowie! Nie będziemy tego tu przypominać, bo dziś mamy, interesujący i być może brzemienny znaczeniami, drobiazg - jak na nas niemal biężączkę! (Fanfary, werble, chóry starców.)

Otóż oglądałem ja całkiem niedawno na francuskiej (i pro-"europejskiej" oczywiście jak cholera) telewizji debatę na temat "populizmu w Europie". Ewidentnie, i nawet dość explicite, spowodową sukcesem wyborczym tego tam Beppo we Włoszech.

Udział w tym brali: obiektywnie pro-"europejska", że już trudno bardziej, dziennikarka... Poseł do francuskiego parlamentu, z listy "prawicowej" partii, który się w tym parlamencie zajmuje ekonomią... Młody, z bródką, i ewidentnie wiedzący (do czasu przynajmniej, do czego dojdziemy) gdzie chleb posmarowany, politolog...

Plus były kandydat z tego tam pięciogwiazdkowego ruchu owego Beppo - intelektualny młodzieniec, wyglądający sensownie i nawet niebrzydko... Oraz działaczka francuskiego Frontu Lewicy - słuchajcie, słuchajcie! - młoda, całkiem atrakcyjna dziewoja, która przez cały czas trwania tej debaty nie rzekła absolutnie nic głupiego czy wrednego, natomiast całkiem sporo rzeczy wyraźnie dorzecznych, a nawet nieco jakby z letka pobrzmiewających Tygrysizmem.

Co konkretnie takiego mówiła - spytacie? No to najpierw bardzo krótko zarysuję wam tu nastrój, jaki tam na tej debacie panował. Strona oficjalna i nieoszołomska, kochająca oczywiście "Europę" jak siebie samego (i nie bez powodu), zdawała się być w lekkiej panice. Z powodu Beppa znaczy. I ta panika zdawała się w miarę upływu czasu narastać.

Do tego stopnia, że nawet jakieś drobne wątpliwości się zaczęły jakby pojawiać - przynajmniej u dziennikarki i politologa - pan poseł miał minę zbitego spaniela, ale płaczliwym głosem do końca mówił w sumie to, co na początku. (Co mówił? Korwinizm dla ubogich, podlany "europejską" gadką o potrzebie samoograniczania i świeckiej grzeszności życia nad stan. Na co tamtych dwoje wytknęło mu 10 tys. ojro miesięcznie i kumulację dwóch mandatów.)

Jednak najciekawsza była ta dziewczyna (no i jeszcze coś, albo może ktoś, ale o tym na razie sza!). Nie tylko dlatego, że Pan Tygrys ładne dziewczny pasjami lubi, ale głównie dlatego, ze wyraziła kilka, jak żeśmy sobie to już powiedzieli, ciekawych myśli. Ten Front Lewicy to oczywiście "partia skrajna i populistyczna", jak nam to prowadząca i jej pomagierzy bez przerwy przypominali. Nie tak okropna, oczywiście, jak Front Narodowy, ale też "populizm".

No i ta dziewczyna, reprezentantka tego Frontu, "populizmu" i "skrajności", tylko raz zdawkowo wspomniała, że "my oczywiście Frontu Narodowego nie popieramy". (A jaka to partia głośno i oficjalnie popiera w ogólności drugą partię?) Poza tym broniła go, i swojej partii też oczywiście, argumentując np., że "to granda, iż partie reprezentujące tak wielką część obywateli mają tak mało przedstawicieli w parlamencie". (Front Lewicy 10, jak pamiętam, Front Narodowy dwóch.)

Odrzucała też w całości określenie "partie skrajne", "partie populistyczne", a nawet "partia skrajnej prawicy" w odniesieniu do FN. I do samego końca się nie dała zakrzyczeć, a raczej przeciwnie - zmiękczyła dwoje z trojga swych oponentów, trzeciego zaś niemal doprowadziła do płaczu.

Nie obyło się też bez humorystycznej pointy na zakończenie. Otóż - zapewne jako miażdżący w zamiarze argument, kiedy już się nie dało owych dwojga młodych zakrzyczeć - pokazano nam krótki clip z Barroso. Barroso, który harcował na drewnianym koniku, wymachując plastikową szabelką i pokrzykując buńczucznie - że on się Beppem nie przejmuje i inni mają się nie przejmować, że: "Europa, Europa, Europa, i Europa będzie nadal robić to co robi, bo tak jest fajnie, a inaczej się nie da..." I takie tam.

(Uświadomiłem sobie, że powyższe daje się zrozumieć dosłownie. Otóż nie - to była metafora. W rzeczywistości facio jedynie ględził. To zresztą jedyne co on potrafi.)

