Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PRL. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PRL. Pokaż wszystkie posty

niedziela, października 07, 2012

O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 2)

Nie czytać tego! Jest tu parę sensownych myśli, ale w sumie wyszło długie, pokrętne i po prostu mętne. Mówię serio. Nie da się tak o wszystkim na raz - po prostu. To jest tematyka na książkę, może nawet niespecjalnie grubą, ale jednak, a nie na blogaskowy tekścik.

Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).


* * * * *

Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)

Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...

A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.

No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.


To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.

Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)

Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.

(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej  chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)

Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.

Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.

Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.

Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.

Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".

Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.

A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)

Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.

Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)

Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".

Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA

Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.

No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.

Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...

A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...

Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.

Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)

Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".

Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.

Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...

Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.

To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)

Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.

Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?

* * *

Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.

czwartek, listopada 17, 2011

Z czego ja jestem taki mądry?

Pod tym kokieteryjnym i prowokacyjnym tytułem (grunt to marketing!) chciałem dzisiaj napisać parę słów o książkach. Tytuł był wymyślony już parę miesięcy temu, kiedy udało znaleźć na allegro i nabyć drogą kupna jedną fajną książkę, co mi ją kiedyś koleżanka z pracy, w mrocznych latach schyłkowego Gierka, była pożyczyła... A o której mało kto w ogóle wiedział, że wyszła, jak to bywało w PRL. No i chciałem o tej książce napisać, pod takim właśnie tytułem..

Teraz jednak wykorzystam go do napisania nie tylko o tej, ale także o paru innych książkach. (To się nazywa "ekonomia wysiłku", czy jakoś tak.) Nie żeby ta książka jakoś istotnie odmieniła moje życie (a kilka takich było), to nie o o to tu chodzi, ale naprawdę bardzo mi się przydała w późniejszym myśleniu, jako i w późniejszym argumentowaniu. Jaka to książka, spyta ktoś zniecierpliwiony tym długim wstępem...

Otóż chodzi o "Myślenie systemowe" Geralda M. Weinberga, wydane przez WNT w roku 1979 (a w amerykańskim oryginale w 1975). O czym to jest? Jest to b. inteligentna książka o myśleniu w takich kontekstach, które leżą niejako pomiędzy takimi, w których da się stosować myślenie czysto przyczynowo-skutkowe, i takimi, gdzie działają już prawa statystyczne.

Czyli na przykład mamy z kilkadziesiąt współzależnych i różnych drug od druga elementów. (Choć wiele z analizowanych w tej książce zjawisk jest o wiele bardziej skomplikowanych, niż by to z takiego ujęcia wynikało.) Książka wcale nie jest gruba i dla Młodego Spenglerysty lektura nie powinna być problemem, a raczej przyjemnością, bo to fajnie napisane.

Jeśli kogoś interesują tego typu sprawy - z pogranicza metodologii nauk, zdrowego rozsądku na nieco podwyższonym poziomie, filozofii, nauk ścisłych i "nieścisłych" -  to zachęcam do poszukania i zdobycia tej książki. Dopóki jeszcze wszystkie egzemplarze nie rozpadły się w pył, i dopóki kochana władza nie zostawi nam do czytania jedynie oficjalnej biografii Bolka!

* * *

Skoro mówimy o książkach, to wypada przypomnieć, że Ardrey nadal jest PODSTAWĄ, a Spengler najmądrzejszą z elitarnych książek kiedykolwiek napisanych! Żeby to było jasne. Tym niemniej istnieje nieco innych dobrych książek, które warto przeczytać. I o nich właśnie teraz rozmawiamy.

* * *

Na Nicka blogu piotr34 właśnie dał link do tekstu gen. Glubba na temat schyłku imperiów. I go, słusznie, polecił. Gość, gen. Glubb znaczy - o którym kiedyś już tu zresztą pisałem i nawet dałem przekład najistotniejszego (jak sądzę) fragmentu tego tekstu - był zawodowym wojskowym i wielkim znawcą krajów arabskich, w których służył przez długie lata. W tym owych krajów historii. (Można sobie to moje tłumaczenie dość łatwo odszukać, gdyby ktoś.) A oto linek do samego oryginału: http://people.uncw.edu/kozloffm/glubb.pdf. (Dzięki piotr34! Choć to było u Nicka.)

* * *

Od dawna oczywiście obijały mi się o  uszy pochwały książki "Płeć mózgu", ale jakoś nigdy nie chciało mi się wierzyć, że w tych zeunuszałych i załganych czasach mogą gdzieś tu wydać coś sensownego na temat różnic między płciami, co w dodatku zawierałoby cokolwiek dla mnie - starej męskiej świni i badacza owej problematyki - nowego. A jednak nie jest tak źle!

Wczoraj wieczorem zacząłem sobie słuchać tej książki w wersji audio, no i widzę, że to wcale nie jest głupia rzecz. Jeśli ktoś na przykład ma na wychowaniu jakąś młódź, albo jakieś kobiety, to zachęcam do ewentualnego podsunięcia im tej lektury (albo tego audio, jak coś, to prosić!).

A większość z nas dowie się z tego sporo ciekawych rzeczy - jeśli nawet nie całkiem takich, które by nam radykalnie zmieniły życiowy kurs i widzenie świata (bo na to już przeważnie za późno), to co najmniej takich, które dostarczą fajnych i całkiem naukowych argumentów w różnych rozmowach, sporach, walkach ulicznych... Z wychowaniem kobiet i dzieci na czele. Tytuł "Płeć mózgu", autorzy Anne Moir i David Jessel, PIW 2007.

Oczywiście nie mogło by się tam całkiem obyć bez zapewnień, na samym wstępie, że tezy i odkrycia prezentowane w tej książce nijak nie godzą w "zdobycze kobiet w ostatnich 30 latach", co może być nieco wkurzające, ale jest to tak wyraźnie danina pod przymusem złożona politycznej poprawności, że raczej śmieszy, niż naprawdę wkurwia.

Zresztą cóż - skoro pozwalamy, by rzeczywistość wokół nas była właśnie taka, to nie ma się co obrażać na ludzi, którzy właśnie z nią fajnie walczą, że muszą zastosować nieco rytualnego ketmana, prawda? Bądźmy od nich lepsi... A co najmniej przeczytajmy, lub wysłuchajmy, co mają do powiedzenia, i starajmy się to wykorzystać. I cieszmy się, że ta książka w ogóle jeszcze jest w "publicznej debacie", bo taki na przykład Ardrey został z niej całkowicie usunięty, a jeszcze o wiele ważniejszy!

* * *

No i to by w zasadzie było wszystko, chyba wszystko, chyba że ktoś chciałby przeczytać coś... Że tak powiem "bezinteresownie". W takim razie polecam rewelacyjną książkę H.G. Wunderlicha "The Secret of Crete". Dostępną  w wielu miejscach, np. tutaj: http://cretashop.gr/br/productsbr/booksbr/9602262613.htm i co najmniej trzech językach (niemiecki, angielski, grecki).

Książka jest, moim zdaniem znakomitą, detektywistyczną robotą w prehistorii i archeologii, a tak całkiem "bezinteresowne" (z punktu widzenia oszołomów odwiedzających tego bloga) to znowu nie jest, bo ujawnia jak okrutnie jesteśmy okłamywani na temat (niektórych przynajmniej) starożytnych zabytków i prehistorii przez cały ten pokraczny kompleks, który nam miłościwie - przemysł turystyczny, popularną pseudo-naukę, leberalne media, hollywoody i automatycznie ustawiających się rufą do wiatru naukowców.

Nie mówiąc już o tym, że z tej książki wyłania się miejscami rewolucyjnie inny od utartego obraz pewnych spraw z początków "naszej łacińskiej" (żarty sobie robię, chodzi o grecką i nijak nie naszą) cywilizacji. Bardzo ciekawe rzeczy się z tego wyłaniają, istne tworzywo dla wielkiej literatury! Geneza niektórych mitów i takie tam, ach!

* * *

No to jeszcze coś zarówno "bezinteresownego", jak i rodzimego: Krzysztof Kowalski "Eros i Kostucha", LSW 1990. Kiedyś można było dostać za grosze, paskudnie wydane, wprost rozpada się w rękach, ale świetna rzecz, jak ktoś lubi tego typu sprawy. (Prawda Iwona?) Polecam!

* * *

(I teraz, tuszę, każdy umie już odpowiedzieć na tytułowe pytanie, zgoda? ;-)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

wtorek, września 20, 2011

Przeklęci ministrowie i królowie przeklęci

"Takie będą rzeczpospolite, jak ich młodzieży chowanie", rzekł był któryś z dawnych polskich mędrców i miał rację. Prawdę tę, choć chyba raczej z innego źródła, znają też, jak widać, świetnie nasi wrogowie, skutkiem czego mamy taką edukację, jaką mamy. Z koszmarną pod każdym względem min. Hall włącznie.

Jest z pewnością gorzej pod tym względem, niż za PRL'u. Wtedy były oczywiście kłamstwa i interpretacje "po linii", byli także obowiązkowo dyrektorzy z partyjnego rozdzielnika, plus belfry od "wychowania obywatelskiego" i "przysposobienia obronnego" związani z SB.

Byli także, oczywiście, partyjni nauczyciele, nawet "mocno partyjni", ale sporo z nich wspominam jako kompetentnych i przyzwoitych, którzy mi nigdy żadnego partyjnego trucia nie wduszali i dość pobłażliwie patrzyli na "mój młodzieńczy bunt do potęgi", niepozbawiony politycznego podtekstu, gdyby komuś chciało się dokładniej przyjrzeć.

(Na przykład matka mojego kolegi, b. zresztą przystojna, pani Niedbalska, żona jednego z dyrektorów ZAMECH'u. Dzięki której miałem przed końcem podstawówki dodatkowe lekcje polskiego w elbląskim "Domu Partii" i pierwszy raz w życiu nauczyłem się wreszcie rodzimej gramatyki. Naprawdę nieźle. Co mi się potem b. w życiu, poprzez inne języki, przydało. Nie mówiąc już o tym, że przy mojej ówczesnej ortografii i stosunku do szkolnych lektur nie byłbym bez tego gwiazdą języka polskiego w liceum, a w pewnym sensie byłem. Zresztą pewnie bym do liceum po prostu nie zdał.)

Ja w zasadzie nie o tym, ale, skorośmy już przy moich osobistych "wspomnieniach niebieskiego mundurka" (nawiasem jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa i polecam!), to może jeszcze parę drobiazgów - ku rozrywce i zbudowaniu młodego pokolenia. (A także ludzi, którzy sami mają jakieś osobiste wspomnienia z PRL - dla porównania.)

W końcu mamy tu (każdy wysoce zorganizowany system w coraz większym stopniu zajmuje się samym sobą i zjadaniem własnego ogona) gawędę szlachecką virtualis - a nie jakieś tam skończone i przemyślane publicystyczne teksty. (Chcecie takich tekstów? To mi PŁAĆCIE! Albo przynajmniej pokażcie, że one zmieniają wasze życie! Nie, w sumie żartuję, ale pisać mi jakoś coraz trudniej.)

Piszemy sobie tutaj po prostu tak, jak nam najłatwiej to przychodzi. Jeśli nam do głowy nagle przychodzi (ach ten cudny pluralis maiestatis!) jakieś fajne wspomnienie, albo jakiś koncept, to go najczęściej do tekstu pakujemy - bo następnej okazji może już, w tym ziemskim życiu, nie być.

Ale OK - skoro mamy coś konkretnego do powiedzenia, to może jednak oznaczymy to jakąś inną czcionką niż wszystkie te figlasy, wspominki i fioritury. Tak będzie uczciwie i, da Bóg, skuteczniej.  Oto mi się akurat wspominków na temat prlowskiej szkoły i jej nauczycieli odechciało, więc może kiedyś. Wracamy do zasadniczego wątku!

Chodzi mi o to, że - jakby się to mogło nieprawdopodobne wydawać - za PRL'u jednak ze szkołą było jednak, pod wieloma względami, o wiele lepiej. Kłamali, ale poza tym uczyli całkiem nieźle. Ja tam większość szkół podstawowych i średnich przeszedł w prowincjonalnym i robotniczym Elblągu, a jednak - mimo młodzieńczych buntów i wstrętu do szkoły (także qua komunistycznej) - szkołom naprawdę sporo zawdzięczam.

Dzisiaj natomiast oni już są cwańsi i zamiast kłamstwa tu i ówdzie, zamiast jakiegoś wykręcenia prawdy, jakiejś topornej "dialektyki"... Oni naprawdę wzięli się za stworzenie, wyhodowanie, nowego człowieka. Może nie całkiem człowieka - raczej jakiejś dwunogiej i wyrośniętej mrówki - ale na pewno nowego i na pewno wyhodowanie. (Powinno się o tym napisać jakąś naprawdę głęboką analizę, albo i więcej analiz, ale w ogromny skrócie powiem, że to jest naprawdę cholernie "naukowe", bo tu chodzi, ni mniej, ni więcej, tylko o WYHODOWANIE CZŁOWIEKA UDOMOWIONEGO! Zachęcam, w wolnych chwilach, do przemyślenia tej tezy.)

