Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katolicyzm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katolicyzm. Pokaż wszystkie posty

środa, października 10, 2012

Leming i pułapki matematycznego myślenia

Wszelkie "dowody na istnienie Boga" - tak od niepamiętnych czasów ukochane zarówno przez filozofów, jak i przez mędrków pomniejszego płazu - dają się moim skromnym, traktować jedynie: albo jako błaha w sumie i frywolna intelektualna zabawa, albo też po prostu jako dowód, że niezdrowy przerost mózgowej kory zdecydowanie zaburzył u danego osobnika zdrową i normalną religijność. (Lub zdrowy i normalny brak religijności, co jednak jest o wiele rzadsze. Sam ten brak znaczy. Bez Świętej Świeckości Jacka Kuronia, czy Postępu Ludzkości Po Wieki Wieków, amen!)

W tym pierwszym przypadku zresztą, choć chyba jest on znacznie mniej poważny, także sam fakt, że Bóg staje się obiektem umysłowych figlasów, także raczej nie świadczy o głębokiej i zdrowej religijności tego, kto się tym figlasom oddaje.

* * *

Wtręt:

Powie ktoś: "A co taki Pan Tygrys, z całym mu należnym szacunkiem, może wiedzieć o prawdziwej religijności?" Na co ja odpowiem tylko, że chyba jednak Pan Tygrys coś o niej wie. Liznął bowiem w dzieciństwie katolicyzmu takiego, jakim on był przez stulecia, sporo studiował historii i psychologii...

No a przede wszystkim absolutnie nie jest zarażony tą Drugą Religijnością, której teraz nie da się już właściwie oddzielić od wszelkiej innej katolickiej religijności. I na tym skończę, bo nie chcę sporów, czy nawet ew. awantur, na takie poważne tematy - JEŚLI TO NIE OKAŻE SIĘ ABSOLUTNIE KONIECZNE. Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał ze mną tutaj zapolemizować - niech się zgłosi.

* * *

"Dowodem na istnienie Boga"  (nie da się tego, moim zdaniem, na serio i bez cudzysłowu!), który budzi moją najżywszą pogardę jest tak zwany "zakład Pascala". Choć właściwie, ściśle biorąc, nie jest to nawet "dowód na istnienie Boga", tylko raczej "dowód, że warto być dobrym chrześcijaninem".

Jak dla mnie żałosnym, przynajmniej z teologicznego, a nie matematycznego, punktu widzenia. Jego twórca, Blaise Bascal (1623-1662),  był naprawdę wybitnym intelektualistą - tego absolutnie nie da mu się odmówić - szczególnie zaś genialny był w matematyce. A do tego był człowiekiem bardzo religijnym. I nawet formalnie był katolikiem, ale, po prawdzie, różnice - przynajmniej te psychologiczne (a które są od nich ważniejsze?!) - pomiędzy owym jensenizmem z Port Royal, którym przesiąknięty był umysł Pascala, a takim na przykład kalwinizmem, są, z punktu widzenia doktryny i psychologii, minimalne.

Fakt - jensenizm nigdy się formalnie od katolicyzmu i papiestwa nie odciął i został, pewnie właśnie dlatego zresztą, w końcu wytępiony. Jako herezja, więc sprawa była poważna. (Wytępiony był bez stosów, na ile pamiętam, ale i zdecydowanie bez pieszczot.)

Jednak to było dokładnie to samo "spoglądanie na świat przez malutkie okienko z butelkowego szkła", co tak genialnie opisuje Spengler. (Swoją drogą, gdyby katolikom jeszcze naprawdę zależało, gdyby mieli jeszcze serca i umysły, to nie wyobrażam sobie, by można było nie uczynić na dużą skalę użytku z tych wszystkich głębokich i wspaniałych rzeczy, które na te tematy mówi ów genialny facet! Ale co ja tam wiem.)

W odróżnieniu od katolicyzmu, tego dawnego (o tym dzisiejszym wypowiadam się niezbyt chętnie i mógłbym sporo osób ostro urazić) - tego który podbijał świat, podbijał serca różnych barbarzyńskich twardzieli, a przy okazji inspirując Dufaye i Palestriny, El Greki i Caravaggie tego świata.

Było, minęło. Szerokie przestrzenie dzikiej w sumie przyrody, z rozsianymi tu i ówdzie ludzkimi osadami, polami, winnicami, zastąpiły ciasne, otoczone murami miasta, w których stały wysokie i chude kamienice, w tych zaś, spoglądając co pewien czas, ale nie za często, przez malutkie okienko z butelkowego szkła na wąziutką, brudną uliczkę, subtelni intelektualiści analizowali własną duszę i jej miejsce w świecie.

Potem zaś, kiedy im się udało to w miarę składnie opisać, a udawało się często, wychodziło to drukiem i dalej nakręcało ów trend epoki - trend do przesubtelnego, wyhodowanego w końcu, mimo pozorów, na scholastyce (fakt że podlanej Cyceronem i marnie zrozumianym Platonem) analizowania własnej duszy, świata - no i Boga oczywiście także.

Tak sobie ślicznie piszemy, ale może ktoś z tu obecnych w ogóle nie wie, co to jest ten "zakład Pascala"? OK, wyjaśnimy! Jest to taki oto ciąg myślowy (czy jak to nazwać):

Wprawdzie prawdopodobieństwo, iż Bóg istnieje i wszystko co nam mówi Kościół jest prawdą, wydaje się stosunkowo niewielkie, ale jednak większe od zera, zaś obiecywane nam szczęście po śmierci jest NIESKOŃCZENIE WIELKIE i MA TRWAĆ NIESKOŃCZENIE DŁUGO, "wartość oczekiwana" zatem, czyli iloczyn prawdopodobieństwa danego wydarzenia i nagrody wtedy otrzymanej, jest z definicji NIESKOŃCZENIE WIELKA...

Jest wiec większa, a nawet NIESKOŃCZENIE WIĘKSZA, od "wartości oczekiwanej" przy braku wiary i posłuszeństwa Kościołowi, bo z tego żadna fajna nieskończoność nie wynika. Z czego MATEMATYCZNIE I ABSOLUTNIE ŚCIŚLE zostało udowodnione, że PO PROSTU OPŁACA SIĘ WIERZYĆ I BYĆ DOBRYM CHRZEŚCIJANINEM!

Może to do kogoś trafia. Zapewne tak - i to do wielu, w końcu ten "zakład" jest od niemal czterystu lat wciąż popularny i ma całkiem dobrą prasę. Do takich powiedzmy krzyżowców z XII wieku raczej by nie trafił, ale tutaj też można by się spierać - czy to dlatego, że byli oni bardziej autentycznie religijni, czy też może dlatego, że byli, nie da się ukryć, bez porównania od Pascala mniej intelektualnie wyrobieni?

Ja, mimo, że oczywiście uznaję drugie, stawiałbym jednak na większą rolę tego pierwszego. Wraz z otwartymi przestrzeniami, pustynnymi nawet w tym przypadku, wobec małych okienek z butelkowego szkła, wyglądających na małe, brudne uliczki. (Ale co ja tam wiem.)

No tośmy sobie ślicznie pogadali o religii... O matematyce też było, bo Pascal to wielki matematyk, a jego "zakład" opiera się przecież na rachunku prawdopodobieństwa... Ale, jeśli ktoś jeszcze pamięta, miało być przecież o Lemingu. Gdzie on? OK - na scenę wchodzi Leming i kłania się Szanownej Publiczności!

Otóż cały ten tekścik wziął się stąd, że przyszło mi właśnie do głowy to, że "zakład Pascala" może być wytłumaczeniem postaw wielu Lemingów. Tych bystrzejszych, tych u których psychopatyczne czy schizoidalne cechy nie rzucają się od razu w oczy, jak u wielu innych. Taki Leming, ta konkretna wersja Leminga, kombinuje sobie zapewne w następujący sposób:

OK, raj na ziemi obiecywany nam przez Barrossy, Tuski, Obamy, van Rumpuje, Misesy, Korwiny (tego świata) nie wydaje się być aż tak prawdopodobny, jak by nam chcieli to przedstawić, ale jednak OBIECUJĄ OGROMNE RZECZY... A jeśli to odrzucić - co nam pozostaje?

Krew, pot i łzy do końca życia? Tak? No to ja, Leming, dziękuję za to serdecznie! Do końca świata nawet?! No nie! To już na pewno wolę Barrossy, Tuski i Obamy! (Bo Leming się najczęściej jakoś tam utożsamia z Ludzkością, skutkiem schizoidii głównie, oraz tego, że jego własne życie i jego własna mała osóbka są dlań po prostu zbyt małe i nędzne, żeby dało się o nich myśleć bez ucieczki w UTOPIE I MRZONKI.)

"Niech nam żyje Wieczna i Niezwyciężona Unia Europejska!" (To mówi oczywiście Leming, nie ja!) "Niech nam żyją Nasi Światli Niezłomni Przywódcy! Urra! Urra! Urra!" (A w tle oczywiście "Trutututu-trutututu-trutututu-trutu-TU!" Chyba, żeby, na odmianę, jakiś np. powiew muzyczny ze Wschodu.)

No więc, tak sobie moim zdaniem kombinuje Leming - z tych bystrzejszych i w sumie niemal, na pierwszy rzut oka, normalnych. Nie jest to więc ani, stricte rzecz biorąc, psychopatologia, ani całkiem inne widzenie świata, ani nawet jakaś niezwykle głęboka wiara w te wszystkie pierdoły, które są Lemingowi opowiadane.

To jest jedynie (o ile się oczywiście nie mylę, bo w duszę Leminga jest mi się chyba trudniej wgryźć, niż w duszę krzyżowca czy Pascala zza butelkowej szybki) taka cwaność, wynikająca z PRZEROSTU KORY. Czy może raczej niedorozwoju wszystkiego innego, poza korą. No i to się w sumie sprowadza do jednej z LICZNYCH PUŁAPEK MATEMATYCZNEGO MYŚLENIA.

"No dobra", powie ktoś... "Cóż w tym myśleniu jest nie tak, skoro tak wielki matematyk...? Przecież nie powiesz, Panie Tygrys, żeś znalazł błąd w matematycznym wywodzie samego Pascala?" Na to ja powiem, że OK - matematycznie to to się zgadza, tyle że wprowadzanie pojęcia NIESKOŃCZONOŚCI W PRAKTYCZNE rozważania wydaje mi się mocno nie na miejscu.

Bo "nieskończoność" to pojęcie, które się na rzeczywistość nijak nie przekłada. To poniekąd czysty abstrakt. Radość serca każdego mniej lub bardziej matematyka, ale anatema dla człowieka trzeźwo myślącego o rzeczywistości.

Weźmy sobie tak... Pan Tygrys niniejszym ogłasza, że jeśli mu oddasz cały swój majątek, żonę, córki, siostrzenice, matkę (jeśli wciąż na chodzie), i będziecie na niego przez resztę życia tyrali jak osły... To dostąpicie zbawienia i szczęścia po wieki wieków (amen!).

Do wyboru: Raj, albo będziecie się wcielać do końca świata w same nieskończenie szczęśliwe Boddhisatwy, czy co tam. W Raju zaś, jeśli to jego wybierzecie, albo patrzenie w oblicze Pańskie, nocne koszule, harfy i anielskie chóry - albo też 70 hurys, przepięknych, chętnych, dokładnie ogolonych (i więcej, ale nieważne), no i z błonami nie do zdarcia. (Czy może samootwarzającymi - Koran tego zagadnienia chyba dokładnie nie precyzuje.)

