Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wolny rynek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wolny rynek. Pokaż wszystkie posty

środa, września 25, 2013

Namacalny dowód na upadek szalomu. (Czystej wody BIĘŻĄCZKA - łał!)

Zobaczcie co dziś na szczycie szalomu. Środa 25 września, godzina nieco po 20:00. Przysięgam, że nic nie wybierałem, niczego nie redagowłem, nie cenzurowałem, a na szalom poszedłem jak każda pierwsza naiwna, a konkretnie żeby zobaczyć co nowego u Koryły.

  • Zatrute słowa - rów psychiatryczny

    Mój przyjaciel, prof.retoryki politycznej i komunikacji społecznej na Georgia State University w Atlancie ostatnio pilnie śledzi, poprzez internet,  pejzaż  polityczny Polski. Trafił także na moją notkę " Czy władza boi się Jarosława Gowina?". ...  
  • Jerzy Jachowicz - Skąd my to znamy?

    Arogancja obecnej władzy przejawia się na różne sposoby i w wielu dziedzinach, na które ma wpływ. Wielka demonstracja „Solidarności” i pozostałych związków zawodowych, jaka odbyła się w połowie września w Warszawie, w głównej mierze była...  
  • Duma z państwa

    Czy obywatel powinien być dumny ze swojego państwa? Czy na tym polega patriotyzm? Państwo tworzy wiele instytucji. Patriota powinien być dumny z nich wszystkich? Czy ze swojej szkoły patriota powinien być dumny? A ze swojego lekarza, swojego szpitala? A ze swojej firmy ubezpieczeń...  
    GPS
    15:46Komentuj
  • Nie chce mi się z tobą gadać...

    W Polsce uwielbiamy kończyć dyskusje... " o czym tu rozmawiać, skoro tak bardzo się różnimy ?” - brzmi jedna z najczęściej powielanych fraz. I z pozoru słusznie, bo niby o czym miałby rozmawiać konserwatysta z "katolikiem otwartym", a ten z kolei z...  
  • Najważniejszy dylemat Gowina

    W notce  pt. „Warunek wolności – destrukcja POPiS” napisałem, że najważniejszym zadaniem politycznym w nadchodzących wyborach jest podejmowanie działań mających na celu destrukcję medialno-ustrojowej dyktatury POPiS–u, która całkowicie deformuje...  
  • Brak woli polit. uzależni Polskę od importu surowców energ.

    Tak w jednym zdaniu podsumować można wnioski z panelu o gazie łupkowym na konferencji Nafta i Gaz 2013. I choć podczas spotkania wciąż podkreślano znaczenie tego surowca oraz potrzebę kontynuacji działań poszukiwawczych, w powietrzu czuć było atmosferę niepewności i pesymizmu....  
  • Smoleńska mgła zasłoniła Hannę Gronkiewicz-Waltz...

    Agnieszka Romaszewska-Guzy, dyrektor Biełsat TV i wiceprezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich uważa, że frontalny atak medialny na parlamentarny zespół Antoniego Macierewicza wynika z próby storpedowania propozycji debaty, zgłoszonej przez szefa PAN, prof. Michała...  
  • NEPAL 2007 (zdjęcia + opowieść).

    W drodze do Katmandu. Brama graniczna w Raxaul przekroczona. Gnieciemy się przeładowanym busem w górę himalajską drogą. Najkrótsza i zapewne najważniejsza droga lądowa łącząca Indie ze stolicą Nepalu, Katmandu. Wąska, kręta, niebezpieczna. Gnamy, kierowca zapewne...  
  • Szpieg w kieszeni

    Sezam otwiera się teraz łatwiej niż za czasów Alibaby, a skarbem dla dzisiejszych “rozbójników” są nasze dane. Pracując w Komisji Prawnej PE nad regulacjami mającymi wprowadzić “ład i bezpieczeństwo” w chmurach obliczeniowych zdałam sobie...  
  • „Zachód 2013” – ćwiczenia z antynatowskiej integracji armii biał

    20–26 września miała miejsce tzw. aktywna (poligonowa) faza ćwiczeń szczebla strategicznego sił zbrojnych Rosji i Białorusi „Zachód 2013”. Jest to największe z dotychczasowych wspólnych przedsięwzięć szkoleniowych obu armii – łącznie na...  
    OSW
    OSW
    17:33Komentuj


Ani jednego sensownego tekstu! Lewizna, platfąsy, jakieś agentury od "dialogu", jeden świr od "wolnego rynku" i "libertarianizmu" (choć, przyznaję, wczoraj wyjątkowo napisał dobry tekst, jadąc Ardreyem), jedna obślizgła siedząca na płocie "dziennikarka" na samym topie...

