Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tygrysizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tygrysizm. Pokaż wszystkie posty

niedziela, lutego 02, 2014

Wieści ze świata kultury

Po tasiemkach zagranicznych kanałów TV biega wiadomość, że przybrana córka Woody Allena i Mii Farrow znowu oficjalnie oskarżyła go o "seksualne wykorzystywanie". (Znowu, bo ta sprawa była już głośna wiele lat temu.) Oczywiście, mogłaby to nie być prawda, ale w tym przypadku jakoś mi się nie wydaje.

Oczywiście - w odróżnieniu od, słusznie czy nie, oskarżanych o podobne rzeczy księży, których przecież łączy to, że są księżmi - tutaj nic nikogo z nikim nie łączy. Na przykład z poprzednio głośnymi (albo i nie) przypadkami tego rodzaju, jak Polański czy Cohn-Bendit.

Ktoś mógłby się upierać, że jednak przecież łączy, ale my wiemy, że nie łączy, bo nie ma prawa. A kto by myślał inaczej, ten zły człowiek, a nawet gorzej, bo anty... I rebe Bratkowski (z córką) bardzo go nie lubi.

A tak przy okazji - cholernie aktualne wydaje mi się to, co jakiś czas temu napisałem o polowaniu na jelenie w dawnej Anglii i Robin Hoodzie. Można by sobie to odszukać, gdyby ktoś nie wiedział o co chodzi, a był ciekaw. (Bez krzty autopromocji w tych czasach nijak!)

* * *

Włączyłem sobie luźno godzinę temu BBC, a tam program o tym pisarzu, co się nazywa D.H. Lawrence (i nie ma go jak po polsku w piśmie odmienić). Ten od "Kochanka Lady Chatterley". Z początku myślałem, że chodzi o tego Lawrence'a (tak to się robi?) z Arabii, tego od "Siedmiu filarów mądrości"... I zacząłem oglądać. Potem mnie wciągnęło, i to nawet bardziej dlatego, że to był ten Lawrence, którego nigdy nie miałem najmniejszej ochoty czytać. Dlaczego, spytacie? A dlatego, odpowiem, że to była czysta ilustracja tego, co na temat pisarzy i spraw wokół nich mówi Coryllus.

Naprawdę - żaden kult jednostki! Przysięgam - nie uważam się za ani o jotę mniej od Coryllusa genialnego! Z ręką na sercu - dostrzegam u niego sporo uproszczeń, nieco prawdopodobnych błędów, lekko (?) paranoiczne nastawienie... Co nie zmienia faktu, że facet mówi rzeczy ogromnie ważne, często ma rację... I wyraża też te swoje prawdy w coraz składniejszy i milszy w czytaniu sposób.

Nawet do naszego Tygrysizmu (SAT, Ardreyizm-Spengleryzm, Szpęgleryzm Stosowany... kära barn har många namn, jak mawiają, i słusznie, Szwedzi) trzeba wprowadzić pewne uzupełnienia pod wpływem Coryllizmu! Jakie, spytacie? A to na przykład, że PRAWDZIWE grupy biznesowe na przestrzeni historii nie różnią się niczym istotnym od MAFII. Czy nawet od tak niepopularnych ostatnio talibów. Kiedy potrafią zawłaszczyć państwo. Hę? - spyta ktoś? Przecież tak właśnie stało się, wieki temu, w Anglii. I to się nazywa... No? No przecie że LIBERALIZM!

Przyznam, że choć historią pasjonuję się (z drobnymi, z początku, przerwami) od ponad pół wieku, to corylliczne podejście wcześniej jakoś do mnie nie dotarło. Albo w każdym razie w śladowej ilości. Zbyt małej. Choć o historii czytam poważne, i czasem wspaniałe, książki, w wielu językach, a do tego Spenglera z Ardreyem. (Których to panów, nawiasem, należałoby z Coryllizmem jak najszybciej zderzyć i doczekać się dorodnego potomstwa. Że o sobie samym, jako o jednym z ojców, nie wspomnę.)

Więc faktycznie - zakres, w sensie obszary i skala czasowa, działania takich Hanz, takich Kompanii Indyjskich, takich... W końcu i wikingowie to byli w dużym stopniu przecież kupcy, prawda? Było to wpradzie, szpęglerycznie rzecz biorąc, bardzo wcześnie, ale jednak całkiem możliwe, że nasze na nich spojrzenie - mimo wydania paru istotnych i przewartowościowujących (ale długie słowo!) całą sprawę książek - bez Coryllizmu, jest niepełne, ślepe i kulawe!

Ich brutalność - i tu Coryllus całkiem prawdopodobnie ma rację - także nie ustępuje żadnej mafii, a jeśli Coryllus ma na przykład rację z otruciem przez Anglików Batorego, z podmienieniem przez nich Iwana "Groźnego"... I całą masą tego typu spraw, a zapewne w niektórych co najmniej z tych przypadków ma rację, no to mafie, te od Al Capone, mogłyby się tu jeszcze sporo uczyć!

A zwykli biznesludzie, spyta ktoś? Jeśli są uczciwi i łagodni, no to po prostu nie są TYMI, o których chodzi. Nie chciałbym nikomu niepotrzebnie pluć do zupy (czy "do kaszy", jak upiera się jedna moja znajoma), ale PRAWDZIWA WŁADZA, a co za tym idzie PRAWDZIWY BIZNES, są gdzie indziej. Po prostu! To, czy nasz słodki biznesczłowiek jest tylko samooszukującym się niewolnikiem i w istocie ofiarą... Nie mnie tu oceniać.

W każdym razie w późniejszej starożytności, bardzo popularne było wyzwalanie niewolników i dawanie im na założenie biznesu. Potem taki, nie tylko że stanowił "klienta", co się wiązało dla "byłego" właściciela ze splendorami, ale także musiał się wypłacać. Czyli całkiem jak... Prawda?

No dobra - zakres działań, i to nawet w bardzo wczesnej epoce. (Jeśli nawet nie wikingowie, choć niby dlaczego nie, to na pewno wiek XV, a w Italii pewnie i znacznie wcześniej. Szpęglerycznie, bo oczywiście Bizancjum, Rzym, świat hellenistyczny itd.) Brutalność. Ja tam zawsze wiedziałem, że historia spływa krwią i te rzeczy, ale jakoś to mi się nigdy aż tak bardzo nie kojarzyło z handlem ŻYWNOŚCIĄ czy TKANINAMI. (To SĄ te cholernie ważne sprawy i dzięki Ci Koryło, żeś mi na to otworzył oczy!)

A przecież z czego się w końcu wzięła wielkość Florencji, Medyceuszy, Anglii i Niderlandów?) Metale też oczywiście są ważne, jak i parę innych rzeczy. Dziś na pewno dochodzi, albo i przeważa, ENERGIA, a wkrótce i WODA. No to to by było nieco tła, ale gdzie tu obiecana tytułowa KULTURA? (Spyta ktoś.)

Kultura też jest z tym związana, i u Coryllusa nie ma prawie kultury, która by nie była dziewką służebną i chłopcem do intymnych przyjemności (kłania się ten i ów z tych, o których na początku) tej właśnie biznesowo-mafijno-(państwowo)-(ponadpaństwowo)-militarno-prawno-ubeckiej zgrai, która nam miłościwie. Teraz i zawsze - co najmniej od chwili, gdy dana K/C przyswoiła sobie użycie pieniądza.

O przepięknym tekście Coryllusa "Tani jak bard" już wspominałem, a nawet obwołałem to Blogowym Tytułem Roku. No i właśnie ten D.H. Lawrence to był jeden z takich "bardów", jakich te mafie do urabiania lemingów i paraliżowania woli ew. opozycji potrzebują, i jakich bez trudu zawsze sobie znajdą.

Chłopię z ludu, z rodziny górników, cholernie pracowite w tym swoim pisaniu (w końcu geny arbetarklassen), które ciągle szukało inspiracji w podróżach i w ogóle, nie tylko od życia klasy pracującej, którą tak skutecznie opisywał, ale od zwykłego życia zwykłych Anglików, uciekało jak najdalej - a to do Włoch, a to do Nowego Meksyku...

I oczywiście obalało przesądy, niszczyło tabu. Fajne jest, że w tych swoich poszukiwaniach i inspiracjach, w owym niespokojnym i nie mogącym znaleźć ukojenia okresie między wojnami (kiedy to różne świry, w rodzaju "von" Misesa szalały), gość otarł się (co najmniej), o faszyzm... Późniejsze feministki oskarżają go też o najpaskudniejsze, w ich rozumieniu, rzeczy... Rasizm? Oczywiście!

A jednak jakieś grupy tzw. INTELIGENCJI (krytyków, nauczycieli akademickich, pismaków) postawiły akurat na niego - no bo obala, przełamuje, nowatorski - i teraz nie odpuszczają. W programie BBC, o którym tu wspomniałem, jakaś taka mówi np. że "kompletnie się nie zgadzam z żadnym jego poglądem, ale jego podejście do życia, jego szukanie prawdy, jego PRZEŁAMYWANIE... Ach, jakież to wspaniałe!"

Po prostu - kiedy ktoś na to przełamywanie i na tego D.H. kiedyś postawił, napisał o nim na przykład doktorat, albo długi artykuł do periodyku, no to teraz przecie nie powie "pomyliłem się, to faszysta i myzogin, te wszystkie lata spisuję na straty przechodzę na..." powiedzmy... "Gombrowicza!" Prawda? Tak to właśnie działa i naprawdę głupio, że to dla nas nie jest absolutnie oczywiste. No bo jak miałoby niby działać?

No dobra, teraz płęta (czy jak to się po naszemu pisze)... Więc najpiękniejszą być może ilustracja tych tez Coryllusa o bardach i pisarzach... A w każdym razie prześliczną perełką na koniec... Było zakończenie, kiedy na tle przewijającego się już kto trzymał lampę, a kto podawał kawę, jeden z tych intelektualistów stwierdził, że, cytuję: "D.H. Lawrence był PRO-LIFE. Nie w sensie politycznym, ale w takim prawdziwym."

"Pro-life", gdyby ktoś nie wiedział, to znaczy "dla życia", i oznacza, w dzisiejszym kontekście, grupy i organizacje walczące z zabijaniem nienarodzonych dzieci. Tutaj zostało to zawłaszczone (paskudne słowo, swoją drogą) przez lewiznę, skandalizm i "obalanie stereotypów". (W wykonaniu znieprawionego, przekupionego i zagubionego mentalnie syna ludu. Wspieranego przez hordy tego typu gęgaczy, jak ten, który to powiedział. Wspieranych zza kulis przez... No przez kogo? Czytaliście uważnie to wiecie!)

Czyż może być piękniejsza ilustracja i bardziej dobitne potwierdzenie tego, co mówi Coryllus o bardach, pisarzach i ich mocodawcach? Oraz o ich PRAWDZIWEJ roli w tym całym przedstawieniu?*

---------------------------------------------------

* Conradowi się np. od Coryllusa obrywa, i zapewne słusznie. O Gombrowiczach, Herbertach i Bobkowskich nawet nie warto wspominać, choć Coryllus pisze o nich rzeczy fascynujące, których w większości nie wiedzialem, bo i skąd, skoro tych panów nie mam zwyczaju czytać.

triarius

wtorek, grudnia 03, 2013

Kiedy Kara Mustafa...

Mógłbym niby napisać biężączkę... (Słyszeliście o "knockout game"? No to właśnie! Albo i o Ukrainie.) Ale nie wyczuwam należytego zapotrzebowania i skupienia u potencjalnej (ach, jakże potencjalnej!) P.T. Publiczności... Więc napiszę coś krótkiego (jak się uda), ale za to Ponadczasowego.

Chyba z półtora roku nie zaglądałem niemal do Magnum Opus (jeśli ktoś naprawdę nie wie co to jest, to niech spojrzy na tagi i pokombinuje!), ale wczoraj zacząłem znowu wyczytywać z początku drugiego tomu. Któren jest bardziej historyczny, więc, dla mnie przynajmniej, bardziej podniecający, bo filozofię tego pana chyba w sumie pojmuję nieźle, ale w jego historycznych rewelacjach ciągle odnajduję coś nowego.

No i faktycznie, Drogie Ludzie, tam są rewelacje! Nieźle by poniekąd było przetłumaczyć jakiś większy fragment, żeby pokazać tę klasę, oraz jakie to jest w sumie adekwatne i aktualne... Ale właściwie po co, skoro wy to macie po prostu sami wszystko przeczytać? A potem ew. pytać i dyskutować. (Otwartym na ęteraktywność, ale na tresera niedźwiedzi się słabo nadaję. Wiecie o co chodzi z tym treserem, by the way?)

Jednak żebym nie był taki nieużyty, i żeby coś tu jednak było, skoro już piszę, dam Wam, Drogie Ludzie, dwa fragmenty. Pierwszy jest zabawny, a pokazuje humorystyczną stronę, choć jak najbardziej autentyczną, współczesnej oficjalnej nauki. Historii konkretnie w tym przypadku. Tej trzeźwej, rozsądnej, pozbawionej irracjonalnych striemlień... Hłe hłe! Czyli wszystkiego tego, czym Magnum Opus NIE jest. Oto ten cytat:
Trudno sobie wyobrazić, do jakich wyników uczony z roku A.D. 3000 mógłby dojść, gdyby stosował dzisiejsze metody do nazw, lingwistycznych pozostałości, oraz pojęć o pierwotnych miejscach zamieszkania i migracji. Na przykład rycerze Zakonu Krzyżackiego koło roku 1300 wypędzili pogańskich "Prusaków", a w roku 1870 ten lud nagle pojawia się w swych wędrówkach pod bramami Paryża! [Przypis tłumacza: Po polsku istnieje rozróżnienie pomiędzy "Prusami" i "Prusakami", więc to aż tak fajnie nie działa, ale w innych językach tego rozróżnienia na ogół nie ma.] Rzymianie, naciskani przez Gotów, emigrują znad Tybru nad dolny Dunaj! Albo być może część z nich osiedliła się w Polsce, gdzie mówiono po łacinie? Karol Wielki nad Wezerą pobił Sasów, którzy następnie wyemigrowali w okolice Drezna, ich ziemie zostały zaś zajęte przez Hanowerczyków, którzy, zgodnie z nazwą dynastii, pochodzili znad Tamizy!
Jak widzicie (ktoś doczytał? Adaś może? Brawo!), jest tu i Polska, a nawet "cywilizacja łacińska" poniekąd. (Hłe, hłe, że się zaśmieję z tej cywilizacji.) Kawałek zaś dalej autor mówi o Żydach w Warszawie, porównując tę sytuację z etruskimi inskrypcjami na Lemnos. (Łał? Łał!)

No dobra, to było lekkie i (I hope) zabawne, choć niepozbawione. Teraz rzecz króciutka, ale za to cholernie poważna i potencjalnie brzemienna. Wcale się nie wygłupiam! Krótki przypis na następnej stronie, gdzie autor mówi co następuje:
W Macedonii w dziewiętnastym wieku Serbowie, Bułgarzy i Grecy, wszyscy oni zakładali szkoły dla ludności antytureckiej. Jeśli zdarzyło się tak, że w jakiejś wiosce uczono serbskiego, także następne pokolenie składało się z fanatycznych Serbów. Obecna siła tych "narodów" stanowi zatem prostą konsekwencję wcześniejszej polityki edukacyjnej.
Przeczytajcie to sobie kilka razy, jeśli mogę Was o coś prosić. Nauczcie się może na pamięć. Przemyślcie. Zastanówcie się nad edukacją jako taką, nad edukacją bandy Tuska, nad edukacją Unii "Europejskiej"... Nad edukacją autentyczną. Nad Tygrysizmem wreszcie, oraz mądrością wypływającą z Magnum Opus, z Ardreya i... z tego blogaska też. (Ty też Adasiu jesteś o to proszony, choć wiem, że Ci trudniej.)

triarius

niedziela, grudnia 01, 2013

O szczęściu - część 5

Jednak sobie chyba po prostu w tym odcinku zrobimy podsumowanie. Miałbym jeszcze sporo ciekawych, mniej lub bardziej "naukowych", rzeczy do powiedzenia o szczęściu, ale skorośmy sobie już powiedzieli to, co uważam za najważniejsze dla naszych blogaskowych celów, to właściwie po co? Po co, skoro mnie już to trochę zmęczyło, a ew. Czytelnik dostał już pointę?