Czysty zakład Pascala: ja obiecuję NIESKOŃCZONE SZCZĘŚCIE za skończoną cenę, a beze mnie - i bez tego mojego Amber Gold z Diamentami Jak Strusie Jaja, bez tych moich Cudów Tuska - CO WAS LUDZIE CZEKA? Życie takie jak teraz (albo gorzej, bo Unia nie śpi itd.), a po śmierci? Szkoda gadać!

Więc jak? To jest dokładnie ta sama sytuacja, co u Pascala. Proszę więc się zgłaszać, przedstawiając zdjęcia żon i córek w strojach kąpielowych (albo bez, proszę bardzo!) i zeznania podatkowe za ostatnie trzy lata. WIECZNA I NIESKOŃCZONA SZCZĘŚLIWOŚĆ CZEKA, ale NIE KAŻDY SIĘ ZAŁAPIE, BO ILOŚĆ MIEJSC OGRANICZONA! Więc galopem, Ludu Mój! Zbierać szybko potrzebne sumy, sprzedawać co tam macie... No i przekonywać swoje kobiety!

Aha, byłbym zapomniał: ONE TEŻ DOSTĄPIĄ wiecznej szczęśliwości. A nawet lepiej, bo szczęśliwości już za życia. Powiedźcie im to! Będzie łatwiej szybko zrobić im te zdjęcia. Wy dopiero po śmierci, sorry! Ale przecież i tak warto, prawda? W końcu chodzi o WIECZNOŚĆ i NIESKOŃCZONĄ SZCZĘŚLIWOŚĆ. Spróbujcie sobie to wyobrazić - NIE-SA-MO-WI-TA SPRAWA!

I sam Pascal wam to gwarantuje, a sprawdźcie sobie w Wikipedii co to był za nie-byle-jaki gość. A zresztą co mi tam... WAM też mogę nieskończoną szczęśliwość obiecać już za życia! Za parę lat. Może Tusk, może Barrosso - mogę i ja!

* * * * *

Niniejsze dedykuję wszystkim (excusez le mot) fanatykom matematyki wśród moich Drogich Znajomych, plus Wyrusowi.

triarius

P.S. Różnica między genialnym Pascalem a, głupim w sumie, Lemingiem jest taka,że Pascal ten swój zakład wykoncypował, ale się nim przecież w życiu nie kierował, a Leming się jak najbardziej kieruje. (Swoją drogą, gdyby nie Pascal, to ktoś inny by na to wpadł, bo jest to w sumie dość oczywista, dla Matematyka, myśl.)

P.S. 2 A przy okazji przypominam, że Kapitalizm to Socjalizm burżujów. To wcale nie jest głupia myśl!

sobota, czerwca 02, 2012

O świeckiej świętości (i innych lewackich zboczeniach)

Zacznijmy od cytatu:
Spinoza urodził się 24 listopada 1632 roku w Amsterdamie, gdzie osiedliła się jego żydowska rodzina po ucieczce przed hiszpańską i portugalską inkwizycją. Uczęszczał do szkoły mieszczącej się w synagodze Hiszpanów i Portugalczyków, którzy uczyli zarówno religii żydowskiej, jak i wiedzy ogólnej, zdobytej w Hiszpanii. [_ _ _] W końcu przeciwstawił się religijnym naukom swojej gminy i został przez nią wyklęty w lecie 1656 roku.
To nam może wystarczy, choć zaraz potem jest tekst owej żydowskiej gminnej ekskomuniki, także dość interesujący. A w każdym razie jednoznaczny i nie owijający w bawełnę. Ale powiedzmy sobie jeszcze skąd ten cytat. No to mówię, że z książki Richarda H. Popkina i Avruma Strolla "Filozofia - najpopularniejszy na świecie podręcznik filozofii dla niefilozofów". Oryginał z 1986, polskie wydanie by Zysk i S-ka 1994.

Otwieramy ponownie na Spinozie, przeskakujemy kawałek dalej i czytamy to:
W życiu osobistym Spinoza bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do świętości; w dniu śmierci był radosny i nie obawiał się niczego; pomimo częstych zjadliwych ataków bardzo rzadko się złościł i rzadko tracił rozsądek.
Czy ktoś tu zauważył dziwnego? W powyższym cytacie znaczy? Coś co mu ("jej" też, a jakże!) nie pasuje? Zresztą dla co mniej bystrych P.T. Czytelników ten najistotniejszy fragment wytłuściłem. No więc? Zgoda - chodzi o tę "świętość". Ewidentnie świecką - jak u Jacka Kuronia.

No bo przecież jaką inną? Spinoza, jak wynika choćby z powyższych cytatów, religijnym żydem z pewnością nie był. Zresztą czy religijni żydzi mają świętych? Katolikiem też  ewidentnie nie był, bo ktoś by nam chyba o tym - niewykluczone że p.p. Popkin i Stroll - powiedział. W katolicyźmie święci jak najbardziej istnieją, ale to chyba nie ten przypadek.

Tym bardziej, że Amsterdam w XVII w. raczej z katolicyzmem miał niewiele wspólnego. Protestantem, jak otoczenie, też chyba trudno Spinozę nazwać, a w każdym razie znowu o tym nic nie słyszymy. Zresztą protestanci, z tego co wiem (a wśród przodków mam najwyższego duchownego szwedzkiego luterańskiego kościoła, hłe hłe!), świętych też nie uznają.

A więc czysty Jacek Kuroń i ktoś mógłby nawet zapytać, jakim to prawem panowie Popkin i Avrum szastają pojęciem świętości, do którego nie mają absolutnie żadnego prawa? Nie kłócę się, że Spinoza był złym czy niesympatycznym człowiekiem, chętnie wierzę, że był słodki i łagodny - tylko co to ma, do jasnej i niespodziewanej, wspólnego akurat ze "świętością"?!

"Bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do filozoficznego ideału" - tak mogłoby być. Nie wiem, czy to na pewno prawda, ale nie ma tu niczego, co by autorzy popularnego wprowadzenia do filozofii nie mieli prawa napisać. Wiele też innych rzeczy, o podobnej wymowie, mogliby napisać, ale "świętość"? To pojęcie należy do religii - i to bynajmniej nie do wszystkich - i to jest ewidentne zawłaszczanie (paskudne słowo skądinąd!) z ewidentnym pchaniem się na nieswój teren!

Można by tu jeszcze sporo się pooburzać, a także można by z tego różne ciekawe wnioski powysnuwać, na różne tematy. Jak to na przykład, że obecna lewizna, coraz bardziej totalitarna, coraz bardziej usadowiona w roli nowej klasy wyzyskiwaczy, na gwałt przejmuje dawne konserwatywne hasła, paradygmaty, rozwiązania...

Oczywiście pozostając nadal obrzydliwą totalitarną lewizną, tylko że już teraz do brudnej roboty używa harcowników, pali*tów i ofiary stworzonego przez siebie systemu edukacji, sama zaś coraz bardziej przybiera namaszczone miny w stylu... Jak się ten dęty "konserwatywny" platformiany pajac wabi? Chyba wiecie o kogo chodzi, nie? Plus świecka świętość różnych Jacków K. Plus "zgoda buduje". Plus "pacta sunt servanda". Ale my dzisiaj nie o tym.

Człek się zastanawia, i słusznie, czy tego typu "najpopularniejsze podręczniki filozofii" nie służą w sumie właśnie temu, żeby co parę stron, niepostrzeżenie, przemycić podobny kawałek, jak żeśmy sobie zacytowali. No bo czemu innemu mogłyby służyć? Albo inaczej, ostrożniej - zostawiając chwilowo na boku kwestię tego, po co to w ogóle napisano - zastanówmy się po co to wydano w Polsce.

No bo nie z prawdziwego umiłowania nauki, filozofii, czy czego tam. Skąd to wiem? Mógłbym o min. Hall i innych takich sprawach, ale to faktycznie zbyt abstrakcyjne. A stąd wiem, że zaraz po cytowanym fragmencie mamy takie coś:
Kiedy Jan de Witt, przywódca Republiki Duńskiej został zamordowany, Spinoza, podobno po raz pierwszy, oburzył się na pospólstwo, które do tego doprowadziło.
Fajne? No, nie mówcie mi, że nic was tutaj nie razi! I nie chodzi mi akurat o brak przecinka po "Duńskiej". Ani nawet pokrętne określenie, że "doprowadziło", skoro (nie chce mi się tego sprawdzać) wygląda, że raczej utrupiło. Ani nawet o to niezrozumiałe "po raz pierwszy". To "po raz drugi" już nie? Zapewne chodzi o to, że się oburzył "jako pierwszy". (Kto to zresztą sprawdził, czy na pewno nie trzeci?) Czy może jednak "pierwszy raz w życiu"? Mało tu precyzji!

Komuś, co bystrzejszemu z moich P.T., może się jednak wydać dziwne to nazwisko w połączeniu z Danią. Tam się ludzie nazywają raczej w stylu Sandstrupp, Anderssen i temu podobnież. A jeśli ktoś w ogóle cokolwiek z historii kojarzy, to przede wszystkim powinien się zdziwić tą duńską republiką. Bo takiej nigdy nie było! Pan de Witt ewidentnie był Holendrem, co potwierdza zresztą (zgadłem!) Wikipedia. Oto proszę: http://pl.wikipedia.org/wiki/Johan_de_Witt

Tak więc cel naukowy nie przyświecał wydaniu tej książki - to możemy uznać za udowodnione. Bo by wzięto kompetentnego tłumacza, zrobiono by korektę i jakiś fachowiec by się temu przyjrzał. (Bo to chyba jednak nie w oryginale takie głupoty napisali. A zresztą i tak należało sprawdzić!) Jaki więc był ten powód? Ano taki jak mówiłem. Zawłaszczanie, babranie brudnymi paluchami w sprawach religii, i to akurat szczególnie katolickiej...

Poza oczywiście niepodważalną w tym naszym nieszczęsnym kraju Zasadą Szwagra, która kazała dać robotę jakiemuś pociotkowi, zamiast komuś kompetentnemu. Teraz zapewne ten kompetentny, korzystając ze swej znajomości angielskiego, ma łatwiej, kiedy pracuje sobie, wesoło pogwizdując, na zmywaku. Więc żadna krzywda mu się nie stała. A pociotek jest co najmniej wiceministrem, albo kimś w Brukseli.

Że tego typu brudne cele przyświecają tego typu popularnym naukowym - czy w wielu przypadkach raczej "naukawym" - przedsięwzięciom, że to nie był jeden drobny przypadek, akurat na tych paru stronach książki, com ją sobie za pięć złotych parę dni temu kupił, wnoszę choćby z tego, że parę dni wcześniej znajoma pożyczyła mi, na podróż, popularno-naukowe pisemko Focus. Z czerwca 2008, archiwalne.

Siadam ci ja w tej kolejce, otwieram Focusa, czytam sobie artykuł o sportowcach, których wykończył alkohol... Całkiem interesujące, dla mnie przynajmniej, choć z nauką wiele to związku chyba nie ma, raczej dość wulgarne plotki... Otwieram w innym miejscu, i widzę: dział "Zaułek Darwina", autor Magdalena Tilszer, Biolog, doktorantka w Instytucie Nauk i Środowiska UJ", tytuł "Bliźniak prawdę obnaży".