To jest typ człowieka, i nie tylko on, bo takich jest przecież sporo, którego absolutnie nie mam ochoty porównywać do markizy de Lamballe (z powodów zresztą bardziej pochlebnych dla markizy, niż dla niego), ale nie ulega mojej wątpliwości, że tego typu ludzie nie przejrzą na oczy, nawet na ułamek sekudny zanim (Deo volente) zamachają nogami trzy metry powyżej wiwatującego z tej podniosłej okazji tłumu.

I to by było na tyle. W sumie całkiem tygrysicznie sie zaczyna dziać w tej naszej (?) Europie, n'est-ce pas?

triarius

sobota, lutego 16, 2013

Problem na resorach

(Na czerwono zaznaczyłem nico późniejsze dodatki. Żeby przyszli doktoranci mieli łatwo i naukowo. Didaskalia i te rzeczy. Albo z jakiegoś innego powodu, którego nie raczę wyjawić. Lub bez powodu zresztą.)

* * *

Pistorius - gość, co zamiast goleni ma wszczepione resory i (z tego co mówią w telewizjach) startował z tym zarówno na Paraolimpiadzie, jak i na zwykłej Olimpiadzie, zamordował był właśnie swoją ukochaną. "4 kule 9 mm", jak nas media informują. (Ale co to w ogóle za informacja - 9 mm?! Parabellum? Makarow? Coś jeszcze innego? Dla mnie to jest odwalanie roboty, a nie dziennikarstwo.)

Sama kwestia startowania takiego cyborga na "zwykłej" Olimpiadzie... Zaraz - to nie jest żaden brak szacunku, brak współczucia, a tym mniej (turpe dictu) Korwinizm! Ten facet jest cyborgiem w całkiem ścisłym technicznym sensie, choć zgoda, że mocno w stronę człowieka, bo to tylko golenie. Co nie znaczy oczywiście, bym gościowi odmawiał człowieczeństwa. (Ani z powodu tych resorów, ani jakiegokolwiek innego zresztą.) Jednak nie da się ukryć, że w kontekście biegów krótkich gość jest cyborg jak stąd do Warszawy i z powrotem. (Z Gdańska znaczy.)

No więc to naprawdę ciekawa kwestia - starty takiego kogoś na Olimpiadach tego świata. Czy jak komuś zamiast nóg wszczepią np. wrotki z napędem rakietowym, to też będzie OK? Albo czy OK będzie, jeśli takie resory, jak ma Pistorius, w następnej generacji sprowadzą czas na setkę do siedmiu sekund z kawałkiem, i to bez wielkiego treningu? Niemożliwe? Cóż, jako poniekąd (były) inżynier (hłe hłe!) widzę tu problem czysto techniczny, a problemy techniczne (w dodatku czysto) są od tego, by je rozwiązywać.

Dotąd może nikt nie wpadł na pomysł, żeby zrobić takie wyścigowe resory dla ludzi bez nóg, a w każdym razie nie naprężył się, nie zmarszczył w tej sprawie czoła, nie nastroszył brwi, nie zacisnął na maksa pośladków, nie podrapał się po głowie z mądrą miną... Jednak niewykluczone, że w końcu kiedyś ktoś to wszystko zrobi, i mu się uda, a wtedy będzie naprawdę niezły cyrk. Przynajmniej dla tych "zwykłych" i poniekąd mniej szczęśliwych w tym przypadku uczestników Olimpiady. Oraz dla ludzi wciąż nieprzesadnie politycznie poprawnych. (Którzy jeszcze tu i ówdzie, marnie, ale egzystują.)

No i jest tu oczywiście wielkie zagadnienie, jak to różne instytucje - choćby zajmowały się tylko takimi pierdołami, jak sport - zagarniają pod siebie i uzurpują wszelakie prawa do decyzji, autorytetu, suwerenności i tak dalej. Bardzo ciekawe zagadnienie, bardzo na czasie, a do tego mocno (mnie przynajmniej) niepokojące. Jednak my nie o tym dzisiaj.

My dzisiaj o tym, dlaczego ów Pistorius - bożyszcze mas, z naciskiem na masy polityczno-poprawne; pieszczoszek mediów; radość humanistów wszelkiej maści (itd., itd., długo by można) - te cztery kule w tą swoją ukochaną (blondynę zresztą, piękność w takim amerykańskim stylu, czyli w sumie męską i wulgarną, całkiem nie dla mnie, gdyby ktoś pytał) wpakował. Otoż ja mam odpowiedź. Prostą, logiczną, nawet i politycznie poprawną, a w każdym razie tego nie gwałcącą... A przede wszystkim SŁUSZNĄ. Jedynie słuszną nawet.