W każdym razie z humanistyką - a szczególnie z historią, szczególnie ojczystą - jest w tej chwili tak w rodzimej edukacji fatalnie, że ludzie zaczynają coś tam przebąkiwać o tajnych kompletach. Jak za szkopskiej okupacji. Piękna to idea, ale, niestety, nieco, jak mi się zdaje, mało praktyczna.

Na ile kojarzę, to dzieci, te nieco starsze, pod szkopską, nazistowską okupacją do szkoły właśnie nie chodziły, a teraz chodzą. Mają wiec teraz mało czasu na ew. komplety, podczas gdy wtedy miały go akurat sporo. Dzisiaj mają więc na jakieś komplety o wiele mniej czasu, o wiele mniej energii, a do tego, obawiam się, o wiele mniej entuzjazmu. (Że to tak eufemistycznie określimy.)

Wtedy, jak rozumiem, rozglądały się, co by tu ze sobą, i z wolnym czasem, zrobić. I oferowano im coś na pograniczu konspiracji. Pomijam już wszelkie inne istotne kwestie, jak ówczesny status inteligenta i patriotyczne tradycje, których dzisiaj jakby mniej się w naszym powietrzu unosi.

Poza tym wtedy nie było telewizji. Której nawet, jak jakiś dzieciak nie chce sam z siebie oglądać, to i tak w szkole belferka go spyta i każe opowiadać własnymi słowami. Więc na wsiakij słuczaj musi obejrzeć wszystko, przynajmniej wszystko to, co oglądają lemingi. Tak to działa! A jest to tylko jeden z całej masy aspektów tego współczesnego - miękkiego na razie, niech będzie - totalitaryzmu w dziedzinie akurat edukacji.

Do tego oczywiście dochodzi brak czasu rodziców, którzy - zgodnie z planem tych, od których coś zależy, a którzy za nic nie odpowiadają - ryją po całych dniach z nosem przy ziemi. (I nie oszukujcie się, że tak nie jest, że nie w waszym przypadku! Prawie nikt dzisiaj tego rycia nie uniknie, chyba że kompletny lump!)

Do tego kwestia autorytetu rodziców. I w ogóle dorosłych. Z tym jest b. marnie i raczej trudno będzie to odkręcić. Wiąże się to oczywiście z nosem przy ziemi, choć to nie tylko to. Do tego kwestia - którą widzę, jako b. poważną - skąd mielibyśmy niby wziąć nauczycieli do tych kompletów? Ludzi zarówno kompetentnych, jak i ideowych, a do tego mających masę wolnego czasu... Czyli sprzeczność wewnętrzna, w praktyce przynajmniej.

Do tego trza by im płacić. A tutaj władza zadbała i dalej dbała będzie, by to się nie dało zrobić. Kasy fiskalne - ktoś myśli, że tego uniknie? Ktoś myśli, że z nimi taka WPROST WYWROTOWA działalność może się na nieco dłuższą metę udać? Ja niestety tak nie myślę, przykro mi.

OK, tośmy sobie pomalowali świat na czarno, pokazali trudności i niemożliwości... Ale kwestia pozostaje - CO ROBIĆ? (Czyli, za klasykiem, szto diełat', jak by zresztą podobną myśl wyraził w rozmowie z samym sobą obecny prezydent III RP. Niech mu ziemia i to szybko!)

Oczywiście to nie jest pełne rozwiązanie, bo takiego niestety nie dostrzegam - może jest, może będzie, może nie ma i nie będzie już nigdy - ale na pewno KSIĄŻKI. A także (tu ukłon w stronę Nicka) dobre filmy, w tym seriale. Co do filmów, to ja akurat jestem wyjątkowo niewielki kinoman (włączając w to telewizję), ale z zamierzchłych czasów pamiętam całkiem niezłe seriale, wyświetlane zresztą w prlowskiej TV, w rodzaju "Ja Klaudiusz", według książki Roberta Gravesa. (Ogólnie b. polecam Gravesa, także, a nawet głównie, w postaci książek.)

Sądzę, że powinniśmy sobie stworzyć swego rodzaju "ogólnokrajowy" KANON książek i filmów (głównie tych dostępnych na video, w sieci itd., żeby mieć pod ręką)  - na różne, z historią związane, bo o tym teraz mówimy, tematy; na różne lata rozwoju takiego dzieciaka... Dotyczące historii rodzimej, a także tej mniej rodzimej, bo to ja osobiście także uważam za ogromnie ważne. Tę mniej rodzimą historię znaczy - europejską głównie, ale też nie tylko.

Asumpt (w prostszym języku "kopa") do napisania niniejszego dała mi lektura znanej książki Maurice Druona "Królowie przeklęci". Którą sobie jakiś czas temu kupiłem na allegro, i którą sobie podczytuję. I w której akurat przeczytałem fajny fragment ukazujący istotne mechanizmy polityczno-ekonomiczne, funkcjonujące bez przerwy od czasów, kiedy powstała gospodarka pieniężna, a w każdym razie międzynarodowe banki i kredyt. (Tam chodziło akurat o pierwszą połowę wieku XIV.)

To są b. cenne, moim skromnym, nauki dla inteligentnego młodego człowieka (nie wykluczając młodej panny), którego chcielibyśmy uczynić... Każdy chyba sam wie. A tego typu spraw jest w tej książce - w istocie tego jest siedem tomów, choć niezbyt ogromnych - naprawdę niemało. Natomiast jakichś politycznych głupot, czy historycznych przekłamań, się nie dopatrzyłem.

Oczywiście - trzeba sobie zdawać sprawę ze specyfiki fikcji historycznej! Na przykład z tego, że wiele wielkich i prawdziwych (w sensie "potwierdzonych przez wiedzę historyczną") wydarzeń musi tam wynikać ze spraw drobnych, przynajmniej stosunkowo, o których wiedza historyczna nic nam nie mówi...

Z działań ludzi nieznanych, postaci fikcyjnych... Inaczej to będzie jakiś marksizm z "Niewzruszonymi Prawami Ekonomii realizującymi się w Historii", albo inny Hegel z "realizującym się w Historii Duchem" (kulminującej się w państwie pruskim).

(Swoją drogą dzisiejsi "konserwatywni liberałowie" z wszelkich tego typu wielkich und "naukowych" ambicji już zrezygnowali i po prostu skamlą. To coś jak przejście od czystego marksizmu do socjaldemokracji!)

Dobry autor książki historycznej - jak ja to widzę - to gość (w tym niewiasta, bo parę takich też jest, lub raczej było), który potrafi takie rzeczy pokazać w sposób przekonujący i, zarazem, historii nie wypaczający. Oczywiście każdy historyk, nawet ten najbardziej naukowy, opowiada po swojemu, widzi tam to co widzi, i obiektywizmu w tym aż tak wiele nie ma, ale jednak co innego uczciwa osobista interpretacja, a co innego chamska propaganda czy ideologia.

I tak to ja właśnie widzę - kanon lektur, w tym sporo fikcji literackiej, czyli powieści historycznych, i kanon filmów/seriali. Gdyby ode mnie to zależało, to bez przesadnego nacisku na historię (nie mówiąc już o martyrologii czy innej duszoszczipatielnosti!) w ścisłym sensie krajową. Oczywiście - tę młodość trzeba natchnąć patriotyzmem, dumą z (niektórych) przodków! Oczywiście trzeba im dać jakąś "masę krytyczną" wspólnych, z innymi Polakami dzielonych wartości, pojęć, "narracji", archetypów, cytatów itd. Ale osobiście uważam, że to można osiągnąć stosunkowo niewielkim nakładem Sienkiewiczów i innych rodzimych autorów.

I że co najmniej różnie ważne jest zakorzenienie w cywilizacji Zachodu. A także pewne nasiąknięcie antykiem - nie dlatego, żebym za Konecznym uważał Polaków za późnych Rzymian, tylko dlatego, że cywilizacja Zachodu (a polska pod niektórymi względami właśnie szczególnie!) tym się od zawsze żywiła. Czyniły to ELITY - co, moim zdaniem, nie pozwala nam mówić, że istnieje jakaś ciągłość, bo do tego CAŁA cywilizacja musiałaby wykazywać masę analogii, a nie wykazuje (chyba, że w nieprecyzyjnym chciejstwie Konecznego) - ale elity są bardzo ważne i starożytność JEST ogromnie ważna dla całego Zachodu. No a dla Polski, stojącej cały czas oko w oko z najgorszego sorta azjatyckim barbarzyństwem - szczególnie!

No i to by było na tyle na ten temat, co mi do głowy przychodzi. Może jakaś dyskusja się wywiąże, może kogoś to zapłodni, wtedy sobie doprecyzujemy. I - da Bóg! - może coś z tego uda się wprowadzić w życie, bo jak nie, to nas ta koszmarna Hall i cała zgraja degeneratów w krótkich abcugach zeżrą. (Po czym wydalą i znowu zeżrą. Jak to oni.)

Swoją drogą książka Druona jest i po polsku, i jest nawet, jak stwierdziłem po krótkim guglowaniu, dostępna. A do tego istnieje na jej podstawie zrobiony francuski serial (z Depardieu i takimi sławami) - tutaj możecie sobie o nim znaleźć: http://www.filmweb.pl/serial/Kr%C3%B3lowie+przekl%C4%99ci-2005-258938. Może to się jakoś da dorwać, na DVD, czy jakoś. Ja nie potrzebuję, bo mam książkę w oryginale, ale, jeśli się da, to polecam.

Tak nawiasem - jeśli komuś tam, w tym serialu, albo w tej książce - nieco zabraknie mroczności, grozy i nastroju, no to zgoda. Moim zdaniem to jest naprawdę dobra powieść, ale czasem mam wrażenie, że to trochę powieść dla młodzieży. Nie, że nie dla dorosłych, ale dla młodzieży może szczególnie. Jednak czy my WŁAŚNIE nie o młodzieży rozmawialiśmy? Czy nie książki dla młodzieży są nam najbardziej potrzebne? W końcu ludzie dojrzali mają możliwość czytania "autentycznej", "naukowej" historii i mniej potrzebują literackiej fikcji (Choć bywa taka fikcja, że naprawdę warto ją poznać. I Druona bym do niej też jednak zaliczył.)

Tak więc, im bardziej jest taka książka odpowiednia dla naprawdę młodego wieku - a przy tym w jakiś sposób mądra i prawdziwa - tym dla nas cenniejsza!

Jeśli kogoś powyższe zainteresowało, to prosiłbym oczywiście o danie głosu, w tym także ew. propozycje pozycji (!) do kanonu.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, sierpnia 03, 2011

Kozacy, Duch Święty i karmienie kaczek (czyli Wszystko Co Chciałeś Wiedzieć o Politycznych Demonstracjach)

W swoim długim życiu brałem udział w niemałej ilości politycznych demonstracji. Nie we wszystkich z własnej woli, przynajmniej we wczesnej młodości, choć Bóg mi świadkiem, że bardzo się starałem tego uniknąć. Kiedy zaś z własnej woli, to często jednak miałem różnego rodzaju wątpliwości - natury już to estetycznej, już to jakiejś innej, choć przeważnie obu tych kategorii na raz.

Te wczesne i mimowolne, to oczywiście różne tam pierwsze maje ze szkołą, i co tam jeszcze było. Człek robił, co mógł, żeby nie pójść, albo przynajmniej urwać się tak szybko, jak to było możliwe. Żeby żadnej tam szturmówki, czy jednej z nóg transparentu nie nieść... Kiedy już był zmuszony do przedefilowania przed trybuną honorową, oczywiście starał się człek, żeby patrzeć w całkiem inną stronę, a nie z tym samym wniebowziętym zachwytem, co większość rówieśników, o belfrach nie wspominając.

Człek tak muzykalny jak ja, a jednocześnie tak źle do całego tamtego (i tego) syfa nastawiony, musiał się niemało namęczyć, żeby nie maszerować w takt skocznej muzyczki z niezliczonych głośników, jak to było zaplanowane i co działało nawet na ludzi o całkiem drewnianych uszach. Możecie mi wierzyć, że owo ciągłe staranie, by gubić krok i nie maszerować jak prlowski leming...

Gorzej! Żeby ten zbiorowy, wesolutki rytm, w tej, niemal zawsze ładnej pogodzie, jaką sobie komuchy u swoich świętych świeckich chyba zawsze skutecznie wymodlały, człowiekowi nie zaczął przenikać do krwi, do układu nerwowego, żeby człek nie stawał się też, niezauważenie prlowskim lemingiem.