(Zmęczyło mnie głównie chyba dlatego zresztą, że, jak w wielu podobnych przypadkach, ułożyłem to już sobie dokładnie w głowie, a teraz trzeba by to wszystko wulgarnie z tej głowy "spisać". Bardzo mało twórcza robota, jeśli już samo formułowanie zdań nie stanowi dla kogoś wielkiego wyzwania.)

Więc powtórzmy sobie, w innej nieco formie, naszą konkluzję. Plus ew. jakieś praktyczne i życiowe wnioski, jeśli się uda. A zatem...

Duża część obecnej, wszechświatowej już niemal, machiny indoktrynacji i propagandy ma na celu przekonanie leminga, że jest niesamowicie szczęśliwy. Plus dodatkowo (i co zapewne jest o wiele prostsze) przekonanie go, że nigdy nie istnieli tak szczęśliwi ludzie, jak dzisiejsze pokolenie lemingów...

Że wszyscy poza lemingami są głęboko nieszczęśliwi i przeżarci zawiścią wobec świata - z lemingami i elitami na czele. (I że to z ich winy nie wszystko zawsze jest w życiu leminga idealne, na razie, ale na to się przecież zaradzi.) Że kiedy leming w jakiejś chwili nie jest do obłędu szczęśliwy, widocznie nie dość jest w owej chwili lemingiem, widać jakieś wrogie miazmaty na chwilę go zainfekowały... (Popraw się lemingu, dla twojego własnego dobra!)

I tego typu rzeczy, bo może jeszcze nie wszystko wspomniałem. Najważniejsze jednak jest to, że leminga przekonuje się na wszelkie sposoby, że szczęśliwy. Co składa się z paru elementów, bo to też nie jest aż taka prosta robota, o nie! Po pierwsze - definicja szczęścia. O czym już sobie w poprzednich odcinkach wspomnieliśmy zresztą.

Po drugie - takie kierowanie świadomością leminga, aby koncentrował się niemal wyłącznie na momentach "dobrej zabawy" i ogólnie zadowolenia z życia, a pozostałe momenty, mniej przyjemne albo po prostu liberalno-depresyjne: swoją koszmarną przeważnie pracę, całe to wypełnianie druczków, uśmiechanie się do obcych lub wprost nieznoszonych ludzi, wszystkie te męczące i bezsensowne gadki, które trzeba uprawiać, żeby funkcjonować jako leming, jako "prywatny przedsiębiorca", jako "człowiek sukcesu"...

Wszystko to zapominać jak szybko się da, uciekając myślami i wyobraźnią do następnego "clubbingu". Albo wspominając z rozczuleniem poprzedni "clubbing". Wcale to nie jest takie głupie ze strony tych globalnych realliberal-macherów, trzeba im to przyznać! Jest w tym całkiem sensowna praktyczna psychologia, jakiej, nawiasem mówiąc, zdaniem Pana Tygrysa, cholernie brakuje na prawicy. (Oczywiście nasza miałaby cele nie tylko inne, ale wprost przeciwne, jednak ona dziś po prostu nie istnieje. Mimo Panatygrysich wysiłków.)

Bardzo długo można by to opisywać, ale chyba najlepiej będzie (o ile ktoś się na tyle przejął tym, co napisałem), jeśli P.T. Czytelnik sam teraz na ten temat chwilę pomyśli. Wtedy chyba powinno stać się jasne o co tu chodzi, i czy mam rację.

No a jakie z tego (o ile mam rację, oczywiście) wnioski? Na przykład taki, że warto by było godzić w leminga poczucie szczęścia, czy raczej, żeby to precyzyjniej określić - w jego poczucie, że:

1. jest najszczęśliwszym pokoleniem w historii;

2. że każdy poza lemingiem (i zupełnym ew. idiotą o szczęśliwym usposobieniu) jest okrutnie nieszczęśliwy, żyjąc w ciągłym lęku, rozpaczy i seksualnej frustracji;

3. że ew. zadowolenie leminga z własnego życia wynika ściśle i wyłącznie z jego statusu leminga właśnie; no i najważniejsze, choć i najtrudniejsze zapewne...

4. że leming jest, czuje się, naprawdę szczęśliwy.

Co do punktu 4., to sądzę, że należałoby to robić przez odwracanie jego świadomości od tych wszystkich clubbingów i Tańców z Idiotami, nakierowując ją na leminga wszawą codzienność, czyli te wszystkie formularze, sztuczne uśmiechy, pieluchy dla dorosłych... Setki, jeśli nie tysiące spraw, które czynią jego życie nędzniejszym i marniejszym od życia większości niewolników na dawnych plantacjach. To jeden praktyczny wniosek, ale chyba niebylejaki, prawda?

No to może jeszcze mały remanent. Powiem, może mi się to kiedyś przyda, co jeszcze miałem do napisania o szczęściu, ale to już nie tym razem. Miałem do napisania o tym doświadczeniu, w którym jakieś biedne źwierzątko samo sobie pobudzało elektrodą ośrodki mózgu odpowiedzialne za uczucie przyjemności.

I ani nie jadło, ni nie spało, aż zmarło. I o tym też chciałem powiedzieć, w nawiązaniu, że poczucie zadowolenia, które się ze szczęściem oczywiście bardzo mocno wiąże, pełni istotną biologiczną funkcję (a od biologii raczej szybko nie uciekniemy, czytać Ardreya!), z czego też wynika, że bardzo długo szczęśliwi i zadowoleni raczej być po prostu nie możemy, bo byłoby to z punktu naszego przetrwania i naszej biologii "niepolityczne".

Poczucie czy przekonanie, iż nasze własne życie jest "szczęśliwe", musi więc z konieczności wynikać z czegoś innego i o wiele bardziej złożonego. (N'est-ce pas?) To musi być naprawdę niesamowicie złożony proces, zapewne wprost nie do "naukowego" zbadania kiedykolwiek. W związku z czym, jakiż tu potencjał (że wrócę do naszej głównej myśli) dla manipulacji, propagandy, "wychowania", "edukacji" i innych clubbingów!

Nie tylko zapewne tych rzeczy, bo może być tu i jakiś hiper-pozytywny potencjał, ale potencjał "satanistyczny" jest, przy dzisiejszych środkach i dzisiejszej sytuacji, przeogromny. No a PRAWICOWE I SENSOWNIEJSZE OD LEBRALNEGO SZCZĘŚCIE, spyta ktoś? Bardzo dobre pytanie, odpowiem! Sam się tą sprawą (drogi Adasiu) w wolnych i gnuśnych chwilach zajmuję od lat. Nie mówię, że do żadnych wniosków nie doszedłem, ale do "naukowości" tym moim wnioskom wciąż daleko, i tak chyba być po prostu musi.

Całkiem możliwe mi się jednak wydaje, iż owo niezwykle skuteczne i chyba niezwykle zaciekłe, przemilczanie i ignorowanie Ardreya przez obecny establiszmęt, globalny, może w znacznej mierze wynikać właśnie z tego, co ten Ardrey czyni z leminga przekonaniem o własnej niesłychanej szczęśliwości i tych wszystkich, związanych z ową kwestią, sprawach, które wymieniłem w punktach powyżej.

Nie wiem jak dla leminga - choć co któryś musi przecież być dość bystry, by kiedyś z nudów Ardreya zacząć czytać i coś z niego zrozumieć (gdyby oczywiście dano mu taką szansę) - no ale dla ludzi sensownych, nie mówiąc już dla Tygrysistów, te wszystkie źwierzątkowe i ludzio-pierwotne sprawy, jak się w to wczuć i trochę pomyśleć, dają do myślenia. Nie tylko zresztą te.

I to by w sumie było na tyle. Zresztą niemal powiedzieliśmy sobie to, cośmy mieli do powiedzenia na kiedyś, tylko krócej, ale może wystarczy i to akurat dobrze, że krócej. Być może zresztą ten tekst nie ma wiele sensu i jest niestrawny, ale to może tak działać (oby!), że ktoś połknie sam problem szczęścia i dojdzie do własnych wniosków, które okażą się, o dziwo, podobne do moich... To, jak sądzę, by było fajnie i nawet pożytecznie. Co najmniej dla samego "delikwenta". (Żeby to tak wdzięcznie, choć obiektywnie bez sensu, określić. Ale jak niby można by inaczej to wyrazić? Czy jest na sali TW?)

triarius

środa, listopada 27, 2013

O szczęściu - część 3

Powie ktoś, że nie dostrzega żadnego "satanistycznego potencjału" w pojęciu "szczęście", a w ogóle to nie bardzo wie o jaki "satanistyczny potencjał" może chodzić. Na co ja, że ten satanizm, o którym tu mówię, jest rzeczywiście czymś b. szerokim, "satanistycznym" w sensie ogólnym i poniekąd metaforycznym... Za to czymś nawet dla całkiem niewierzących.

Czymś takim, o czym często mówi Coryllus, a Pan Tygrys dotąd raczej mówił o tym jako o post-oświeceniowych miazmatach, liberalnych kłamstwach, agresywnej lewiźnie z jej mrówczo-totalitarnymi dążeniami, czy (pseudo) świeckiej gnozie. Ponieważ głównym wrogiem tego wszystkiego jest, w pewnym istotnym sensie, Kościół Katolicki, więc z takiego katolickiego punktu widzenia rzeczywiście jest to satanizm. (Niestety ten Kościół jest obecnie nieprawdopodobnie słaby, a do tego trudno być całkiem ufnym co do jego planów, zamiarów i woli walki.)

Mógłbym dodać jeszcze kilka tego typu synonimów dla określenia "satanizm", ale to by były takie, o których sam piszę raczej rzadko, a w dodatku nie marzę, by mnie posądzano o np. obsesję masonerii i innych iluminatów, albo obrzucano standardowym określeniem na "a".

"No dobra, niech będzie", powie ów nasz niedowiarek - "jednak dlaczego w pojęciu szczęścia miałby zawarty być taki właśnie satanistyczny (w mniej lub bardziej dosłownym sensie) potencjał?" Że odpowiem na to nie wprost, tylko atakiem oskrzydlającym: A czyż w, niewinnym przecież, pojęciu "wolność" nie ma takiego właśnie potencjału?

Pomyśl chwilę, drogi Adasiu, a uświadomisz sobie, co z tym pojęciem, co z tym słowem, zrobiła owa agresywna, totalitarna lewizna - ci, których, jeśli chcemy zachować bardzo katolicką terminologię (a czemu niby nie?) można z pełnym przekonaniem nazwać "sługami szatana", czyli "satanistami".

Czy pojęcie "wolność" samo w sobie jest złe? Czy zawiera ono - samo z siebie, bez komentarzy "moralnych autorytetów", bez szemranej dydaktyki, szemranej rozrywki uczącej "jak żyją inni ludzie", szemranej "sztuki", uczącej "co jest wzniosłe", bez etyków na każdy dzień tygodnia... Czy zawiera ono coś, co by zdrowemu, przyzwoitemu człowiekowi nie pasowało?

Oczywiście że nie! Wolność jako przeciwieństwo niewolnictwa jest ideałem wzniosłym i tygrysicznym. Wolność Ojczyzny to zachodni ideał do dziś inspirujący się Termopilami i Maratonem (i nie mówimy o idiotycznych "Igrzyskach Olimpijskich", ani oczywiście o tym, by to była ta sama cywilizacja), a to były rzeczy bez wątpienia wzniosłe i słuszne.

Że tym samym inspirowali się różni radykałowie, na przykład w czasie Rewolucji Francuskiej? Naiwni byli, nieokrzesani, czasem zmanipulowani przez cwańszych i cyniczniejszych, ale ja nic aż tak zdrożnego w tych ich dążeniach do wolności nie dostrzegam.

Ancien Régime nie był ani tak cudny, jak nam się to czasem wmawia, ani w dodatku tak zdrowy, jak sobie różni "monarchiści" dziś wyobrażają. Co innego, że nam się każe chłeptać tamte naiwne brednie wciąż, po ponad dwustu latach, a one w dodatku w coraz mniejszym z roku na rok stopniu głoszą - w ustach tych obecnych autorytetów i nauczycieli - wolność, w coraz większym zaś coś skrajnie do niej przeciwnego.

Ta dzisiejsza "wolność", którą nam się wmawia i wdrukowuje, to nie SUWERENNOŚĆ własnego narodu... Wręcz przeciwnie! (O ile ktoś oczywiście nie jest narodem niemieckim, żydowskim, czy innym z tej najściślejszej czołówki.) To jest "wolność jednostki", która to jednostka z samego założenia stanowi sztuczny twór, wyprodukowany przez owe "autorytety", "filozofów", "mędrców" i co tam jeszcze,

Stworzenie, jakie w przyrodzie nie istnieje i istnieć by nie mogło, którego wszelkie związki z innymi istotami własnego gatunku zostały przefiltrowane, ocenzurowane i arbitralnie (ale z absolutnie jednoznacznym i ściśle realizowanym zamiarem) narzucone przez owych macherów (środy, bałmany i inne tego typu skurwielstwo).

Nie trzeba być Panem Tygrysem, nie trzeba nawet być najskromniejszym początkującym adeptem Tygrysizmu, żeby wiedzieć, iż jest to robione po to, by bezbronna, naga i niesuwerenna jednostka - każdy z nas, i w przyszłości, na wieczne czasy, wszystkie nasze ewentualne dzieci i wnuki - stała samotnie wobec wszechmocnej machiny, której owe "autorytety", bałmany i środy służą, którą wspierają, i którą po prostu, wraz z innymi tego i innego rodzaju indywiduami, tworzą.

Każdy to wie, bo to przecież całkiem powszechna wiedza. (Oczywiście poza lewizną i liberałami, ale ich umysły, dusze i przekonania to temat na całkiem inną okazję.) No i każdy zdrowy, normalny człowiek, słysząc słowo "wolność", musi nabrać czujności, a kiedy usłyszy je powiedzmy trzykrotnie w ciągu kilku minut rozmowy, stanowczo może odbezpieczać Grubą Bertę. Czy to jednak oznacza, że słowo "wolność" - samo w sobie - jest złe? Fałszywe? Totalitarne? To samo z pojęciem...

Nic złego w nim oczywiście nie ma, dla mnie jest to na przykład jedna z najpiękniejszych i najwznioślejszych spraw na tym świecie. A jednak z tym słowem na ustach ludzie z radosnym uśmiechem przyjmują na kark kolejne chomąta, dają sobie zakładać kółka do nosa, i to nie dla ozdoby, a do przywiązania grubego sznura, za który można ich będzie prowadzić do rzeźni, dają się kastrować, kwicząc z radości na samą myśl o jeszcze głębszym zniewoleniu...

Podczas gdy ludzie nieco - a właściwie to znacznie, choć jeszcze nie dość - mądrzejsi i przyzwoitsi mają do "wolności", jako etycznego ideału, stosunek dwuznaczny lub wprost niechętny, uważając go za z samej natury sprzeczny z konserwatyzmem, i tak dalej. Co z kolei cudownie robi na rączkę środom i bałmanom tego świata.

I tak samo, albo jeszcze gorzej, jest ze SZCZĘŚCIEM. Ale o tym już, Deo volente, następnym razem.

triarius

czwartek, lutego 28, 2013

Przyszłość będzie w tygrysie pręgi...

... albo też wcale jej nie będzie. Przynajmniej dla nas.

* * * * *

Liczne i mądre rzeczy zawiera w sobie Tygrysizm, liczne i piękne rzeczy zostały wypowiedziane na tym blogasku. (Choć, po prawdzie, blogaskowa forma, która niedawno jeszcze zdawała się mi zostawiać tyle radosnej swobody, co obszerne i odpowiednie do oberka portki, dusi mnie od jakiegoś czasu i więzi, niczym fin-de-siècle'owy gorset z fiszbinami dorodną i lubiącą zjeść dziewczynę z ludu w jedenastym miesiącu ciąży, spowodowanej krótką acz intensywną znajomością z paniczem ze dworu.)

Nie najmniej ważną i nie najmniej mądrą z tych rzeczy jest to, com wam ludzie mówił o klasowym podejściu, prolach i, niezliczonych niestety, interpetujących nam bez proszenia "prawicowość" kacapskich prowokatorach. Kto wie, niech sobie przypomni, kto nie wie, niech się wreszcie dowie! Nie będziemy tego tu przypominać, bo dziś mamy, interesujący i być może brzemienny znaczeniami, drobiazg - jak na nas niemal biężączkę! (Fanfary, werble, chóry starców.)