Otóż ten Pistorius utrupił tę swoją ukochaną dlatego, że mu wcześniej nie dano Pokojowej Nagrody Nobla NA ZACHĘTĘ! Prawda? (Jasne, teraz to oczywiste, jak już się wie, ale samemu wpaść się bez Pana Tygrysa nie dało.) Jakby mu dano, to by się zachęcił i nie mordował. Do czego zachęcił? A do pokojowego współistnienia przecie! (Jak z dziećmi!) Tacy co lubią pokojowo współistnieć, ukochanych blondyn z reguły nie mordują. Proste! A żeby ktoś to lubił, należy mu dać na zachętę. Nobla. Pokojowego. Wyraźna niedoróbka tego tam komitetu. Żeby mi to było ostatni raz!

niedziela, stycznia 20, 2013

Tylko prawda was wyzwoli

"Tylko prawda was wyzwoli." Taa, zgoda. Dlatego jednak - jeśli nie przede wszystkim, jeśli nie jedynie nawet - że każda warta tego miana prawda zakłada CIĄG DALSZY. Z owej prawdy ("w wąskim sensie", żeby już tak precyzyjnie jak jakiś średniowieczny scholastyk), w sensie "świadomości tego, co naprawdę istnieje" (poniekąd tautologia, ale tak bywa z najistotniejszymi definicjami), w naturalny sposób wynika CIĄG DALSZY - wnioski i wynikające z tych wniosków DZIAŁANIA.

Choćby te działania były tak intymne i osobiste, jak powiedzmy jedzenie macy z szynką (kłania się Berman w wywiadzie z Torańską, niech jej ziemia), czy niejedzenie mięsa w piątek. ("Nie wnikam!", jak mawiał pan Łęcki, nauczyciel WF w szkole nr. 21 w Elblągu, który z łamagi zrobił ze mnie Supermena, a przynajmniej pchnął w tym kierunku.)

Że prawda - "sama w sobie" - leczy i czyni wolnym, wierzył, jak się zdaje, Sokrates, i wierzyli być może oświeceniowi mędrkowie. Dla szpęglerysty jest to w ogóle sprawa dość charakterystyczna i fascynująca, że na pewnym etapie (szpęglerycznie widzianego) rozwoju danej K/C pojawiają się mędrki, głoszące i nawet wierzące, że wiedza jest w istocie wszystkim co ważne - przynajmniej w etyce i tego typu, związanych z nią, sprawach.

Jednak, warto pamiętać, że oświeceniowe mędrki co najmniej przygotowały, jeśli nawet nie zawsze osobiście przeprowadziły, wielką francuską rewolucję. O której co by nie myśleć (a moje o niej myśli wcale nawet nie są całkiem jednoznacznie negatywne, choć od orgazmu dalekie), to jednak była skutkiem i spełnieniem tej ich PRAWDY.

Sokrates zaś wypił jednak tę cykutę, która mu wynikła z jego prawdy - z tego, co on za prawdziwe z przekonaniem uważał. A gdybyśmy bardzo chcieli sobie historiozoficznie pospekulować, to byśmy mogli na przykład stwierdzić, że Sokrates w pewnym sensie rzeczywiście zwalczył starożytną demokrację, której tak nie znosił, i przygotował nadejście Aleksadra, Hellenizmu (nie mylić z Aleksandrem Hallem!!!), a potem despotii rzymskich cezarów (a nierzadko ich bab, słodkich chłoptasiów i eunuchów).

Czy on tego pragnął? Cóż, nie wiadomo, w każdym razie gość się starał, a nie tylko sobie w tę swoją prawdę wierzył. Zresztą już samo łażenie po Agorze i zawracanie głowy każdemu, kto się nawinął, kosztem dobrobytu rodziny... To jego "położnictwo", jak on to sam nazywał... (Swoją drogą, chyba wolałby być kobietą i w naszych czasach pewnie by sobie to i owo kazał przerobić. Jeśli by go było stać, oczywiście.) Za co mu Ksantyppa (słusznie) nocnik kiedyś pono na głowę wylała... Czyż to nie był dowód, że jednak na samej świadomości się u niego nie kończyło?

No bo trzeba wam ludzie wiedzieć, że "prawda" w której się wszystko NIE kończy na samej świadomości, to prawda z ołowianą kulką na końcu ogona! Którą to kulką, napędzaną tym ogonem, kruszy wrogów prawdy i stojące na jej drodze przeszkody. A prawda (że tak dokonam szybkiego skoku na teren filozofii etycznej) to nic innego, niż intelektualny aspekt DOBRA. Które to dobro wcale niekoniecznie, jeśli w ogóle, oznacza takie smętne i bezpłciowe ecie pecie!

Prawda, z wynikającym z niej w naturalny sposób DALSZYM CIĄGIEM, to urodziwe i szlachetne źwierzę z ołowianą kulką na końcu ogona. Czymże zatem jest "prawda" (i tu cudzysłów jest niezbędny) z której nic w realnym świecie (choćby chodziło "tylko" o noszenie włosiennicy) nie wynika?