Pierwsze moje w miarę efektowne osiągnięcia na dyskutowanej tu przez nas niwie miało miejsce w ósmej klasie podstawówki, kiedy to po prostu nie poszedłem na pochód, a nagabywany przez kierownika szkoły odparłem z niewinną minką, że "wydawało mi się, że to jest wolny dzień, a pójście na pochód jest dobrowolne".

Groziła mi ponoć z tego powodu trója ze sprawowania, a była to ostatnia klasa podstawówki, zaś w owych czasach obniżone sprawowanie nie było częste i stanowiło pewien problem. Przynajmniej w takich wzgl. cywilizowanych miejscach, jak owa elbląska szkoła. Założenie było w każdym razie takie, że z tym obniżonym sprawowaniem nie załapię się na żadną fajną dalszą edukację.

Nie wiem, jak to tam naprawdę było i jak realne wisiało nade mną zagrożenie, ale sprawa nabiera właściwego kolorytu dopiero, kiedy się wie coś o owym kierowniku. Którego, nawiasem, omal apopleksja na miejscu nie strzeliła, kiedy usłyszał moją odpowiedź, a cała liczna klasa wraz z nim. To był gość o wyglądzie tow. Kalinina - toczka w toczkę (b. adekwatne określenie) bliźniak jednojajowiec. Jak wyglądał tow. Kalinin? Można sobie poszukać, ale dla niecierpliwych powiem, że coś jak dwujajowy bliźniak tow. Trockiego.

Opowiadać by o nim można godzinami, bo to naprawdę był relikt z czasów nieco już wtedy, mimo wszystko, minionych, choć, jeśli właściwie odgaduję prądy epoki, to nie aż tak długo. (Komuś się nie chce, choć tego naprawdę nie rozumiem, odtwarzać w pamięci wyglądu tow. Trockiego, to powiem, że tow. Kuczyński także jest niezłym przybliżeniem. Pod wzgl. wyglądu, poglądów i zachowania.)

Od tej chwili jednak nie musicie sobie nic wyobrażać, bo macie tu, na samej górze, fizjonomię tow. Kalinina do naocznego oglądu. (Dzięki Iwona za znalezienie tego cudnego zdjęcia! Jednak tow. Bartkiewicz miał chyba głupszy pysk i mniej urodziwy, choć w sumie b. podobny.)

No to tyle było owej wesołej anegdotki (która, mam nadzieję, przy okazji pomoże mi zająć należne mi miejsce w jakimś przyszłym ZBoWiD'zie), a teraz przejdziemy do demonstracji dobrowolnych. Zrobimy to jednak tylko bardzo pobieżnie, zostawiając sobie ew. dokładny opis (und liczne impresje) na czas emerytury i komponowania własnych autobiografii.

Fakty sobie potraktujemy pobieżnie, jednak nie da się pominąć talkiego oto (z kategorii duchowych), że zawsze, od kiedy pamiętam, bardzo mi się nie podobały demonstracje z założenia mające stanowić apel do władzy, co do której człowiek, o ile nie był kompletnym durniem, nie mógł mieć żadnych złudzeń, że ma człowieka, swoich tzw. "obywateli", całą Polskę i wszystkie wartości etyczne w dupie...

A my tutaj apelujemy, nawołujemy do dialogu, jak Polak z Polakiem, prosimy, skamlemy i wyrażamy nadzieję, że teraz to już będzie inaczej, lepiej, bo władza przecież już, przed chwilą, zrozumiała. Tego typu pedalskie pierdoły, żeby było jeszcze obrzydliwiej, okraszone zazwyczaj masochistyczno-infantylnymi okrzykami i skandowanymi częstochowskimi wierszykami gdzieś z podnóża Góry Kalwarii.

Grudzień '70 to nie było takie coś, przynajmniej nie tam, gdzie ja byłem, czyli w Elblągu. Tego nie mam powodu się w żaden sposób wstydzić, choć oczywiście siły były w sumie dość nierówne, co nie jest w moim guście - z jednej strony czołgi, nawet strzelające, choć na szczęście tylko ślepakami (ale huk był niesamowity, a nikt nie mógł przecież wiedzieć, czym one będą strzelać za chwilę), z drugiej kamienie i odrzucane petardy. I tak udało się osmalić budynek Komitetu, co nie jest złym wynikiem. (Ja jednak nie miałem w tym osmaleniu żadnego osobistego udziału - mówię to, choćby mi to miało zaszkodzić w przyjęciu do nowego ZBoWiD'u.)

No dobra... Przeskakujemy czas jakiś - czas mrocznej epoki Gierka i jej pochodów, z którymi człek we własnym zakresie wojował jak potrafił, jako uczeń liceum i potem student. Dochodzimy do schyłkowego okresu mrocznej epoki i działającej już opozycji. Ta opozycja to oczywiście temat rzeka, temat na naukowe rozprawy, które już nigdy nie powstaną, temat dla nowego Spenglera, który już się nam nigdy nie narodzi...

Ale jednak masa porządnych ludzi - przeważnie chyba, jak ja sam, po początkowych wątpliwościach (ach, jakżeż uzasadnionych i jakżesz, jak teraz widać, słusznych!) - zaczęła w tym brać naprawdę aktywny udział, a  z czasem, zgodnie z zasadą contra spem spero, nawet wierzyć w jakiś tego wszystkiego pozytywny skutek.

Mamy więc te ostatnie lata mrocznej epoki Gierka, ja już pracuję sobie w biurze, bo inaczej się nie dało, a koledzy, którzy chodzili byli do tego samego gdańskiego liceum, co przywódcy Ruchu Młodej Polski i ludzie piszący w jego piśmie "Bratniak", dają mi te Bratniaki do czytania i ciągną na demonstracje. Demonstracje z okazji 11 Listopada, to na pewno, i czegoś tam chyba jeszcze. (No przecie, że 3 Maja! Przypomniało mi się po latach.)

Ja zaś, choć idee wyrażane w Bratniaku naprawdę mi się podobają (a jednocześnie trudno mi uwierzyć, że tak po prostu wolno w PRL je sobie w druku wyrażać, no i oczywiście miałem rację, o czym warto by było kiedyś szerzej), ale do demonstracji jako takich, mam stosunek dość mieszany, żeby nie powiedzieć niechętny. Po prostu postulaty składane do stóp zgrai bandziorów i zdrajców (na swoje usprawiedliwienie przypomnę, że wtedy jeszcze nie mogłem wiedzieć, że oni w tym jedynie wtedy raczkowali, a prawdziwi mistrze dopiero przed nami) były mi obrzydliwe.

Aż tu nagle - w tym Bratniaku chyba, no bo gdzie indziej, skoro znikąd poza tym nie sączono we mnie endeckich mądrości i endeckich prawd? - wpada mi w oko tekst, gdzie właśnie jest o endeckim stosunku do demonstracji. Endeckim w sensie nie jakichś tam dzisiejszych neo-komucho-endeków i czcicieli Konecznego, tylko autentycznego Dmowskiego i autentycznej Narodowej Demokracji. Do której dotychczas miałem stosunek niezbyt entuzjastyczny, bo nie pasował mi ten jej idealizm i zbyt, jak to widziałem, pozytywny stosunek do Rosji.

W tym tekście jednak znalazłem niejako odpowiedzi na wszelkie swoje wątpliwości dotyczące politycznych demonstracji. Powiedziano w nim bowiem, że owi dawni endecy nie traktowali demonstracji, jako pożal się Boże "dialogu" z zaborczą, opresyjną i w dupie mającą władzą - tylko na zasadzie "my sobie tu demonstrujemy, bo mamy na to ochotę i nikt nie ma prawa nam tego zabronić". I tak obchodzili różne tam narodowe rocznice, choćby to się nieprzesadnie podobało owym nie-naszym władzom. Bardzo to do mnie trafiło. A przy okazji przekonałem się, że z tą endecją nie jest wcale tak źle, jak myślałem.

No i było tam jeszcze o takiej jednej konkretnej demonstracji tej endecji, na której oni sobie tam tę rocznicę czcili, aż tu nagle wpada na nich galopem sotnia kozaków. I zabiera się do płazowania szablami, czy też walenia ich nahajkami. (Wydaje mi się teraz, po tych cholernie wielu latach, że czytałem tam o płazowaniu, ale jakoś te nahajki widzę jako bardziej prawdopodobne.) Wtedy jeden z owych demonstrantów, jakiś student...

(Ale wyjaśnijmy sobie, że tam były podane wszelkie informacje o tej demonstracji - kiedy, kto, kiedy, i tak dalej. Bo to było jak najbardziej historyczne wydarzenie, tylko że ja zapamiętałem samą istotę sprawy, za to bardzo, mimo upływu lat, wyraziście. Jeśli ktoś mi powie, jak tam dokładnie było, będę mu wdzięczny, bom dość ciekaw.)

Zatem, wracając do naszego głównego wątku, ów student wyciąga z kieszeni rewolwer i z najbliższej odległości kładzie trupem dowódcę tych kozaków. Mówiąc mu w ten sposób: "Sorry, ale pan nie byłeś zaproszony, a w dodatku przyłazisz pan tu z całą zgrają koleżków, którzy w ogóle nie potrafią się zachować. Takie coś nie może w porządnym towarzystwie ujść bezkarnie, przykro mi!" (A wszystko to zawarte w jednym krótkim "BAM!")

Kozaków ogarnął chaos, student znikł z tłumu, dłuższy czas skutecznie się ukrywał i, jeśli kojarzę, to żył potem długo i szczęśliwie. (Jeśli ktoś z was spotka kiedyś dziarskiego stupiętnastoletniego staruszka, karmiącego kaczki w jakimś parku - niewykluczone, że to właśnie będzie on.) I nikomu, z tego co pamiętam, nic się już nie stało, w każdym razie nic strasznego. Poza tym dowódcą kozaków, żadnych ofiar.

A jakiż z tego wszystkiego morał, spyta ktoś? Musi być morał? - spytam z kolei ja. Był kawałek wspomnień z czasów bardzo już zamierzchłych, w dodatku zamierzchłych słusznie... Była wesoła historyczna anegdotka... Było też nieco rozważań nad naturą politycznych demonstracji jako takich. Mało?

Jeśli naprawdę mało, no to proponuję wszystkim zwolennikiem tezy "swobodnym dostępie do broni", jako "najlepszej gwarancji wolności obywatelskich przed samowolą władzy", małe umysłowe ćwiczonko: proszę się zastanowić i napisać parustronicowe wypracowanie na temat: "Jak by się wypadki potoczyły, gdyby dzisiaj ktoś w podobnie elokwentny sposób udzielił lekcji manier dowódcy kozaków?"

To znaczy - wróć! Nie kozaków, przynajmniej na razie, tylko policjantów III RP, czy choćby chłopców od Zubrzyckiego (i tej tam natchnionej przez Ducha Świętego). Ale w sumie chodzi o analogiczną sytuację, tylko DZISIAJ.

Tak, całkiem z głowy. Nie, poważnie mówię! Żadnych opracowań, z tego co wiem, na ten temat zresztą nie ma. No więc jak będzie? Ktoś się odważy? Czy jednak fajniej jest cytować Jeffersona (o bardziej współczesnych mędrcach nie wspominając) i nie zaprzątać sobie zbytnio głowy myśleniem?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, lipca 11, 2011

Nierucho (mości ew. Czytelniku) - część 1 (i zapewne ostatnia)

Żeby nie było - mieszkało się w wielu b. różnych miejscach: od marnych dzielnic sławnych uniwersyteckich miast, po śnobistyczne dzielnice miast śnobistycznych, ale moralnie upadłych... Od garnizonowej dzielnicy miasta stołecznego PRL (swoją drogą z jedną z lepszych uczelni w tym od Boga przeklętym kraju), po miejsce z widokiem z kuchennego okna na  końcowe metry największych i najsławniejszych pielgrzymek na wschód od Composteli... (Tu jest JEDNO "l" i tak ma być!)

Z widokiem także na liczne i imponujące militarne parady - nie były to bowiem czasy grabarza sił zbrojnych tego nieszczęsnego kraju, lewaka i targowiczanina Klicha ("targowiczanin" to to samo co "zdrajca", tylko z lokalno-historycznym kolorytem)... Gdzie w dnie powszednie słyszało się z licznych głośników dziewczęce pytania do czerwonej jarzębiny: "Któremu serce dać? Jeden dzielny tokarz, a drugi ślusarz zuch."