Otóż oglądałem ja całkiem niedawno na francuskiej (i pro-"europejskiej" oczywiście jak cholera) telewizji debatę na temat "populizmu w Europie". Ewidentnie, i nawet dość explicite, spowodową sukcesem wyborczym tego tam Beppo we Włoszech.

Udział w tym brali: obiektywnie pro-"europejska", że już trudno bardziej, dziennikarka... Poseł do francuskiego parlamentu, z listy "prawicowej" partii, który się w tym parlamencie zajmuje ekonomią... Młody, z bródką, i ewidentnie wiedzący (do czasu przynajmniej, do czego dojdziemy) gdzie chleb posmarowany, politolog...

Plus były kandydat z tego tam pięciogwiazdkowego ruchu owego Beppo - intelektualny młodzieniec, wyglądający sensownie i nawet niebrzydko... Oraz działaczka francuskiego Frontu Lewicy - słuchajcie, słuchajcie! - młoda, całkiem atrakcyjna dziewoja, która przez cały czas trwania tej debaty nie rzekła absolutnie nic głupiego czy wrednego, natomiast całkiem sporo rzeczy wyraźnie dorzecznych, a nawet nieco jakby z letka pobrzmiewających Tygrysizmem.

Co konkretnie takiego mówiła - spytacie? No to najpierw bardzo krótko zarysuję wam tu nastrój, jaki tam na tej debacie panował. Strona oficjalna i nieoszołomska, kochająca oczywiście "Europę" jak siebie samego (i nie bez powodu), zdawała się być w lekkiej panice. Z powodu Beppa znaczy. I ta panika zdawała się w miarę upływu czasu narastać.

Do tego stopnia, że nawet jakieś drobne wątpliwości się zaczęły jakby pojawiać - przynajmniej u dziennikarki i politologa - pan poseł miał minę zbitego spaniela, ale płaczliwym głosem do końca mówił w sumie to, co na początku. (Co mówił? Korwinizm dla ubogich, podlany "europejską" gadką o potrzebie samoograniczania i świeckiej grzeszności życia nad stan. Na co tamtych dwoje wytknęło mu 10 tys. ojro miesięcznie i kumulację dwóch mandatów.)

Jednak najciekawsza była ta dziewczyna (no i jeszcze coś, albo może ktoś, ale o tym na razie sza!). Nie tylko dlatego, że Pan Tygrys ładne dziewczny pasjami lubi, ale głównie dlatego, ze wyraziła kilka, jak żeśmy sobie to już powiedzieli, ciekawych myśli. Ten Front Lewicy to oczywiście "partia skrajna i populistyczna", jak nam to prowadząca i jej pomagierzy bez przerwy przypominali. Nie tak okropna, oczywiście, jak Front Narodowy, ale też "populizm".

No i ta dziewczyna, reprezentantka tego Frontu, "populizmu" i "skrajności", tylko raz zdawkowo wspomniała, że "my oczywiście Frontu Narodowego nie popieramy". (A jaka to partia głośno i oficjalnie popiera w ogólności drugą partię?) Poza tym broniła go, i swojej partii też oczywiście, argumentując np., że "to granda, iż partie reprezentujące tak wielką część obywateli mają tak mało przedstawicieli w parlamencie". (Front Lewicy 10, jak pamiętam, Front Narodowy dwóch.)

Odrzucała też w całości określenie "partie skrajne", "partie populistyczne", a nawet "partia skrajnej prawicy" w odniesieniu do FN. I do samego końca się nie dała zakrzyczeć, a raczej przeciwnie - zmiękczyła dwoje z trojga swych oponentów, trzeciego zaś niemal doprowadziła do płaczu.

Nie obyło się też bez humorystycznej pointy na zakończenie. Otóż - zapewne jako miażdżący w zamiarze argument, kiedy już się nie dało owych dwojga młodych zakrzyczeć - pokazano nam krótki clip z Barroso. Barroso, który harcował na drewnianym koniku, wymachując plastikową szabelką i pokrzykując buńczucznie - że on się Beppem nie przejmuje i inni mają się nie przejmować, że: "Europa, Europa, Europa, i Europa będzie nadal robić to co robi, bo tak jest fajnie, a inaczej się nie da..." I takie tam.

(Uświadomiłem sobie, że powyższe daje się zrozumieć dosłownie. Otóż nie - to była metafora. W rzeczywistości facio jedynie ględził. To zresztą jedyne co on potrafi.)

To jest typ człowieka, i nie tylko on, bo takich jest przecież sporo, którego absolutnie nie mam ochoty porównywać do markizy de Lamballe (z powodów zresztą bardziej pochlebnych dla markizy, niż dla niego), ale nie ulega mojej wątpliwości, że tego typu ludzie nie przejrzą na oczy, nawet na ułamek sekudny zanim (Deo volente) zamachają nogami trzy metry powyżej wiwatującego z tej podniosłej okazji tłumu.

I to by było na tyle. W sumie całkiem tygrysicznie sie zaczyna dziać w tej naszej (?) Europie, n'est-ce pas?

triarius

czwartek, listopada 29, 2012

Tygrysizm dla białych pasów

WSTĘP

Najbardziej nie lubię się kulać z osiłami, jeśli one coś tam już potrafią. Zepnie się taki, łapy jak pnie dębu napręży - i co mu zrobisz? On, o ile nie potrafi już dość sporo, też na ogół krzywdy mi nie uczyni, ale co to za walka? Sto razy wolę kulać się z kimś o niebo lepszym, choćby był o 30 kg lżejszy i miał mnie odklepywać (zmuszać do poddania) parę razy ciągu pięciominutowego sparringu.

Jak trener, gość z czarnym pasem (co w BJJ jest sporą rzeczą, a w Polsce do tego rzadką) i mistrz Polski, albo taki jeden mój imiennik, który ma już za sobą kilka zawodowych walk MMA. Obaj zresztą trenujący z pięć razy dłużej niż ja i o wiele więcej. Jeden dobrze ponad dwa razy młodszy ode mnie, a drugi dobrze ponad trzy (!).

Ci mnie leją, przynajmniej wtedy (w przypadku tego Piotra od MMA, bo z trenerem to jednak by niewiele pomogło) kiedy staram się toczyć otwartą walkę, bo gdybym chciał po prostu przetrwać i niewiele robić, to by mi się to nierzadko udawało... Za to ja mam masę radości, kiedy przyjdzie jakiś nowy i to najlepiej osił.

Jeśli nie osił, to trochę mi głupio się znęcać... (Spokojnie, nikt nikomu krzywdy nie stara się zrobić i na ogół nie robi, choć szorstkich pieszczot faktycznie nie brakuje. Ale też w każdej chwili można odklepać, więc w czym problem?) Ale jeśli osił i całkiem zielony, to radość jest niesamowita. Rzuca się taki na człowieka i zaraz ląduje w jakiejś niezbyt korzystnej sytuacji, czyli przeważnie pod spodem.

Potem, kiedy już człek mu zaczyna zakładać jakąś dźwignię, albo, rzadziej, duszenie, taki osił, zamiast trzymać łapki ciasno przy sobie, w razie potrzeby blisko szyi, powiewa zazwyczaj nimi na boki niczym albatros, czyniąc założenie balachy czy innej Kimury rzeczą lekką, łatwą i (oczywiście) przyjemną.

Jeśli nawet osił nie jest aż tak surowy technicznie i nie daje sobie nic skutecznie wykręcić, to i tak można sobie po nim poskakać (w sensie pozmieniać pozycje, kiedy on rzęzi pod spodem) za co w typowych zawodach BJJ czy grapplingu są punkty, i co stanowi jedną z tych rzeczy, które człowiek w takich sparringach robić powinien. Oczywiście kiedy osił ma spore pojęcie o tych sprawach, zaczynają się schody.

Po co ja wam to ludzie mówię? Żeby sobie pogadać. Na własny temat w dodatku, jak lubię. ("Taki pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tyle nie mówił o sobie", cytat z pamięci. Rzekł tak ktoś wiele lat temu, chyba na prawica-niet. Muszę to kiedyś znaleźć i zacytować dosłownie.) Nie, żartuję! To znaczy - to też, ale mam i inny  powód.

Sprawa, o której zamierzałem napisać od dawna, choć od paru dni stało się to jakby jeszcze aktualniejsze. A zresztą mam z tym napisaniem problem, bo wy ludzie nic nie wiecie o grapplingu, a ja właśnie na grapplingowych analogiach i doświadczeniach zamierzam skonstruować swój wywód. No cóż, będziecie musieli nadrobić wyobraźnią i inteligencją. Oby was one nie zawiodły!

 A zatem, w imię Boże, zaczynajmy. No więc, jak się pomyśli, to może człowiek dojść do wniosku (i nie będzie on bezzasadny), że tę sprawę z osiłami i grapplingiem można by uznać za swego rodzaju analogię czy metaforę, i odnieść do wielu innych dziedzin życia. (I śmierci. Żeby daleko nie szukać.)

A co dopiero, jeśli ja wam tu powiem, że jest taki gość, który się nazywa Saulo Ribeiro - sześciokrotny mistrz świata w BJJ, dwukrotny zwycięzca hiperprestiżowego turnieju w Abu Dhabi, założyciel znanej "akademii" itd. - który wypracował sobie oryginalną i ciekawą metodę nauczania jiu-jitsu. Polega ona na tym, że dla każdego koloru pasa...

Bo trzeba wam wiedzieć, że w BJJ (zazwyczaj) jest pięć kolorów pasów: biały (dla kompletnie początkujących), niebieski (niby niewiele, ale dostać to naprawdę nie jest łatwo), purpurowy (w sensie fioletowy), brązowy, i mistrzowski czarny...

(Ja sam nigdy powyżej białego w BJJ nie wyszedłem, bo i mało kto w ciągu roku wychodzi, a teraz żadnych pasów tam gdzie trenuję nie ma, bo to jest grappling bez piżam. Choć może kiedyś wrócę i do tamtego, kto wie?)

No i dla każdego koloru w akademii pana Riberio jest przewidziany specjalny aspekt BJJ, jako ten w tej chwili najważniejszy. Trenuje się różne rzeczy i masę aspektów - tym bardziej, że w grapplingu (jak BJJ) często trenują i sparują razem ludzie na całkiem różnych poziomach wyszkolenia, a często też o różnych gabarytach i wydolności fizycznej. To nie boks, gdzie trudno postawić naprzeciw siebie mistrza i początkującego.

* * *

WTRĘT

Choć kiedy ja kiedyś, jako dziarski dziewiętnastolatek, a więc wieki temu, przyszedłem pierwszy raz na trening do "Gedanii", to postawiono mnie naprzeciw wicemistrza Polski juniorów, z którym stoczyłem, bez żadnych ochraniaczy szczęki czy czegokolwiek, o owijaczach nie wspominając, pełne trzy rundy. (Kaski jednak chyba były, wbrew temu, co mi się długo wydawało. Ale tylko one.)

Po jakiejś minucie miałem rozwalony nos, dwa wybite kciuki (rękawice były takie przedpotopowe, w dodatku zużyte, pięści nie dawało się zamknąć), dwa ruszające się przednie zęby i rozkrwawioną wargę, a po paru następnych (jak się potem okazało) także ogromne pęcherze na podeszwach. Od żwawej pracy nóg i godnej Księżniczki na Grochu delikatnej skóry. Widać niewiele przed tym przez jakiś czas chodziłem, czasem tak miewam. Paliło w każdym razie jak cholera i potem z trudem doszedłem do kolejki.

Ale pełne trzy rundy przeboksowałem, jeśli to można nazwać boksowaniem. Co na pewno nieźle świadczy o mojej ówczesnej kondycji. Gorzej było z samym boksem. Zacząłem ostro, inspirowany filmem "Między linami ringu", gdzie Rocky Graziano i Tony Zale (czyli Antoni Florian Załęski, o którym niedawno Jarecki pisał)... Co się zaraz skończyło tymi wybitymi kciukami i rozwalonym nosem.

Tamten chłopak, mój przeciwnik znaczy w tej wiekopomnej walce, wyraźnie nie lubił długowłosych studentów, a ja wtedy naprawdę nie wyglądałem na dziecię gdańskiej Przeróbki, gdzie mieściła się hala klubu. Zresztą jego koledzy też nie lubili. co miało pewien wpływ na dalszą moją karierę. Precyzyjniej mówiąc, na jej brak. W owym klubie i w boksie w ogóle. Choć z taką skórą jak moja, to raczej Dempsey by ze mnie i tak nie był.

Ale to już inna historia. Swoją drogą, na następnym sparringu, w jakieś dwa tygodnie potem, i jeszcze potem nie raz, miałem zaszczyt boksować już nie z wice-, ale z mistrzem Polski juniorów. I to nie o wagę niżej niż ja, tylko w tej samej. Naprawdę niezły był. Coś tam jednak już podłapałem i po zakończeniu byłem w znacznie lepszym stanie, niż za pierwszym razem, choć do zwycięstwa sporo mi wciąż brakowało. Tak samo z seniorami drugoligowej wtedy "Gedanii".

(A druga liga to był boks - pierwsza to było "damskie przedszkole", jak stwierdził Marian Glinka w serialu "Daleko od noszy". Coś w tym pewnie było z prawdy.) W każdym razie dzisiaj, z tego co wiem, już się tak narybku na samo przywitanie nie traktuje - dzisiaj to w porównaniu z tamtym sama słodycz i to humanitarna. Choć, po prawdzie, jakichś faulów to ja z tych sparringów nie pamiętam.

Ci co mnie lali, radzili sobie widać bez nich, a ja radziłem sobie bez nich z tymi, z którymi sobie radziłem. A było ich nie tak mało. W ogóle ponoć przejawiałem pewne zdolności, choć niewiele z tego wyszło i ja się w sumie niezbyt nawet teraz dziwię.

* * *

OK, więc może teraz ktoś chce wiedzieć jakie to są te priorytety dla poszczególnych pasów? Wedle Saulo Ribeiro znaczy. No i tu się zaczyna naprawdę ciekawe (choć moje starcze opowieści też chyba dały się czytać?) i to, o czym pisać zamierzałem. Zatem informuję:

* biały          - przetrwanie (w niekorzystnych sytuacjach)

* niebieski    - wychodzenie z niekorzystnych sytuacji

* purpurowy - garda

* brązowy    - przechodzenie gardy

* czarny       - chwyty kończące (czyli co zrobić żeby facet miał dość)

Dwa pierwsze punkty i ostatni powinny chyba być w miarę zrozumiałe nawet dla grapplingowych laików. Dwoma środkowymi, które zapewne nie będą, nie musimy się zajmować akurat w tej chwili. W końcu to jest  "Tygrysizm dla białych pasów", a nie np. brązowych.

Nas w tej chwili najbardziej interesuje KONTRAST pomiędzy tym, co jest głównym tematem i motywem dla pasów białych, czyli (samym gołym) PRZETRWANIEM z jednej, i tym czym się głównie mają interesować pasy czarne, ludzie hiper-zaawansowani, czyli KOŃCZENIEM Z PRZECIWNIKIEM BEZ NIEDOMÓWIEŃ, WĄTPLIWOŚCI CZY ŁASKI SĘDZIEGO, i to PRZED CZASEM (bo do tego służą chwyty kończące, gdyby ktoś nie wiedział). Oczywiście nie mówimy o żadnym tam mordowaniu kogokolwiek, tylko o sportowych zawodach i sparringach, w sumie przyjacielskich.

(Serio! Rzadko spotyka się tyle słodyczy ze strony facetów, jak na grapplingu. Lewizna może o tym różne rzeczy pewnie mówić, jak to oni, ale to jest całkiem po prostu naturalna słodycz silnych ludzi, którzy wiedzą, ile drug drugowi zawdzięczają i jak bardzo kumpel, czasem przeciwnik, zasługuje na szacunek. Tak samo, jak oni sami zresztą.)

Jak już co inteligentniejszy czytelnik (tu pozdrowienia dla zawodowych czytelników mojego bloga!) zdołał pewnie się domyślić, ten "Tygrysizm dla białych pasów" to właśnie sprawa PRZETRWANIA. Przetrwania tygrysicznego. Przetrwania nie tylko na macie - nie tylko nawet na ulicy czy w knajpie, gdzie też czasem, mniej lub bardziej niestety, grappling znajduje zastosowanie. Bardziej ogólnie, jak to się mówi, "w życiu".