To jest źwierzę brzydkie jak cholera, brzydkie jak noc październikowa (listopadowa wedle ówcześnie obowiązującego kalendarza), brzydkie jak sam min. Boni - ba, brzydkie jak dusza min. Boniego i cała @#$% Platforma! Szpetne źwierzę bez kulki na końcu swego szpetnego ogona. Za to skutecznie zatruwające swego wyznawcę wyziewami z drugiego jego końca. A w ogóle PRAWDA Z KŁAMSTWEM NA KOŃCU OGONA TO PO PROSTU KŁAMSTWO i tyle!

(Wiedział o tym niegdysiejszy rzecznik Urban, i wiedzą o tym jego dzisiejsi naśladowcy. A wy, głupie ludki, wciąż ich oglądacie, wciąż ich czytacie - gratulując sobie w dodatku jacyście sprytni... NIE TEN KONIEC! Ogona znaczy.)

Naprawdę dno, uwierzcie mi! I wystrzegajcie się, ludkowie moi rostomili, tego drugiego końca każdego szpetnego ogona! I całego tego szpetnego stworzenia, do którego ten ogon jest przyczepiony. W każdym innym przypadku - zgoda! Tylko prawda was wyzwoli, bo bez uświadomienia sobie tego, co po prostu trzeba sobie uświadomić, się nie da

A najgorsza zguba dla duszy to wtedy, kiedy coś jest oczywiste jak cholera, wali po prostu swoją prawdziwością po oczach, a człek, czy inny leming (bo to przecież ich specjalność właśnie), boi się sam przed sobą do tego przyznać, sobie to zwerbalizować. I jeszcze sobie głupek gratuluje, że taki cwany i przystosowany do życia!

No to już wiecie, jak to jest z tą prawdą i wyzwoleniem, tak? Teraz żeby mi to już po wieczne czasy pamiętać! No i oczywiście SIĘ STOSOWAĆ! Sokratesa i rewolucję francuską możecie ew. zapomnieć. Min. Boniego? Dałby Bóg, żeby się kiedyś udało! Ale ogon, kulka i te sprawy - NIGDY!

triarius

P.S. A teraz odstaw wreszcie leminga od piersi i idź przytulić lewicowca! Może jest przygłupi, ale nie musi być całkiem zły, a samymi "prawicowymi" blogami to my wiele nie zrobimy. Miliony rąk, tysiące rąk, a serce bije JEEEEEDNO! (Swoją drogą, co za przecudny antyklimaks - najpierw miliony, a zaraz potem już tylko tysiące. Kontrrewolucja jakaś, czy co?)

poniedziałek, stycznia 07, 2013

Druga religijność ante portas... (i inne takie)

Mógłbym przecież... Cóż, mógłbym się nazywać na przykład... Teodor Artur Romuald Gerwazy Olgierd Wacław Ignacy Cyborg-Anapast... (Byłbym pewnie jakimś arystokratą i miałbym tyle imion, co hiszpański grand, plus dwa nazwiska połączone myślnikiem.)

Mógłbym, prawda? Długie to i ludzie by zastępowali skrótem. Skrót, cóż, niezbyt sympatyczny, fakt. Jednak okazuje się, że może być znacznie gorzej. Moje osobiste inicjały to, turpe dictu, PO.

Wyobrażacie sobie, jak się czuję za każdym razem, kiedy to widzę? Teraz już się nieco przyzwyczaiłem, ale jak wy byście się czuli, gdyby wasze osobiste inicjały oznaczały jedną z najobrzydliwszych rzeczy, jakie kiedykolwiek pełzały po ziemi, i gdybyście to raz po raz musieli oglądać?

* * *

Nie chcę was ludzie martwić, ale wkrótce czeka nas armageddon - albo coś jeszcze o wiele gorszego.

* * *

Jeśli się bardzo nie mylę, a nie sądzę, to wkrótce będziemy mieli świat PO CHRZEŚIJAŃSTWIE. I niezależnie od tego, czy to będzie armageddon, czy ta druga, dużo gorsza opcja, będzie to coś niewyobrażalnie upiornego.

Będzie to czas, gdy zwykłe, pozbawione bezinteresownego sadyzmu, walnięcie bliźniego ciężkim przedmiotem w czaszkę, ze skutkiem śmiertelnym, żeby mu np. zabrać coś, co on ma, a my chcemy, będzie można (z punktu widzenia filozofii etycznej, którą nikt się wtedy oczywiście nie będzie zajmował, może z wyjątkiem funkcjonariuszy o nazwiskach oznaczających dnie tygodnia) słusznie uznać za zachowanie w sumie przyzwoite.

Zaś przyozdobienie jakimś niskiej rangi aparatczykiem, czy szpiclem, drzewostanu czy jakiejś (zrujnowanej już zapewne) konstrukcji, będzie jedynym aktem autentycznie wzniosłym dostępnym komukolwiek. Dostępnym jednak oczywiście jedynie bardzo nielicznym. Bo to nie będą czasy wzniosłości, raczej przeciwnie.