(Tokarz był tam na pewno. Cóż, to były czasy noża Kolesowa, jak mogło go nie być? Ślusarza natomiast nie jestem całkiem pewien. Może jakiś inny, ale raczej nie frezer. Swoją drogą niedługo potem ślusarz dorwał się do najwyższej, namiestniczej znaczy, władzy. Kto nie wie, można sobie poszukać o co i o kogo chodzi. Przy okazji odkryje się, jak dawno to @#$%, było.)

Wracamy do krótkiego przeglądu miejsc, w których się mieszkało... Od skazanych na wyburzenie, kilometrami się ciągnących bloków w nadmorskim miasteczku wsławionym, nieco co prawda wcześniej, przedsiębiorczością i bezczelnością swych piratów... A także wielkimi zakładami metalowymi... Które jednak były już w stanie upadku, z którego już się nie podniosły...

Po przemysłowe, robotnicze miasto, gdzie produkowano okrętowe turbiny (swego czasu do U-Bootów), niezłe (zanim się za nie wziął liberalizm) piwo, a którego największą zaletą... Poza moją, jakże skromną, osobą i ew., jak się znacznie później dowiedziałem, Biedroniem... (Rynkowskiego czy W.C. pomijamy. Nie żebym do tego drugiego coś miał na duży minus.)

Największą zatem zaletą był, w moich oczach, najogromniejszy w Europie i pono drugi na świecie, basen pływacki. Któren szkopy pono przygotowały w celach strażackich dla zakładów produkujących U-Booty. Nie żebym skutkiem tego jakoś specjalnie nadzwyczajnie pływał. Pływanie to ja doszlifowałem sobie dopiero całkiem ostatnio, ale to już na jakiś ew. inny raz.

A ponieważ my tu sobie uprawiamy "gawędy ślacheckie", więc teraz będzie długa dygresja... Może nie bardzo na temat, ściśle biorąc, ale akurat sama się prosiła... Nie na temat znaczy tego, do czego ja tu zmierzam, ale zmierzanie idzie sobie wolniutko, metodą niejako rapsodyczną, więc może to i jest na temat... Ew. Czytelnik niech sam osądzi!

No więc, mieszkanie w tym ostatnim mieście - w sensie, że my je tu na końcu wymieniliśmy, nie że to było ostatnie miejsce mego zamieszkania, nawet choćby z tych wcześniej wymienionych - miało sporo wad, czy w każdym razie niosło z sobą liczne niedogodności i niewygody, niewykluczone, że w sensie etycznym, czy jakimś tam niesamowicie wzniosłym, i w perspektywie wielu lat, to w sumie było bardzo dobre... Niewykluczone, powiadam!

Jednak wtedy odczuwałem sporo wad i niedogodności, z niewielką ilością zalet i dogodności. Jedną z zalet, która także jednak przejawiać się zaczęła głównie po latach, jest to, że mogę sobie śmiechem pustym kwitować gadki wszelkich staliniąt, co to działały rzekomo jako jedyna opozycja... Wszelkich pupilków prlowskiego reżimu, którzy na oczki przejrzeli, a i to tylko troszeczkę, kiedy na tzw. Zachodzie zaczął być modny (i zyskowny) eurokomunizm, a prlowski reżim zaczął się z nim ostro liczyć...

Wszelkich partyjnych lektorów czy szefów POP, którym "Solidarność" czy KOR rzekomo (bo jakoś słabo w to wierzę, sorry!) otworzyły patrzałki... Nie mówiąc już o bolkach czy innych TW Karolach/Docentach, dwojga imion.

Stało się bowiem - dzięki temu, że się w owym mieście mieszkało - szkolnym (licealnym) chłopięciem naprzeciw luf czołgów Układu Warszawskiego (wojska pancerne pierwszego rzutu to były) i obalało pewnego ślusarza ("któreeemu seeerce daaać?"... no to już chyba wiecie o kogo chodziło), żeby Polska rosła w siłę i była drugą... Pudło! Nie Irlandią - wtedy bowiem chodziło o Japonię.

Nie, żebym się porównywał z jakimiś prawdziwymi bohaterami - butelkami zapalającymi się w żadne czołgi nie rzucało... (Swoją drogą, za "Mołotowa" będę walił w mordę! A każdy prawdziwy prawicowy patriota, jak parę razy dostanie, choćby wirtualnie, to zrozumie, że dostał słusznie. I więcej nie będzie gadał takich wstrętnych rzeczy, a nawet sam zacznie walić w mordę innych grzeszników. Amen!) Butelkami się, zatem, jak rzekłem, nie rzucało. Trotylu też na stadionie Lechii się nie zakopywało, sal gimnastycznych się nie wysadzało.

Aż bohaterstwo to pewnie nie było, ale stalinięta, bolki i cała ta reszta szemranych "opozycjonistów" PLR, z których na naszych oczach (jakby ktoś jeszcze nie wiedział) pozłotka złazi i spod niej widać... Cały ten komuszy, kurewski, sowiecki i pedofilny (Cohn-Bendit się kłania!) syf... Może mi naskoczyć. Na warsztat!

No i to by było na tyle tego długiego wstępu do zamierzonego tekstu o czymś kompletnie innym (niż ów wstęp znaczy). Tekstu, który, jak znam życie i siebie, nigdy nie powstanie. Ale cóż, gatunek ma swoje prawa, a "gawęda ślachecka" virtualis nie musi być cholernie składna und konsekwentna - byle była formalnie cudna, ciekawa, ęspirująca, i ogólnie genialna. Ta zaś, tuszę, wszystkie te warunki z nawiązką spełnia.

Dixi! (A jeśli Bóg zechce, to jeszcze napiszę dalszy ciąg, czyli o tym, o czym pisać w sumie zamierzałem. A co jest, gwarantuję, kurewsko fascynujące! Nie żeby to tutaj nie było, zresztą. Prawda?)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, marca 05, 2011

Skąd się wzięła polska powojenna prawica?

To jest chyba ważniejsze od wszystkich rzeczy, które sam mógłbym w tej chwili napisać...

Gorąco polecam ten tekst coryllusa: http://coryllus.nowyekran.pl/post/5056,mistrz-i-jego-uczniowie w "Nowym Ekranie" (gdzie, swoją drogą, mnie jakoś nigdy nie udaje się zalogować, nie wiem co to jest).

Zachęcam także do rozejrzenia się po komentarzach na temat bohatera owego tekstu w innych, niedaleko leżących, wpisach coryllusa. Są tam naprawdę pikantne szczególiki!

No i zachęcam też, żeby poza po prostu przeczytaniem i ew. pokiwaniem głową "nad dziwnością ludzkich losów", czy czymś podobnym, poza ew. docenieniem kunsztu Autora, zastanowić się głębiej nad tym:

1. dlaczego kogoś takiego oddelegowano WŁAŚNIE NA TEN odcinek?

2. jakie to konkretnie poglądy miał on tam zaszczepiać? (bo przecież nie zaszczepiał idei Manifestu Komunistycznego, prawda? na pewno nie wprost);

3. które z tych poglądów zdają się nadal funkcjonować wśród naszej (?) prawicy (?)?

4. kto je konkretnie propaguje i jak one wyglądają w swej obecnej, zaktualizowanej postaci?

To by było na tyle. Naprawdę gorąco zachęcam do przeczytania tekstu coryllusa, a jeśli ktoś naprawdę próbuje zrozumieć co się wokół nas dzieje - to zachęcam także do przeanalizowania go pod kątem zaproponowanych tu przeze mnie pytań.

Swoją drogą, jeśli kogoś razi, że mówię tu o "prawicy" i w dodatku "polskiej", kiedy ewidentnie ani jeden, ani drugi z tych epitetów naprawdę się do tych spraw nie stosuje - to ja się zgadzam. Zrobiłem to częściowo ze względów "czysto technicznych" (bo dodatkowy cudzysłów w tytule to nieco zbyt pokrętne), a częściowo jako właśnie intelektualną prowokację. Zbyt się jednak obawiam, że sporo ludzi przełknie to bezrefleksyjnie, bym na koniec (utrupiając niejako własną a intelektualną prowokację) tej sprawy jednak nie pragnął wyjaśnić.

* * *

A oto sam ten tekst - żeby mi przypadkiem kiedyś nie zniknął i link nie zechł, bo byłaby naprawdę szkoda:

Coryllus

Mistrz i jego uczniowie

Mając w pamięci kilka niewesołych doświadczeń własnych nieufnie bardzo podchodzę do relacji mistrz – uczeń. Bywa ona przedstawiana jako najdoskonalszy sposób przekazywania wiedzy i doświadczenia, jako creme de la creme pedagogiki, dostępny zresztą nielicznym tylko. Tym mianowicie, którzy dzięki swym zdolnościom w otocznie mistrza zostali dopuszczeni. Mistrzowie mają zwykle kilku uczniów i im przekazują swą wiedzę w czasie spotkań tajemnych,odbywanych w ustronnych miejscach, tak by nie dosięgły ich oczy profanów.
 

Konstrukcja ta jest jednym z największych i najpoważniejszych zakłamań funkcjonujących w naszej świadomości, jest to wręcz paraliżująca trucizna, która wcale niczego nie ułatwia, nie poprawia i nie przekonuje do niczego. Relacja – mistrz uczeń lub mistrz uczniowie to kłamstwo. Człowiek bowiem jest wobec otaczających go problemów i spraw samotny i tylko przez tą samotność może się czegoś naprawdę dowiedzieć. Jakieś podejrzane relacje z mistrzami czy nie daj Panie Boże z uczniami, to tylko jedno z doświadczeń, które czasem coś przybliży, ale częściej zafałszuje i zniszczy. Być może napiszę kiedyś o tym osobny tekst, ale dziś nie, dziś będzie o czym innym.

 
Niniejszy tekst będzie poniekąd kontynuacją wpisu wczorajszego, w którym padło nazwisko Tomasza Wołka. Nicpotem w jednym z komentarzy przywołał nazwisko jednego z najważniejszych w powojennej Polsce mentorów, wychowujących młode pokolenie intelektualistów – Henryka Krzeczkowskiego. Jeśli ktoś będzie chciał sięgnąć do komentarzy Nicpotem pod wczorajszym wpisem zachęcam. Ja nie będę ich cytował, bo chciałbym żeby pomiędzy nimi a tym co tu napiszę powstał pewien szczególny rodzaj napięcia. Zobaczymy czy to się uda.

 
Miałem kiedyś w ręku książkę z tekstami Henryka Krzeczkowskiego pod tytułem „Proste prawdy”, niestety kiedy przycisnęła mnie bieda musiałem ją sprzedać. Książka ta była gruba i zawierała felietony oraz różne inne opera minora pana Krzeczkowskiego. Zapamiętałem z niej tylko tyle, że często jeździł do Krakowa, żeby spotykać się ze środowiskiem literacko artystycznym, miał też podobno w Krakowie jakąś przyjaciółkę. Według pomieszczonych w tej księdze słów Tomasza Wołka był Krzeczkowski kimś w rodzaju Platona doby PRL-u, który próbował ocalić dla potomności to co najważniejsze, przekazując to, owe proste prawdy, swoim uczniom. Wśród nich zaś znajdowali się ludzie o nazwiskach bardzo znanych w latach dziewięćdziesiątych, a i dziś łatwych do przypomnienia. Byli tam więc: Tomasz Wołek, Kazimierz Michał Ujazdowski, Aleksander Hall, Wiesław Walendziak, Jacek Bartyzel i ponoć także Marek Jurek.

 
Żeby dowiedzieć się czegoś bliższego o Krzeczkowskim wpisałem jego nazwisko w Wikipedię. Cóż się okazało; oto Henryk Krzeczkowski urodził się w Stanisławowie, po zajęciu Polski przez Niemców i Rosjan został wywieziony na wschód, potem wstąpił do armii Berlinga. Znalazł się od razu w wywiadzie, albowiem znał biegle kilka języków. Wrócił do Polski i służył wojskowo do roku 1950. W roku tym – dostrzegając – jak podaje Wikipedia – postępującą sowietyzację Polski – sprowokował własne usunięcie z wojska i zajął się jedynie pracą literacką i tłumaczeniami.

 
Tutaj chciałbym się zatrzymać na chwilę – jakiż odważny musiał być Henryk Krzeczkowski, że widząc tę sowietyzację zrobił coś – nie wiemy co – przez co wyrzucili go z wojska. Rozumiem, że bez prawa do emerytury i różnych uposażeń, rozumiem że mieszkanie wojskowe w Warszawie także musiał oddać... To akurat chyba nie bo w latach dziewięćdziesiątych nakręcono o nim film pod tytułem „Wróżbita z ulicy Czackiego”. Mieszkanie więc zachował i to w nie byle jakim miejscu, przy Łazienkach. No, ale wojskowa emerytura i przywileje. To musiało być trudne dla człowieka, który przywykł do pewnej swobody. A tutaj – po rzuceniu wojska – trzeba było się utrzymywać z tłumaczeń, z książek wydawanych w „Znaku” i artykułów w „Tygodniku Powszechnym”. No i jeszcze ci uczniowie, przychodzili do domu, zapewne nie mieli ze sobą termosów z herbatą, trzeba było ich częstować. Młodzi ludzie już tacy są, że nie pamiętają o ważnych drobiazgach.