Chodzi o coś, co by się dało sformułować jako: "Jak zostać (i pozostać) Tygrysistą w otoczeniu lemingów i to w warunkach, które produkowaniu lemingów wyjątkowo wprost sprzyjają?"

To na razie tyle. Deo volente, i jeśli będzie jakieś widoczne gołym okiem (bo mikroskopu używać do tego nie zamierzam) zainteresowanie, to sobie ten temat dalej pociągniemy. Jeśli nie będzie zainteresowania i sobie nie pociągniemy, to macie w tym wpisie nieco wspomnień z zamierzchłych czasów i informacji do jakiegoś Trivial Pursuit. (W końcu ile więcej byście chcieli - za darmo?) Ale jak to kogoś interesuje o tych pasach i PRZETRWANIU, jeśli komuś to się z czymś kojarzy i uważa, że może się przydać, w życiu, to ja to mogę pociągnąć, bo mam sporo ciekawych rzeczy na ten temat do powiedzenia.

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w trzeciej III RP, prawda?

sobota, kwietnia 14, 2012

Pupa

Motto: 

Najwyższy czas wyjść z katakumb! Niech żyje prawicowy libertynizm! (Wraz z ukochanymi przez Google tego świata pikantnymi tytułami.)

* * *

Zastanawialiście się kiedyś, co by miała na okładce panatygrysia książka, gdyby wam Pan Tygrys takową napisał? Jaka książka, spytacie? Książka o sprawach aktualnych, globalnych, ale z akcentem na nasze polskie, polityczna i w sumie na serio. Więc? Ponieważ nigdy tego i tak nie zgadniecie, więc wam powiem.

Na okładce byłaby ładnie oddana, ładnie podana, realistyczna i trójwymiarowa pupa. W jakiejś tam spódniczce, żeby nie było, że bez. Kusej jednak. Może moherowej, jeśli o sprawach polskich w tej książce byłoby sporo. Albo w jakiejś tuniczce, gdyby książka wyszła bardziej globalna i ponadczasowa. Tak czy tak byłby ten damski przyodziewek nieco podarty, ale nie mniej przez to pikantny i nabrzmiały podskórnym erotyzmem.

Choćby tylko z tego powodu pikantny byłby on i nabrzmiały, że wtedy to by się lepiej sprzedawało. (Że komuś jeszcze w tych czasach muszę to tłumaczyć!) Pupa byłaby albo mocno dojrzała, moherowa, gdyby książka skoncentrowana była na sprawach rodzimych... Tym niemniej jednak bardzo smakowita... Co by, przyznaję, było sporym ustępstwem na rzecz wolnego rynku... A jeśli byśmy poszli bardziej globalnie i ponadczasowo, to coś w stylu dojrzałej mamy z japońskiego filmu rodzinnego. Sami sobie ew. poszukajcie.

"I co z tą pupą?" - spytacie. Pupa faktycznie nie byłaby tam, na tej okładce, sama. Należałaby do nieszczęsnej branki, przerzuconej przez kark konia takiego jakiegoś kałmucko-huńskiego jeźdźca. Z tego jeźdźca (choć artysta mógłby mieć nieco inną koncepcję) widzielibyśmy tylko brzuch, lewą rękę trzymającą wodze, i prawą rękę z nahajką.

Nasza zaś kobietka leżałaby sobie nogami w naszą stronę i z, powabnym acz bezbronnym, kadłubem w górę. A także centralnie na naszym okładkowym obrazku. Jeśli ktoś z kontemplujących ów obrazek miałby jakieś niezdrowe w związku z tym skojarzenia - że np. ta nahajka co pewien czas, zamiast tego konia... Albo że za chwilę, na biwaku... To ja bym nie był w stanie tych jego niepokojów rozwiać, bowiem sam podejrzewam, że takie właśnie konotacje mnie też, konceptualnemu twórcy jakby nie było, owej okładki, się narzucają.

"I co by to wszystko miało znaczyć?" - pytacie. A ja wyczuwam w waszym tonie pewną zaczepność, brak zgody, młodzieńczy bunt. "Jeśli chodzi o stan naszego kraju, to równie adekwatnym, choć faktycznie nieco mniej nośnym marketingowo, obrazem jego stanu, byłby np. śnięty karp na drewnianej desce i leżący obok nóż. Czyż nie? Więc czy tu nie chodzi po prostu o marketing i, nie owijając w bawełnę, porno?!"

"Ależ tak!" - odpowiadam. "Śnięty karp, jak i sporo innych budzących żałość i poczucie beznadziei obrazów. Które tutaj możemy sobie na poczekaniu, jak z rękawa. Jednak nie tylko o takie skojarzenia nam chodzi. O takie też, ale nie tylko."

- A o jakie?

(Wszyscy rozmówcy, widać czegoś zniechęceni, sobie poszli, ten jeden pozostał. Ale akurat temu jednemu z oczu wyziera inteligencja i autentycznie prawicowy zapał.)

- A o takie, że, jeśli owa kobieta, owa nieszczęsna branka und niewolnica, ma symbolizować Polskę, prawicę, ludzi i siły (jakie znowu "siły"? słabości raczej!), które w tych kosmicznych zmaganiach, o których wam Pan Tygrys opowiada, a co do was ludzie tak marnie trafia, stoją po tej naszej stronie, to chodzi tu przede wszystkim o to, że tę kobietkę możemy sobie podzielić na trzy części...

- Jak i karpia leżącego na desce obok noża!

- Zgoda! Jak i karpia. Bardzo celna uwaga! Tylko, że my tu, nie będąc Hunem ani Kałmukiem, jej nie zamierzamy w sensie dosłownym krajać. My ją sobie podzieliliśmy na trzy części czysto KONCEPTUALNIE.

- Dużo jej to pomoże!

- Jej to faktycznie nic nie pomoże, ale my chociaż na jej smutnym przykładzie możemy sobie pewne istotne sprawy wyjaśnić. I, jeśli Bóg pozwoli, wyciągnąć wnioski, nauki. Dzięki czemu sami się w tak kontrowersyjnej i brzemiennej rozlicznymi rodzajami ryzyka sytuacji, da Bóg, nie znajdziemy.

- Jakoś marnie to widzę, ale w końcu kogo mam jeszcze słuchać, komu w tych koszmarnych czasach udzielić kredytu zaufania, jeśli nie tobie, Panie Tygrys? Mów więc pan, a ja wysłucham!

- Dzięki! Więc konceptualnie ową niewiastę dzielimy sobie na trzy części: dół, środek i góra. Dół to tak jakoś od kolan i niżej. Środek to nasz tytułowy kadłub, czyli (nie bójmy się tego słowa!) PUPA. A góra to jej głowa, popiersie i ręce.

- No i?

- No i, jak widzisz, mój wnikliwy i bezkompromisowy rozmówco, pupa jest w górze - czyli nasz środkowy odcinek... A raczej nie tyle "nasz", tylko tej pani... Zresztą zaraz pójdziemy dalej i okaże się, że w pewnym sensie on naprawdę jest "nasz". Po kolei jednak!

- Zaczyna brzmieć interesująco. Tylko nie widzę, jakby to miało...

- Nie, jasne. Na razie trudno z tego coś zrozumieć. Więc kontynuuję... Pupa, jak widać, jest w górze. Oba pozostałe segmenty są w dole. Pupa jest w pewnym sensie - i to nie tylko topograficznie - centralna. Jest najbardziej wystawiona na działania wroga... W końcu tego tam Huna czy Kałmuka trudno jest uznać za przyjaciela, prawda?

- Z tym zgoda.

- Więc i nahajka, i jakieś tam wulgarne pieszczoty... Mniej albo bardziej perwersyjne... A potem, na biwaku. Nie muszę chyba dokładnie opisywać, obaj jesteśmy ludźmi światowymi.

- Zgoda.

- Pupa ewidentnie musi być broniona i chroniona. Jeśli ma, w jakimkolwiek sensie, przetrwać. Tylko, że, niestety, ani ona, ta kobietka znaczy, ani my tutaj, nie mamy sposobu, by ją naprawdę bronić. Zgoda? Jakiegoś rodzaju straż tylna, osłanianie odwrotu spod Moskwy - zgoda, to jest konieczne. Jakieś PiS'y. Takie tam. Ale jeśli to nie ma być gra do jednej bramki, po wieczne czasy, to nam nie wystarczy. Tej pani też nie wystarczy samo zaciskanie pośladków.

- Więc?

- No to chodzi o to, że ręce zaś i stopy tej pani, coś by tam mogły zrobić, ofensywnie. Że tak to określę... Ale też z tym problem. Są związane, albo i nie - na naszej okładce tego nie widać. W każdym razie ona jest przerzucona przez koński grzbiet, a ten Kałmuk nad nią siedzi i pilnuje. Te huńskie koniki nie są specjalnie szybkie, ale skakanie na główkę w galopie jest ryzykowne. No i cała masa innych problemów.

- Na razie zgoda, ale co to ma wspólnego?

- Tak sobie ostatnio wykombinowałem, a może coś mnie z góry oświeciło, nie wiem... W każdym razie doszło do mnie, że tą panią, w jej poważnych kłopotach, można porównać z sytuacją naszej, najogólniej rzecz określając, prawicy... Czyli, na naszym rodzimym terenie, patriotów - ludzi którym wciąż, wbrew "europejskiej" propagandzie, wbrew słowiczym śpiewom i krokodylim łzom wszelkich piewców Jednej Wielkiej Ludzkości Bez Granic, Bez Narodów, Egoizmów - Wpatrzonej We Wspólną Świetlaną Przyszłość..."

- OK, z grubsza wiem o kogo może chodzić.

- Więc sytuacja tych ludzi, tych, choć to przezabawne określenie w tym kontekście... A z drugiej strony smutne... Tych "sił" - którym zależy na Polsce, którym zależy na tym, by człowiek był nadal, ze swymi zaletami i swymi wadami, człowiekiem, a nie jakąś pierdoloną totalitarną mrówką... Przypomina mi ona sytuację tej pani. I także można by "to" podzielić na trzy segmenty... Które - słuchaj, bo to jest to istotne! - dałyby się bardzo ładnie "mapować" (jak to się określa w środowisku nerdów i geeków) na segmenty tej pani.

- No, no...

- Więc ten środek, ta, nie przymierzając, pupa - tak piękna, tak kształtna, tak powabna i apetyczna... A jednocześnie tak bezbronna, bo czymże jest zaciskanie pośladków wobec huńskiej przemocy? To nasze państwo narodowe. Nasza Polska po prostu.

- ???

- Góra - w przypadku tej pani jej marmurowe popiersie, głowa, ale i ręce - to jest GLOBALNE I HISTORIOZOFICZNE widzenie tego, co się teraz na świecie dzieje. Czyli, jeśli przyjmiemy, że Pan Tygrys ma rację, będzie to owo unikalne KLASOWE, a jednocześnie całkiem przecie nie komusze i nie marksistowskie, ujęcie problemu...

- Coś do mnie, przyznam, trafia.

- Dzięki! Więc dalej... Plus ew. może kwestia walki z popłuczynami po Oświeceniu i "gadaniem Michnikiem", ale to już konkretne tego przejawy. Najważniejsze jest to klasowe - że obecnie toczy się walka, w której obrzydliwe, szemrane elity starają się wychować resztę ludzi, z nami niejako na czele, na zadowolonych ze swego losu niewolników, na ludzkie mrówki, jednym słowem - starają się przerobić człowieka ze zwierzęcia dzikiego, na udomowione.

- OK, no to mamy górę i pupę. Co z dołem? Czyli nogami tej pani?

- Jej nogi nam się mapują na niezwykle moim zdaniem ważną, i niezwykle zaniedbaną także, sprawę INDYWIDUALNEGO potencjału każdego z nas. Nas po tej stronie frontu. Sprawę przejrzenia na oczy w sprawie popłuczyn po Oświeceniu, gadania Michnikiem, łapania się na wszystkie te leberalne chciejstwa i kłamstwa...

- A do tego pewnie szeroko pojęty Monteverdi, fizkultura, stosowana psychologia? Plus bicie brzydkich ludzi?  Nie zapominając o ważnych i mądrych książkach, tak?

- Tak, właśnie! No i rzeczy z pogranicza tych spraw, czyli wszystkie te Ardreye, Spenglery... Po prostu to, że w końcu to W NAS toczy się ta kosmiczna, ostateczna walka. I my tylko, z drugiej strony, mamy możliwość coś w tej kwestii zrobienia. Jeśli oczywiście nie damy się zapędzić do rycia nosem w ziemi na kafelki, wakacje na Minorce, nową brykę... Choćby to się nawet nazywało "prywatna przedsiębiorczość - prawdziwe znamię prawdziwej męskości, ach!" Za którą oni nam będą bili brawo w tefałenach i gdzie tam jeszcze.

- Coś w tym jest.

- OK, dzięki! Ale nie chcę się tutaj rozgadywać na te tematy, bo nigdy nie skończę. Tego jest tak wiele i tak wiele ludziom trzeba by mówić. Chyba, że sami zaczną o tym myśleć i to praktykować. Jeśli to do nich jakoś trafi. Chodzi mi, w każdym razie o to, że my się tu - polska patriotyczna prawica i w ogóle autentyczni polscy patrioci, którzy dla mnie są w sumie niemal całkiem tym samym, co ja uważam za dzisiejszą prawicę (w Polsce) - koncentrujemy WYŁĄCZNIE NA PUPIE, która ma wiele wdzięku i wiele zalet, ale też jest akurat najbardziej bezsilna... To się da zrozumieć?

- Chyba rozumiem.

- I historyczne trendy akurat, żeby nie powiedzieć "wiatry", wieją PRZECIW niej. Pupy trzeba oczywiście bronić, na ile to tylko możliwe, ale wyobrażanie sobie, że da się w tej huńsko-kałmuckiej niewoli jakoś wydostać, że uda się nie stanowić na kolejnym biwaku obiektu erotycznego dla połowy plemnienia... A potem znowu i znowu, aż w końcu Kałmukom się znudzimy, a wtedy... Na pewno nic wesołego nas nie spotka... Że uda to się nam zrobić bez udziału rąk i nóg, wydaje mi się wysoce naiwne i po prostu zgubne!

- Musiałbym to przemyśleć, ale coś w tym chyba jest. I co dalej?

- To właśnie to. Można by o tym pisać książki, ale równie dobrze można chyba skończyć na przedstawieniu ludziom tej metafory (bo to w końcu była także i metafora). Jeśli coś im zaskoczy, jeśli ta nasza metafora zadziała, to coś z tego może dalej będzie. Przemyślenia. Dyskusja. Z czasem, da Bóg, prowadzące do konkretnych i realnych zmian w działaniu.

- Amen!

-  Może chociaż nasza prawica, nasi patrioci, dzięki temu - żadnej krzywdy Kościołowi przecież nie robiąc (na ile on tam jeszcze istnieje) - otworzą, z pomocą Googli tego świata, nowy front propagandy. Uzyskując szansę dotarcia do tych, którzy kastrowanymi ministrantami, monarchistami, czy czcicielami "wolnego rynku" i tak nigdy nie zostaną. A babciami może i tak, ale dopiero za jakiś czas, i sami jeszcze o tym nie wiedzą. No to może jeszcze, dla tych Googli i na ich cześć, powtórzmy nasze słowo kluczowe: "Pupa".

- No to ja też: "PUPA". I dzięki za rozmowę!

- Ja także, jakem Pan Tygrys, dziękuję! Za rozmowę i za ten okrzyk.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

wtorek, kwietnia 03, 2012

Ardrey, Ardrey i... Ardrey

Na początek mały fragment z "African Genesis" Roberta Ardreya w moim tłumaczeniu. (I za darmo.) Oto i:

To bardzo prosta historia. Właściciel niewielkiego stada wodnych bawołów miał byka niezdolnego do obsłużenia wszystkich krów. Kupił dwa dodatkowe byki. Natychmiast te trzy byki rozpoczęły walkę o dominację. Ten początkowy byk, być może dzięki swemu starszeństwu, zdołał tak gruntownie zdominować nowe byki, że stały się impotentami. On sam, z drugiej strony, był teraz zdolny obsłużyć całe stado.