No i zajawka, cytuję w całości i z zachowaną wielkością liter: "CHOĆ TRUDNO W TO UWIERZYĆ, PATRZĄC NA NASZYCH POLITYKÓW, BLIŹNIĘTA SĄ BEZCENNE, PRZYNAJMNIEJ DLA NAUK BIOMEDYCZNYCH".

Ładne? Czysto naukowe, całkiem apolityczne, więc oczywiście na miejscu i prześliczne. Dalej mi się nie chciało Focusa studiować, ale pewien jestem, że jakbym tam pogrzebał, to jeszcze parę takich apolitycznych smakołyków bym znalazł. I mówię wam: ta doktorantka Tilszer Magdalena daleko zajdzie!

Tak więc powinniśmy chyba, co najmniej, skoro o smole i pierzu nie ma nawet co marzyć, zacząć rozróżniać i wyrażać różnicę pomiędzy uczciwą naukowością i załganą NAUKAWOŚCIĄ. Bo bez tego ten informacyjny szum, który, coraz gorzej wykształconym, i coraz gorzej ogłupionym przez media, serwuje totalitarna lewizna, całkiem nas zniszczy. Albo wypniemy się bez sensu na prawdziwą naukę, która się przydaje, albo też będziemy łykać te wszystkie kłamstwa i pierdoły, które nam dzisiaj naukawe autorytety, przy skutecznym wsparciu całej reszty tego syfa, wduszają.

A co do świętości, od której rozpoczęliśmy, i w ogóle religii, to, nie mnie się tutaj wymądrzać, ale chyba warto by było, kiedy już zaczniecie się nieco bronić, pobronić się także przed tym kurewskim lewiźnianym ZAWŁASZCZANIEM (co za ohydne słowo, swoją drogą!) i gmeraniem brudnymi paluchami w waszych, ludzie, religijnych sprawach! Przez takich, którzy nie mają do tego żadnego prawa, bo to po prostu nie są ich sprawy. Dixi!

* * * * *

Uzupełnienie po pół godzinie:

Przyznawanie Spinozie tytułu "świętego" przez panów Popkina i Strolla to dokładnie coś takiego, jakby ci panowie, nigdy nie mając żadne styczności z BJJ, napisali o Spinozie, który także nie miał, że "był jednym z najwspanialszych czarnych pasów w Brazylijskim Jiu-Jitsu wśród filozofów". Kiedy w końcu, warto o tym pamiętać, wśród wysokiej klasy filozofów było parę takich wysokiej klasy "czarnych pasów", czyli świętych.

Dokładnie tyle samo sensu, choć oczywiście sprawa o wiele poważniejsza. A z drugiej strony, w sprawie BJJ by się ktoś pewnie wkurzył i zareagował, ale katolicy się nie wkurzają, więc lewiźnie hulaj dusza... Itd. Każdy zainteresowany chyba widzi, w jakim stanie jest dziś Kościół.

Nie mówię od razu dżihad, choć co ja tam wiem, ale przynajmniej podkreślać między sobą w takich razach, że lewizna próbuje przechwycić i wykorzystać do własnych (brudnych oczywiście jak cholera, jak to u niej) celów CZYSTO CHRZEŚCIJAŃSKIE pojęcie! Co z jednej strony świadczy o sile tych pojęć, a z drugiej o obrzydliwości lewackich naukawców. Da się to zrozumieć? No to do boju!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

wtorek, maja 01, 2012

O własności

Własność jest jednym z przejawów siły. (Poza tym, że jest oparta na przedludzkim, zwierzęcym instynkcie, także u ludzi.) Własność bez siły to tylko kolejne z liberalnych kłamstw. Własność jako źródło siły - bez siły jako źródła własności, i to w znacznie większym stopniu - to jedna z tysięcy załganych półprawd, z których ulepiono  pokraczną hybrydę "liberalnego konserwatyzmu".

Oczywiście, że realna własność zwiększa siłę, ale, o ile siła bez własności jest możliwa, to własność bez siły jest absurdem. Najpierw więc musi być siła, a potem ewentualnie własność!

* * *

No to teraz jeszcze swego rodzaju bonus.

Pracowicie formułując powyższe, zacząłem się zastanawiać jaką właściwie rolę pełnią SIŁA i WŁASNOŚĆ w liberalno-oświeceniowej RELIGII - tej w której taplamy się od niepamiętnych czasów, i którą niestety większość z nas uznaje już za "po prostu obiektywną rzeczywistość". Chodzi, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, o to, iż liberalno-oświeceniowa wizja świata wyraźnie stanowi odbicie - i to w bardzo krzywym lustrze - chrześcijańskiej (a może nawet w tym przypadku właśnie "judeo-chrześcijańskiej") religii.

Jest to taka religia, w której "wolny rynek" pełni rolę BOSKIEJ OPATRZNOŚCI, władza państwowa rolę SZATANA (WŁADCY ciemności i źródła wszelkiego zła), każda pomniejsza władza pełni rolę jednego z licznych pomniejszych demonów, oczywiście także BARDZO złych, choć nie aż tak strasznych, jak władza PAŃSTWOWA... Te sprawy są chyba dość oczywiste, a już szczególnie dla P. T. Odwiedzających Ten Blog. Ale co z pozostałymi?

Tak sobie właśnie wykombinowałem, że WŁASNOŚĆ to chyba jest SAKRAMENT owej dziwacznej religii. I to wydaje mi się mieć sens, choć nie powala swoją oczywistością tak, jak "opatrzność" czy "szatan". No a co z SIŁĄ? Czy owa religia nie potrzebuje przypadkiem GRZECHU? I czy SIŁA nie pasuje wprost idealnie do tej roli? Mnie się wydaje, że pasuje. Mamy więc SIŁA = GRZECH.

Pozostają nam jeszcze PRACA i KONSUMPCJA - z jednej, oraz DOBRE UCZYNKI i STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI - z drugiej strony. I chyba daje się je do siebie ładnie dopasować, więc PRACA = DOBRE UCZYNKI i KONSUMPCJA = STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI.

STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI wynika zaś, i w dużym stopniu się z nim zlewa, ze stanu ŁASKI. Czyli byś może - bo co ja tam wiem o tajnikach duszy liberała? - z pilnego czytania Misesów i Rothbardów tego świata...? I ślepej wiary w liberalne mantry zapewne też. Bez tego się nie obejdzie.

(W każdym razie warto pamiętać, że "błogosławiony" to było początkowo to samo co "szczęśliwy", więc "stan łaski", liberalnej w tym przypadku, i "stan szczęśliwości", także liberalnej, to są w znaczniej mierze te same sprawy.)

Pewnie jeszcze coś przeoczyłem - w "judeo-chrześcijańskiej" religii i w liberaliźmie - ale i tak schemat mamy, moim zdaniem, wprost znakomity. Jeśli do kogoś te ewidentne (i poniekąd przezabawne) analogie pomiędzy myśleniem czysto religijnym i liberalną "prawdą obiektywną" trafiają, to zachęcam do pójścia dalej tym torem, i do poszukiwania tych analogii w różnych konkretnych przypadkach.

Jeśli do kogoś to jeszcze specjalnie nie trafiło, zachęcam do wgryzienia się w powyższe, wczucia się i sprawdzania przy wszelkich okazjach, czy przypadkiem więcej z tego nie wynika, niż z wszelkich uczonych elukubracji klasyków liberalnej myśli (o wulgarnych propagandzistach i agentach wpływu nie wspominając).

Gdyby zaś tu się jakimś cudem przybłąkał rynkowy liberał, uważający się jednocześnie za katolika, to powiem mu tak:

Czy naprawdę sobie nie zdajesz sprawy, Dobry Człowieku, w jakiej pokracznej trawestacji swojej ukochanej religii bierzesz z zapałem udział? W jakiej sprośnej i niebu obrzydłej HEREZJI?

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

piątek, marca 23, 2012

Dlaczego nie zostanę pisarzem katolickim

Dwa razy, z tego co pamiętam, odczułem autentyczne metafizyczne przerażenie. Raz, chyba niemal ze czterdzieści lat temu, kiedy czytałem powieść współczesnej (w każdym razie stosunkowo) brytyjskiej pisarki... Nazwisko pęta mi się po głowie, ale akurat z pamięci mi wyleciało. (Dzięki, doktorze Alzheimer!) W każdym razie było tam o takim zdemoralizowanym, rozpitym i rozpustnym pastorze, który wadził się z Bogiem... I jakoś bardzo sugestywnie autorka powieści, poprzez myśli i uczucia tego pastora, przedstawiła tego Boga obojętność na ludzkie sprawy. (Przypomniałem sobie - to była, niemal na pewno, Iris Murdoch.)

Mówię zupełnie poważnie - odczułem autentyczne przerażenie! I było ono z całą pewnością metafizyczne, ponieważ nie chodziło o nic ziemskiego, konkretnego, a tylko właśnie o tę Bożą obojętność. Nie trwało to specjalnie długo i nie doszukałem się u siebie jakichś trwałych zmian w wyniku tego przeżycia, ale to nie była ani halucynacja, ani żadna kpina.

Nie była to nawet byle ulotna łezka, taka, jaka potrafi mi się zakręcić w oku, kiedy czasem ujrzę na jakimś ekranie - co nie jest częste, bo na ekranach oglądam raczej inne rzeczy, niż wyciskacze łez jakiegokolwiek typu! - krzywdę jakiegoś źwierzątka, dziecka... (I nie wspomnę co jeszcze to potrafi, bo przecież np. w miłość właściwie nie wierzę.) A najciekawsze być może w tym wszystkim jest to, że przecież wtedy też, jak teraz, absolutnie nie byłem religijny. Cóż mi więc szkodziła ta Boża obojętność? A jednak jakoś mnie to ruszyło.

Drugi raz przeżyłem metafizyczne przerażenie przy lekturze mojego ulubionego (i świeckiego do szpiku kości) Roberta Ardreya. I też było to bardzo dawno, z pewnością dobrze ponad dwadzieścia lat temu. Ardrey porównuje gdzieś mianowicie czas do podnoszącego się powoli poziomu morza, które stopniowo zaciera absolutnie wszystko na brzegu - wyżej i wyżej, dalej i dalej... Zawsze o tym przecież wiedziałem, ale ten Ardreya opis, jak to ABSOLUTNIE WSZYSTKO prędzej czy później zniknie, nie pozostawiając najmniejszego śladu, najmniejszego wspomnienia... Bo przecież ci, którzy by mieli mieć te wspomnienia, tak samo w końcu bez śladu znikną... Ten opis naprawdę mną wstrząsnął.

(W końcu, dużo później, znalazłem gdzie to Ardrey pisał - to było w "African Genesis".)

No i tak się czasem zastanawiam, szczególnie kiedy rozmyślam nad tym, co się naprawdę dzieje w tej chwili w historii, i nad ewentualną w niej rolą Kościoła Katolickiego. Czy on jeszcze jakąś rolę w ogóle ma, czy może jego rola, przynajmniej ta czysto ziemska i historyczna, jest już skończona. A przyznam, że się zastanawiam dość często, także nad tą sprawą Kościoła, choć przecież katolik ze mnie co najmniej marny. Tu mógłbym sporo przykrych rzeczy dopisać, i to wcale nie na swój temat, tylko właśnie...