 
W kilku miejscach nazwany jest Krzeczkowski „wychowawcą polskiej prawicy” człowiekiem, który myśl narodową wprowadził znów do debaty i uczynił z niej przedmiot sporów i poważnych refleksji. Napisał Henryk Krzeczkowski trzy książki – musiały mieć, kurcze, wielkie nakłady, jeśli się z tego pisania rzeczywiście utrzymywał – tylko trzy. Oto ich tytuły: „Po namyśle”, „O miejsce dla roztropności”, „Polskie zmartwienia”. Tę ostatnią wydał pod pseudonimem Mikołaj Sawulak, a przedostatnią pod pseudonimem XYZ. Wszystko to można znaleźć w Wikipedii, nic nie zmyślam. Tak tam jest napisane.

 
Ach! Byłbym zapomniał, siedem lat po odejściu z armii zajmował się wraz z innymi wybitnymi intelektualistami pracą nad miesięcznikiem „Europa”. Nagrodzono go nagrodą polskiego PEN Clubu za wybitne przekłady.

 
Reżyserem filmu o Henryku Krzeczkowskim jest Mateusz Dzieduszycki, a recenzję książki „Proste prawdy” do której dotarłem napisał Artur Wołek. Nie wiem czy prócz pana Artura jacyś inni synowie uczniów Henryka Krzeczkowskiego przywracają pamięć o tym niezwykłym człowieku, ale możliwe, że tak.

 
Henryk Krzeczkowski zmarł w 1985, pochowano go w Tyńcu. Właściwie to dziwne, że w Tyńcu, a nie na Skałce. No, ale może takie było życzenie zmarłego.

 
Kiedy przeczytałem powyższe informacje w Wikipedii, i w ogóle kiedy czytam o takich, jakże poważnych przecież sprawach. Przypomina mi się mój tata. Przeszedł on drogę dokładnie odwrotną niż pan Krzeczkowski, a i intelektem oraz wyrobieniem towarzyskim nie dorównywał panu Henrykowi. Zdarzyło się kiedyś, że stojąc na podwórku przed domem w roku pańskim 1946, kiedy Henryk Krzeczkowski służył w wywiadzie armii, zauważył tata mój biegnącego w jego stronę człowieka. Był to niejaki Kajtek, jego kolega z oddziału. Kajtek był ranny a za nim biegli żołnierze pokrzykując coś i strzelając, już to w Kajtka, już to w powietrze. Tata mój miał wtedy osiemnaście lat. Porwał tego Kajtka na plecy i biegnąc przez opłotki próbował dostać się do miejscowości Patok, położonej kilka kilometrów dalej. Żołnierze ci, których tata zawsze nazywał resortem, biegli za nimi i cały czas strzelali. Pisałem już o tym, ale to ważne by ten tekst był spointowany właśnie w ten sposób, wybaczcie, że się powtarzam. Dopiero gdzieś przy patockim lesie, kiedy ojciec był już cały mokry od potu i krwi omdlałego Kajtka odezwały się rkm-y. Resort przywarł do ziemi i już się z niej nie podniósł. Później, w czasie jakiejś wiejskiej biesiady, kiedy mężczyźni wymyślają przyśpiewki na znane melodie, żeby dodać sobie animuszu i przypomnieć różne ciekawe epizody z przeszłości, ktoś wstał od stołu i na melodię znanej kolędy „Pasterze mili” zaśpiewał: pasterze mili, coście widzieli? Widzieliśmy mundroloka, jak uciekoł do Patoka z Kajtkiem pod rękę.

Tym „mundrolokiem” był mój tata, tak go przezywali, lubił bowiem dominować i narzucać otoczeniu swoją wolę. Nie był łatwym człowiekiem. Nie znał języków. Z trudem skończył technikum dla pracujących. Nie bardzo mu to jednak pomogło, pracował jako robotnik kolejowy i zarabiał bardzo mało, żeby podnieśli mu uposażenie musiał się w końcu zapisać do partii. Było to w roku 1967, miał wówczas troje dzieci na utrzymaniu i był już wdowcem. Właśnie, przeszukując domowe papiery, znalazłem jego czerwoną legitymację. W tym samym roku Henryk Krzeczkowski przetłumaczył 14 tom dzieł Marksa i Engelsa, nie pracował już w wojsku od dawna, nie wydawał także miesięcznika Europa. Żył tylko z tych tłumaczeń. Informacje o tym możemy znaleźć w Wikipedii.


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, lutego 07, 2011

Masowanie cnotki

Pod tym smakowitym i (mam nadzieję) przyciągającym publiczność niczym pszczoły do miodu... (O muchach żadnych przecież słowa nie wspomniałem, prawda?!) tytułem umieszczę link - ten oto:


http://wydawnictwopodziemne.com/2011/01/14/rolex-fym-i-podziemny-polrealizm/

Co jest pod tym linkiem? Jeśli ktoś tak nieufny, że bez explicite rekomendacji nie kliknie, żeby sobie sprawdzić, to powiem, że dyskusja. Dyskusja bardzo moim zdaniem interesująca, na naprawdę interesujące tematy, a w dodatku opinie dyskutantów są, w spawach najistotniejszych, nie do pogodzenia. A więc dyskusja całą gębą, a nie jakieś telewizyjne "Śniadanie Mistrzów", czy "Kolacja Platfusów z Komuchami"!

Łał! (Prawda?)

Nie wypada mi tu chyba umieszczać wszystkiego skopiowanego, nie wypadałoby także dyskutować z kimś za jego plecami, albo go tutaj, bez pytania o zgodę, wklejać, więc po prostu link. Mam nadzieję, że ten blog - na naprawdę wysokim intelektualnym poziomie (choć, jako się rzekło, w wielu istotnych sprawach ja się z zasadniczym tenorem tamtych wypowiedzi nie mogę zgodzić), będzie istniał do końca czasu, a więc link wystarczy. (Gdyby jednak mój miał istnieć dłużej, to mam tę dyskusję skopiowaną i gotową do opublikowania na moim.)

Moje własne opinie - z którymi się z kolei zgadzam CAŁKOWICIE! - są tam (oczywiście) podpisane 'triarius' (gdyby ktoś sam na to nie wpadł, albo chciał sobie po prostu control-F i szukać).

Szczerze polecam, bo to sprawy nie tylko naprawdę istotne i aż o samo jądro etyki zahaczające, ale nawet dość aktualnie. (Zresztą w pewnym sensie one są aktualne cyklicznie. ;-)

A tytuł naprawdę słodki, zgoda? W dodatku, jak tuszę, całkiem to tematyki adekwatny. Co się wyjaśnia pod koniec.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, października 16, 2010

Dęby korkowe i zabójcy w koktailowych sukienkach

C.N. Parkinson to interesujący intelektualista. Interesujący zarówno sam z siebie, jak i z powodu swego społecznego odbioru. W końcu to nie jest byle co, że jego satyra na biurokrację (w dodatku WSPÓŁCZESNĄ, ZACHODNIĄ) w niektórych kręgach uchodzi za ostateczną, obiektywną PRAWDĘ na temat WSZELKIEJ biurokracji!

Ciekawe swoją drogą, dlaczego inna jego książka, po polsku wydana (już w PRL, jak i tamte sławniejsze o biurokracji, toż to dziw nad dziwy, prawda?) pod tytułem "Jak zrobić karierę", i będąca satyrą na współczesne (jak najbardziej zachodnie i kapitalistyczne) przedsiębiorstwa, nie zdobyła równie wielkiej sławy i nie uchodzi, z tego co wiem, w żadnych kręgach za ostateczną prawdę w kwestii kapitalizmu?

Parkinsona znam stosunkowo dobrze, bo czytałem go z upodobaniem już w PRL'u, a kiedy się z PRL'u wyrwałem, należał on do tych lektur, w których się przez czas jakiś z zapamiętaniem nurzałem. Znam więc zapewne więcej jego rzeczy, niż większość jego krajowych czcicieli (tych od "ostatecznej prawdy o biurokracji"), w dodatku sporą ich część przeczytałem w oryginale i bez ryzyka udziału w tym prlowskiej cenzury.

Ceniłem go już w PRL'u nawet nie tyle za ową przesławną satyrę na biurokrację (b. swoją drogą fajną), ale za parę pomniejszych i mniej znanych spraw. Jak np. za to, co Parkinson mówi na temat wychowania. A najbardziej chodzi mi o to, że ojciec próbujący zabawiać swoje dzieci robiąc z nimi to, co dzieciom robić pasuje, ale dorosłym jednak mniej, traci w oczach tych dzieci autorytet i wyrządza im szkodę, natomiast najlepiej jest. kiedy dzieci "bawią się i miło spędzają czas" po prostu POMAGAJĄC RODZINIE w jej walce o przetrwanie i pozycję społeczną. Mówiąc prościej - kiedy razem z rodzicami po prostu PRACUJĄ!

Do dziś uważam, że to wielka prawda, której wcale nie deprecjonują moje własne, niełatwe do jednoznacznej oceny, sukcesy wychowawcze z przeszłości. Są zresztą całkiem liczne przykłady na słuszność tego poglądu, jeśli się tylko człek rozejrzy. Oczywiście w obie strony. (Niektóre z nich nawet takie, że wolę ich tu nie poruszać, więc sza!)

Parkinson powiedział też jedną przeuroczą rzecz, którą mnie ujął za serce. Konkretnie o Marksie to powiedział - że "co za dziw, iż człowiek, na którego własna rodzina nie może patrzeć, sądzi, że znalazł sposób na rozwiązanie wszystkich problemów ludzkości". Rzekł też i to, że "zwykli, ciężko pracujący ludzie nie mogą inwestować, ani uczestniczyć w zbiorowych ekonomicznych przedsięwzięciach, bo po prostu nie mogą sobie pozwolić na żadną stratę". Fajnie by było, gdyby nasi rodzimi czciciele "wolnego rynku" i Margaret Thatcher się nad tym zastanowili!

I jeszcze wiele innych fajnych, mądrych rzeczy powiedział, czy raczej napisał, C.N. Parkinson. Dlaczego więc dla mnie jest jednak nieco... Jakby to powiedzieć...? No więc... Nieco jakby Patron Święty tych wszystkich chłopiąt spod trzepaka, co to korę mają grubą i pobrużdżoną niczym hiszpański dąb korkowy, ale kontaktu z rzeczywistością żadnego i zdolność oceny skomplikowanych sytuacji na poziomie skumbrii w tomacie?

Coś jak ogromny superkomputer, a na wejściu niezbyt bystre dziecko, które już od paru godzin powinno spać, wklepuje dane na zużytej klawiaturze, na podstawie obrazków namalowanych przez naćpanego lewackiego abstrakcjonistę... No a, jakby ktoś nie widział, podstawowa zasada teorii informacji to "rubbish in, rubbish out", czyli "(jeśli) śmieci wchodzą (to i) śmieci wychodzą".

A dlatego, moi państwo, że Parkinson napisał kiedyś rzecz, która mą po prostu wstrząsa i budzi mój słuszny gniew. Napisał mianowicie w tym stylu, że "skoro wojsko i tak na paradach nie występuje w polowych mundurach, tylko w galowych, więc o wiele fajniej by było, gdyby paradowało po prostu w mundurach historycznych". Dla mnie to po prostu anatema! Coś jak "w pełni zawodowa armia" Korwina, choć o wiele bardziej teoretyczne, więc mój protest jest tu o wiele bardziej bezinteresowny.

Parady mają niewątpliwie ogromny wpływ na psychikę narodu (że tak podniośle nazwę w tym miejscu kochany plebs, tę sól ziemi). Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie działo przeciwlotnicze ciągnięte za ciężarówą w czasach jeszcze stalinowskich (duch Wodza żył jeszcze wiecznie, choć sam Wódz już był niedawno odszedł na łono Lenina). W Częstochowie to było, na głównej alei idącej do Klasztoru, tak nawiasem. (Ach, jak oni tam wtedy uwielbiali urządzać tego typu imprezy!)

Żołnierz to, jakby nie było, zabójca. Jasne - nasz, w słusznej sprawie, szlachetny jak cholera i sam nadstawiający płową główkę i pałające miłością do ojczyzny serce pod wraże kule... Ale jednak nie żadna tam Matka Teresa, której głównym zadaniem jest rozdawanie witaminizowanych batoników afgańskim dzieciom i inne takie! Że nie występuje na paradzie w uwalanych na kolanach ziemią drelichowych portkach, wymachując saperką i z kluczem do polowej latryny na szyi - zgoda! Nie występuje i  niech nadal tak trzyma!