Czy psychologiczna kastracja może być losem zdominowanych? Nie możemy na to pytanie odpowiedzieć, brakuje nam danych. Czy zwiększona potencja może być nagrodą dla dominujących? Carpenter zaobserwował pewien biologiczny fenomen wśród rezusów. [Tutaj krótki fragment czysto ginekologiczny, a w dodatku nawet nie o naszych ludzkich kobietach, a o małpach: ruja, cykl menstruacyjny... Darujemy to sobie, przechodząc wprost do konkluzji.] Ale na wyspie Santiago towarzyszki dominujących samców wykazywały zdecydowanie przedłużone okresy rui*.

--------------

* Czego wszystkim naszym paniom życzy Pan Tygrys.

* * *

Jak choćby z powyższego fragmentu widać, przetłumaczenie i wydanie wszystkich czterech tomów czterotomowego Magnum Opus Ardreya zrobiłoby więcej dla naszej sprawy, niż większość z tego, co nasza prawica i patrioci potrafią robić. Jasne - miło się czyta Coryllusa, miło się czyta Nicka, ale poza miłym głaskaniem już dawno przekonanych po brzusiach, nie aż tak wiele da się z tej naprawdę fajnej publicystyki w realu wycisnąć.

A z Ardreya by się może dało. Ardreyem by się mogło przywalić co niektóremu lewakowi, z tych intelektualnych, w łepetynę - wiem, bo sam kiedyś jednego takiego zadziwiłem i nieco przekonałem na szalomie. Ardreyem dałoby się zapewne złowić niejednego młodego o zdrowym anarchistycznym nastawieniu, któren dzisiaj stanowi łatwy łup dla lewizny. Dzięki Ardreyowi my mielibyśmy wspólną pulę "memów", rozumiane przez wszystkich (wtajemniczonych) pojęcia, soczyste przykłady i ładnie ujednoliconą terminologię.

Dzięki Ardreyowi - to znaczy dzięki Ardreyowi w miarę powszechnie na prawicy czytanemu i dostępnemu - publicystyka taka jak Nicków i Tygrysów tego świata stanowiłaby w pewnym stopniu PRZEDSIONEK do spraw trudniejszych i głębiej sięgających - bo nie trzeba by w każdym blogowym tekściku wszystkiego łopatologicznie i ab ovo. I tak dalej.

Jeśli do kogoś ten mój pogląd trafia, to może się zastanowimy nad zrealizowaniem tego pomysłu. (Który mógł, a nawet poniekąd powinien, być zrealizowany lata temu. Ale w końcu życie to nie piękna bajka i tak bywa.) Ja posiadam wszystkie te książki (choć faktycznie dwie z nich nie wiem gdzie wsadziłem, pewnie tam gdzie drugi tom Spenglera) i mógłbym je przetłumaczyć. Oczywiście fachowo i z miłością.

Ale coraz mniej mnie w tych podłych czasach bawi robienie tego, co od lat już robię dla forsy, za darmo. Z pisaniem też tak jest, ale to jeszcze mogę znieść - znacznie gorzej z tłumaczeniem. Tego naprawdę w żadnych większych ilościach nie chcę już robić za darmo - zarówno z powodu drugiej Irlandii, jak i z powodu tego, że jak za darmo, to nikt nie ceni. (Ta liberalna prawda nie jest wcale taka głupia!)

Jeśli więc macie ochotę zrobić ściepę, albo indywidualnie sponsorować tłumaczenie kolejnych stron Ardreya, to się ozwijcie! Może być wstępnie tutaj w komętach, a może być od razu przez http://niepoprawni.pl lub http://blogmedia24.pl, gdzie (oczywiście) jestem jako triarius. (Czemu nie tutaj? Bo nie chciałbym tutaj bez wielkiego powodu podawać zbyt wiele namiarów - nie ze wzgl. na tow. M. i mu podobnych, bo to by wymagało więcej pracy, ale dzielnicowej lewiźnie i takim tam.)

[Po latach: Od czasu "pandemii" i wygłupów morawieckiego PiSu już na tych dwóch portalach nie jestem.]

Cena przystępna, ale jednak rynkowa. (A nawet "wolnorynkowa", łał!)

* * *

Na koniec - Ogłoszenia Drobne:

Mogę sprzedać autentyczne, dotykalne, papierowe wydania dwóch książek Ardreya: "African Genesis" (wydanie kieszonkowe, stan dobry), i/lub "The Social Contract" (twarda okładka, stan dobry, nawet z obwolutą).

Częściowo byłby to sposób na zdobycie grosza, częściowo dlatego, że mi się już te wszystkie książki w mieszkaniu nie mieszczą, ale jednak głownie byłoby to w ramach niesienia kaganka oświaty i pracy u podstaw. Cenę chciałbym uzyskać nieco, albo i więcej, wyższą, niż by się dało na jakimś allegro z jakimiś po prostu angielskojęzycznymi książkami.

To są dzisiaj rarytasy, to raz, a dwa - bardzo bym chciał, by one trafiły do kogoś, kto je naprawdę doceni i pozwoli im nadal robić krecią robotę. No a taki ktoś jak ma mi pokazać, że mu zależy, jeśli nie zaproponowaną (i zapłaconą) ceną? (No, chyba że ma jakieś inne ciekawe propozycję, albo ładną siostrę!)

Poza tym, nie zapominajcie, te książki pochodzą z samego jądra gęstwiny Spengleryzmu-Ardreyizmu-Tygrysizmu! Jeśli potencjalny nabywca chce, to mogę nawet napisać stosowne dedykacje. Choć raczej bym studził pragnienie uzyskania ich w samych książkach, bo moje pismo odręczne jest wyjątkowo paskudne (co zresztą przewidział Spengler). Ew. kartka czerpanego papieru zatem... Ach!

Powiem brutalnie: pewnie nikt się tu nie złaszczy, ale stówa za "Social" i pół stówy za "African". (Plus przesyłka jaką kto sobie życzy.) Te sumy jako dolny limit. Albo kto da więcej. I do tego jeśli ktoś zaserwuje nam tutaj przekonującą historyjkę o tym, czego spodziewa się tym Ardreyem dokonać, to będzie dodatkowy bonus. Który zresztą wszystkim się nam tu przyda. I ew. może wyrównać czyjąś paruzłotową przewagę.

Zastanówcie się! Na pewno większe sumy wydajecie co tydzień na (ursäkta mig!) pierdoły, a to naprawdę nie jest byle jaka oferta! Prawdziwe książki czyta się jednak bez porównania fajniej, niż ebooki, może się tym z czasem zainteresuje żona i dziatki... Dziadki i babcie... Nie mówiąc już o autografie Pana Tygrysa. ;-)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

niedziela, marca 25, 2012

Tygrysi sen Lwa Trockiego (i casting na Tygrysią Megagwiazdę!)

"Wkrótce ludzie będą wyżsi, piękniejsi, obdarzeni bardziej melodyjnym głosem..." Nie ulega dzisiaj wątpliwości, że kiedy Lew Trocki to prorokował, miał na myśli nie kogo innego, a tygrysistów właśnie. Prawdziwy tygrysista jest z definicji  wyższy, piękniejszy, bardziej melodyjnym głosem obdarzony... Jest także rączy jak jeleń, pływa jak ryba, fruwa jak ptak, pamięć ma jak słoń, ryczy jak lew, śmieje się jak hiena... Gdyby w ogóle potrafił płakać, płakałby jak najlepszy bóbr, tyle że krokodylimi łzami. I moglibyśmy tak bez końca, tyle że w końcu wyczerpałaby się nam fauna.

Dla tygrysisty niczym jest prężnymi stopy deptać chmury i palce ranić ostrzem Tatr, o szumie w uszach i chłonięciu młodą piersią wiatru nawet nie wspominając. A "na słowie tygrysisty", jak głosi popularne przysłowie (które właśnie wymyśliłem), "można polegać jak na cycatej blondynie". Każdy to chyba już zresztą wie, ale odejdźmy w końcu od teoretyzowania i zajmijmy się praxis. A konkretnie zajmijmy się dzisiaj drugim członem wielkiej diady "Czuj duch, pręż się!" Bo duchem to my się na tym blogu zajmujemy całkiem często, i duch nam całkiem fajnie czuje, z tym prężeniem jest jednak nieco mniej cudownie - żeby nie powiedzieć, że mamy je nieco, turpe dictu, zaniedbane.

Pulchne paluszki przebierające po klawiszach, krótkowzroczne załzawione oczki wbite w ekran, tłuste pośladki bezlitośnie, z pomocą grawitacji, ugniatające wątły komputerowy fotelik z Ikei... To nie jest całkiem to, moje kochane ludzie, o czym marzył towarzysz Lew! I nie jest to całkiem i do końca tygrysiczny ideał! Oczywiście - takt, wdzięk i elegancja szarżującego bawołu to nie w kij dmuchał, ale jednak owo niezaspokojone w niektórych przypadkach "pręż się!" wciąż tkwi w duszy jak cierń i nie daje spokoju...

Postawmy więc wreszcie bezlitosne i bezkompromisowe pytanie: a gdzie TY - P.T. Człeku, P.T. Czytelniku, P.T. Tygrysiczny Narybku, i co tam jeszcze - lokujesz się na skali TYGRYSICZNEJ DOSKONAŁOŚCI? I przypominam - dzisiaj mówimy w sumie tylko o aspekcie prężenia się. Ciesz się, bo dzisiaj daję Ci możliwość uzyskania jednoznacznej odpowiedzi na to ważne pytanie!

* * *

Jakiś czas temu kupiłem sobie na allegro książeczkę Józefa Kocjasza "Przewodnik ćwiczeń gimnastycznych od A do Z". Rok wydania to chyba była wojskowa tajemnica, bo nie sposób go odkryć, w każdym razie wydawnictwo to "Czasopisma Wojskowe". (To LWP to jednak chyba nie było aż takie dno, skoro ta książeczka jest naprawdę super!) Są tam ćwiczenia na wszystko: czujność, koordynacji przestrzennej, odwagi, izometryczne, równowagi, celności ciosu, akrobatyczne, gibkości... Pady, skoki, rzuty... I co tylko kto mógłby sobie zamarzyć.

No i jest tam też taki zestawik ćwiczeń, a raczej sprawdzianów, pod hasłem "Czy potrafisz?" Właśnie jego dla Was ludzie zeskanowałem, chciałby Was zachęcić, byście się z tym zmierzyli... A potem zapłakali jak bobry (przyda się jednak ta tygrysia umiejętność? no właśnie!) nad stanem swojej fizkultury, po czym byście podjęli zdecydowane postanowienie zrobienia z tym czegoś... Rok 2012 wciąż młody, podejmijcie postanowienie osiągnięcia tak ze dwóch nowych sukcesów w tym zestawie sprawdzianów, a będzie całkiem nieźle.

Ileż to ja bym dał, żeby w młodości wiedzieć, ile można przez dziesięciolecia osiągnąć, jeśli się człek stara i wciąż wykonuje malutkie kroczki we właściwym kierunku! Mógłbym Wam tu opowiedzieć przezabawne historie o tym, jak w pierwszej klasie podstawówki uznałem, że jestem już za stary, by się nauczyć jeździć na łyżwach, albo w jakiejś czwartej, że jestem za stary na dobrą grę w piłkę nożną.

Zapłakalibyście jak bobry, ale też pewnie zaśmialibyście się się jak hieny - i słusznie! I przy okazji jest w tym nauka. Jaka? No tyle, to już chyba każdy tygrysista, choćby in spe, powinien sam odkryć - w końcu ducha mamy czujnego.

Nie załamujcie się w każdym razie. Choćby z tego pierwszego tam ćwiczenia - czyli pompki na jednej ręce - widać, że to są naprawdę trudne sprawdziany. Porządna pompka na jednej ręce to nie byle co i w przeciętnej siłowni mało kto byłby to w stanie zrobić. Jeśli ktoś coś ktoś potrafi, to może się pochwalić w komęcie, ale na razie nie ma obowiązku swojej ewentualnej cielesnej nędzy wszem i wobec ujawniać. Poczekajmy z tym jakiś czas, aż się wszystko tam ładnie poprawi. W końcu nie chcemy, by się tow. Trocki z naszego poziomu w grobie przewracał, prawda?

Jeśli zaś ktoś (Deo gratias!) potrafi to wszystko przyzwoicie zrobić, a do tego duchem także spełnia tygrysiczne warunku, to niech się ujawni, a zrobię z niego MEGAGWIAZDĘ! A każdym razie dostanie uroczyście sprawność "Sprawnego Tygrysisty". Czy jakoś inaczej to nazwiemy, jeszcze fajniej. Albo może czarny pas. (Z kutasami jak kity? Byłoby narodowo.)

A teraz już niech przemówią same skany!




Uzupełnię, że RR to ramiona, (RL lewe, Pp prawe), NN to nogi (NL i Np odpowiednio), PW to pozycja wyjściowa. To chyba wszystkie skróty, które tu występują. Jeśli ktoś nadal czegoś w tych ćwiczeniach nie rozumie, to proszę pytać! Bo ja pewnie wiem o co tam chodzi, albo też do czegoś się wspólnie z pewnością dojdzie.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

piątek, marca 09, 2012

To my! To my! To właśnie my!

Wpadła mi w rękę darmowa gazetka Metro. Przejrzałem sobie, żeby zobaczyć czym się żywią lemingi, no i widzę, że "Czesi wybierają komunizm". Tytuł taki, notki. Chodzi zaś w niej o to, że, cytuję w całości:
23 proc. Czechów ocenia jako dobry system polityczny w kraju przed upadkiem komunizmu, a tylko 15 proc. obecny - wynika z sondażu Centrum Badania Opinii Publicznej (CVVM) w Pradze.

Ponad połowa ankietowanych wyraziła też niezadowolenie z funkcjonowania demokracji w Czechach i coraz mniej osób uznaje tę formę ustroju politycznego za najlepszą.

Badanie CVVM wykazało, że oceny funkcjonującego w Czechach systemu politycznego stopniowo się pogarszają. W 2009 roku jeszcze 22 proc. osób miało o nim dobrą opinię. Wzrósł równocześnie odsetek ocen negatywnych - do 60 proc. z 41 proc. Nadzieje na poprawę obecnego systemu politycznego w najbliższym 10-leciu wyraziło 18 proc. ankietowanych.

Spadł też odsetek osób, które uważają demokrację za najlepszą formę ustroju państwa, podczas gdy w ub. r. było ich 42 proc.

24 proc. osób - głównie zwolenników Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM - "w pewnych okolicznościach" zgodziłoby się na rządy autorytarna, natomiast 27 proc. było obojętne, w jakim ustroju żyją.

pap
No i co na takie coś rzekłby rasowy tygrysista? (Zakładając, że takie źwierzę w ogóle istnieje.) Oczywiście trywialne sprawy w rodzaju tej, że jak się ludowi ten obecny syf stręczy jako "demokrację", to trudno się dziwić, że lud "demokracji" coraz bardziej nienawidzi. Nieco bardziej wyrafinowaną byłaby uwaga, że im mniej Czech w Czechach - więcej zaś szemranej brukselsko-berlińskiej, lewacko-totalitarnej "Europy" - tym, logicznie, mniej się ten "czeski system polityczny" ludziom podoba.

Można by także wspomnieć o tym, że ludzie się jakoś tam z czasem dostosują do niemal każdego politycznego systemu, on zaś w jakimś stopniu dostosuje się do ludzi. Co dotyczy nawet realnego komunizmu, w jego późnej (nie uwzględniając obecnej postkomuny) czeskiej wersji. Jednak dręczy mnie uporczywa myśl, że być może najsłabiej ta zasada stosuje się właśnie do realnego liberalizmu! Ciekawy problem.

Przyczyn można by tu szukać w tym, że jednak atomizacja społeczna realnemu liberalizmowi wychodzi jak chyba żadnemu innemu systemowi dotąd. Także być może tego, że realny liberalizm działa w dużym stopniu poprzez środki ekonomiczne, zmieniając warunki gry czasem niemal z dnia na dzień, a na to ludzka psychika zdaje się wyjątkowo mało uodporniona.