Dzisiejsze, posoborowe chrześcijaństwo to, w moich oczach, dno, jednak to, co przyjdzie potem, będzie jeszcze o lata świetlne gorsze. W dodatku nie będzie to czyściec, który się kiedyś kończy i człowiek idzie do nieba, tylko piekło, bo z tego już ludzkość nigdy z pewnością nie wyjdzie.

I może nowe zlodowacenie, które w końcu musi przyjść, i wcale niekoniecznie jest aż tak odległe, okaże się w końcu wybawieniem dla niemal wszystkich, którzy tych upiornych czasów dożyją. Może poza najwęższą "elitą", która będzie się wtedy czuła szczęśliwa - tak, jak tego typu (z przeproszeniem bydląt) bydło szczęśliwe być potrafi. Albo też ludzkość wygubi się w jakiś inny sposób. Zapewne o wiele mniej przyjemny, ale i tak nie będzie to gorsze od tego życia, które czeka ówczesnych proli. (O ile nie po prostu wszystkich, łącznie z "elitą".)

* * *

Wyobrażacie sobie, jaki los gotują nam ci wszyscy, których nie ma nawet jak nazwać, bo nazwanie ich "psychopatami" obraża psychopatów, "zerami" obraża tę przyzwoitą w końcu liczbę... Bez żadnej złej woli - po prostu dlatego, żeby nas ściągnąć do własnego poziomu... Czy, raczej, w ich mniemaniu, jak należy przypuścić, "podciągnąć"...

Żeby zapewnić nam, a sobie przede wszystkim, bezpieczeństwo po wieczne czasy... Nieśmiertelność od skrobanki po eutanazję... Polityczną poprawność taką, byśmy sami na siebie składali donosy, kiedy nam się coś niepolitycznego przyśni, albo przyjdzie nam do głowy nietolerancyjna myśl... Żebyśmy się różnili baba od chłopa "tylko jedną malutką rzeczą" ("na którą przecież bóg", z małej litery, zdaniem różnych współczesnych chrześcijańskich duchownych, "uwagi nie zwraca"), a i to do czasu...

Ci ludzie - o twarzach złodziei kur, o twarzach jakby wprost ze słoja z formaliną w jakiejś upiornej klinice psychiatrycznej pod wezwaniem Pabla Picasso i dr. Mengele - kładą nas, już dzisiaj, na prokrustowe łoże, żeby nas tu naciągnąć, tu przykroić, i żebyśmy się do nich upodobnili. Z jedną różnicą - oni mają być panami, my niewolnikami.

* * *

Mówi się, że bogaci zachodni, a szczególnie amerykańscy, Żydzi bez wielkiego smutku oglądali zagładę swoich wchodnioeuropejskich pobratymców, widząc w tej zagładzie wiele korzyści, które potem faktycznie się zrealizowały. Albo przynajmniej, że nie przeszkadzały im wstępne do tego czynności, ponieważ widzieli w tym np. szansę na znaczne zwiększenie emigracji do Palestyny. (Kosztem, oczywiście, asymilacji i ewentualnego utraty żydowskiej tożsamości.)

Nie mogę powiedzieć, choć się tymi sprawami raczej nie zajmuję, by argumenty za tą tezą były całkiem nieprzekonywujące. A przecież są i jeszcze dalej idące hipotezy, wedle których ci zachodni, bogaci Żydzi, w mniejszym lub większym stopniu sami, świadomie przyczynili się do tej zagłady swoich pobratymców. Nie mnie to, powtarzam, osądzać, ale nie da się ukryć, że niektóre argumenty w tej kwestii dają do myślenia.

Niestety, zaczynam się obawiać, że trochę podobnie jest dzisiaj z chrześcijaństwem. W tym sensie, że hierarchia bardzo mało się tym martwi, iż chrześcijanie na całym niemal świecie są dziś prześladowani. I po prostu giną. Jak ostatnio gdzieś przeczytałem, nie wiem czy to dokładnie prawda, co trzy minuty jest mordowany jeden chrześcijan.

Ludzie sobie wmawiają, że to "męczeństwo" i że Kościół z tego wyjdzie zwycięski. Jakim durniem i jaką kurewską szują trzeba być, żeby takie pierdoły opowiadać? Nie chcę się tu wdawać w dyskutowanie starożytnej historii, o której akurat to i owo wiem, ale te sytuacje - czyli pierwsi chrześcijanie i lwy w cyrku Nerona z jednej, i to co się dzieje obecnie, od morderstw po "drobniejsze" prześladowania, których nie da się już po prostu zliczyć, w III RP, w "Europie", w "mniej cywilizowanych" krajach - są kompletnie różne i nieporównywalne!