W końcu, tak czy tak, większość czasu żołnierz spędza na prozaicznych i dość w sumie pokojowych zajęciach jak to: obieranie ziemniaków, cerowanie, łatanie, czyszczenie kibli... A w najlepszym przypadku broni... Przesypywanie ziemi z miejsca na miejsce saperką (czy czymś większym), warty, musztra, słanie wyra, wiązanie butów, płacz za mamą... Czy z tego wynika, że mają maszerować w paradach zlani łzami, trzymając w jednej ręce kartkę od mamy, a w drugiej kłębek nici i naparstek?

Fakt, dla mnie byłoby to o wiele lepsze, bo o wiele mniej teatralne i o wiele bardziej bliskie rzeczywistości, niż te wszelkie dzisiejsze przebierańce: a to za 8. Pułk Ułanów ("same grafy i barony")... to za wojów Krzywoustego... a to znów za warszawskiego powstańca...

Jednak żołnierz to groźna machina - turpe dictu DO ZABIJANIA - i jeśli pokazujemy go ludowi w celu wzmacniania jego patriotyzmu i bojowości, to trzeba go pokazywać właśnie JAKO TAKIEGO! A więc, może to być ZABÓJCA W KOKTAILOWEJ SUKIENCE (w dodatku nasz, szlachetny, zdolny do poświęceń i wszystkie panny na sam jego widok, ach!) - ale przecież nie jakiś cholerny statysta z marnego "historycznego" filmu!

Jestem w tej sprawie tak nieprzejednany, że gdybyśmy mieli Najpotężniejszą Armię Na Świecie, która by mogła zniszczyć każdego potencjalnego wroga w ciągu 20 minut, za pomocą rakiet galaktycznych, wirusów komputerowych i agentury... I gdyby ta  Najpotężniejsza Armia Na Świecie składała się w istocie ze 150 emerytek na pół etatu, rozsiewających wirusy i naciskających na rakietowe guziki, plus dwudziestu Specjalnych Agentek, zarażających wrażych polityków nową i nieuleczalną Chorobą Weneryczną...

To parada wojskowa powinna i tak pokazywać jakichś napakowanych drabów z nożami w zębach robiących salta w przód i w tył! Choćbyśmy mieli ich specjalnie do tego celu zatrudnić, jako powiedzmy "Kompanię Reprezentacyjną". Plus te agentki ewentualnie, ale z maskami na twarzach i topless. Emerytki nie są dość reprezentacyjne (bywają wyjątki, ale nie o nich teraz mówimy) I NIE DOŚĆ GROŹNE!

Choćby nawet, powiadam, ich artretyczne palce siały śmierć i zniszczenie wśród naszych wrogów. Zaś przebierańce udające ułanów czy smerdy z nabijanymi krzemieniami kijami są JESZCZE O WIELE MNIEJ groźne i reprezentacyjne. Każdy osiedlowy chuligan wzbudza w ludzie większy respekt, niż ta zgraja. Jeśli zaś nie o respekt i nie o dreszcz rozkosznego lęku: "To nasi chłopcy, jak coś, to oni im pokażą... też chcę być taki jak dorosnę! Mamo, proszę o dokładkę szpinaku!"... No to sorry, ale żyjemy w jakichś innych galaktykach i nie da się rozmawiać!

I tak to, z jednego (drobnego? bzdura!) powodu, C.N. Parkinson, któren tyle mądrych i dowcipnych rzeczy napisał, jest u mnie, mimo wszystko, wśród chłopiąt spod trzepaka - tych, co to kora jak u dębu itd. Jest oczywiście ich królem, bo "w krainie ślepych jednooki królem", ale jednak... Bo z wojskiem i tymi sprawami żartów nie ma! Anglik ewentualnie może sobie o tym nie wiedzieć, ale ja - niestety czy stety - Anglikiem nie jestem, tylko wręcz przeciwnie, zamiast morza mam wokół... Wolę nie wspominać... I choćby dlatego nie daruję!

W przyszłości, być może niedalekiej - skoro już wziąłem byka za rogi, dotykając tego nabrzmiałego między mną i C.N. konfliktu - mam zamiar (Deo volente) napisać jeszcze o nim co najmniej jedną rzecz, tym razem już bez żadnych pretensji.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, lipca 12, 2010

Nowe Już Chyba Wróciło, czyli Pełną Parą w Cienką Rurę

Gdzieś tak od średniego Gierka po sławny rok orwellowski (kiedy to opuściłem PRL, naiwnie łudząc się, że na zawsze) byłem szczęśliwym posiadaczem i szczęśliwym użytkownikiem kolorowego telewizora marki Rubin. W tamtych czasach było to swego rodzaju konsumpcyjny rarytas, choć oczywiście nie ja jeden dostąpiłem tego szczęścia - pomijając już nomenklaturę, ubeków i dysydentów, taki wspaniały telewizor miał też, z tego co pamiętam, także Jarecki. Wspominał o tym parę razy w sieci.

Telewizor ów był produkcji rosyjskiej. Czy raczej należałoby chyba rzec "radzieckiej". I miał większość cech, które z owym pochodzeniem można kojarzyć. Był więc ogromny (nie tyle przekątną swego ekranu jednak), a wyglądał solidnie - wprost emanował mieszczańską solidność i swego rodzaju, pokrętną nieco, elegancję. Zdziwił się ktoś? No to wyjaśniam, że były to w końcu czasy Leonida Breżniewa (i jego odżywianych kroplówką następców), a nie obłoków w spodniach, noży Kolesowa, i Miczurina,. Czy choćby zrzucanej na spadochronach amerykańskiej stonki zakażonej Coca-Colą.

Ten mój telewizor miał jedną charakterystyczną cechę... No i właśnie, tutaj dochodzimy do ciekawego zagadnienia o znacznie ogólniejszym charakterze... Naprawdę nie wiem bowiem, czy ta jego cecha była całkiem unikalna i na miliony innych telewizorów Rubin żaden inny jej nie miał... Czy też miał ją każdy... Albo może prawda leży gdzieś pośrodku i ową cechę posiadał co któryś egzemplarz owego cudu socjalistycznej techniki.

Naprawdę nie wiem! Spyta ktoś: "a co tu jest takiego o znacznie ogólniejszym charakterze?" Chodzi mi mianowicie o to, że, gdybym był kataryną czy Ściosem (i mimo tego pisywał takie głupotki o swoich dawnych telewizorach, a nie... wiadomo), no to bym odpowiedź na owo pytanie z pewnością znalazł. Gdybym był blogerem pomniejszego nieco płazu... (A kim ja właściwie jestem?) Gdybym był w każdym razie solidnym i się szanującym blogerem, to też bym poczuł się do rozwiązania tej zagadki.

(Wszyscy już chyba zapomnieli, że ja jeszcze w ogóle nie powiedział JAKA to była ta niezwykła cecha mojego Rubina, prawda? Powiem, ale we właściwym czasie. Na razie buduję napięcie.)

Więc na marginesie, tytułem dygresji, powiem, że gdyby co lepsi rodzimi blogerzy mieli dostęp do usług pań researcherek - co, jak pamiętam z Wańkowicza (którego córka zresztą taką researcherką była) stanowi standard w amerykańskim dziennikarstwie - to ja miałbym odpowiedzi na wszelkie tego rodzaju pytania, podawałbym zawsze dokładne informacje, precyzyjne cytaty... I w ogóle tzw. "dziennikarstwo" nie miałoby już absolutnie ŻADNEGO startu do co lepszych blogerów!

Dodajmy do tego korzyści z dziennikarskiej legitymacji, opłacany czas za obmyślanie i pisanie tekstów, ochronę ew. informatorów... Nie dziw, że establiszmęt tak się blogów boi! A z nim sami nasi (?) tzw. "dziennikarze", którzy by sobie w normalniejszej sytuacji musieli poszukać nowej, i to raczej nieskomplikowanej, fizycznej, pracy.

No dobra, była dygresja, teraz mówię co to była za cecha. Otóż tego telewizora po prostu nie dało się do końca ściszyć. Zapewne przeciętnego - a w każdym razie na tyle uprzywilejowanego, by mieć takie cudo w salonie - obywatela PRL (nie mówiąc już o obywatelu ZSRR) to specjalnie nie martwiło, ale mnie tak.

Ów obywatel nie po to oglądał Gierka czy Breżniewa, żeby nie pragnąć usłyszeć co oni mają mu do zakomunikowania, ja jednak, któremu Rubin służył głównie do wypatrywania cycków w codziennych odcinkach enerdowskich seriali dla młodzieży, miałem spore zastrzeżenia. Nie na tyle wprawdzie, by akurat to przesądziło o mym niechętnym stosunku do PRL'u i całej tej reszty, bo ta przypadłość przypadła na mnie znacznie wcześniej, ale szczerze mnie to wnerwiało.

Ścios ze mnie naprawdę żaden, ani kataryna (mówię to ze skruchą i bez cienia ironii),  bo z jednej strony cholernie mnie intrygowała kwestia, czy naprawdę każdy Rubin nie daje sobie do końca zamknąć mordy, z drugiej zaś nigdy jakoś nie zadałem sobie trudu poszukania odpowiedzi na to nabrzmiałe (żeby użyć języka z owej epoki, a może tylko podobnego?) pytanie.

Wyobrażałem sobie w każdym razie, że tak właśnie jest - że faktycznie wszystkie egzemplarze telewizorów Rubin, albo znaczna część, ma tę ciekawą cechę i ŻE NA TYM WŁAŚNIE OPIERA SIĘ CZĘŚCIOWO WŁADZA KOMUCHÓW W PÓŹNYM ZSRR! Były to bowiem, o czym młodzi mogą już nie wiedzieć, czasy dość śmieszne i sklerotyczne, kiedy sklerotycy rządzili na Kremlu, a wszystko trzymało się tylko na ślinę i dzięki amerykańskiemu zbożu... Albo tak nam się przynajmniej - "nam", czyli nielicznym, jak zawsze, inteligentnym antykomunistom - wtedy wydawało.

Łączyłem sobie w umyśle sprawę tych niemilknących Rubinów z inną sprawą o nieco podobnym charakterze... O której kiedyś opowiadał mi brat, który też chyba słyszał o tym od kogoś, a sam nie doświadczył... I ja tego też nie sprawdził... Żadna ze mnie kataryna! (Dajcie mi ludzie ze dwie porządne researcherki, mogą być ładne, a pokażę światu jak powinna wyglądać PUBLICYSTYKA!)

Otóż brat kiedyś mi opowiadał, że na głębokiej sowieckiej prowincji rury kanalizacyjne są tak cienkie, że aż strach... Po co? A po to mianowicie, żeby lud nie wrzucał tam papieru toaletowego, zamiast, jak przystało na światłych obywateli Ojczyzny Proletariatu, palić nimi w piecach. Chodzi, jak nietrudno się domyśleć, o ZUŻYTY papier toaletowy - inaczej tego po prostu nie da się zrozumieć.

No i ja sobie ten późny socjalizm realny tak właśnie mentalnie widziałem przez te telewizory, co to nie sposób im zamknąć gęby, a one sączą propagandę, oraz te cienkie rury, żeby się zużyty papier toaletowy, broń Boże (?), nie zmarnował... Niewykluczone zresztą, że w jakimś instytucie dokonano stosowne badania, i wyszło im, że ten zużyty papier pali się o niebo (?) lepiej od takiego prosto z rolki. I ktoś za to dostał doktorat, albo inną habilitację.

Dlaczego ja o tym teraz piszę? Po pierwsze dlatego, że jak zacząłem filozofować, to mi tu masa ludzi podniosła krzyk, że przecież nie ma takiego problemu, któremu by pokropienie wodą święconą i odmówienie setki zdrowasiek nie zaradziło. Mógłbym na to, że jakoś na TW Filozofa nie zaradziło, oraz na sporą ilość innych rzeczy, ale że to są przyjaciele, więc nie chcę się z nimi naparzać... Więc na razie, szukając łagodnych i oględnych argumentów, postanowiłem napisać biężączkę.

"Jaką biężączkę", wykrzyknie ktoś, "skoro chodzi czasy sprzed ponad ćwierć wieku?!" Spokojnie, będzie nawiązanie!

Otóż od paru lat dostawałem pocztą email biuletyn tygodnika "Wprost". Nie żebym tam masę czytał, ale kiedyś w przypływie blogerskiego poczucia obowiązku na to się zapisałem, oni mi przysyłali, a ja czasem rzucił okiem, a nawet parę razy jakoś to wykorzystał. Jednak ostatnio - a konkretnie w same moje urodziny, czyli 25 maja - szefem "Wprost" został niejaki Lis... Tak TEN Lis! No i ja postanowiłem się z tego interesu wypisać.