Może zresztą chodzić przede wszystkim o to, że nawet w realnym komuniźmie aż tak pozbawieni przekonań, oślizgli i wulgarnie cyniczni ludzie, jak w realnym liberaliźmie, tak wysoko nie awansowali i tak wielkiego wpływu na los swych bliźnich nie mieli. (Pomijając oczywiście kwestię jakości tych komunistycznych przekonań - zarówno w ich wczesnej "rewolucyjnej" wersji, jak i w tej późnej, z czasów Breżniewa i następców.)

Może zaś największą rolę ma tu fakt, że to już w sumie praktycznie nie jest państwo narodowe - choć wciąż pod szyldem "Czechy" - a pokraczne "europejskie" imperium pod niemiecką władzą, w którym Czesi są przeznaczeni do roli tyrających i wykonujących polecenia proli, choć może nie aż takich, jak np. Polacy.

Wznosząc się na wyższy poziom tygrysizmu, możemy się, pod wpływem cytowanej tu notatki, zastanowić nad mediami i propagandą. Otóż ludzie sądzą, że dla trzymania proli w szachu i ogłupieniu, jakie mają dzisiaj miejsce i stale się zdają pogłębiać, potrzebny jest całkowity monopol mediów, fundujący prolom swego rodzaju "total immersion", i że jakakolwiek luka w tym monopolu zrobi ogromną różnicę.

Ja mam co do tego spore wątpliwości. Otóż wydaje mi się, że w sumie my i tak niemal wszyscy "gadamy Michnikiem", i bez jakiejś radykalnej "rewolucji kopernikańskiej" niewiele się istotnie w stanie naszej proleciej świadomości zmieni. Łagodniejsze określenie na "gadanie Michnikiem" to byłoby coś w rodzaju "życie całkowicie w oparach milion razy przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego Oświecenia".

Tak czy tak, co byśmy z tych mediów nie usłyszeli, czy tam nie zobaczyli, będziemy to, bez takiej czy innej (niekoniecznie spenglerowskiej, choćby w teorii!) "kopernikańskiej rewolucji", interpretować tak jak Michnik, czy inny wspierający cały ten syf "moralny autorytet". Co najwyżej tu i ówdzie odwrócimy sobie znaczki - to co tamci lubią, dla nas będzie be, i odwrotnie. Nie ma tu żadnej istotnej INTELEKTUALNEJ różnicy, są co najwyżej różnice czysto emocjonalne!

Oczywiście - emocje SĄ ważne! Być może nawet ważniejsze od czystego mózgowego intelektualizowania. Jednak emocje mają to do siebie, że trwają, jeśli pozostawione sobie samym, krótko, a do tego łatwo nimi manipulować. Emocje to silnik, ale intelekt - a konkretnie tzw. "światopogląd" - to konstrukcja naszego pojazdu. Jeśli przyczepimy wielki potężny silnik do galaretowatej ramy i karoserii, to byle Michnik będzie mógł nas pokierować w dowolną stronę - skutecznie, pewnie i całkiem niewielkim wysiłkiem!

No i ja tu chciałem, na koniec, rzucić taką przewrotną myśl w związku z powyższymi rozważaniami. (I oczywiście w związku z cytowaną na samym początku rewelacją o upodobaniach Czechów.) Taką myśl, że być może owo "total immersion" nie jest wcale aż tak decydujące

Bo tu może bardziej chodzić o to, że jak np. te 22 procent "obywateli" którzy kochają obecny system, to musi istnieć jakaś gałąź, jakiś avatar sytemu władzy, który im - poprzez media, tańce z gwiazdami, "informację", i co tam jeszcze - będzie wrzeszczeć do ucha: "To my! To my! To właśnie my! To my jesteśmy obrońcy tej cudowności, którą tak kochasz!"

Tym zaś 60 procentom, które tego systemu nie znoszą, jakiś inny odłam establiszmętu, za pomocą tych samych (albo i nie, w sumie to nie aż tak istotne, jak oni to rozpisują na głosy) mediów, tańców i całej reszty, do ucha będą wrzeszczeć... Co? No przecież, że: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my przecież, i nikt inny, staramy się rozwalić ten syf i prawie nam już się udało!" Tak samo z władzą autorytarną i nieautorytarną: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my-y-y-y!!!"

(Nawiasem mówiąc, fakt, że na ew. autorytarną władzę zgodziliby się w Czechach akurat "głównie zwolennicy Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM", mógłby mieć spory związek z faktem, że, w wyniku konsekwentnych działań obozu władzy, jest to zapewne jedyna licząca się w jakikolwiek sposób partia, która głosi akurat tego typu "nie-całkiem-demokratyczne" hasła. Co, z punktu widzenia obozu władzy jest niegłupie, jak zresztą widać choćby z tego powiązania nielubienia "demokracji" z komuchami w owej notce.)

No i tak to, wędrując sobie umysłem po tych właśnie ścieżkach, nietrudno będzie, jak sądzę, postawić całkiem sensowne hipotezy co do tego, jak będą się teraz przedstawiać działania establiszmętu w dziedzinie "informacji", propagandy i odświeżania politycznego języka przemowy do proli. Jak również rola różnych tam Krytyk Politycznych, kolejnych (i równoległych) partii Korwina, "lepszych wersji PiS", ruchów Oburzonych i czego tam jeszcze - na Tweeterze, na Facebooku, i gdziekolwiek - staje się jaśniejsza.

Oczywiście temu @#$% establiszmętowi TRZEBA robić wbrew i trzeba się, jakoś, organizować, może nie całkiem wszystko jest neo-ubecką prowokacją (choć oczywiście o Krytyce Politycznej czy Korwinie tutaj nie mówimy!), ale też naprawdę trzeba uważać, bo tutaj wszystko jest z góry rozpisane na głosy, i zawsze podstawią nam kogoś, kto będzie słowiczym głosem wrzeszczał nam w samo ucho: "To my! To my! To właśnie my!"

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

środa, lutego 29, 2012

Nieco o Tygrysiźmie i Pospolitych Ogrodowych Odmianach Prawicowości

Gdyby ktoś - liberał, albo ktoś skwaśniały, przemądrzały, z zaciśniętym tyłkiem, czyli "prawicowiec" ze złego snu lewaka - miał się przyczepić do tego tytułu, że "bolszewicki" itd., to mówię durniowi wprost: TO JEST TYTUŁ ŻARTOBLIWY! Zresztą (na razie) sama nazwa "Tygrysizm" jest w sumie żartem. Będę dziko szczęśliwy, jeśli jedynie żartem być przestanie i przerodzi się w coś o wiele większego, ale przecież na to nawet nie liczę.

* * *

Śmy się nieco poprzekomarzali z Nickiem i Timmym (plus kto tam jeszcze chciał się łaskawie dołączyć do zabawy w szufladkowanie i pouczanie Pana Tygrysa) - o tutaj się chłopcy rozdokazywali: http://nicek.info/2012/02/27/manifest-wkurwionego-kaczysty (choć zaczęło się wcześniej).

Te przekomarzanki to by nie był nawet prawdziwy ostry sieciowy spór, ale wygląda to nieco ostrzej z dość mało istotnego powodu - takiego mianowicie, że ja, choć z Nickiem się kochamy jak brat i siostra (no, prawie), to ja u niego w zasadzie nie komętam. Dlaczego? Ktoś jeszcze tu tego nie wie?!

Dlatego, że swego czasu Nicek na moje jeżdżenie po Korwinie w komętach na jego blogu rzekł coś w duchu, że "Korwin to jednak całkiem inna klasa od ciebie". Cóż, są różne gusta i każdy może mieć swoją opinię - ja się o to nie obrażam. Nicek może sobie kochać Korwina und go podziwiać - cóż wtedy dziwnego, że ktoś taki jak ja, piszący lewą ręką nieskładne kawałki na przedziwne często tematy, jest nieco niżej?

Przecież ja, choć cholernie mi się podoba większość z tego, co Nicek pisze, np. w komętach u Timmy'ego na swoim blogu - chodzi mi głównie właśnie o te rzeczy, które dałoby się może nazwać "Ardreyizmem" (choć takiego wydźwięku u Ardreya za cholerę nie ma!), ale na pewno nie "Tygrysizmem" - to też, zapytany wprost i ew. z lampą w oczy, nie powiem, że dla mnie Nicek to absolutnie najwyższa światowa półka.

Do Ardreya nieco mu, dla mnie, brakuje, a o Spenglerze to w ogóle szkoda gadać! Tyle że obaj ci panowie (niestety) już nie żyją, a nawet gdyby żyli, to i tak na naszych polskojęzycznych blogach pewnie by nie komętowali, więc to nie jest całkiem to samo. Ja sobie z Nickiem wesoło rozmawiam, więc o żadnym tam "obrażeniu się" mowy nie ma - tylko po prostu nie raczę mu dostarczać komętów, które dla niego i tak będą marną imitacją komętów Korwina, podczas gdy dla mnie to jednak jest inaczej.

Ktoś tego nie potrafi pojąć? Sorry w takim razie, ale ja faktycznie mam niektóre nastawienia całkiem nie z tej epoki. Także na przykład w kwestii wielkich bryk, ale o tym może kiedyś. (Choć może i nie, bo w końcu my sobie tu uprawiamy gawędę i nikt nie wie, gdzie nas inwencja, czy inny dyabeł, zaprowadzi.)

W każdym razie ta zdalna dyskusja, ten, skądinąd zabawny, sparring na odległość, sprawiła, że padło tam nieco dodatkowych argumencików... O które, mam niepłonną, nikt się na dłużej nie obrazi, ale które mogą właśnie pomóc nam wyjaśnić sobie parę z tytułowych kwestii. A więc, jak niemal zawsze - nie ma tego złego itd.!

Na razie ustaliliśmy sobie, tuszę, że Nicek b. sensownie gada o tych naszych krwiożerczych, źwierzęcych instynktach, choć niepotrzebnie nazywa to "Tygrysizmem"... To nawet nie jest takie złe, że ja miałbym swoim imieniem te sprawy firmować, bo na to się chętnie zgodzę, tylko że ludzie biorą to za jakąś kompletną ideologię, jakąś utopię, którą można postawić w jednym szeregu z np. liberalizmem. A potem sobie w to kopią, jak w słomianego chochoła, wrzeszcząc obelgi.

Ja się tej naszej drapieżnej natury nie wypieram, bo to jest absolutna prawda! Pewnym przegięciem jest po prostu robienie z mojego światopoglądu WYŁĄCZNIE tego. W końcu Monteverdiego, łacinę i inne takie sprawy może sobie Nicek ignorować - nie jest doktorantem piszącym intelektualną biografię Pana Tygrysa, i takich blogów jak mój ma do ew. czytania sporo - ale to są jednak fakty, że ja także i te rzeczy głoszę.

Dla mnie w tej kwestii cholernie jest ważne, żeby - nawet uwzględniając coś "wyższego" w naszej naturze, jakąś, czemu nie, "Bożą iskrę" - jednak NIE MIESZAĆ tego wszystkiego, znaczy źwierzcej natury z Bożą iskrą, w jakiś paskudny KLUMP (sorry, szwedzkie słowo, ale też cudna onomatopeja), bo za każdym razem wylęgną się potworki w rodzaju "Świętej Świeckości Jacka Kuronia" i "człowiek jest z natury dobry".

A więc - tę źwierzęcą naturę trza analizować samą w sobie, do końca i bez ckliwych przekłamań, to "wyższe coś" też, no i ich wyrafinowane połączenie także. Trzy osobne sprawy, które się, oczywiście, jakoś łączą, ale na pewno NIE POWINNY tworzyć żadnego post-oświeceniowego, godnego gazowniczej propagandy, KLUMPA!

A niestety masa prawicowych katolików dokładnie tego KLUMPA tworzy i produkuje takie coś, gdzie nic się już nie da sensownie i trzeźwo analizować, bo wszystko daje się wedle chwilowej potrzeby podsztukować, przyfastrygować, lub zlepić, jak śliną, mętnym leberalnym chciejstwem. Rozumiecie mnie, Ludu Prawicowy?

Powie ktoś, że "tak, ale bez religijności!" Z czym się nie zgodzę, bo o tej waszej religijności, dobrzy ludzie, to można by sporo, ale mnie ona raczej słabo imponuje. I chyba nikomu postronnemu też zbytnio nie. Niestety! Nie macie pojęcia, jak mnie to martwi. Co może daje mi jakąś drobną przepustkę do elitarnego klubu "Polaków katolików", czy innych tam dzieci "cywilizacji łacińskiej". W każdym razie wrogiem autentycznego katolicyzmu naprawdę trudno mnie nazwać!

Co to w ogóle jest ten "Tygrysizm" - żeby tak chwycić byka za rogi? Zakładając oczywiście, że takie coś w ogóle istnieje, że to nie w stu procentach żart. Albo że istnieć powinno, w opinii niektórych przynajmniej spośród nas. No więc, pierwsza, odruchowa niejako, odpowiedź, będzie, że to jest światopogląd wyrażany na tym właśnie blogu.

Czyli na blogu triariusa, znanego jako (Pan) Tygrys, o adresie http//bez-owijania.blogspot.com i przekierowaniu (dopóki mi np. forsy na tę domenę nie zbraknie) z http://triarius.pl. (Domenę triarius.com też mógłbym przekierować, ale jakoś mi się nie chce dłubać.)

Jest to niezła odpowiedź, ale nie wyczerpująca. Nie zawiera bowiem np. aspektu historycznego. (Coś jak, nie przymierzając, Koneczny.) No więc historycznie, to na początku był "Spengleryzm Stosowany". To określenie wydawało się mnie, jego ojcu i jedynemu we Wszechświecie przedstawicielowi w tej naszej epoce, celne i wystarczające.

Ta nazwa miała różne swoje warianty - już to spolszczaliśmy "Spengleryzm" na "Szpęgleryzm" (aspekt ludyczny też nie jest tu bez znaczenia); już to, w nadziei przyciągnięcia młodych, nazywaliśmy to "Młody Spengleryzm";  już to przypominaliśmy sobie o wielkiej roli, jaką w poglądach Pana Tygrysa ma Robert Ardrey, w wyniku czego mieliśmy Spengleryzm-Ardreyizm... I tak dalej. W końcu nikt tego metodycznie i naukowo nie robił, a większość tych nazw była, w jakimś tam przynajmniej stopniu, żartobliwa.

W końcu przyszli Barbarzyńcy A i B (nie żeby te nazwy były szczególnie udane i czytelne, ale chyba już zostaną i dodadzą nam nieco ezoteryki, co także ma swój czar). Kto nie wie, o jakich Barbarzyńców chodzi, wiele stracił. Może sobie zresztą poszukać. Tutaj, albo nawet w całej sieci. Owi Barbarzyńcy to była pewna kontynuacja historiozoficznej i "futurystycznej" myśli Spenglera, pewne wyjście z jego konstatacji i zastosowanie jego metody do epoki, kiedy on sam już nie żył, nie mógł więc sam tego analizować i rozwijać swojego opisu.

I takich spraw, jak owi Barbarzyńcy, pojawiało się wciąż więcej i więcej. Wbrew temu bowiem, co się niektórym wydaje, Pan Tygrys nie zajmuje się jakimś kultem jednostki i interpretacją Świętych Ksiąg - choćby to nawet było Magnum Opus tego ober-genialnego Prusaka (po prostu genialnym był np. Clausewitz) - tylko znalazł sobie gość bardzo genialnego myśliciela, z bardzo oryginalną i płodną metodą, z bardzo oryginalnymi i sensownymi wnioskami... I sobie, częściowo właśnie korzystając z tego dorobku, własnoręcznie kompinuje.

Żadnego obowiązku, żeby to się ze Spenglerem koniecznie zgadzało tu nie ma. Po prostu się zgadza, a tam, gdzie Spengler nad czymś nie popracował, czy popracował tylko trochę - bo na przykład po drodze umarł - to sobie Pan Tygrys kompinuje sam, biorąc różne użyteczne "memy" skąd się da,  ale jednak głównie z własnej mózgowej kory i własnych obserwacji. (Co nie zmienia faktu, że Spengler JEST NAJWIĘKSZY!)

No więc, skoro w światopoglądzie wypracowywanym i lansowanym na tym blogu, przez Tygrysa (Pana), było, jednak, procentowo coraz mniej "czystego Spenglera", to i nazwa tego intelektualnego prądu (hłe hłe!) też się, w naturalny sposób, zmieniała i zmienić powinna. Zafascynowana publiczność otrzymała więc Spengleryzm-Ardreyizm-Tygrysizm (w skrócie SAT)... Z czego już tylko mały skok do po prostu "Tygrysizmu".