Ale zmilczę, bo nie chodzi mi o obrażanie niczyich tzw. "uczuć religijnych" - choćby "uczuć religijnych" ministrantów, których jakoś przecież szanuję - po prostu nie chciałbym, by to akurat oni rządzili Polską i nadawali ton prawicy. Nie chodzi mi też o szukanie wrogów, czy bezinteresowne szokowanie.

Zamiast tego zadam - sobie samemu i ewentualnym czytelnikom - pytanie. Pytanie o to, ile to, i jakich konkretnie, metafizycznych przerażeń odczuł w swoim życiu normalny, zdrowy posoborowy polski katolik? Albo - co mi tam, nie będę se żałował! - normalny, zdrowy hierarcha Kościoła Katolickiego w Polsce? Setki? Św. Teresa de Ávila z pewnością przeżywała ich kilka w miesiącu. Mówię to z pewną znajomością faktów, bo nieco jej czytałem, nieco też o niej, a poza tym widziałem całkiem fajną hiszpańską jej biografię w postaci kilkuodcinkowego serialu.

Większość innych świętych - przynajmniej tych dawniejszych i tych, którzy dożyli dorosłości, nie będąc przy tym wiecznymi dziećmi, radującymi się na okrągło wizją zbawienia, czy czymś podobnym - też pewnie miała ich sporo. A zresztą nie muszą być metafizyczne przerażenia. Mogą być jakieś inne METAFIZYCZNE stany, mające związek z wyznawaną religią. Nie żebym kogoś śmiał osądzać, ale śmiem jednak podejrzewać, iż takich stanów na jednego polskiego katolika przypada jakaś pomijalna statystycznie ilość. I raczej na cały polski Kościół byłoby tego coś zbliżonego do moich dwóch na 40 lat dorosłego życia. Albo i nie to.

No dobra, może jest tego nieco więcej, ale tacy ludzie, którzy je przeżywają umierają i od razu zostają (słusznie!) beatyfikowani. Albo w każdym razie powinni. Odliczmy jednak tych religijnych championów od reszty trzódki, o co mamy? Mówię otwarcie - ja naprawdę nie wiem! Niby skąd mam wiedzieć? Ale gdybym był standardowym, normalnym polskim katolikiem, to bym się nad tym poważnie zastanowił!

Od jakiegoś czasu myślę o tym, że blog to nie jest dość poważne medium dla kogoś, kto się, w sensie intelektualnym, traktuje tak poważnie, jak ja. I forma, którą blog... Może nie "wymusza", ale na którą POZWALA, a ja skwapliwie z tego korzystam - też nie jest na miarę takiego gościa. Myślę więc sobie, że można by, albo i trzeba, napisać coś nadającego się na książkę. I to właśnie raczej, o dziwo, jakąś literaturę - w sensie fikcję. Bo inaczej będzie to samo, tylko nieco bardziej dopracowane, a za to O WIELE dla mnie trudniejsze do pisania i w ogóle tortura.

I dzisiaj przyszedł mi, wśród mnogich innych, które jednak wciąż nie spełniają wymaganego standardu - a bez tego przecież nawet się do pisania noweli czy powieści nie wezmę! - taki jeden. Pomysł na nowelę katolicką i jednocześnie metafizyczną. Próbującą w ewentualnym czytelniku wzbudzić metafizyczne stany. Czemu nie takie właśnie, z grubsza, metafizyczne przerażenie, jak te, o których wspomniałem na początku? Tyle że oczywiście katolicko ortodoksyjne - przynajmniej w swym zakończeniu, happy endzie. I w ogóle, oczywiście, służące ad maiorem Dei gloriam i ku wzmocnieniu katolickiej duszy.

Więc byłoby jakoś tak, że do spowiedzi przychodzi człowiek i wyznaje, że zabił. Żałuje, bo to grzech, ale nie słychać w jego głosie obrzydzenia dla swego czynu. "Jak to się stało, mój synu?!" (Mówią tak jeszcze w posoborowym Kościele? Może to był stary, jeszcze trochę przedsoborowy ksiądz. Albo się zmieni.) A człowiek na to, że w kilku, sami pobożni katolicy, zawiązali spisek w celu obrony religii i wartości, w sposób wreszcie skuteczny i dość, jak na te czasy, radykalny. No i istniała groźba, że sprawa się wyda, wszyscy wpadną, nie można było ryzykować. Więc zabił. Żałuje grzechu, ale liczy na rozgrzeszenie. Samego czynu nie żałuje, zrobiłby to ponownie.

Ksiądz zaniepokojony już na serio. "Mój synu, wyznaj mi wszystko! Otwórz swe serce Bogu, a On..." I te rzeczy. Na to ów człowiek, że mają coś wysadzić w powietrze. "A ofiary, mój synu, a ofiary!?" Na to pada odpowiedź, że "Tak, jak najbardziej, i to sporo. W końcu kiedyś oni też muszą zacząć płacić za swoje czyny. My też musimy zacząć realnie walczyć, inaczej Kościół zginie albo się do końca sprostytuuje. Skończy się Wiara, skończy się Polska, skończą się Wartości. Udowodnili, że to jedyny na nich sposób. Niestety!" (Tak odpowiada ten człowiek, to oczywiście nie ja tak mówię.)

No i tak sobie rozmawiają, dalszy ciąg samej spowiedzi nie jest już, dla naszej noweli znaczy, aż tak istotny. Możemy sobie go ewentualnie nawet darować. (A może zresztą dla noweli by i był istotny, ale dla naszego szkicu und streszczenia nie jest.)

Powiedzmy, że człowiek nie dostał rozgrzeszenia, bo nie dość żałował... W każdej innej sprawie, podejrzewam, to by dzisiaj nie stanowiło istotnej przeszkody. (Katolickie pogrzeby z udziałem arcybiskupów dla zamordowanych w burdelu gangsterów i komuszych wrogów Kościoła mi to co najmniej sugerują. Nawet przecież żadnego oburzenia przy tym nie było słychać.)

Ale mniejsza o tego gościa, jego dalsze losy i dalsze losy jego spisku. zostawmy sobie tego księdza... Sam na sam z tajemnicą spowiedzi... Sam na sam z wartościami - tymi powszechnie dziś głoszonymi przez media i tzw. autorytety, powszechnie, jak by się mogło zdawać, podzielanymi przez ogół, z katolikami jak najbardziej na czele. I z drugiej strony z liczącą dwa tysiące lat historią wiary katolickiej, Kościoła, z tej wiary wartościami...

Co zrobi ten ksiądz? I dlaczego? W sensie: co będzie nim powodowało? Czy będzie miał rację? Konkrety? Dobra, trochę konkretów! Na przykład - czy natychmiast zadzwoni na anonimowy telefon i zamelduje, że zamach jest planowany? I poda maksymalną ilość szczegółów, tak, by jacyś antyterroryści mogli się zaczaić, zapobiec i zlikwidować? Jak będzie się to miało, waszym zdaniem, do tajemnicy spowiedzi? Jak będzie się miało do katolickich wartości?

Nie, stanowczo, jeśli osadzimy ją w obecnych czasach, cała ta historia nie rokuje cienia nadziei - nie tylko na jakieś metafizyczne dreszcze, ale choćby tylko na interesującą moralną zagwozdkę. Nie w przypadku spowiednika w każdym razie, a o jego moralne zagwozdki i, lepiej jeszcze, metafizyczne przeżycia, nam w tej historii akurat chodziło. Nawet takie drugorzędne, z moralnego punktu widzenia, kwestie, jak ta dlaczego ów spowiednik sam zadzwonił, anonimowo, a nie zwalił odpowiedzialności (jaka znowu odpowiedzialność?!) na przełożonego, mają dziecinnie trywialną odpowiedź.

(Ktoś nie wie? OK - dlatego, że przełożony momentalnie zdegradowałby go do. góra, kościelnego, jednocześnie denuncjując do KG... ABW... ery...? Jakoś tak, to się zbyt często zmienia jak na moją sklerozę, sorry! Za co by go tak potraktował? - spyta ktoś. Nie, wy tak poważnie? Za to, że nie wyskoczył z konfesjonału, nie obezwładnił przestępcy, i nie odholował go na najbliższy posterunek. Domagając się oczywiście przy tym magna voce przywrócenia kary śmierci "w takich wyjątkowych przypadkach".)

Jeśli naprawdę uważacie (jak zdaje się dzisiaj sądzić przeważająca część hierarchii), że wartości są cacy, a Kościół ma zasługę, że je odkrył i wylansował, ale teraz już inne siły wprowadzają je w życie. Czasem coś, tu i ówdzie, zmieniwszy, ale cóż to w końcu wobec wieczności. Bo "królestwo moje nie jest z tego świata". A te siły i tak są cholernie silne i agresywne, więc po kiego grzyba bez sensu włazić im w drogę, kiedy przecież rola Kościoła jest całkiem inna. A jaka to KONKRETNIE rola, że spytam? No więc, jeśli naprawdę tak uważacie, to przyznajcie to otwarcie - przed sobą, a najlepiej nie tylko przed sobą. Bo na razie wygląda, że tego typu poglądy jak najbardziej działają, ale tylko wtedy, kiedy są "potrzebne" i wygodne.

Obawiam się jednak, że tego typu powiastki, jaką tutaj naszkicowałem, napisać się dziś nie da. Po prostu. A raczej że się oczywiście da, tylko że to nie ma sensu, bo o żadnym metafizycznym przerażeniu - ani o metafizycznym CZYMKOLWIEK zresztą - nie ma co tutaj nawet marzyć. Nie ten Kościół, nie ta metafizyka. Ale temacik do rozważań, jak sądzę, tutaj jest. Szczególnie interesująca wydaje mi się, bo w miarę konkretna, sprawa tej TAJEMNICY SPOWIEDZI.

Już fakt, że co któryś ksiądz to był TW, a w takim przypadku trudno naprawdę liczyć na zachowanie tej tajemnicy we WSZYSTKICH okolicznościach... Kościołowi to się zdaje nie przeszkadzać, ale to chyba jednak nadmiar optymizmu. To teraz, bo teraz, wraz z liberalizmem (realnym) mamy także różne inne czynniki, czyniące z tej - dawniej jednoznacznie CZARNO-BIAŁEJ sprawy - coś szaro-różowego. Jak wszystko już niemal dzisiaj, a jeśli coś jeszcze nie dzisiaj, to jutro już na pewno.

Tak więc tej nowelki nie napiszę i raczej nikomu tego tematu nie polecam - chyba że ktoś chce napisać sensacyjną historię o dzielnych antyterrorystach i współpracy ponad granicami - ale zastanowić się chyba warto. Szczególnie, jeśli ktoś się wciąż uważa za katolika i nie przyjmuje jako absolutnej (religijnej!) prawdy, tego, że wartości liberalne i "prawa człowieka" stoją wyżej od tego, co Kościół głosił przez jakieś z grubsza 1950 lat.