Spengler przepowiedział - nam, czyli Zachodowi - nadejście "drugiej religijności", które miało jednak nie przypominać katolicyzmu, a raczej coś w rodzaju Zielonoświątkowców. W sensie, że miało być pokorne, ciche, masochistyczne, i pomagać ludziom, swoim wyznawcom, godzić się i jakoś żyć w koszmarnej rzeczywistości późnej Cywilizacji. Katolicyzm mu do tego nijak nie pasował, i wcale się nie dziwię. Jednak po latach katolicyzm przepoczwarzył się w coś, o czym kościół Zielonoświątkowców z czasów Spenglera zapewne nie mógłby nawet marzyć.

Czy Kościół i katolicyzm (inne wyznania i tak nie będą miały znaczenia) ma w ogóle szansę przeżyć? Mówię - na ziemi - bo o sprawach czysto religijnych nie chcę się wypowiadać. Pewnie i ma, ponieważ obecna "elita", waadza, establiszmęt... Ten światowy, ta światowa, to globalne od Nowego Porządku, Nowego Człowieka itd. - w sumie potrzebują jakiegoś źródła moralności (czyli "resztek po dawnym religijnym tabu", jak to genialnie określił Spengler, choć możliwe, że to wziął od Nietschego), a do tego lepiej się nadaje WYKASTROWANY I "ZNAJĄCY SWOJE MIEJSCE" KK.

Lepiej od jakiejś, wymyślonej przez któryś z dni tygodnia, świeckiej obrzędowości, czy kultu Istoty Najwyższej. Która w końcu nie pomogła nawet samemu Robespierre'owi. Prole mają mało kraść, a jeśli, to od siebie nawzajem, a nie od waadzy... Prole mają o waadzy co najwyżej opowiadać mało śmieszne dowcipy, jeśli już muszą, ale na pewno nie mordować nasłanych przez waadzę szpicli i czynowników po ciemnych kątach... Prole mają też nie popełniać nie w porę samobójstw, bo to by była samowolna fopa - waadza sama zadba o to, żeby żaden prol zbyt długo nie pożył.

A już całkiem nie ma prawa być samobójstw spektakularnych, które by odciągały uwagę innych proli od organizowanych dla proli przez waadzę budujących imprez... Nie mówiąc już o tym, żeby jakiś prol chciał ze sobą na drugi świat kogoś, albo i sporo innych, zabrać.

No i do tego przyda się waadzy Kościół, tylko musi znać, jak się rzekło, swoje miejsce. I hierarchowie to rozumieją, a także, mniej czy bardziej chętnie, z mniej czy bardziej autentycznie religijnych powodów, akceptują. Mi się to bardzo mało, przyznam, podoba, ale ja akurat stoję obok i tak mi się wydaje, że gdybym obok nie stał, to podobało by mi się jeszcze bez porównania mniej. (Choć co ja tam wiem.)

I to wszystko może się im udać - tym i tym - co by stanowiło istotną część tego, o czym pisałem na początku. Tej alternatywy gorszej. A w każdym razie o wiele radykalniejszej. Od armageddonu. (Który oczywiście sam w sobie też nie byłby żadną absolutnie rozkoszą.) Jednak może się to też nie udać, a to na przykład z tego powodu, że waadza w coraz większym stopniu pozwala hulać swoim hunwejbinom, czy może się nimi wprost posługuje. Ci hunwejbini to oczywiście lewactwo w typie, turpe dictu, P*kota. (Czy innego K*wina, choć ten na religię katolicką zamierza się w sposób o wiele bardziej wyrafinowany.)

Na razie działania tych hunwejbinów są waadzy na rękę, ponieważ kastrują Kościół i pokazują katolikom, do jakiego stopnia są niczym. Jeśli skończy się to na kastracji, totalnej podległości, odgórnie sterowanej drugiej religijności, masach pocieszających się cichutko nadzieją na wieczną szczęśliwość, podczas tyrania od urodzenia po grób na swoich panów... Wtedy wszystko będzie cacy - Kościół PRZEŻYJE, ALLELUJA!

Jednak jeśli hunwejbiny trochę przesadzą, albo wprost dojdą do władzy... Nie wiem zresztą, która perspektywa dla mnie gorsza. Świat całkiem po chrześcijaństwie z pewnością będzie koszmarem większym od wszystkiego, co potrafimy sobie wyobrazić - świat z wykastrowanym Kościołem i katolicyzmem w stylu globalnego kościoła "księży patriotów" podoba mi się jeszcze jakby mniej. (Aż trochę trudno uwierzyć, że to możliwe, a jednak!)