No dobra, może ten Jachowicz akurat nie jest wprost platfąsem ani folksdojczem, ale też nic specjalnie interesującego tutaj nie pisze. Marny kwiatek do korzucha, jeśli mnie spytać. A ludzie interesujące rzeczy piszący, nie tylko na szczycie, ale często i na SG nie goszczą.

Pamięta ktoś, co pisałem swego czasu o metodzie poskramiania ponoszącego konia, albo nawet (w westernach) całego stada koni? No to jest właśnie to. Do tego właśnie służy szalom. I tylko przykro, że to wciąż jednak najlepsze blogowisko w tym nieszczęsnym kraju. Nawet pod Koryłą, który nigdy prawie na SG nie gości, tylko tutaj dzieją się naprawdę rewelacyjne dyskusje.

(Ostatni tekst Koryły, ten o Bolku i Molnarze, moim zdaniem dość zresztą słaby, choć parę myśli interesujących, ale pod spodem ciekawa jak zawsze dyskusja.)

Tak czy tak, jesteśmy W DUPIE, moi państwo, jeśli to jest najciekawsze w Polszcze blogowisko...

triarius

środa, listopada 07, 2012

Histeria wygrała z wolnym rynkiem? No i co z tego?

Ucieczka, nawet nie "do przodu", tylko raczej na oślep, "byle gdzie, byle gdzie indziej", wygrała właśnie z "wolnym rynkiem". O czym mówię? Oczywiście o wyborczym zwycięstwie i drugiej kadencji Obamy. Czy mnie to dziwi? Nie, w każdym razie nie bardzo. Zwycięstwo Romneya (bo tak mu chyba, zresztą jakie to ma teraz znaczenie?) oznaczałoby, że większość Amerykanów nadal wierzy w "wolny rynek" i to, iż wszystko dokoła nich "w sumie działa w miarę jak należy, tylko chwilowo coś zaszwankowało, ale niedlugo się naprawi i będzie znowu super".

Ja się im specjalnie nie dziwię, że tak nie uważają. Dla mnie to nie jest żaden po prostu "kryzys gospodarczy" - dla mnie to jest jeden z gwoździ do trumny "kapitalizmu" i "demokracji" jakie dotychczas znaliśmy. A nawet koniec Realnego Liberalizmu, ze wszystkimi jego paskudnymi cechami, zakłamaniem, ale jednak także i realnymi zaletami. Zaletami, za którymi niedługo będziemy zapewne płakać.

Oczywiście "koniec kapitalizmu" to, wedle oficjalnych przekazów, cholernie lewicowy pomysł, czysta brednia i w ogóle. Ja się jednak z tym nie zgadzam. "Kapitalizm" to albo bardzo teoretyczny model, więc o czym tutaj, poza ew. akademickimi katedrami, w ogóle rozmawiać? Albo też, jeśli realny, to całkiem nie to, co w tym modelu i nie to, co tak jego wyznawcy uwielbiają i wysławiają. Już w 1929 nie wiadomo, jak by się to z tym "kryzysem" i z "kapitalizmem" skończyło, ale przyszła wojna...

Po której zresztą, ani "kapitalizm", ani "demokracja", nie były już takie jak poprzednio. Nie każdy sobie to uświadamia, nie każdy się z tym poglądem zgodzi - a już na pewno nie standardowy czciciel "kapitalistycznego" bożka - ale, jeśli się np. uwzględni, że "kapitalizm" i "demokracja" bez mrugnięcia oka oddały miliony ludzi, całkiem nieraz takich samych jak ci, których tak namiętnie starały się uszczęśliwić, Sowietom - to raczej rozsądny człowiek musi się z tą moją opinią zgodzić.

(Fakt, że leberały i różne zideologizowane świry wynajdują setki dowodów, że ci oddani Sowietom ludzie wcale nigdy nie byli tacy sami, nie byli żadną autentyczną częścią "kapitalistycznego" i "demokratycznego" Zachodu, w sumie zasługiwali na swój los, a w ogóle to nie stała im się jakaś krzywda, niewiele tu oczywiście zmienia, bo to są mózgowe akrobacje wyjątkowo już marnej, nawet jak na liberałów, klasy, i po prostu kłamstwa.)

Tak że dla mnie mamy teraz, w związku z Obamą: HISTERIA - WOLNY RYNEK 2 : 0.

A co to jest ta histeria, spyta ktoś. W końcu sami się tu czepiamy nieprecyzyjnych definicji, więc to pytanie jest jak najbardziej OK. Odpowiadam zatem. Z głębi mojej domorosłej, ale, głęboko wierzę, nie byle jakiej psychologicznej intuicji i wiedzy. Histeria to jest dla mnie taki przez Mamę Naturę stworzony amalgamat ucieczki na oślep i wołania rodziców na pomoc. W sytuacjach kiedy, psychologicznie, nie ma już żadnych racjonalnych sposobów uratowania się przed zagrożeniem, albo kiedy sytuacja wydaje się tragiczna i bez wyjścia.