* * *

A na nieco inną nutę, może warto się też zastanowić, czy pisanie "poważnej" literatury, która na serio nawet nie stara się generować metafizycznego przerażenia, ani żadnego innego metafizycznego przeżycia, w ogóle ma sens. I czy w ogóle wypada takie coś robić. Plus problemik taki, jaka mianowicie część współczesnej literatury, i ogólnie "sztuki", dałaby się w ogóle w takich kategoriach rozważać. Nie mówiąc już o tym, że jeśli ta literatura czy sztuka głosi się "religijną", to jednak miałaby w tym względzie jeszcze nieco większe obowiązki. Chyba że, co nie jest całkiem wykluczone, ja po prostu z tego nic nie rozumiem.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

środa, lutego 29, 2012

Nieco o Tygrysiźmie i Pospolitych Ogrodowych Odmianach Prawicowości

Gdyby ktoś - liberał, albo ktoś skwaśniały, przemądrzały, z zaciśniętym tyłkiem, czyli "prawicowiec" ze złego snu lewaka - miał się przyczepić do tego tytułu, że "bolszewicki" itd., to mówię durniowi wprost: TO JEST TYTUŁ ŻARTOBLIWY! Zresztą (na razie) sama nazwa "Tygrysizm" jest w sumie żartem. Będę dziko szczęśliwy, jeśli jedynie żartem być przestanie i przerodzi się w coś o wiele większego, ale przecież na to nawet nie liczę.

* * *

Śmy się nieco poprzekomarzali z Nickiem i Timmym (plus kto tam jeszcze chciał się łaskawie dołączyć do zabawy w szufladkowanie i pouczanie Pana Tygrysa) - o tutaj się chłopcy rozdokazywali: http://nicek.info/2012/02/27/manifest-wkurwionego-kaczysty (choć zaczęło się wcześniej).

Te przekomarzanki to by nie był nawet prawdziwy ostry sieciowy spór, ale wygląda to nieco ostrzej z dość mało istotnego powodu - takiego mianowicie, że ja, choć z Nickiem się kochamy jak brat i siostra (no, prawie), to ja u niego w zasadzie nie komętam. Dlaczego? Ktoś jeszcze tu tego nie wie?!

Dlatego, że swego czasu Nicek na moje jeżdżenie po Korwinie w komętach na jego blogu rzekł coś w duchu, że "Korwin to jednak całkiem inna klasa od ciebie". Cóż, są różne gusta i każdy może mieć swoją opinię - ja się o to nie obrażam. Nicek może sobie kochać Korwina und go podziwiać - cóż wtedy dziwnego, że ktoś taki jak ja, piszący lewą ręką nieskładne kawałki na przedziwne często tematy, jest nieco niżej?

Przecież ja, choć cholernie mi się podoba większość z tego, co Nicek pisze, np. w komętach u Timmy'ego na swoim blogu - chodzi mi głównie właśnie o te rzeczy, które dałoby się może nazwać "Ardreyizmem" (choć takiego wydźwięku u Ardreya za cholerę nie ma!), ale na pewno nie "Tygrysizmem" - to też, zapytany wprost i ew. z lampą w oczy, nie powiem, że dla mnie Nicek to absolutnie najwyższa światowa półka.

Do Ardreya nieco mu, dla mnie, brakuje, a o Spenglerze to w ogóle szkoda gadać! Tyle że obaj ci panowie (niestety) już nie żyją, a nawet gdyby żyli, to i tak na naszych polskojęzycznych blogach pewnie by nie komętowali, więc to nie jest całkiem to samo. Ja sobie z Nickiem wesoło rozmawiam, więc o żadnym tam "obrażeniu się" mowy nie ma - tylko po prostu nie raczę mu dostarczać komętów, które dla niego i tak będą marną imitacją komętów Korwina, podczas gdy dla mnie to jednak jest inaczej.

Ktoś tego nie potrafi pojąć? Sorry w takim razie, ale ja faktycznie mam niektóre nastawienia całkiem nie z tej epoki. Także na przykład w kwestii wielkich bryk, ale o tym może kiedyś. (Choć może i nie, bo w końcu my sobie tu uprawiamy gawędę i nikt nie wie, gdzie nas inwencja, czy inny dyabeł, zaprowadzi.)

W każdym razie ta zdalna dyskusja, ten, skądinąd zabawny, sparring na odległość, sprawiła, że padło tam nieco dodatkowych argumencików... O które, mam niepłonną, nikt się na dłużej nie obrazi, ale które mogą właśnie pomóc nam wyjaśnić sobie parę z tytułowych kwestii. A więc, jak niemal zawsze - nie ma tego złego itd.!

Na razie ustaliliśmy sobie, tuszę, że Nicek b. sensownie gada o tych naszych krwiożerczych, źwierzęcych instynktach, choć niepotrzebnie nazywa to "Tygrysizmem"... To nawet nie jest takie złe, że ja miałbym swoim imieniem te sprawy firmować, bo na to się chętnie zgodzę, tylko że ludzie biorą to za jakąś kompletną ideologię, jakąś utopię, którą można postawić w jednym szeregu z np. liberalizmem. A potem sobie w to kopią, jak w słomianego chochoła, wrzeszcząc obelgi.

Ja się tej naszej drapieżnej natury nie wypieram, bo to jest absolutna prawda! Pewnym przegięciem jest po prostu robienie z mojego światopoglądu WYŁĄCZNIE tego. W końcu Monteverdiego, łacinę i inne takie sprawy może sobie Nicek ignorować - nie jest doktorantem piszącym intelektualną biografię Pana Tygrysa, i takich blogów jak mój ma do ew. czytania sporo - ale to są jednak fakty, że ja także i te rzeczy głoszę.

Dla mnie w tej kwestii cholernie jest ważne, żeby - nawet uwzględniając coś "wyższego" w naszej naturze, jakąś, czemu nie, "Bożą iskrę" - jednak NIE MIESZAĆ tego wszystkiego, znaczy źwierzcej natury z Bożą iskrą, w jakiś paskudny KLUMP (sorry, szwedzkie słowo, ale też cudna onomatopeja), bo za każdym razem wylęgną się potworki w rodzaju "Świętej Świeckości Jacka Kuronia" i "człowiek jest z natury dobry".

A więc - tę źwierzęcą naturę trza analizować samą w sobie, do końca i bez ckliwych przekłamań, to "wyższe coś" też, no i ich wyrafinowane połączenie także. Trzy osobne sprawy, które się, oczywiście, jakoś łączą, ale na pewno NIE POWINNY tworzyć żadnego post-oświeceniowego, godnego gazowniczej propagandy, KLUMPA!

A niestety masa prawicowych katolików dokładnie tego KLUMPA tworzy i produkuje takie coś, gdzie nic się już nie da sensownie i trzeźwo analizować, bo wszystko daje się wedle chwilowej potrzeby podsztukować, przyfastrygować, lub zlepić, jak śliną, mętnym leberalnym chciejstwem. Rozumiecie mnie, Ludu Prawicowy?

Powie ktoś, że "tak, ale bez religijności!" Z czym się nie zgodzę, bo o tej waszej religijności, dobrzy ludzie, to można by sporo, ale mnie ona raczej słabo imponuje. I chyba nikomu postronnemu też zbytnio nie. Niestety! Nie macie pojęcia, jak mnie to martwi. Co może daje mi jakąś drobną przepustkę do elitarnego klubu "Polaków katolików", czy innych tam dzieci "cywilizacji łacińskiej". W każdym razie wrogiem autentycznego katolicyzmu naprawdę trudno mnie nazwać!

Co to w ogóle jest ten "Tygrysizm" - żeby tak chwycić byka za rogi? Zakładając oczywiście, że takie coś w ogóle istnieje, że to nie w stu procentach żart. Albo że istnieć powinno, w opinii niektórych przynajmniej spośród nas. No więc, pierwsza, odruchowa niejako, odpowiedź, będzie, że to jest światopogląd wyrażany na tym właśnie blogu.

Czyli na blogu triariusa, znanego jako (Pan) Tygrys, o adresie http//bez-owijania.blogspot.com i przekierowaniu (dopóki mi np. forsy na tę domenę nie zbraknie) z http://triarius.pl. (Domenę triarius.com też mógłbym przekierować, ale jakoś mi się nie chce dłubać.)

Jest to niezła odpowiedź, ale nie wyczerpująca. Nie zawiera bowiem np. aspektu historycznego. (Coś jak, nie przymierzając, Koneczny.) No więc historycznie, to na początku był "Spengleryzm Stosowany". To określenie wydawało się mnie, jego ojcu i jedynemu we Wszechświecie przedstawicielowi w tej naszej epoce, celne i wystarczające.

Ta nazwa miała różne swoje warianty - już to spolszczaliśmy "Spengleryzm" na "Szpęgleryzm" (aspekt ludyczny też nie jest tu bez znaczenia); już to, w nadziei przyciągnięcia młodych, nazywaliśmy to "Młody Spengleryzm";  już to przypominaliśmy sobie o wielkiej roli, jaką w poglądach Pana Tygrysa ma Robert Ardrey, w wyniku czego mieliśmy Spengleryzm-Ardreyizm... I tak dalej. W końcu nikt tego metodycznie i naukowo nie robił, a większość tych nazw była, w jakimś tam przynajmniej stopniu, żartobliwa.

W końcu przyszli Barbarzyńcy A i B (nie żeby te nazwy były szczególnie udane i czytelne, ale chyba już zostaną i dodadzą nam nieco ezoteryki, co także ma swój czar). Kto nie wie, o jakich Barbarzyńców chodzi, wiele stracił. Może sobie zresztą poszukać. Tutaj, albo nawet w całej sieci. Owi Barbarzyńcy to była pewna kontynuacja historiozoficznej i "futurystycznej" myśli Spenglera, pewne wyjście z jego konstatacji i zastosowanie jego metody do epoki, kiedy on sam już nie żył, nie mógł więc sam tego analizować i rozwijać swojego opisu.

I takich spraw, jak owi Barbarzyńcy, pojawiało się wciąż więcej i więcej. Wbrew temu bowiem, co się niektórym wydaje, Pan Tygrys nie zajmuje się jakimś kultem jednostki i interpretacją Świętych Ksiąg - choćby to nawet było Magnum Opus tego ober-genialnego Prusaka (po prostu genialnym był np. Clausewitz) - tylko znalazł sobie gość bardzo genialnego myśliciela, z bardzo oryginalną i płodną metodą, z bardzo oryginalnymi i sensownymi wnioskami... I sobie, częściowo właśnie korzystając z tego dorobku, własnoręcznie kompinuje.

Żadnego obowiązku, żeby to się ze Spenglerem koniecznie zgadzało tu nie ma. Po prostu się zgadza, a tam, gdzie Spengler nad czymś nie popracował, czy popracował tylko trochę - bo na przykład po drodze umarł - to sobie Pan Tygrys kompinuje sam, biorąc różne użyteczne "memy" skąd się da,  ale jednak głównie z własnej mózgowej kory i własnych obserwacji. (Co nie zmienia faktu, że Spengler JEST NAJWIĘKSZY!)

No więc, skoro w światopoglądzie wypracowywanym i lansowanym na tym blogu, przez Tygrysa (Pana), było, jednak, procentowo coraz mniej "czystego Spenglera", to i nazwa tego intelektualnego prądu (hłe hłe!) też się, w naturalny sposób, zmieniała i zmienić powinna. Zafascynowana publiczność otrzymała więc Spengleryzm-Ardreyizm-Tygrysizm (w skrócie SAT)... Z czego już tylko mały skok do po prostu "Tygrysizmu".

W którym, oczywiście, Spengler(yzm) i Ardrey(izm) się jak najbardziej zawierają! Lub, ściślej, my ich tam staramy się zawrzeć, ich myśl znaczy - nie dlatego, że to święte księgi, tylko po prostu znajdujemy tam wielkie pokłady użytecznej (i bezinteresownej też) mądrości. Nie mamy jednak, oczywiście, żadnego monopolu na tych facetów, każdy inny może sobie ich czytać i interpretować... (Co by nawet było bardzo dobrą rzeczą.) Więc nawet ta nazwa nie jest całkiem i na wieki nam jakoś przypisana.