Klikam Ci ja od tego czasu na linki, które dają u dołu tych biuletynów, zaznaczam krzyżyki na stronie, potwierdzam, że nie chcę już otrzymywać... Pokazuje się stronka z wyrazem żalu, że mnie tracą... Mam jeszcze potwierdzić, klikając na linek w emailu, że naprawdę chcę, by mnie stracili... Żaden taki email jednak nie przychodzi - przychodzą za to kolejne emailowe biuletyny "Wprost".

Żeby to tylko było klikanie! Skontaktowałem się z ich redakcją. Kierownik sprzedaży, czy ktoś taki (mam te maile jak coś, można sprawdzić, ale teraz mi się nie chce) przekonywał mnie, emailem, że oni teraz zaczynają wszystko od nowa, będą "kolorowi i otwarci" (czy jakoś podobnie)... Oczywiście mnie nie przekonał, napisałem, że naprawdę dziękuję za tę kolorowość, ale szmaty Lisa nie zamierzam czytać. Nadal oczywiście przysyłają. Rzuciłem zresztą parę razy okiem na tę ich kolorowość i otwarcie na świat... Oczywiście absolutna platformiana ochyda.

To było jakiś czas temu. Od tego czasu jeszcze dwa razy pisałem do nich, żeby się ode mnie łaskawie odwalili, klikałem na linki... Odsyłałem im nawet te ich maile, co wielu serwerom dałoby ostro w kość, ale oni widać na sprzęcie nie oszczędzają i jak woda po gęsi.

Nie da się po prostu zrezygnować z odbierania wirtualnej wersji tygodnika "Wprost"! Nie da się dzisiaj zrezygnować z codziennego poznawania poglądów pana Lisa! Przynajmniej takie się czyni wysiłki, bo jeszcze na razie oni mnie do czytania zmusić nie potrafią. No ale czy telewizor Rubin ktoś MUSIAŁ oglądać? I czy nie mógł sobie na przykład zatkać uszu watą? Czy ktoś MUSIAŁ korzystać z tych cienkich rur - nawet jeśli żył na północnej Syberii, gdzie inne były tylko w daczach prominentów i siedzibach Komitetów?

Mógł sobie przecież iść za stodołę, prawda? Co z tego, że minus czterdzieści? I niech do nikogo potem nie ma pretensji, że rodzina płacze z zimna, bo wysokooktanowego opału brak... Z TEGO właśnie, moi państwo, mógł się wziąć Pawka Morozow! A jeśli się akurat nie wziął, no to wezmą się jego liczni następcy. I o to przecież chodzi - żeby zniszczyć wraże siły kontrrewolucji!

Co inteligentniejszemu czytelnikowi (jeśli oczywiście jeszcze nie zasnął) powinien się już związek pomiędzy tymi trzema rzeczami: rurami, telewizorem Rubin, oraz tym, że tygodnik "Wprost", mając certyfikat słuszności i odpowiedniego Naczelnego... A, przy okazji, to ja im przedwczoraj zagroziłem zgłoszeniem tego ich spamowania do odpowiednich urzędów... Drobny problem, że moje poszukiwania w sieci, jakie to odpowiednie urzędy miałyby się, z urzędu, tym zająć, nie dały większych wyników. A więc się, skurwiele, zabezpieczyli na wszystkie strony. (Co innego by z pewnością było, gdybym to na przykład JA spamował Lisa!)

Nawiązując (przepiękną klamrą!) do naszego tytułu, powiem, że poziom niemilknącego telewizora Rubin z ponurego (jak mówią) okresu Breżniewa i Gierka już żeśmy osiągnęli - dzięki stachanowskiej pracy dzielnej załogi tygodnika Wprost na niwie szerzenia właściwych poglądów - a teraz należy się chyba spodziewać tych cienkich rur i wszystkiego, co się z tym wiąże. Tyle, że chyba palić będziemy co najwyżej w takich żelaznych kozach, jak dzielni wojacy Jaruzelskiego swego czasu, bo w niewielu mieszkaniach są dziś porządne piece i wątpię, by je nam tak szybko wybudowano. Nie przez pięćset dni w każdym razie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, maja 14, 2010

Lech Kaczyński w moich wspomnieniach

Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość z niedawno zamordowanym Prezydentem RP - choć rzeczywista - była jednak dość przypadkowa i nieprzesadnie bliska. Jednak znałem Lecha Kaczyńskiego, znałem też nieco jego żonę i córkę, więc, domyślając się, że ludzie mogą być obecnie ich życiem dość żywo zainteresowani, napiszę o tym nieco.

Tym bardziej, jak sądzę, ma to sens, że czasem tej naszej znajomość były akurat lata tzw. "stanu wojennego" i częściowo właśnie na epickim (to żart!) gruncie naszej - w małej części wspólnej i w nieco większej chyba równoległej - "podziemnej walki o wolną Polskę" ona się rozwijała.

Ponieważ naprawdę aż tak wiele z własnego doświadczenia o Lechu Kaczyńskim nie wiem, więc rzucę tę moją opowieść na nieco szersze tło - żeby coś w ogóle było do opowiadania, ale także, by łatwiej było pewne ówczesne, i jakże dziwne, sprawy zrozumieć.

Tak więc, nie jestem dziś całkiem tego pewien, ale Lecha Kaczyńskiego poznałem chyba już w czasie tzw. stanu wojennego, choć nie jest całkiem wykluczone, że jednak nieco wcześniej, w czasie gdy Solidarność była jeszcze legalna, a ludzie wierzyli, że coś się już na trwałe zmieniło.

Nie pamiętam też już teraz, czy poznaliśmy się po jakiejś solidarnościowej czy ogólnie opozycyjnej linii, czy też dla dlatego, że mieliśmy córki w mniej więcej równym wieku (moja pierworodna w istocie jest o pół roku starsza, jak mi to niedawno wyliczyła moja matka, dotąd sądziłem, że to całkiem rówieśnice) i o tym samym zresztą imieniu Marta, a do tego mieszkaliśmy w tym samym domu i w tej samej klatce (dom miał zresztą jedną klatkę).

Wydaje mi się, że to chyba jednak było po linii opozycyjnej, choć naprawdę nie jestem pewien. W końcu to nie było wtedy dla mnie jakieś wiekopomne spotkanie. W każdym razie, bawiąc się w Sherlocka, można łatwo wydedukować, że, jeśli spotkaliśmy się przed tzw. stanem wojennym ("tzw.", bo żadnej wojny wtedy tak naprawdę nie było i całe to mądre określenie to tylko kolejne z kłamstw komuszego "legalizmu"), to raczej po linii solidarnościowo-opozycyjnej, ponieważ latem '84, kiedy zwiałem z rodziną do Szwecji, moja córka akurat ukończyła 5 lat, a Marta Kaczyńska miała 4 i pół, więc nie było specjalnie jak poznać się wtedy dzięki córkom.

Tym bardziej, że trudno mi sobie teraz wyobrazić, by od jakichś zachwytów w stylu "ach, jakie cudne niemowlę, czy to dziewczynka czy chłopczyk", wysokiej rangi działacz "S", jakim, z tego co słyszę, był wtedy Lech Kaczyński, tak się ze mną zżył, że potem, w tzw. stanie wojennym, współpracowaliśmy w wywrotowej działalności. Tym bardziej, że w istocie wcale zżyci nie byliśmy, bo była to taka po prostu znajomość "z podziemia". W dodatku, kiedy się zrozumie, gdzie to się wszystko działo, dochodzi jeszcze jeden drobny, ale nie pozbawiony wagi, fakcik, który sugeruje, że jednak poznaliśmy się po linii opozycyjnej.

Gdzie to się działo? Co to był za dom, w którym mieszkaliśmy na początku i ja z moją rodziną, i Lech Kaczyński ze swoją? Było to w górnym Sopocie, na Osiedlu Mickiewicza. Kto zna Sopot, bez trudu zlokalizuje to osiedle, a kto nie zna, niech słucha. Leży ono w samej górze Sopotu, pod lasem. Kiedyś tam była pętla autobusu 144, teraz nie mam pojęcia, bo nie byłem tam 10 lat. Jest to osiedle złożone z pięciu chyba takich paskudnych dziesięciopiętrowych gierkowskich punktowców z wielkiej płyty, jakie nabudowano wtedy wszędzie w tym nieszczęsnym kraju...

Tyle, że tam wszystkie mieszkania były własnościowe. Co oznacza, że mieszkali tam ludzie nieźle jak na PRL uposażeni, to zaś w PRL'u oznaczało, że spory ich procent to musiały być jakieś komusze, ubeckie szuje. Myśmy akurat nikim takim nie byli, po prostu ojciec mojej żony zwiał był z ludowego raju i został się potem profesorem na uniwersytecie Cornell. (Ach, te polskie losy!) Było go więc stać bez, by kupić swojej matce "elitarne" mieszkanie za żywe dolary. A gdy ta matka zmarła, odziedziczyła je moja przyszła żona.

Jak rodzina Kaczyńskich doszła do takiego 'luksusu" nie mam oczywiście pojęcia i nigdy mnie to nie interesowało, ale z pewnością doszli do tego uczciwie. Niewykluczone,  że po prostu jedynie wytężoną pracą. Albo jakiś spadek dostali. Naprawdę nie wiem jak i nie o to tu chodzi, tę sprawę wspomniałem całkiem mimochodem. Chodzi mi o to, że tam mieszkało jednak sporo prlowskiej "elity", i o nic więcej. W tym samym budynku mieszkał na przykład pilot znanego rajdowca - znanego jednak o wiele bardziej z tego, że jest synem ówczesnego premiera, niż jako rajdowiec.

Nie żeby to musiała być na sto procent szuja, ale nie wykluczam takiej możliwości. (Zresztą kiedyś się z nim starłem, bo miałem zwyczaj otwierać drzwi do tego budynku takim spowolnionym mae geri kekomi, jemu się to nie podobało, a mnie się z kolei nie podobało, że się niepytany odzywa. Nie, żeby to miało tutaj najmniejsze znaczenie, ale dodaje kolorytu.)

Tak, że oficjalna wersja jest taka, że z Lechem Kaczyńskim poznaliśmy się jakoś dzięki "S" czy innej opozycyjnej działalności, choć z pewnością nie było to nic wielkiego czy heroicznego, bo bym chyba zapamiętał. Potem od czasu do czasu przekazywaliśmy sobie jakieś informacje, nic nadzwyczajnego, jakieś bibuły (a miewałem naprawdę niezłe rzeczy, np. kwartalnik wydawany przez Darskiego "Obóz", oraz także jego miesięcznik, oba znakomite i chyba rzadkie). Naprawdę nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy na tym etapie znajomości, tylko zgaduję.

Do tego, jako się rzekło, mieliśmy córki w mniej więcej tym samym wieku, które zostały najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, jak moja co dzień praktycznie wyglądała przez okno, żeby w końcu - widząc przyjaciółkę wraz z matką - wykrzyknąć "o, jest Marta Kaczyńska!" Po czym dostawała pozwolenie by wyjść i się razem bawić.

Nie pamiętam, by się kiedykolwiek bawiły w naszym mieszkaniu, choć tego nie wykluczam. Nie mam bladego pojęcia, czy moja bywała kiedykolwiek w domu państwa Kaczyńskich. Jednak przyjaźniły się wtedy naprawdę i bawiły sporo na dworze. Ja też nie pamiętam, czy byłem kiedykolwiek w mieszkaniu państwa Kaczyńskich, ani czy ktoś z nich był w naszym głębiej, niż w przedpokoju. Ten przedpokój był zresztą dość oryginalny, bo kazałem go pomalować na krwisto czerwono, stało tam też ogromne, niemal zabytkowe lustro w rzeźbionej ramie...

Nie wykluczam, że Lechowi Kaczyńskiemu kojarzyło się to z jakiś luksusowym burdelem. Co mnie by zresztą wtedy całkiem nie przeszkadzało, bo uwielbiałem tego typu reakcje na moje dzikie pomysły. Widać jednak żadnej reakcji nie było, bo Lech Kaczyński był zawsze dobrze wychowany i powściągliwy.

Jeszcze trochę topografii by się zapewne przydało (a za chwilę przyda się jeszcze o wiele bardziej). Otóż myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze, a państwo Kaczyńscy o wiele wyżej - na siódmym? Szczerze mówiąc, nie mam już teraz pojęcia i nawet nie pamiętam, czy ich mieszkanie widziałem kiedykolwiek na oczy. Moja żona zapewne tak, bo ona dużo więcej zajmowała się córką, ja jednak chodziłem do roboty i zajmowałem się mniej.