Często także, kiedy jakaś koszmarna sytuacja trwa długo, a końca nie widać. (Tutaj Urban Jerzy z jednej strony, a np. mesjanizm i niektóre nasze, polskich patriotów znaczy, obecne zachowania. Całkiem liczne, choć nie chciałbym tutaj akurat kogokolwiek urazić, więc na razie o tym nie mówimy.)

Wołanie rodziców na pomoc - w sposób dziki, niekontrolowany, "histeryczny" właśnie - jest w przypadku, kiedy dziecko zostaje nagle chwycone za nogę przez krokodyla, jak najbardziej zrozumiałe. Więcej - wydaje się to w sumie najlepszą z możliwych, w przeciętnej takiej niemiłej sytuacji, reakcją. Kiedy dorośli ludzie przejawiają tego typu zachowania, a szczególnie kiedy robią to zbiorowo, nawzajem się niejako nakręcając itd., sprawa staje się znacznie bardziej złożona i trudna do interpretacji.

Korzyść z takich zachowań też wydaje się być z reguły o wiele mniejsza, a do tego istnieje też możliwość, że, w odróżnieniu od dziecka złapanego za nogę przez krokodyla, taki dorosły ktoś, lub taka złożona z dorosłych zbiorowość, mogłyby, w teorii przynajmniej, znaleźć jakieś rozsądniejsze i skuteczniejsze rozwiązanie.

Skuteczniejsze od tego, co nazwaliśmy tu sobie "histerią", a co konkretnie w takich sytuacjach przejawia się w: 1. ucieczce na oślep, byle dalej; 2. (a) poszukiwaniu "mesjasza", (b) namiastki silnego i rzekomo wszechmocnego ojca, albo też namiastki mądrego, silnego, czasem także cwanego jak cholera, opiekuńczego starszego brata (jak w przypadku Obamy i wielu innych postpolitycznych polityków, z Tuskiem włącznie).

Czy Obama nic Amerykanom nie daje? Otóż daje, sądząc po tym, co mi mówili mieszkający w Ameryce znajomi i Amerykanie mieszkający w Polsce. Na przykład ta sprawa ze służbą zdrowia, na którą my się tak tutaj oburzamy, albo co najmniej, wedle niektórych, powinniśmy się oburzać - jako prawica - w praktyce jest dla tych ludzi błogosławieństwem.

Albo może ostrożniej to wyrażę - nie tyle JEST, co SIĘ WYDAJE. W każdym razie ta "wolnorynkowa" sytuacja w owej sferze, ta sprzed Obamy, jest dla nich, którzy z tym na co dzień żyją, koszmarem. No a kim ja jestem (Korwinem może?), żeby tym ludziom na siłę wduszać, co dla nich w sprawie chodzenia do lekarza i leżenia w szpitalu dobre?

Politykę zagraniczną, jak wiadomo nie od dziś, ogromna większość Amerykanów ma w nosie, a w każdym razie na tyle, że całkiem im wystarcza to, co im media i Hollywoody raczą w tej sprawie propagandowo zaserwować. Czym się zresztą niezbyt różnią od naszych tu rodaków, którzy, jako o wiele bardziej "przez historię" doświadczeni, wystawieni na o wiele większą ilość przykrości i zagrożeń, wydawałoby się, powinni mieć z tym łatwiej. I przejawiać nieco więcej rozumu. Ale nie przejawiają.

Czy ja się, żeby już zmierzać do zakończenia, bardzo tym zwycięstwem Obamy martwię? Trochę się martwię, ale nie aż tak. Romney (czy jak mu tam, zresztą jakie to ma teraz znaczenie?) niezbyt do mnie trafiał, a już szczególnie od kiedy zawalczył o poparcie Polonii wchodząc w tyłek Tuskowi (co niby można jeszcze zrozumieć, bo piastuje funkcję) i Bolkowi. Po tym było dla mnie jasne, że ten gość to polityczny idiota i żadna wielka nadzieja dla nieszczęsnej Polski.

Stosunki z Rosją? Być może. Trudno w tym kogoś gorszego od Obamy, fakt. Ale za to Obama dziwnie opieszale atakował Iran i akurat, być może, w sprawie służenia interesom Izraela on jest lepszy od większości realnie możliwych "prawicowych" konkurentów. Z tym zaś Izraelem, jego tam problemami, "potrzebami" i ambicjami wcale nie jest jakoś prosto i jednoznacznie.

Całkiem możliwe, że my bylibyśmy tym mięsem armatnim, do tego oskubywanym, opluwanym, a niewykluczone że i niedługo wprost okupowanym, i jeszcze byśmy na siebie ściągali ostrze nienawiści różnych nadaktywnych i nieprzebierających w środkach sił. Nie jest wprawdzie powiedziane, że bez Obamy z tym musiałoby być gorzej - teoretycznie w nagrodę za to, żeśmy mięsem armatnim, mogliby nam wreszcie odpuścić i się od nas łaskawie na wieki wieków odpier... Ale ja jakoś słabo w to wierzę.