Choć na pewno z taką reglamentowaną drugą religijnością, którą oczywiście zachłysną się wszelkie sieroty i kulawe kaczki... I tylko one. Jednak łatwiej będzie wtedy poniekąd ludziom silnym i zdeterminowanym, bo i mniej będzie konkurencji, więc przeżyć powinno im być łatwiej. Tyle, że ta przyszła, obrzydliwa - sądząc po tym, co już mamy - waadza, okaże się jeszcze bardziej totalna i wszechmocna. Więc w sumie też nie bardzo jest się czym pocieszać.

Tak czy tak, wasza ew. wiara w ponowne "zwycięstwo Kościoła" wydaje mi się smętną brednią i już dziś formą drugiej religijności. W dodatku wyjątkowo mało religijną i przeraźliwie naiwną, żeby nie wyrazić tego brutalniej.

Zwycięstwo Kościoła, my foot! Faktycznie, nadejdzie - dzięki męczeństwu (nawet i bez cudzysłowu) ludzi żyjących (do czasu) daleko stąd, plus waszemu własnemu "męczeństwu" polegającemu na tym, że nie odważacie się już nawet wyrazić swojej wiary (tu chyba powinien być cudzysłów); stanąć w obronie świętości, które ponoć wyznajecie; walczyć o to zwycięstwo, w które rzekomo tak wierzycie, inaczej, niż...

Ew. tyrając na posadce i grzecznie płacąc podatki, bo taka jest, jak was nauczono, podstawa chrześcijańskiej moralności, a moralność to praktycznie wszystko, co się w chrześcijaństwie liczy. Jeszcze niedawno żaden niemal katolik na to by nie wpadł, ale oni wszyscy byli głupi, a do tego wredni, za to my dzisiaj już to wiemy. A jakby ktoś zapomniał, to go któryś z dni tygodnia oświeci, a P*kot ze swoją menażerią przypomni, skąd katolom nogi wyrastają i że mogą w ogóle przestać wyrastać.

Tak więc Alleluja - cieszmy się tą drugą religijnością, bo pierwsza, jak się okazało (co za szczęście żeśmy to na czas zauważyli!) była do dupy!

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w tej III RP, prawda?

środa, grudnia 12, 2012

(Poniekąd się wypinając na biężączkę) Ukryty wymiar Ardreyizmu

Wcale nie twierdzę, że się nic ważnego czy interesującego nie dzieje. No bo i: nowe weekendowe samobójstwa... Przedsiębiorcy, w ramach swoich kapitalistycznych narad, mordują się nożami, a mordujący, w ramach czynności wstępnych, obrywa sobie dłoń za pomocą przyniesionych w tym celu cząsteczek wysokoenergetycznych, skutkiem czego nie jest zdolny do złożenia zeznań, choć w zamordowaniu tego drugiego nic mu nie przeszkadzało...

A przed chwilą dowiedziałem się, że gościowi, o którym było swego czasu dość głośno, pono wcześniej autentycznemu więźniowi politycznemu III RP, niejakiemu Klaudiuszowi Wesołkowi (którego nazwisko obijało mi się o u uszy wielokrotnie, kompletnie nie kojarzę o co chodzi i nie wiem, za co go III RP nie lubi, ale przecież nie lubi wielu) spalono właśnie chałupę wraz z psami...

Nie mówię, że to nieistotne, ale ja po prostu nie o tym. A o czym? A o tym, że byłem jakiś czas temu w antykwarni, gdzie wszystko po 5 zł (dzięki Adasiu za inicjatywę i polecam się na przyszłość!), gdzie m.in. kupiłem sobie dwie książki Edwarda T. Halla: "Ukryty wymiar" i "Bezgłośny język". Pamiętam je jeszcze z PRL'u, kiedy to zostały wydane (ta pierwsza w '78, w dziesięć lat po oryginalnym wydaniu) i szczerze sobie cenię, choć dawno mi oczywiście (ach te polskie losy!) tamte dawne egzemplarze przepadły.

W jednej z nich, nie pamiętam której, ale to niezbyt tutaj ważne, jest na przykład sporo o fascynującym zjawisku "bagna behawioralnego" ("behavioral dump" - polskie tłumaczenie nie jest specjalnie dosłowne, choć ma wdzięk). O którym to zjawisku pisałem już tutaj parokrotnie, a można by napisać sporo więcej. Pierwszy raz zetknąłem się zresztą z tym zjawiskiem - wysoce ardreyicznym, żeby tak to określić - właśnie w książce Halla. W sensie intelektualnym pierwszy raz, bo w życiu to niestety człek się dzisiaj spotyka na każdym kroku, a już szczególnie taki (Młody Wykształcony) Z WIELKIEGO MIASTA, jak ja.

No  i zacząłem dzisiaj sobie luźno czytać "Ukryty wymiar". No i chciałem wam zacytować tutaj parę drobnych fragmentów. No i to właśnie teraz zrobię.