Tak więc, naturalne stało się niejako, że w końcu doszliśmy do czystego "Tygrysizmu". Czyli kompleksu poglądów - w znacznej mierze w jakimś tam szerokim sensie związanych z polityką... Bo, choć pewne tygrysie argumenta za Monteverdem i "przeciw" Fryckom tego świata mają, jak sądzę, swoją intelektualną wagę - to jednak w sumie to jest kwestia gustu i trudno komuś tego typu preferencje wprost, ex cathedra, narzucać, prawda? Tak więc, mówiąc o "Tygrysiźmie", mówimy o sprawach w jaki tam sposób związanych z polityką, a co najmniej z historiozofią.

Wracając zaś do owej uroczej przekomarzanki z chłopakami na prawicy, dodam, że robienie z Tygrysa jakiegoś kanapowego wilkołaka jest nieco bez sensu. No bo? No bo, moi ludkowie rostomili, ani on taki kanapowy, skoro musi być jednym z najstarszych, jakby nie było (niezależnie od poziomu) grapplerów w tym (nieszczęsnym) kraju.

I w dodatku ma skórę delikatniejszą od tej na pupie niejednej bizantyjskiej księżniczki, więc niemal zawsze krew się leje, progi bólu są cały czas przekraczane... Chcielibyście tak, tylko musicie tyrać na kafelki, bo żona was spławi. Naprawdę chłopaki - wasze jeżdżenie wielką bryką i zadawanie szyku wśród post-prlowskich kmiotków jest jednak sporo łatwiejsze i bardziej kanapowe!

Swoją drogą o wielkich brykach jako formy walki z liberalizmem, jako wyrazu patriotyzmu i prawicowości, można by sporo powiedzieć. I pewnie byłoby warto, bo wydaje mi się, że jest to sfera pełna, jak mało która, zabawnych qui pro quo, i w ogóle paranoja! W dodatku wiąże się to ściśle z kwestią PIENIĄDZA, a niewiele jest, przynajmniej w tej epoce, ważniejszych kwestii! No, ale to, Deo volente, weźmiemy sobie może na warsztat jakimś następnym razem.

Na razie wykrzyknijmy jeszcze tylko "Niech Żyje Tygrysizm - Niezłomny Oręż Walki o Lepszą Przyszłość!" i rozejdźmy się w spokoju, do swoich zajęć, nie budząc nadmiernego zainteresowania. Otrząsając się przy okazji ze sprośnych (i po prostu dziecinnie naiwnych) błędów Prawicowości Pospolita Odmiana Ogrodowa. (Dlaczego mielibyśmy, spyta ktoś? Bo "od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel", a dla prawicy nawet kropla głupoty jest śmiertelna - oto dlaczego!)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

wtorek, lipca 06, 2010

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 1

Dewiza, że "człowiek miarą wszechrzeczy" nie jest chyba ostatnio specjalnie popularna. Ostatni raz coś na jej temat przeczytałem dobrych naście lat temu. O ile dobrze pamiętam, było to w czymś, co ja wtedy uważałem za prawicowe, a co faktycznie usilnie stara się za prawicowe uchodzić... No bo był to chyba "Najwyższy Czas!"

No i było to niezwykle wobec wspomnianej zasady krytyczne - po prostu mieszało ją z błotem i z niej wywodziło cały upadek naszych czasów. Nie tylko zresztą "naszych" w ścisłym sensie, bo, jeśli mnie pamięć nie myli, także wszystko inne od "Rewolucji Antyfrancuskiej" co najmniej.

Kiedy to czytałem, nieco się przejąłem, a w każdym razie zastanowiłem. Teza owa - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - była mi jednak całkiem bliska wtedy, a teraz jest mi jeszcze o wiele bliższa. Albo więc autor owej diatryby sprzed lat błądził, albo też ja jestem antyfrancuskim lewakiem - tertium po prostu non datur!

O co chodziło autorowi diatryby? Na ile pamiętam, o to, że miarą ma być Bóg, Prawda Obiektywna... Zapewne też Prawo-Przez-Duże-P, co by tam pasowało, choć co do tego nie mam stuprocentowej pewności... Człowiek czyniący się miarą wszechrzeczy to pycha, lewackie brednie o "suwerenności Ludu", D*kracja... To nie ja oczywiście to mówię, tylko autor diatryby... Powszechna szkoła zapewne też, i to, że rodzice nie mają prawa swoich dzieci zjeść na obiad...

Ach jakież to lewackie! Jakie ohydne! Jakie pyszne! (Kłaniają się chrupki "Lejs".)  I tylko - każdy, komu duszy nie wyjadł do cna robak socjalizmu, to przyzna - Monarchia Z Bożej Łaski, jaką reprezentował znany libertarianin Ludwik XIV, może nas jeszcze uratować! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Na to ja, że faktycznie owa dewiza - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - nie jest przesadnie religijna, ale ma wiele innych zalet, a z tą religijnością sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, niż to by wynikało z propagandy poniektórych, pragnących za prawicę uchodzić, ludzi. Po pierwsze - tę religijność, w której "człowiek NIE JEST miarą wszechrzeczy", mamy już dawno za sobą. Ba - sam Ludwik XIV - Król-Libertarianin, który Francję doprowadził do tak niesłychanego ekonomicznego rozkwitu... (To oczywiście ironia, gość doprowadził ją na skraj, jeśli nie dalej, finansowej ruiny, z libertarianizmem miał naprawdę mało wspólnego, a z RZYMSKIM katolicyzmem też nie aż tak wiele, jak się nam wmawia.)


Ja bym tę sprawę ad hoc naszkicował jakoś tak: najpierw "Bóg jest miarą wszechrzeczy", potem "człowiek", a na końcu ani Bóg, ani człowiek, tylko jakiś ponadludzki SYSTEM i/lub (szeroko pojęta MASZYNA. Tutaj świetnie zresztą pasuje Ekonomia marksistów, Wolny Rynek liberałów... Postęp Ludzkości tych świrów, co ich obecnie mamy u żłobu, i które nam z każdym dniem przykręcają śrubę... Te rzeczy. "Człowiek" jako ta miara wszechrzeczy, to naprawdę nie jest taka zła, czy głupia, rzecz!

Tośmy se pofilozofowali w kategoriach niemal historiozoficznych - przejdźmy'ż teraz do konkretów! Cóż w praktyce (intelektualnej, ale jednak praktyce) oznacza, że miałby być "człowiek miarą wszechrzeczy"? Dużo by o tym można, ale najprościej chyba, i najskuteczniej, będzie podać kilka przykładów. Ja sobie w każdym razie tę sprawę tak właśnie w duszy mojej rozstrzygam.

No więc, powiedzmy... Piękny jest brylant... (Ach!) Czy człowiek - niechby i przepiękna kobieta! - może być TAK piękny? No dobra, a co tu ma właściwie znaczyć "TAK piękny"? Co ma znaczyć to "TAK"? I właśnie o to chodzi - w kategoriach piękna właściwych brylantowi, każdy człowiek, każda niewiasta, każda Piękna Helena skrzyżowana z Phryne i podlana sosem z Kleopatry - będzie czymś po prostu ohydnym! Mam rację? W to trza się wczuć, jeśli to, Człeku, do Ciebie nie trafiło, to znaczy, żeś się nie wczuł.

Czy taki brylant, że spytam, CHODZI DO KIBLA? A chodzenie do kibla jest ładne? No to właśnie mamy! Zgodnie z zasadą "brylant miarą wszechrzeczy"... Powie ktoś, że nie dostrzega związku pomiędzy "miarą wszechrzeczy", brylantem i chodzeniem do kibla... No to ja powiem: Człeku, mówimy przecież o DOSKONAŁOŚCI! No bo o czym niby innym mielibyśmy mówić? Przecież nie o tym, że miarą długości ma być łokieć, a nie oparty na geografii metr...

COŚ w tym by wprawdzie było, ale to i tak musiałby być jakiś syntetyczny łokieć, łokieć uśredniony, albo arbitralnie narzucony, bo inaczej... Fakt, odchodząc od łokcia odeszliśmy poniekąd i od "człowieka miary wszechrzeczy", ale to jest dokładnie to, o czym mówiłem wcześniej - odchodzimy od człowieka i idziemy w dużo gorsze bagno, bagno ODCZŁOWIECZONE!

Jednak w istocie tutaj chodzi przecież o DOSKONAŁOŚĆ, a nie cokolwiek innego, Nawet ów niby-prawicowy zarzut przeciw tej pięknej zasadzie opierał się na tym właśnie, że Boga zdjęto z piedestału, na którym stanowił STANDARD DOSKONAŁOŚCI. Nie rozumiem jednak, jak Bóg mógłby funkcjonować jako ten standard W PRAKTYCE, skoro z definicji nikt się z nim porównywać nie może i nie powinien. Nie mówiąc już o tym, że nie widzę, jak jakiś "palec Boży", czy inny łokieć, miałyby się stać realną miarą długości. Ale to na boku i częściowo żartem, bo naprawdę to tutaj chodzi o DOSKONAŁOŚĆ i nic innego.

Wracamy do głównego wątku. Łagodniejszy wariant to by było porównanie Pięknej Heleny z pawiem, łabędziem, antylopą elan, tygrysem (i nie mówię tu o Panu Tygrysie), kotem domowym o imieniu Belinda, misiem koala, świnką pekari, krową rekordzistką... Czyli jakimś doskonałym w swoim rodzaju i pięknym ową doskonałością stworzeniem Bożym. Tutaj także najpiękniejsza nawet kobieta, a to upierzenie ma nie dość gęste i błyszczące, a to skoczność śmiesznie małą, a to mleka daje jak na przysłowiowe lekarstwo, a to nie jest pod ochroną i nie bez powodu.

Weźmy teraz "miarę" w jeszcze ściślejszym sensie. Czy piękne jest DUŻE, jak chce wielu - czy też MAŁE, jak chcą różni ekologiści? Jeśli duże, no to jak tu się i dlaczego niby ograniczać? Piękne są galaktyki, ale jeszcze piękniejsze są galaktyki razy milion... A człowiek? A Piękna Helena? Tfu, pyłek jakiś, a nawet nie pyłek przecież! Nie, wykrzykniemy - to małe jest piękne! Tak? No to też nie ma powodu się ograniczać: piękna jest bakteria... Na pewno piękniejsza od Heleny, no bo mniejsza... Piękniejszy od bakterii jest wirus...

Nic nie bije jednak elektronu, przynajmniej na razie, dopóki czegoś tam mniejszego się nie odkryje, lub nie wymyśli! A człowiek, a Helena... Przecież nawet nie da się już powiedzieć "Piękna", bo to byłby jakiś niemal palikoci dowcip! Ohydna jest ta Helena - po prostu! Każdy por jej skóry tysiąc razy większy od największej (a więc i najbrzydszej) bakterii, co dopiero od wirusa!

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------  
"Cham" nie obraża, jak się oficjalnie dowiedzieliśmy, Urzędu Prezytenta RP - co z "WSI'owym Bucem"?

poniedziałek, listopada 02, 2009

Jeszcze nieco na temat religii...