W którym, oczywiście, Spengler(yzm) i Ardrey(izm) się jak najbardziej zawierają! Lub, ściślej, my ich tam staramy się zawrzeć, ich myśl znaczy - nie dlatego, że to święte księgi, tylko po prostu znajdujemy tam wielkie pokłady użytecznej (i bezinteresownej też) mądrości. Nie mamy jednak, oczywiście, żadnego monopolu na tych facetów, każdy inny może sobie ich czytać i interpretować... (Co by nawet było bardzo dobrą rzeczą.) Więc nawet ta nazwa nie jest całkiem i na wieki nam jakoś przypisana.

Tak więc, naturalne stało się niejako, że w końcu doszliśmy do czystego "Tygrysizmu". Czyli kompleksu poglądów - w znacznej mierze w jakimś tam szerokim sensie związanych z polityką... Bo, choć pewne tygrysie argumenta za Monteverdem i "przeciw" Fryckom tego świata mają, jak sądzę, swoją intelektualną wagę - to jednak w sumie to jest kwestia gustu i trudno komuś tego typu preferencje wprost, ex cathedra, narzucać, prawda? Tak więc, mówiąc o "Tygrysiźmie", mówimy o sprawach w jaki tam sposób związanych z polityką, a co najmniej z historiozofią.

Wracając zaś do owej uroczej przekomarzanki z chłopakami na prawicy, dodam, że robienie z Tygrysa jakiegoś kanapowego wilkołaka jest nieco bez sensu. No bo? No bo, moi ludkowie rostomili, ani on taki kanapowy, skoro musi być jednym z najstarszych, jakby nie było (niezależnie od poziomu) grapplerów w tym (nieszczęsnym) kraju.

I w dodatku ma skórę delikatniejszą od tej na pupie niejednej bizantyjskiej księżniczki, więc niemal zawsze krew się leje, progi bólu są cały czas przekraczane... Chcielibyście tak, tylko musicie tyrać na kafelki, bo żona was spławi. Naprawdę chłopaki - wasze jeżdżenie wielką bryką i zadawanie szyku wśród post-prlowskich kmiotków jest jednak sporo łatwiejsze i bardziej kanapowe!

Swoją drogą o wielkich brykach jako formy walki z liberalizmem, jako wyrazu patriotyzmu i prawicowości, można by sporo powiedzieć. I pewnie byłoby warto, bo wydaje mi się, że jest to sfera pełna, jak mało która, zabawnych qui pro quo, i w ogóle paranoja! W dodatku wiąże się to ściśle z kwestią PIENIĄDZA, a niewiele jest, przynajmniej w tej epoce, ważniejszych kwestii! No, ale to, Deo volente, weźmiemy sobie może na warsztat jakimś następnym razem.

Na razie wykrzyknijmy jeszcze tylko "Niech Żyje Tygrysizm - Niezłomny Oręż Walki o Lepszą Przyszłość!" i rozejdźmy się w spokoju, do swoich zajęć, nie budząc nadmiernego zainteresowania. Otrząsając się przy okazji ze sprośnych (i po prostu dziecinnie naiwnych) błędów Prawicowości Pospolita Odmiana Ogrodowa. (Dlaczego mielibyśmy, spyta ktoś? Bo "od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel", a dla prawicy nawet kropla głupoty jest śmiertelna - oto dlaczego!)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

piątek, października 14, 2011

Zło dobrem

Motto, a nawet dwa (oba N.G. Dávila):

Zło triumfuje jedynie tam, gdzie dobro stało się mdłe.

Ustępstwa wobec przeciwnika napełniają idiotę podziwem.

Jeśli ktoś się ze mną nie zgodzi, że "Zło dobrem zwyciężaj", to jest jedna z najidiotyczniejszych, najbardziej samobójczych zasad, jakie możemy sobie na tym łez padole do tej ziemskiej rzeczywistości aplikować - to, sorry, ale niech dalej nie czyta! I w ogóle rozstańmy się z szacunkiem, ale rozstańmy, bo się po prostu nie dogadamy.

Jak to przeważnie robię, podkreślam, że nie chodzi mi o zbawienie duszy, nie chodzi mi też o osobiste zmagania ze Złym (Szatanem, Belzebubem, Behemotem, czy jak go tam nazwiemy. Swoją drogą ta ilość jego imion jest zabawna, bo Szwedzi mają takie fajne przysłowie, że kära barn har många namn, co się na nasze tłumaczy: "kochane dzieci mają wiele imion". Co się przecież tak ładnie sprawdza np. w przypadku Pana Tygrysa czy Młodego Spengleryzmu.)

Być może Zły rzeczywiście reaguje na dobro tak, jak Mały Głód z reklamy na batonika - co by nawet było bardzo logiczne - ale ziemskie (z przeproszeniem kurw) kurestwo, totalitarna lewizna i psychopatyczna degeneracja na pewno nie. Czyli, jeśli się komuś te rzeczy nie podobają, to albo trzeba sobie znaleźć fajne hobby i o nich zapomnieć, albo też należy się zabrać za ich zwalczanie nieco innymi metodami.

(Oczywiście na jakiś czas rozwiązuje także część tych problemów emigracja, tyle że raczej nie ta, którą nasi rodacy obecnie masowo uprawiają. Zresztą, nie oszukujmy się, oni, te komusze mendy znaczy, wtedy łapki z radości zacierają. Dopóki, w każdym razie, to jest robione tak, jak obecnie.)

Weźmy te ostatnie wybory. Same w sobie to nie jest w sumie temat, który mógłby sensownie zaprzątać takie umysły, jak my tutaj, ale - skoro życie wszy może, odpowiednio opisane, być ciekawsze od życia Aleksandra Wielkiego (co rzekł był chyba Flaubert) - to i tu, jak w kropli wody, przecinają się najprzeróżniejsze linie sił i, jak się na to inteligentnie spojrzy, to wiąże się to ze wszystkim, także ze sprawami, które z pewnością nas tutaj zajmować powinny.

Jedni, i tych jest znaczna większość, widzą w wyniku tych wyborów powód do płaczu. W wyniku samym w sobie. Inni, bardzo jak podejrzewam nieliczni, widzą w tym symptom. Symbol nieuchronnych przemian, symbol nieuchronnego niestety upadku świata jaki znamy i w sumie kochamy. Symbol miażdżącego, przynajmniej na jakiś czas, zwycięstwa czegoś tak paskudnego, że aż się myśleć o tym nie chce...

Choć jednak, jeśli się chce uprawiać prawicowego bloga, trzeba. (Swoją drogą przyszedł mi przed chwilą, w rozmowie z Mustrumem, taki oto bonmot: "Prawicowy bloger - czy może być większy oksymoron?")

Ludzie się dziwią, że platfusy i cała ta @#$%^ targowica (z przeproszeniem Targowicy) są wciąż tacy popularni. ("Wśród Polaków", jak to się w przezabawny sposób określa.) Czemu się dziwią? A dlatego, że nie czytają Ardreya. Ani choćby blogaska Pana Tygrysa. Konkretnie myślę teraz o tym, com pisał zaraz po nieszczęsnych wyborach 2007. Chodzi mi o "instynkt linczu".

Który, jak zresztą prześlicznie przewidziałem, daje rodzimym lemingom (o zagranicznych i zupełnym skurwielstwie już nie wspominając), tak cenną w tych nudnych i beznadziejnych czasach, zdrową rozrywkę, poczucie przynależności do grupy, możliwość dania folgi odwiecznym instynktom drapieżcy. Bo nawet i leming gdzieś w głębi jest właśnie drapieżcą! Rzadko ma okazję sobie nim pobyć, ale właśnie niektórzy dbają o to, by czasem mógł, byle w słusznym kierunku.

(Swoją drogą, to, że człek to drapieżca, łączy, tak zdawałoby się, odległych i potencjalnie, z pozoru w każdym razie, wrogich sobie, myślicieli, jak Spengler i Ardrey. I to jest jeden z istotnych powodów, dla których, łącząc dorobek tych panów, inspirując się nim i żywiąc, Tygrysizm wcale nie staje się automatycznie taką pokraczną hybrydą, jak np. znany nam wszystkim Korwinizm.)

Co myślę o skutkach tych ostatnich (bo teraz znowu o ostatnich) wyborów, o wnioskach z nich i właściwych, oraz niewłaściwych reakcjach, napisałem w poprzednim wpisie. Teraz chciałbym do tego podejść od strony nieco bardziej "ardreyicznej", czyli socjobiologicznej.

Choć oczywiście my te sprawy traktujemy sobie nieco luźno i użytkowo, nie roszczę sobie pretensji do tytułu uczonego, a mądre argumenta różnych światłych Dawkinsów czy Kirkerów całkiem nas nie ruszają. Ja np. widzę, jak ten świat wygląda, widzę jak się zmienia, żyłem nieco wśród ludzi, i to też takich, wśród których Dawkinsy tego świata długo by pewnie nie pożyły... I np. to, co mówi na te tematy Ardrey wydaje mi się o wiele mądrzejsze, niż czyjeś rozszczepianie włosów. A że, mimo wszystko, mam i ścisłe wykształcenie i wiem, co to np. statystyka, więc samą swadą, tytułem naukowym i elokwencją nikt mnie z nóg nie zwali.

Świat jest tak urządzony, że b. często, aby się rozwijać ("o mój rozmarynie rozwijaj się!") musimy dostać w dupę. Od życia, od ludzi, albo nawet od lemingów i gorzej. Przykre, choć może nie dla wszystkich, bo np. dla teologów to by mogło być fajne rozwiązanie odwiecznego i trudnego jak diabli problemu teodycei (Wyrus, jesteś tam? Wiem że mnie nie czytasz, ale to jednak chyba coś dla Ciebie.) Zakładając oczywiście, że jeszcze w ogóle istnieją jacyś teolodzy (poza Wyrusem) o których warto wspomnieć. I że coś sobie z sensem kombinują.

Problem w tym, że łzy, jak mówią mędrcy, mają coś tam wspólnego z endomorfinami i poprawiają humorek. Co by nam częściowo tłumaczyło dlaczego są w ogóle jakieś omegi, gammy i delty, a nie tylko same alfy. W sumie, nie oszukujmy się, ale sobie całkiem walkę o pozycję w stadzie odpuścić, to też spora przyjemność. Tylko że dla jednych na b. krótko, podczas gdy dla drugich niemal na stałe.

A kiedy ci drudzy nie nurzają się w rozkoszach bycia omegą, to albo zapijają mordę, albo oglądają "Taniec z Gwiazdami", albo coś... Czyli np. głosują na Platformę. I wyśmiewają PiSiorów, brzydkie panny, które chciałyby być ważne. Oraz smoleńskich oszołomów podskakujących Putinowi.

Jest i inny sposób na bycie fajną szczęśliwą omegą - który mnie jakoś zawsze się kojarzy ze styropianem i Sentymentalną Panną "S" - a jest nim bycie cnotliwym jak cholera, takim co to muszki nie skrzywdzi, choćby jego mamusi mieli wydłubać oczki, tatusiowi obciąć to i owo tępym nożem, jemu samemu zaś wsadzić wielkiego... w ... Chyba wiemy, o co w sumie chodzi.

Pisał o tej sprawie, lewicowy skądinąd, ale niegłupi Rollo May. Coś tam jego jest po polsku, wydane jeszcze w mrocznych czasach PRL'u, ale pewnie tej książki o "Niewinności" (Innocence w lengłydżu) nie ma. W każdym razie gość tam potwornie krytykuje tego typu postawę, że niech się dzieje co chce, niech wrogowie wyprawiają co im się podoba - ja sobie rączek nie ubrudzę, bo dopóki jestem słodkim chłopczykiem, to, choćby mnie paliła pupa i bolała od przymusowego obciągania drutów szczęka, to jednak jestem niewinny, i to się liczy!

Gdybym nie był niewinny, to w takich sytuacjach byłbym WINNY, w jakiś tam pokrętny sposób, temu, co mnie spotyka (i wydłubanym oczkom mamusi). Jest w tym, nie da się ukryć, niezaprzeczalna logika - jeśli nie-niewinny, to winny, jakby inaczej? Ci wszyscy, co walczą, rzucają się, nienawidzą (choć o nienawiści to ja, triarius znaczy, miałbym sporo do powiedzenia innym razem), stosują agresję - kiedy im się nie uda i cierpią - SAMI SĄ PRZECIEŻ SOBIE WINNI, czyż nie?

Kiedy indziej też zresztą są winni, choć - część przynajmniej tych naszych niewinnych słodyszków skrycie w swych duszyczkach przyznaje, że owoc zwycięstwa może być słodki. Co trochę jednak komplikuje całą ową przecudną arytmetykę. A nawet - choć to tylko najśmielsze słodyszki w całkiem wyjątkowych chwilach potrafią przyznać - sam brak palenia w odbycie, w wyniku NIE BYCIA RŻNIĘTYM weń, także ma niejaki wdzięk.

Co zgrabnie wiedzie nas do hasełka, którym śmy sobie ten wpis otwarli - tego o zwyciężaniu zła dobrem. Do którego zdaje się przyznawać niemal cała nasza tzw. "prawica", jawnie gwałcąc dewizę Pana Tygrysa, że: "Prawicowość to po prostu 'raczej dać w dupę, niż wziąć. Wszystko ponadto to w sumie  fioritury.'" Z czego by wynikało, że istnieją (przynajmniej "u nas", czyli teraz już właściwie u Palikota z Putinem i Merkelą) co najmniej dwie prawice. (Nie licząc kreującej się na prawicę rynkowej lewizny. Totalitarnej pod hiper-wolnościowymi sztandarami. Leming wszystko łyknie!)

Szczerze mówiąc, nie doszedłem nawet do tych wszystkich ważnych, np. ardreyicznych, aspektów tych ostatnich wyborów, o których miałem zamiar, ale wyszło nam to i tak długie, a w dodatku przed chwilą sobie ładnie zawróciliśmy do początku, co jest fajnym formalnym chwytem i musi nas cieszyć. A więc, Deo volente, ważne i ardreyiczne aspekty weźmiemy sobie na warsztat w przyszłości, a na razie do przemyślenia mamy to co jest.

triarius

P.S. Znalazłem "Social Contract" Ardreya w postaci .pdf. Do bezpośredniego ściągnięcia, albo czytania online. To moja ulubiona jego książka (co nie oznacza, żebyście innych mieli nie czytać!).

http://www.resist.com/The_Social_Contract.pdf

Ściągać, czytać i propagować! To nie jest tak trudna lektura, i tak "pod włos" utartych mądrości, jak np. Spengler. To można dawać nawet inteligentnej młodzieży, nie mówiąc już o dorosłych. Swoją drogą, Ardrey był także np. scenarzystą "Ben Hura" i "Trzech Muszkieterów", więc to się naprawdę nieźle czyta.

Przy okazji rzućcie sobie okiem na samą tę stronkę, a szczególnie na jej szczyt. (Choć z naciskiem stwierdzam, że sam jestem tak daleki, jak tylko to możliwe, od wszelkich rasowych ideologii. Moim zdaniem to całkiem nie o kolory skóry chodzi. W dodatku, w niektórych przypadkach powinniśmy raczej zacząć podziwiać tych "kolorowych", którzy jeszcze wsadzają kije w szprychy.)

sobota, sierpnia 06, 2011

Nieobliczalny mem tygrysi

We wrześniu 1987 Dow Jones spadł w ciągu niecałego tygodnia o niemal jedną trzecią, z czego o ponad 20 procent jednego dnia. Stało się to między innymi wstępem do największej w dotychczasowej historii finansów akcji ratunkowej. Ratowano mało komu znany, choćby z nazwy, fundusz hedgingowy Long Term Capital Management (LTCM). Bez tego rynki finansowe byłyby na krawędzi załamania.

Krachów finansowych było już nieco w historii i nie to jest tutaj na tyle interesujące, bym o tym teraz pisał. Interesujących aspektów ma jednak ta sprawa co niemiara. Nie mówiąc już o ogólniejszych wnioskach i luźnych (co nie musi znaczyć jałowych czy bezsensownych) spekulacjach.