Skoro już jesteśmy przy topografii, to wypada dodać, że nasze mieszkanie patrzyło w stronę morza (choć nie było go z niego widać) i Gdyni, a zaraz pod nim, od strony morza, jest tam sobie szkoła podstawowa. (Nigdy nie mogłem się w czasie urlopu wyspać, bo kierownik tej szkoły miał dzikie upodobanie do przemawiania przez megafon, już od bladego rana. Przez cały rok.)

I nie jest to com przed chwilą rzekł bez znaczenia dla naszej opowieści, o nie! Otóż 17 czerwca A.S. 1984 (nie żebym pamiętał tę datę, ale właśnie sprawdziłem w sieci) odbywały się w całym PRL'u tzw. "wybory" do tzw. "rad narodowych". No i podziemna "S" wpadła na pomysł zweryfikowania udziału w tych "wyborach" - który to udział osiągał zawsze wartości rzędu, na ile pamiętam, 97%... co i tak było spadkiem w stosunku do przedsolidarnościowych czasów, kiedy wynosiło to zawsze 99% z hakiem.

Oto - jednym dla przypomnienia, innym dla informacji - fajny obrazek à propos:


(LUDZIE - BEZ PARANOI! - TO NAPRAWDĘ NIE JEST ŻADNE WEZWANIE DO BOJKOTU NADCHODZĄCYCH WYBORÓW PREZYDENCKICH! To jest po prostu historyczna ulotka, czy może plakat, wiążąca się z opisywanym tu wydarzeniem! Nic więcej!)

W tym celu podziemni działacze "S" mieli, tam, gdzie to się dało zrobić, liczyć osoby wchodzące i wychodzące do lokalów "wyborczych". Nie wiem, czy były jakieś inne metody, ja znam akurat tę i w takim czymś właśnie brałem w tym pamiętnym, orwellowskim roku, udział.

Nie pamiętam  już całkiem, kto na to wpadł - czy my sami w moim miejscu pracy, gdzie ja i moi koledzy byliśmy zawsze cholernie opozycyjni i ostro podgryzaliśmy korzonki już na lata przed Sieroniem i "S" (swoją drogą o tym miejscu pracy też warto by było kiedyś opowiedzieć, bo to jednak była dość ciekawa sytuacja, która sporo o tamtych czasach mówi i sporo daje do myślenia nawet na dzisiaj) - czy też przyszedł w tej sprawie jakiś prikaz, czy jakaś konkretna zachęta, "z góry" (raczej chyba "z dołu", skoro chodziło o "podziemie"?)... Nie wykluczone, że to Lech Kaczyński podsunął nam tę myśl, ale naprawdę tak mi się to nie kojarzy.

Rzecz w tym, że ja miałem tuż pod oknem tę szkołę podstawową, gdzie właśnie miał się mieścić jeden z licznych lokali "wyborczych". Obserwowanie tego lokalu było łatwe i, potencjalnie, całkiem przyjemne. No i rzeczywiście, umówiliśmy się z paroma kolegami... Konkretnie były to dwa Romany, Longin (żeby nie powiedzieć Lońka)... acha - jeszcze Janusz, plus Aśka, no i oczywiście ja i moja żona.

I może jeszcze jeden kolega, też Janusz, który od dawna jest w Stanach, podobno czasem przyjeżdża odwiedzić rodzinę, tyle że nie uważa się już za Polaka, tylko za Żyda. Ale nie jestem pewien, bo, choć się szanowaliśmy, nie byliśmy nigdy blisko. (Może byłem dlań zbyt aryjski?) Wszyscy, poza moją żoną, z mojego miejsca pracy, całkiem wszyscy w tym samym mniej więcej wieku i znający się, lepiej lub gorzej, jeszcze ze studiów.

(Warto by było zresztą kiedyś o tych ludziach rzec nieco więcej, bo to są "polskie losy" w kolejnej odsłonie, a to miejsce pracy, też było ciekawe. W sumie cztery występujące tu osoby wyjechały z kraju, plus dziecko wtedy w łonie mojej żony, i z pewnością nigdy już do Polski na stałe nie wrócą. Choć ja sam, zawsze nietypowy, też na obczyźnie byłem, ale wróciłem. Za TEN kolejny upust polskiej krwi komuna powinna odpowiedzieć nie mniej, niż za swoje morderstwa!)

Umówiliśmy się z tymi kumplami na kilkugodzinne "wachty" w celu dyskretnego obserwowania tego lokalu "wyborczego" przez okno mojej sypialni i notowania wyników naszych obserwacji. Żona miała przygotować poczęstunek, w sumie miało to być miłe towarzyskie spotkanie, swego rodzaju piknik pod dachem. Nie pamiętam, czy jakieś alkohole wchodziły w grę, ale chyba nie, a jeśli, to w małych dawkach. Do tego zapewne fondue z sera, masła i jaj - tłuste jak cholera i moim zdaniem fantastyczne - bo wtedy zawsze i przy każdej okazji je robiłem. Przepis znalazłem u samego Brillat-Savarina.

Na dzień przed tą "akcją", tym piknikiem znaczy, dzwonek do drzwi, otwieram, w drzwiach stoi Lech Kaczyński i trzyma pod pachą jakąś torbę. Zapraszam do przedpokoju... może i dalej, nie pamiętam... Gość otwiera torbę i wyjmuje z niej kamerę telewizji przemysłowej. Plus stosowny kabel i stosowny monitor. Mówi mi, że to "pożyczone" z jego zakładu pracy. Trochę gadamy i on wtedy coś wspomina, że gdyby ta "pożyczka" się wydała, to komuna będzie miała wspaniały pretekst, by nas na długie lata wsadzić "za kradzież".

Oczywiście, choć to by się raczej musiało wydać w jego zakładzie, lub może na ulicy, bo ryzyko, że wpadniemy z tą kamerą w moim mieszkaniu oceniałem wtedy, i oceniam teraz, jako niewielkie. Musieliby albo nam akurat zrobić rewizję - robiąc ją hurtem we wszystkich mieszkaniach, z których tak łatwo byłoby liczyć tych głosujących, albo też te nasze działania musieliby zauważyć. Plus drobne prawdopodobieństwo, że akurat mi zrobią rewizję z jakiegoś innego powodu. W sumie ryzyko prawie żadne i nie opowiadam tego oczywiście, by się kreować na bohatera, tylko opowiadam jak było i jak znałem Lecha Kaczyńskiego.

Wszystko udało się jak zostało zaplanowane, a do tego całkiem fajnie się bawiliśmy. Kamera zrobiła wśród kumpli dziką furorę. Wreszcie walczymy z komuną jak równy z równym! Stała sobie ta kamera na parapecie, okno zasłonięte firanką, a my przy stoliku, na którym monitor, z plikiem papieru, długopisikami, herbatą,  kanapkami i czym tam jeszcze... Zapewne też masą bibuły, bo zawsze mieliśmy problemy z przeczytaniem wszystkiego, cośmy wtedy za warte czytania uważali. (Teraz człek mądrzejszy, ale wtedy łykał i "Dawida Warszawskiego", i Michnika... Jak głodny pelikan ryby łykał!)

Więc jest to tak zorganizowane, że zawsze dwie osoby pełnią służbę, reszta rozrywa się - z kotem Arturem, z dzieckiem Martą, czy konwersuje z moją żoną. Albo może enerdowską telewizją na wspaniałym kolorowym Rubinie, którego tak chytrze ruski zrobili, że nie można było do końca ściszyć. Zresztą nikt nikogo przemocą nie trzyma, i jeśli się nie ma akurat wachty, można przecież iść do domu. Tylko komu by się chciało, skoro liczenie tych - naprawdę nielicznych - "wyborców" takie zabawne i można wreszcie przygwoździć komusze kłamstwa! (No i nikt z nich w Sopocie nie mieszkał, więc do domu i z powrotem mogli nie zdążyć.)

Nie złapali nas na tej "pożyczce", kamera i reszta sprzętu zostały zwrócone... By zostać potem zapewne wykorzystane przez kogoś z nomenklatury do budowy prywatnej fortuny, ale to już inna historia. Myśmy oczywiście przekazali wyżej (czyli niżej) stosowny protokół. O ile pamiętam, wyniki naszych obserwacji jasno pokazały, że komuch (jak i dzisiaj) łże jak najęty...

Jednak nie pamiętam konkretów, ponieważ już wtedy ostro planowałem ucieczkę wraz z rodziną, "na zachód". Z odwiedzin u kuzyna żony, któren jako siedemnastolatek został przez ojca cichcem wysłany za granicę na statku pod jakimś węglem, a w czasie o którym opowiadam był już głównym bibliotekarzem i głównym heraldykiem króla Szwecji. Działał wśród polonii zresztą. Lubił się naszać w kontuszu. Dawno już zresztą nie żyje. (Ach, te polskie losy!) To tak tutaj na marginesie.

I na tym się ta historia o mojej wspólnej z Lechem Kaczyńskim podziemnej akcji kończy. Co jeszcze pamiętam z naszych kontaktów, to to, że kiedy już do wyjazdu było bardzo blisko, powiedziałem mu o tym, że zwiewam z PRL, bo mam już dość tej "rewolucji much w butelce", tej bezsilności, upodlenia, że chcę posmakować kiedyś wreszcie prawdziwej wolności... A poza tym zamierzam wroga zaatakować od tyłu.

Pamiętam, że Lech Kaczyński wydawał się moją decyzją, a być może i moim wytłumaczeniem, dość zaskoczony, ale tylko się tego domyślam, bo nie komentował. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i tyle tego było. Potem już go nigdy na własne oczy nie widziałem. Chyba że... No to pójdę w ślady Dumasa i teraz będzie "Piętnaście lat później".

Latem roku 1995 powróciłem do kraju. Mniejsza o powody i okoliczności. Dość, że gdzieś na przełomie tysiącleci pisywałem nieco w "Najwyższym Czasie!" i w "Nowym Państwie" (kiedy było jeszcze tygodnikiem, a nie jak dzisiaj, kwartalnikiem, o ile jeszcze w ogóle wychodzi). No i wydawało mi się, że mam pewne szanse na zatrudnienie w "Nowym Państwie", więc pojechałem specjalnie w tym celu porozmawiać z jego redaktorem naczelnym.

Którym był wtedy Adam Lipiński, znany później m.in. z "korupcji politycznej". B. sympatyczny i sensowny facet. W ogóle ta wizyta w Warszawie była z paru względów niesamowita, ale to może kiedyś, a zapewne nigdy. Do naszego dzisiejszego tematu te sprawy mają się jednak zupełnie nijak.

No i tam, w tej redakcji "Nowego Państwa", idę ja sobie korytarzem... By the way, to dziennikarzem wtedy (ani zresztą nigdy) nie zostałem. Zaproponowano mi wprawdzie coś w rodzaju pracy, ale nie aż tak obfitej w robotę i przychody, bym się mógł przeprowadzić do Warszawy. A bez tego nie dało się tego robić, więc błędne koło i sprawa się zawaliła. Ale idę sobie w każdym razie tym korytarzem i widzę, że do jednego z pokojów wchodzi pan Kaczyński. JAKIŚ pan Kaczyński. Nie miałem pojęcia który, ale odruchowo się ukłoniłem, całkiem nisko.

On był wyraźnie zaskoczony, odkłonił mi się dość niepewnie i wszedł w stosowne drzwi, ja zaś poszedłem owym redakcyjnym korytarzem dalej. Potem sobie uświadomiłem, że to jednak chyba nie był TEN Kaczyński - ten którego kiedyś znałem. Niby mógłby być on, tylko zaskoczony, że mnie, kiedyś wyjechanego na obczyznę, by wroga od tyłu, a teraz znowu tutaj i ogolonego na haraczownka (w PRL'u tak się nie goliłem, mimo że mi włosy przeszły na klatkę, bo nie chciałem zbytnio ułatwiać pracy ubeckim filmowcom i innym takim)... A po półtorej dekady znowu niespodziewania widzi. Ale on chyba po prostu nie miał bladego pojęcia kto ja jestem, bo to nie był Lech.

No i tak się kończy ta moja historia o mnie samym i panach Kaczyńskich, a szczególnie jednym. Nie było w istocie wiele do opowiadania, ale coś tam jednak, drobnego, było, więc opowiedziałem. Teraz się ludzie tym interesują (jak sądzę), a jeśli teraz nie opowiem, to może będę musiał kiedyś na jakąś rocznicę... I będzie wtedy jakaś dęta, niby podniosła, atmosfera i w ogóle nie to co lubię. Więc opowiedziałem, a teraz piłka jest w korcie ew. P.T. Czytelników.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.