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż całym celem Vaticanum Secundum było uczynienie z katolicyzmu kolejnej wersji późnego, bezzębnego protestantyzmu - tym razem w stylu jarmarczno-cepeliowskim.

Na szczęście KK broni się jeszcze w kilku bardzo istotnych sprawach, co pozwala mu nadal kibicować. Ale wielkich powodów do optymizmu nie dostrzegam.

* * * * *

Dzisiejsze zachodnie chrześcijaństwo zdaje się polegać na tym, że każdy "wierny" posiada własny zestaw do majsterkowania "Zrób to sam - mały teolog", oraz kilka kartek instrukcji. Na dwóch pierwszych kartkach znajdują się, w zinfantylizowanej i rozwodnionej formie, niektóre tradycyjne dogmaty - wraz z wydrukowanymi tłustym drukiem ostrzeżeniami, by ich nie brać zbyt poważnie.

Na ostatniej kartce jest instrukcja, jak za pomocą zestawu "Zrób to sam - mały teolog" wyprodukować sobie dużo bardziej zaawansowany zestaw "Zrób to sam - mały deista". Kiedy sobie nasz zdolny majsterkowicz go w końcu zmajstruje, będzie mógł "Małego teologa" i wszelką tradycyjną religię wyrzucić na śmietnik. Lub na dno szafy.

Czemu? Ponieważ w końcu pojmie, że prawdziwa religijność polega na odczuwaniu rozkoszy, kiedy nasze uczucia wibrują w doskonałej harmonii z uczuciami milionów innych ludzi, których uczucia z kolei, jak i nasze zresztą, wibrują w doskonałej harmonii z tym, co mówią nam z telewizji czy gazet różne światłe autorytety, którym na sercu leży dobro ludzkości i które lubi władza.

* * * * *

Polecam to, co napisał w swym komentarzu pod poprzednim wpisem Amalryk. Jest tam nieco jego osobistych refleksji z lektury Spenglera, jak też obszerny i interesujący cytat z Bierdiajewa. Linku się do tego komęta nie da dać, więc anonsuję. Oczywiście wszystkim innym komentatorom (!) też bardzo gorąco dziękuję i proszę o jeszcze!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 29, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 5)

Ach, jakiż długi ten wstęp! A samej historii, o ile w ogóle do niej dojdziemy, będzie malutko. Cóż, czy to raz tytuł jest nie całkiem na miarę? Czy to jeden Tusk obiecuje, by potem nie dotrzymać? Czy ja też nie mogę być postpolityczny? Tym bardziej, że te moje tutaj filozofowania to taka "narracja", tyle że dla intelektualnej (pochlebiam sobie) elity.

A więc, męczmy się, i ew. czytelnika, dalej! Kiedy mówię "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - co to jest? Oczywiście to jest Prawda, w sensie o którym tu mówimy, czyli spenglerycznym. Brawo! W dodatku to jest Prawda w swej najczystszej postaci, czyli Prawda Religijna - wprost i bez owijania w bawełnę, jak to się często (owijanie znaczy) zdarza.

No a kiedy mówię "Jutro wstanie słońce"? To jest... Oczywiście - hipoteza. (I nie chodzi tu o czepianie się do utartej metafory o słońcu wstającym, kiedy przecież Kopernik... itd.) Jest niemal pewne, że to się sprawdzi, ale jednak nie absolutnie pewne. Zakładam że tak właśnie będzie, bo inaczej zamiast płacić rachunki, pożyczyłbym może tyle forsy ile by się dało, by za nie zorganizować pożegnalną orgię, o jakiej Neron z Lukullusem nie śnili.

Podobnie z tym, że ziemia kręci się wokół słońca - pewnie tak i jest, ale co mi to właściwie robi? Z żadną metafizyką nie ma to dla mnie nic wspólnego, choć przecież... Nie zawsze musi tak być. Dla takiego Giordana Bruno dość analogiczne "odkrycie", że wszechświat jest nieskończony i zawiera nieskończoną liczbę układów słonecznych takich jak nasz, było, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, religijnym olśnieniem. Za które zapłacił życiem, a niewykluczone, że zrobił to ze świadomego wyboru (może nawet to jest wiadome, tyle że nie akurat mnie w tej chwili).

Ze mną jest inaczej - dowolna ilość dowolnie wrzaskliwych Dawkinsów może mi udowadniać, żem ofiarą "samolubnego genu"... Po mnie to jak woda po kaczce. Skoro to gen mną kieruje, to ja jestem ten gen i wszystko w porządku! Podobnie z honorem, patriotyzmem, sensem mojego życia - całkowicie mi wystarcza, że ja to tak czuję, że to są moje... Fenomeny. (O których jeszcze tu nie było, ale zaraz będzie.) To całkiem nie musi być wieczne, niezmienne i absolutne.

Mi to naprawdę nie jest do niczego potrzebne i nawet się nad tym za bardzo nie zastanawiam. Tacy ludzie istnieją! Dlatego tutaj mówię o tych swoich nietypowych cechach. Istnieją, i niewykluczone, że to oni właśnie odgrywają nieproporcjonalnie wielką rolę w historii. A my tu przecież historię mamy opowiadać i analizować.

No dobra, a teraz coś trudniejszego... Kiedy mówię "Wierzę, że jutro słońce także wstanie" - co to jest? A to, moi państwo, jest już FENOMENOLOGIA. Przynajmniej taka, jak ja ją rozumiem. Fenomenologia spengleryczna, bo tej "prawdziwej", to się po prostu, poza całkiem wstępne (i słuszne) stadia, całkiem nie da zrozumieć. I nawet nie o to chodzi, że się nie da - bo gdyby było warto, to należałoby się po prostu wysilić i w końcu zrozumieć... Tu chodzi raczej o to, że po co?

Jeśli nikt nam za to zrozumienie nie da profesury, lub choćby doktoratu, to po co właściwie? Ani nam to w realnym naszym życiu do niczego się nie przyda, ani nic. Czysto jałowa i akademicka działalność, a ten krótki czas, który mamy na ziemi, zdrowy człowiek woli poświęcić na inne sprawy. Życie. Albo właśnie religię. Albo jakąś kombinację obu tych rzeczy.

Wracając do tej naszej fenomenologii dla... Ubogich duchem? No nie. Dla ludzi czynu? Coś takiego. Dla spenglerystów - o, to jest dobre określenie. Więc wracając do niej, wyjaśnię, że to jest tak, iż moje PRZEKONANIE o tym, że "jutro słońce także wstanie" (pomijając, jak już rzekłem, różne tam odkrycia Kopernika i nie czepiając się tego, czy to słońce wstaje, czy może ziemia) jest po prostu Faktem. Ja tak naprawdę sądzę, niezależnie od tego, czy mam rację, mój sąd jest rzeczą pewną.

Nie wypowiadam bowiem opinii na temat ISTOTY BYTU, czyli powiedzmy tego, jak tam się rzeczy z tym słońcem NAPRAWDĘ mają, tylko konstatuję fakty, które dzieją się w mojej jaźni. Całkiem obiektywnie się dzieją! Te fakty, które ja w tej mojej jaźni sobie całkiem realnie oglądam, to są Fenomeny. (Skoro stale wracamy do naszego Spenglera, i słusznie, to wypada dodać, że on sam o fenomenologii nigdzie, z tego co kojarzę, nie pisze. Cała ta interpretacja jego filozofii jako swego rodzaju fenomenologii, plus masy innych fajnych rzeczy oczywiście, jest moja własna.)

Może nam się to o fenomenach i fenomenologii do czegoś w dalszym ciągu przyda, a może nie. W każdym razie to kolejny punkt w naszym programie "Spengleryzm dla odpornych na wiedzę", który sobie tutaj na boczku prowadzimy.

OK. Czy, aby wrócić wreszcie do religii, teza że "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - będąca w stosowanym tu przez nas sensie Prawdą - jest w potocznym sensie "prawdziwa"? Mówię otwarcie - nie mam absolutnie żadnego sposobu by to ocenić! Moje okienko do Bytu Jako Takiego (a o niego tutaj w końcu chodzi) jest całkowicie zamurowane. Nie mówię, że to źle, nie mówię że to dobrze, tak po prostu jest.

Nie wykluczam (hipoteza!), że istnieją ludzie, że istnieją instytucje, że istnieją metody, wyjrzenia przez to okienko i dotknięcia, poznania, ujrzenia Bytu Jako Takiego. I że jego istotną częścią może być akurat wyrażona tutaj przed chwilą teza. Masa ludzi taką możliwość z góry odrzuca. Opierając się przeważnie na argumentach, które same całkowicie nie wytrzymują solidnej krytyki. Ja do nich nie należę. Uważając się za "niewierzącego trydenckiego katolika" (o tej "trydenckości" niedługo zamierzam powiedzieć nieco więcej, i to już będzie coś w rodzaju historii religii), na tyle jestem "niewierzący", że jako Prawda to w mojej jaźni realnie nie funkcjonuje.

Zaś ta i inne tego rodzaju hipotezy - skoro nie Prawdy - nie są dla mnie osobiście bardzo istotne i nie przyznaję im specjalnie wysokiego prawdopodobieństwa "prawdziwości". Mój tutaj wywód nie jest więc wyrazem jakiejś prawowiernej katolickiej nauki, czy choćby domorosłej filozofii, która by się oglądała na jakąś prawowierność. Mój szacunek do katolicyzmu, dla jego dokonań, dla tego co zainspirował, jest naprawdę ogromny, ale ktoś bardzo żywo w katolicyzm zaangażowany, może nie strawić mojej, z zewnątrz przeprowadzanej i bez dogmatycznych hamulców, analizy.

Naprawdę nie zamierzam tu mówić niczego, co by mogło, w mojej opinii, urazić uszy wierzącego. To co tu już powiedziałem o nauce i Prawdach - w tym religijnych - stanowi raczej niezłą broń dla katolików w walce z agresywnym lewackim ateizmem, z lubością podpierającym się na każdym kroku, uczciwie i nieuczciwie - ale w mojej opinii tak czy tak nieprawnie, nauką. Mniej wrażliwi katolicy powinni traktować moje wywody jako swego rodzaju teodyceę, czyli teologię nie podpierającą się dogmatami, a działającą całkiem "od zewnątrz" i mogącą, dzięki temu, przemawiać także do niewierzących.

Ja na pewno nie zamierzam tutaj, ani nigdzie, szkodzić katolikom, choć nie czuję się zobowiązany, by mówić głosem KK. Tym bardziej zaś dzisiejszego KK! I tutaj dotykamy interesującej kwestii, w dodatku związanej już dość bezpośrednio z historią zachodniej religijności.

Ale o tym, Deo volente, następnym razem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 25, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 3)

No więc, w końcu, po różnych niezbędnych, ale pewniej od samej historii emocjonujących wstępach... Historia zachodniej religijności!

Chyba jednak nikt nie sądzi, że to będzie prawdziwy historyczny tekst, prawda? Traktuję to tutaj pisanie poważnie, niech nikt nie uważa, że inaczej, ale to ma być taki sobie ogród nieplewiony - jak to przeważnie u mnie, co sobie piszę tak, jak się gada, i nie redaguję potem nic a nic... Taka gawęda szlachecka virtualis.

A treścią jej ma być nieco naprawdę głębokich, w mojej skromnej opinii, myśli, autentyczne odniesienia do historii... Jednak to jest raczej b. luźny filozoficzny esej, niż jakaś ortodoksyjna historia. Żeby mi potem nie było rozczarowań i - nie daj Boże! - skarg do różnych rzeczników i trybunałów!