Już na drugiej stronie "Przedmowy autora" czytamy:
Jako antropolog nawykłem cofać się do początków i szukać takich struktur biologicznych, z których wyrasta dany aspekt ludzkiego zachowania. W podejściu tym szczególny nacisk kładzie się na fakt, iż człowiek - jak wszelkie zwierzę - przede wszystkim, zawsze i ostatecznie jest więźniem swego biologicznego organizmu. Przepaść oddzielająca nas od reszty świata zwierzęcego nie jest zresztą tak ogromna, jak mniema większość ludzi. Im więcej dowiadujemy się o zwierzętach i zawiłych mechanizmach adaptacyjnych wytworzonych przez ewolucję, tym istotniejsze stają się owe badania dla rozwiązania niektórych co bardziej kłopotliwych problemów ludzkich.
Sam Ardrey mógłby to napisać, zgoda? Nawiasem, w obszernej biografii tej książki nazwiska Ardreya nie znajdziemy, co mnie zresztą ani nie dziwi, ani nie oburza, bowiem Hall to "praktykujący" akademicki naukowiec, antropolog (jak zresztą z wykształcenia też Ardrey), więc powoływanie się na eseistyczną robotę nie pasowałoby mu do konwencji, nawet popularnonaukowej książki. Jest w tej biografii jednak, co mnie dość zaskoczyło i raczej ucieszyło - mianowicie Oswald Spengler ze swym Magnum Opus.

Zaledwie kilka stron dalej znajdujemy zaś te oto słowa:
Terytorialność nie tylko chroni gatunek i środowisko. Związane są z nią pewne funkcje społeczne i jednostkowe. C. R. Carpenter przeprowadzał w związku z terytorialnością testy względnego znaczenia seksualnej potencji i dominacji i stwierdził, że na swoim własnym terytorium nawet wykastrowane gołębie mogą wygrać testową utarczkę z normalnymi samcami, chociaż utrata płci pociąga za sobą utratę pozycji w społecznej hierarchii.
Cholernie ardreyiczne - znowu. zgoda? Można by to w dodatku zgrabnie odnieść do tego i owego, westchnąć nad losem emigrantów. I tym, którzy nie wiedzą, uświadomić (na ile może to uczynić blogasek), że los emigranta wcale nie jest aż tak jednoznacznie słodki, jak się wielu wydaje... Ale zaraz przychodzi otrzeźwienie i człek zdaje sobie sprawę, że my tu, w tej III RP, też wcale nie jesteśmy na żadnym "własnym terytorium". Co by można dowolnie długo i owocnie rozwijać, ale chyba każdy tutaj sam może sobie łatwo dośpiewać.

A na koniec, ponieważ dotąd tylko niewiele stron tej książki (after all these years) przeczytałem, jeszcze tylko jeden cytat. Który wydał mi się jakoś szczególnie soczysty i smakowity. (Choć niepozbawiony żądła, żeby tak to określić.) I nawet nie wiem dlaczego, bo owoce morza akurat nie są moją gastronomiczną miłością. (Może przyszli badacze znajdą jakieś zgrabne wytłumaczenie.)
W zimnych wodach Morza Północnego żyje pewien krab zwany Hyas araneus. Wyróżniającą cechą tego gatunku jest  fakt, że w pewnych okresach życia poszczególne osobniki stają się bezbronne wobec innych okazów tego samego gatunku i niektóre z nich są składane w ofierze dla utrzymania populacji na niskim poziomie. Gdy okresowo krab zrzuca z siebie skorupę, jego jedyną ochroną przed krabami będącymi w twardej skorupie jest dzieląca go od nich przestrzeń. Jeśli krab z twardą skorupą zbliży się na tyle, że może wyczuć swego kolegę w miękkiej skorupie - gdy tylko przekroczona zostanie granica zapachu - węch wiedzie drapieżnika w twardej skorupie do kolejnego posiłku.
Fajne, nie? Lewacko-lebaralni naukawcy szału dostają, żeby nas przekonać, że wewnątrzgatunkowa agresja istnieje tylko u ludzi - a i to tylko u paskudnych prawicowców - i żadne źwierzę swego pobratymca nie utrupi, choćby je kąpano w smole i tarzano w pierzu... A tu patrz pan! - nie tylko, o czym my wiedzieliśmy od zawsze, lwy żrą się między sobą i mordują drug druga aż miło, ale nawet i smakowite kraby, które by na oko muszki nie skrzywdziły.

Wszystkie nasze cytaty dotyczyły źwierząt, a nie ludzi, ale dalej, jak pamiętam, w tych książkach, obu, jest całkiem sporo i o ludziach. Choć, po prawdzie, nie wiem, czy to o ludziach jest równie odkrywcze i ardreyiczne. W każdym razie są to naprawdę ciekawe książki, dające sporo do myślenia i niejedno wyjaśniające. I które, w związku z tym, gorąco wszystkim polecam.

triarius

P.S. Własność bez siły to tylko kolejna leberalna ściema.