Najciekawsze w opisywanych tu wydarzeniach było, moim zdaniem, to, że do dziś nie udało się znaleźć jakiejś jednoznacznej i niewątpliwej ich przyczyny. Cytując z książki, gdzie znalazłem te informacje (Paul Ormerod "Why Most Things Fail: Evolution, Extinction and Economics", przekład mój własny). Odnosi się to do samego krachu na giełdzie.
Nawet teraz, niemal dwadzieścia lat po tym wydarzeniu, istnieje wiele rywalizujących wyjaśnień ex post, i nikt nie jest pewien przyczyny. Jedyną pewną rzeczą jest, iż żadne zewnętrzne wydarzenie  nie miało miejsca, które by choćby w największym przybliżeniu miało podobną skalę. Żadne odciski palców, żaden dymiący rewolwer nie wskazuje sprawcy tej katastrofy. Nie wypowiedziano wojny światowej, szyby naftowe na Bliskim Wschodzie nie zostały wysadzone w powietrze. A jednak, w ciągu pojedynczego dnia, zostało ogłoszone, że największe firmy na świecie są warte 20 procent mniej, niż były warte dnia poprzedniego.
No to mamy zagwozdkę, prawda? Na szczęście (przynajmniej niektórych) autor robi w tej książce całkiem wiele, aby rzucić jakieś światło na tego rodzaju wydarzenia. Wydarzenia zasadniczo nie do pojęcia w ramach paradygmatu tzw. klasycznej ekonomii. Pomaga tu dopiero podejście zalecane przez Ormeroda, czyli nacisk na obserwacje i statystyki dotyczące RZECZYWISTEGO zachowania różnych ekonomicznych spraw w realnym świecie; plus zdrowy zastrzyk ewolucyjnej biologii (której osiągnięcia, jak to pokazuje Ormerod, dają się z ogromnym powodzeniem do ekonomii zastosować). Dodać szczyptę nowego sposobu wykorzystania teorii gier.

Powiedzmy sobie jeszcze jednak najpierw co to był ten fundusz LTCM. Było to dziecię trzech noblistów w dziedzinie ekonomii z roku 1997, którzy tworząc go, wykorzystali właśnie te swoje naukowe osiągnięcia, które im tego Nobla przyniosły. Fundusz obracał nieprawdopodobną forsą... Jak się łatwo domyślić z faktu, że, by go ratować, wielkiej forsy użyto, poza tym, że w ogóle widziano taką konieczność... Zarabiał też masę forsy. Do czasu!

Szczegóły oczywiście każdy może sobie dzisiaj znaleźć - to nie jest żadna wielka tajemnica - ale też nie o te gołe fakty nam tu chodzi. Rzecz w tym, że owi nobliści i ojcowie tego nieszczęsnego finansowego przedsięwzięcia, dostali tego Nobla przy gromkich brawach całej praktycznie branży, ponieważ udało im się, jak sądzono, domknąć wreszcie teorię wolnego rynku i znaleźć uniwersalny, stały punkt równowagi w KAŻDEJ absolutnie rynkowej sytuacji.

Nie wdając się w żadne matematyczne rozważania, bo nie jest tam to tutaj potrzebne (a ja w sumie matematyki nie lubię, choć uchodziłem za naprawdę do niej zdolnego), powiemy sobie, że ten punkt równowagi, który wykorzystano praktyczni w funduszu LTCM, zgodnie z najściślejszymi obliczeniami owych laureatów nagrody Nobla, miał się trzymać praktycznie po wieczne czasy. Sytuacja, kiedy jakieś zaburzenie z zewnątrz będzie zbyt duże i cały kunsztowny system się zawali, miała prawo wystąpić raz na kilka milionów lat. (A więc jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, niż to, że Lech Kaczyński zginie w wypadku samolotowym AKURAT lecąc do Rosji Putina na obchody rocznicy mordu w Katyniu!).

Wynikało to z czegoś tak niepodważalnego, jak rozkład Gaussa. (Czyli krzywa rozkładu normalnego, o której sobie jakiś czas temu mówiliśmy. Gaussa wprawdzie nie wspominając, ale akurat w związku ze smoleńską "katastrofą".) Dowcip w tym, że tutaj nie krzywa Gaussa miała zastosowanie, a całkiem inna krzywa, która - niestety dla wszystkich zaangażowanych w fundusz LTCM i podatników, którzy ufundowali interwencję (choć raczej nie dla jej inicjatorów i wykonawców, którzy przecież nie za swoje) o wiele wolniej dąży do zera dla wartości odległych od swego "centrum" (żeby to tak potocznie tutaj określić), gdzie ma maximum.

Jaka to krzywa? - spyta ten i ów. "To bardzo dobre pytanie!", odpowiem klasykiem. Po czym podrzucę parę mądrości wyczytanych w książce Ormeroda. Krzywa matematycznie bardzo prosta, za to, jak się okazuje, bardzo istotna w zastosowaniach (czego chyba do niedawna nikt nie wiedział). Krzywa potęgowa mianowicie.

Kiedy sobie na przykład liczymy ilość gatunków, które wymarły w ciągu kolejnych milionów lat - albo ilość firm z setki największych światowych, zdychających w ciągu kolejnych lat - okazuje się, że układają się one zgodnie z tą krzywą. W tym sensie, że takie okresy z dużą ilością zdechłych firm czy zdechłych gatunków są rzadsze, a te z mniejszą, częstsze - i okazuje się, że średnie odstępy między takimi okresami są równe (w przybliżeniu oczywiście) kwadratowi stosunku pomiędzy ilością umarlaków. Brzmi to mętnie, ale w sumie daje się chyba na tyle zrozumieć, na ile nam to tutaj potrzebne.

Tak więc, chodzi nie tylko o "krzywą potęgową", ale nawet o krzywą po prostu "kwadratową", bo tutaj wszędzie występuje druga potęga, czyli kwadrat. (Taka prosta zależność, patrzcie państwo!)

Ale to jeszcze wcale nie wszystko, choć to podobieństwo wzoru, wedle którego zachowują się wymierające firmy (ekonomia) i wymierające gatunki (biologia) z całą pewnością jest interesujące. I w dodatku mogłoby, a nawet powinno, zabić niezłego ćwieka klasycznym ekonomistom i apologetom "zawsze słusznej i jedynej rynkowej ekonomii". (Niektórym nawet zabija, ale to chyba wyraźna mniejszość. Reszta nie wie, albo też ma w nosie.)

Te wymierania, jako się rzekło, to jednak wcale nie koniec niespodzianek. Okazuje się, że zgodnie z tym kwadratowym rozkładem zachowują się także np. zjawiska rozprzestrzeniania się infekcji (wirusowych, bakteryjnych itp.), czy informacji. Albo i mody. W niektórych przynajmniej typach środowisk, tyle, że tego akurat typu środowiska zdają się występować w realu bardzo powszechnie - w odróżnieniu od środowisk analizowanych w uczonych modelach różnych nauk społecznych, ekonomii nie wyłączając.

Jakie to środowiska, spyta ktoś? Odpowiem (klasykiem też oczywiście, ale potem pojadę dalej) tak... Te "klasyczne" - które się zawsze z takim zapałem analizuje, to takie, gdzie poszczególni "agenci" (tu nie chodzi o WSI, tylko o te tam działające elementy systemu) są w sumie tacy sami, a pomiędzy nimi istnieją sobie różne przypadkowe związki. Mniej czy bardziej trwałe. A wiec mamy swego rodzaju sieć z tych agentów i związków pomiędzy nimi, a po tej sieci rozchodzą się na przykład nasze wirusy, czy nasze... Wymówmy to słowo w końcu! Nasze, o Jezu! Nasze... Memy.

Z tymi memami to jest tak, żę jakoś nigdy do mnie ta koncepcja nie trafiała, kiedy na przykład pisał o tym Nicek. Wydawało mi się, że to w sumie jałowe i nic nie daje. Może jednak nie miałem racji, a oczy otworzył mi właśnie pan Ormerod tą książką, o której tu sobie rozmawiamy.

No dobra - mamy więc tę sieć, i co z nią? A to z nią, że do niej na przykład stosuje się rozkład Gaussa, o którym my tu już mówiliśmy, i na którym budowali swój naukowo-finansowy sukces nasi nobliści. A także i to, że istnieje tu b. ciekawe - a jednocześnie proszące się aż niejako o inżynierię społeczną, niestety! - zjawisko...

Takie oto, że, aby cała populacja tych agentów, czyli cała ta sieć, cały system - aby to całe zostało zainfekowane, konieczne i wystarczające jest zainfekowanie pewnej "masy krytycznej", a mówiąc ściślej pewnej konkretnej ilości agentów. Oczywiście jaka jest to ilość zależy od konkretnego systemu, ale daje się to ponoć oszacowywać... Nieco wyobraźni powinno dać wyobrażenie, jaka w tym niesamowita radość dla uszczęśliwiaczy ludzkości i wszelkiego typu totalitarnych skurwieli. Zresztą na tej zasadzie działają, w sensie społecznym, także np. masowe szczepienia (nie żebym był jakimś ich akurat zdecydowanym wrogiem).

Te drugie sieci - te do których się krzywa Gaussa marnie stosuje, które stały się zgubą naszych genialnych noblistów, i które stanowią zagwozdkę dla (co intelektualnie uczciwszych) mędrców od rynkowej ekonomii - mają tak, że ilość kontaktów każde go agenta z innymi agentami rozkłada się wedle naszej ulubionej (choć noblistów nie) krzywej potęgowej. Czyli, że w sumie mała ich ilość ma ogromną liczbę kontaktów, średnia średnią, a duża malutką.

Tak jest na przykład w internecie, gdzie Google, Yahoo, albo inny Korwin ze swoim blogiem, mają ogromną ilość wejść, Pan Tygrys ma średnią, a rolnik piszący sobie bloga, powiedzmy o tym, jaki to mądry pysk ma jego krowa "Krasula II", całkiem niewielką (i nieważne, że wszystko to jest akurat bez sensu, a powinno być odwrotnie).

Tak samo, podobno (tak mówi Ormerod) jest z ilością partnerów seksualnych - paru ma masę, większość nie ma nic. No i tak samo jest (mówi Ormerod i ja mu wierzę, jeszcze mocniej, niż z tymi partnerami) z realną ekonomią, gdzie istnieje niewielka ilość ogromnych firm, oraz ogromna malutkich. I to tutaj akurat ma dla nas konkretne znaczenie, ponieważ tym samym krąg się zamyka i nawiązujemy do przyczyny upadku funduszu LTCM, o którym'śmy sobie na początku. (W tej sieci, którą jest ekonomia, owa ilość kontaktów to b. abstrakcyjna sprawa jednak - swego rodzaju totalna suma WSZELKICH wpływów, szczególnie pomiędzy firmami i klientami.)

OK, długie to już, choć mam niepłonną, że, w swej niekłamanej naukowości, interesujące, przynajmniej dla niektórych, z moimi Czytelnikami na czele. Gdzie jednak, spyta uważny Czytelnik, ów tytułowy "nieobliczalny mem tygrysi"? ("To bardzo dobre pytanie!") Czytelnik faktycznie jest uważny, ale byłby jeszcze bardziej uważny, gdyby zauważył, że jeszcześmy nic nie rzekli na temat tego, jak się w tej drugiej sieci - tej z potęgowym rozkładem ilości kontaktów - ma sprawa rozprzestrzeniania się infekcji, czy to w sensie dosłownym, czy jakichś tam memów (ufff! wciąż ciężko mi się to słowo pisze).

Ma się ona tak otóż, że nie istnieje w tym przypadku żadna "masa krytyczna", i nie sposób w ogóle przewidzieć, jak dany "wirus" (w sensie np. mema) się rozprzestrzeni! Albo czy zainfekuje całą sieć. Ta rzecz jest po prostu całkiem nie do przewidzenia! Z czego zresztą wynikają tego właśnie typu dziwne zjawiska, jak ów krach giełdowy z września 1987.

Ormerod cytuje wybitnego fizyka zajmującego się statystyką, niejakiego Gene Stanleya, który, badając fluktuacje kursów giełdowych wykazał, iż ich reakcje na ten sam czynnik zewnętrzny, czynnik o tym samym dokładnie natężeniu, może mieć natężenie całkiem różne, a różnice sięgają, ni mniej, ni więcej, tylko... Ośmiu rzędów! Czyli, prostym codziennym językiem - od jednego do stu milionów!

Nic dziwnego, że co pewien czas giełdy "bez powodu" polecą na pysk! Nic dziwnego, że co pewien czas genialne, niezatapialne ekonomiczne przedsięwzięcia - jak fundusz LTCM, na przykład - pójdą z Titanikiem na dno! Im większa katastrofa, tym - zgodnie z prawidłowością zawartą w rozkładzie potęgowym - mniejsze jej prawdopodobieństwo. Mniejsze, a nawet znacznie mniejsze, bo mamy tu do czynienia z kwadratem skali katastrofy. A jednak prawdopodobieństwo takie istnieje i jest o wiele wyższe, mimo wszystko, niż to wynikające z rozkładu normalnego.

Co więcej - jest na tyle znaczące i realne, że występuje w rzeczywistości,  i to całkiem często. Ogromna większość gatunków, które istniały na ziemi, już nie istnieje, a każdego roku pada średnio nieco ponad 10 procent amerykańskich firm (nie żeby gdzie indziej było lepiej, choć są miejsca, gdzie oficjalnie firmy oczywiście NIE padają). I wynika to, w przypadku firm, nie z tego, żeby one były jakoś wyjątkowo źle prowadzone, tylko tak to po prostu działa i - o dziwo! - rozkład jest zadziwiająco podobny zarówno dla firm (świadomie kierowanych przez przedstawicieli Homo sapiens sapiens), jak i dla żywych, ale bezrozumnych, istot (bezsilnych ofiar ślepej ewolucji).

A to, dlaczego "nieobliczalny mem tygrysi"... (Nikt się jeszcze nie domyślił? Widać zbyt fascynująco piszę.) To chodzi o to, że, widzicie ludzie - skoro w tym realnym systemie nie ma jakiejś "masy krytycznej", która by kochanej władzy dała pewność, że wywrotowe idee Tygrysizmu nie zainfekują całej sieci... Nie mówimy o podbiciu serc całego świata, bo większość lemingów jest nie do uratowania, ale też lemingi to tylko mierzwa, a nie podmiot... Mówimy o ewentualnej elicie, która by ewentualnie zastąpiła tych obecnych degeneratów i powiedziała lemingom - grzecznie, ale ze stalowym błyskiem w oku - co mają, a czego nie mają, robić. Zgoda?

No wiec, choć prawdopodobieństwo nie jest specjalnie po naszej stronie, to jednak nie ma żadnej obiektywnej i niepokonanej zapory dla Tygrysizmu! To już coś, prawda? Ktoś może rzec, że zgoda, ale przecież taki powiedzmy Korwin ma o wiele większą szansę, bo tych tam kontaktów ma jednak o wiele więcej, i o wiele więcej po prostu wyznawców.

Ja się z tym całkowicie zgadzam - przynajmniej, jeśli sprowadzamy sprawę wyłącznie do owego modelu z agentami i rozkładu potęgowego. Jednak, odchodząc nieco dalej od owego modelu, daje się zaobserwować ciekawy fakt, taki mianowicie, że z Tygrysizmu nikt się chyba jeszcze nigdy nie "wyleczył", a z Korwinizmu paru ludzi już tak, choć może nie wszyscy do końca.

Tak więc, jakby na tę sprawę nie patrzyć, to, jeśli nie poddamy się czarnemu pesymizmowi, to nawet Nauka i tutaj jest po naszej stronie. A gdzie Nauka, tam i Nadzieja! (Takiego sobie bonmota na poczekaniu wymyśliłem, fajny?) Tak więc, powiadam wam - idźcie i nieście Dobrą Nowinę Tygrysizmu pod każdą strzechę, pod każda dachówkę! O azbeście nie zapominając, ani o zielonej od śniedzi blasze renesansowych pałaców! Zwycięstwo może jeszcze być nasze! Nie mówię, że mem Tygrysizmu MUSI zwyciężyć, że mamy to jak w saku - ale warto walczyć, bo zwycięstwo MOŻE być jednak przy nas!

(Oczywiście w tej końcówce nieco się wygłupiam, ale cały ten tekst jest jak najbardziej NAUKOWY, a nawet HIPERNAUKOWY. A więc - IDŹCIE I GŁOŚCIE!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?