Szczerze mówiąc, to miał być krótki tekst, poruszający kwestie przejścia od katolicyzmu, przez protestantyzm, oświeceniowy deizm, do religii Nauki i wszystkiego co było potem. W którym miałem zamiar wykazać związek niektórych spośród owych religii z liberalizmem i podobnymi perwersjami. Do tego odnosił się oczywiście tytuł utworu. Jednak nil desperandum! - rzecz nam się rozwinęła, ale, jeśli dociągnę, to wszystko to tutaj będzie. W dodatku mamy tu swego rodzaju "Spengler dla odpornych na wiedzę", co też nie jest całkiem bez swoistego czaru.

Mamy zatem, by wrócić do głównego wątku, Zachodnią Europę. Mamy gdzieś tak koniec pierwszego tysiąclecia po Chrystusie. No i mamy chrześcijaństwo. Katolicyzm konkretnie, to nie jest sprawa bez znaczenia, a całkiem przeciwnie. Arianizm już praktycznie nie istnieje, pogaństwo na pewno gdzieś się jeszcze kryje po głębokich lasach, interpretuje sobie katolickie ceremonie na swój sposób, ale także odchodzi w dal.

Chrześcijaństwo, a także katolicyzm, nie powstały w Zachodniej Europie. Nie musimy od razu wpadać w, tak modne ostatnio, ekumenizmy i "judeo-chrześcijaństwa", by musieć po prostu stwierdzić, że chrześcijaństwo, a także ta jego szczególna wersja, jaką jest katolicyzm, przyszły do Europy ze Wschodu. Ponieważ zaś od epoki, kiedy żył Chrystus, minęło już tysiąc lat, katolicyzm - zgodnie zresztą ze swą własną doktryną i charakterem - zbudował wokół i na bazie Jego życia i jego nauki potężną nadbudowę: dogmatyczną, rytualną, prawną, obyczajową, polityczną, artystyczną...

Co tu dużo gadać - katolicyzm przyszedł na Zachód z Cesarstwa Rzymskiego. Częściowo z jego zachodniej, mówiącej po łacinie i już wtedy dogorywającej części (wiem że to nie jest ortodoksyjny pogląd, ale ja spenglerysta i nie zamierzam ukrywać, że ta wizja historii trafia do mnie bez porównania lepiej!), częściowo zaś ze wschodniej, która potem miała się stać Cesarstwem Bizantyjskim, i która dla nas spenglerystów była już wtedy jednym z centrów całkiem innej od tej rzymskiej Cywilizacji Kultury. (Magiańskiej, jakby ktoś chciał wiedzieć. Bardzo ciekawa sprawa z tą akurat K/C, ale nie będziemy tu mieli okazji, by o niej wiele mówić.) Pod coraz bardziej skruszoną skorupą oficjalnego, "rzymskiego" i stosującego łacinę jako język urzędowy, państwa.

I dzięki temu, że to było centrum, a nie dogorywająca peryferia, miało o wiele większy wpływ na powstanie owej religii. W sensie całej, mówiąc po marksistowsku (!), "nadbudowy", wszystkiego, czego wymaga realnie działający w materialnym świecie wielki kościół.

Wedle utartego i - ach, jakże moim zdaniem naiwnego! - poglądu, my, czyli cywilizacja Zachodu, trafnie w związku z tym poglądem nazwana "łacińską", stanowi niemal bezpośrednie przedłużenie cywilizacji rzymskiej... Po prostu kilkaset lat przerwy, wywołanych najazdami barbarzyńców, a potem - Wiooo! I od nowa, tam gdzieśmy przerwali! Przy tym cieszymy się jednak wszyscy niepomiernie...

A raczej cieszyć się nam niepomiernie wypada, bo nie wszyscy niestety to czynią... (Ludzie są takie nieużyte.) Cieszymy się więc niepomiernie, że, chociaż z nas taka bezpośrednia kontynuacja, to jednak parę rzeczy naprawiliśmy!

Nie mamy zatem walk gladiatorów, a to było przecież brzydkie... Całkiem szybko zanikło też u nas niewolnictwo - które nie tylko gwałciło przecież prawa człowieka, ale także stało w poprzek postępowi technicznemu... Zaś postęp techniczny niezbędny był przecież, by osiągnąć postęp społeczny... Czyli to wszystko cudne, co nas dzisiaj otacza. A jeśli się uda... Ach!

Tak więc, z jednej strony jesteśmy bezpośrednią kontynuacją, z drugiej zaś od razu naprostowaliśmy błędny - nie bójmy się tego słowa! - kierunek w jakim kroczyła cywilizacja Rzymu, by po tysiącu zaledwie następnych lat osiągnąć ten ziemski raj, w którym obecnie żyjemy.

No, może nie od razu, bo, zależnie od swych osobistych poglądów, jedni mędrcy nam mówią, że naprawdę dobrze zaczęło być od Soboru Watykańskiego Drugiego, inni zaś że od powstania Wspólnoty Węgla i Stali... Z której to wkrótce... ach! Są też tacy, dla których punktem zwrotnym jest wzniosła chwila, gdy Izrael zaczął występować w europejskich pucharach.

W każdym razie, kiedy oni głowili się na przykład nad tym, jak efektownie skrzyżować kobietę z osłem na scenie amfiteatru, w obecności cesarza i dostojników w jedwabiach i diademach, myśmy budowali zegary, młyny wodne... Co w końcu nas doprowadziło tam, gdzie doprowadzić miało.

Trochę to jakby jedno do drugiego nie pasuje - z jednej strony mamy być kontynuacją, z drugiej od razu skądsiś wiedzieliśmy co oni robią nie tak i zaczęliśmy lepiej... Ale cóż - nie takie przecież intelektualne akrobacje się dokonują w naukach humanistycznych! Kiedy tylko się to humanistom z jakiegoś powodu opłaca, ma się rozumieć.

Tośmy se pożartowali, zdając sobie oczywiście w pełni sprawę z tego, że sarkazm jest najniższą formą ironii... A teraz powiem, jak te sprawy naprawdę widzę.

c.d.n. (Deo volente, ma się rozumieć)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 25, 2009

Jeden bonmot i jedno takie nieco większe coś

Triarius the Tiger wymyślił przed chwilą takie oto dwa:


Zabawną jest rzeczą, iż zarzut o "czarno-białym widzeniu rzeczywistości" pada niemal wyłącznie z ust ludzi, którzy ewidentnie całą etyczną rzeczywistość widzą w jednolicie burej tonacji.

* * * * * *

Tak samo jak europejska cywilizacja jest nie do pomyślenia bez katolicyzmu, autentyczny liberalizm jest nie do pomyślenia bez oświeceniowego deizmu. Liberalizm pozbawiony tego podstawowego elementu ma sens, wdzięk i intelektualną uczciwość dokładnie taką, jak linia programowa moskiewskiej "Prawdy" z lat 1980', i taki sam związek z oryginałem, jaki ma ta linia z "Manifestem Komunistycznym" Marksa. (Co oczywiście nie oznacza, by "Manifest Komunistyczny", czy oryginalny liberalizm, były czymś niezwykle mądrym albo słusznym.)

* * * * * *

No to może jeszcze rozdzierający apel: Afryko, obudź się!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 22, 2007

Spengler o katolicyźmie i protestantyźmie

Oto drobny fragment nieocenzurowanej książki Oswalda Spenglera "Zmierzch Zachodu" w moim własnym tłumaczeniu z angielskiego (autoryzowanego przekładu). Muszę powiedzieć, że ta nieskastrowana wersja, którą od paru dni dość ostro czytam, po prostu mnie zachwyca i wprawia w osłupienie, że w ogóle można aż tyle rozumieć i tak precyzyjnie to w dodatku wyrażać. Fakt, że ta książka w sumie nie odgrywa znaczniejszej roli w intelektualnej debacie - a najczęściej mówi się o niej po prostu znając tytuł i interpretując go po najmniejszej linii oporu (co robią nawet ludzie na poziomie) - zasługiwałby co najmniej na głęboki historiozoficzny esej.

Jest on przetłumaczony nieco luźno z czysto filologicznego punktu widzenia, ale z dbałością o oddanie sensu i niuansów, a poza tym z jednego akapitu uczyniłem kilka, ze wzgłędu na specyfikę publikacji w sieci i wygodę ew. czytelników. Starałem się też zachować duże litery w tekście (w końcu angielskim, a nie niemieckim, więc tutaj ma to znaczenie). Fragment ten pochodzi ze stron 194f amerykańskiego wydania z 1932.

A teraz obiecany niewielki fragment.

Kiedy w swych najtrudniejszych decyzjach dusza jest pozostawiona swym własnym możliwościom, coś nierozwiązanego [zawsze] pozostaje, co wisi [nad nią] niczym nieustająca chmura. Można zatem powiedzieć, że żadna chyba instytucja żadnej religii nie dała światu tyle szczęścia [co sakrament pokuty]. Cała wewnętrzność i niebiańska miłość Gotyku spoczywa na pewności całkowitego odpuszczenia grzechów dzięki władzy nadanej [przez Boga] księdzu. W niepewności, która wynikła ze schyłku tego sakramentu, zarówno gotycka radość życia, jak i świetlisty świat Marii, zblakły. Tylko świat Diabła, z jego ponurą wszechobecnością, pozostał.

A wtedy, w miejsce nieodwracalnie utraconej błogości, wkroczył Protestancki, a przede wszystkim Purytański, heroizm, potrafiący walczyć nadal, nawet bez nadziei, na straconej pozycji. "Ustnej spowiedzi", stwierdził kiedyś Goethe, "nigdy nie należało ludzkości odbierać". Nad krajami, w których ona zginęła, rozsnuła się ciężka powaga. Etyka i kostiumy, sztuka i myśl, przybrały kolor nocy - kolor jedynego mitu, który jeszcze pozostał. Nic nie jest mniej słoneczne, niż doktryny Kanta. "Każdy swym własnym kapłanem", to przekonanie, dla którego można ludzi zdobywać, ale może tu chodzić jedynie o tę część kapłaństwa, z której wynikają obowiązki, nie o tę, która posiada władzę.

Nikt sam siebie nie spowiada z wewnętrzną pewnością otrzymania rozgrzeszenia. Ponieważ zaś potrzeba duszy, by uwolnić się od swej przeszłości i otrzymać nowy kierunek, pozostała równie dotkliwa co zawsze, wszystkie wyższe formy komunikacji zostały przetransmutowane, i w krajach Protestanckich muzyka, malarstwo, epistolografia i pamiętniki, ze sposobów opisywania stały się sposobami samooskarżania, pokuty i niepohamowanych wyznań. Nawet w regionach Katolickich - przede wszsytkim w Paryżu - sztuka i psychologia nabrały znaczenia w miarę, jak rosło zwątpienie w sakrament Pokuty i Odpuszczenie grzechów.

Widzenie świata zatraciło się w bezustannej podjazdowej walce we własnym wnętrzu. W miejsce Nieskończoności, przywoływano współczesnych i potomnych, by byli kapłanami i sędziami. Osobista sztuka, w sensie takim, który odróżnia Goethego od Dantego i Rembrandta od Michała Anioła, była substytutem sakramentu spowiedzi. Był to także znak, iż ta Kultura znajdowała się już w warunkach Późnego okresu.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.