Tak że, zamiast epoki po Obamie, mamy drugą kadencję tego laureata Nobla na zachętę... Cóż, trzeba z tym żyć. Jeśli tym, co miało go pokonać miał być "wolny rynek", to ja się jednak nie za bardzo dziwię, że Obama, mimo "kryzysu" znowu wygrał. I wystarczy mi sobie jedynie wyobrazić zmartwione buźki różnych rynkowych fanatyków - bardziej, mam nadzieję, zmartwione, niż buźki patriotów - z jednym takim panem na czele... Zapluwające się, śmieszniejsze niż nawet jego norma przewiduje, teksty tego właśnie pana... (A w ogóle to chyba się przemogę i pójdę czytać, co też ten gość ma w tej chwili do napisania.)

Tak więc, jeśli wam ludzie smutno z powodu Obamy, to mówcie sobie:  
HISTERIA - WOLNY RYNEK 2 : 0. Żadna z tych dwóch spraw nie jest w końcu ani naszym bratem, ani swatem. Tym bardziej, że histeria, na odmianę, co jest miłe, akurat nie nasza, tylko Amerykanów. I, w dodatku, jeśli oni tak wołają tych rodziców, jeśli oni tacy zagubieni, to rysuje tu się przecież jakaś szansa, żeby im to jakoś zapewnić... I tak dalej.

No bo przecież, nikt się chyba z nas tu nie oszukuje - Obama im tego wszystkiego nie zapewni. Obamą oni się, prędzej czy później rozczarują. Tak, jak się rozczarowali "kapitalizmem" z jego "wolnym rynkiem", i jak rozczarowani są niemal wszystkim, co ich otacza, choćby nawet mieli wciąż problemy z tego sformułowaniem. Tak że nie jest aż tak źle. Wielu możliwości wprawdzie tutaj nie było, bo tylko dwie, ale to nie od samego Obamy zależy przyszłość świata, Polski i nasza osobiście. Tamten drugi też pewnie nie dałby nam wcale aż tak wiele. W końcu czego rozsądny człowiek może dzisiaj oczekiwać od "liberalnej demokracji" i całego tego cyrku dla lemingów?

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

wtorek, maja 01, 2012

O własności

Własność jest jednym z przejawów siły. (Poza tym, że jest oparta na przedludzkim, zwierzęcym instynkcie, także u ludzi.) Własność bez siły to tylko kolejne z liberalnych kłamstw. Własność jako źródło siły - bez siły jako źródła własności, i to w znacznie większym stopniu - to jedna z tysięcy załganych półprawd, z których ulepiono  pokraczną hybrydę "liberalnego konserwatyzmu".

Oczywiście, że realna własność zwiększa siłę, ale, o ile siła bez własności jest możliwa, to własność bez siły jest absurdem. Najpierw więc musi być siła, a potem ewentualnie własność!

* * *

No to teraz jeszcze swego rodzaju bonus.

Pracowicie formułując powyższe, zacząłem się zastanawiać jaką właściwie rolę pełnią SIŁA i WŁASNOŚĆ w liberalno-oświeceniowej RELIGII - tej w której taplamy się od niepamiętnych czasów, i którą niestety większość z nas uznaje już za "po prostu obiektywną rzeczywistość". Chodzi, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, o to, iż liberalno-oświeceniowa wizja świata wyraźnie stanowi odbicie - i to w bardzo krzywym lustrze - chrześcijańskiej (a może nawet w tym przypadku właśnie "judeo-chrześcijańskiej") religii.

Jest to taka religia, w której "wolny rynek" pełni rolę BOSKIEJ OPATRZNOŚCI, władza państwowa rolę SZATANA (WŁADCY ciemności i źródła wszelkiego zła), każda pomniejsza władza pełni rolę jednego z licznych pomniejszych demonów, oczywiście także BARDZO złych, choć nie aż tak strasznych, jak władza PAŃSTWOWA... Te sprawy są chyba dość oczywiste, a już szczególnie dla P. T. Odwiedzających Ten Blog. Ale co z pozostałymi?

Tak sobie właśnie wykombinowałem, że WŁASNOŚĆ to chyba jest SAKRAMENT owej dziwacznej religii. I to wydaje mi się mieć sens, choć nie powala swoją oczywistością tak, jak "opatrzność" czy "szatan". No a co z SIŁĄ? Czy owa religia nie potrzebuje przypadkiem GRZECHU? I czy SIŁA nie pasuje wprost idealnie do tej roli? Mnie się wydaje, że pasuje. Mamy więc SIŁA = GRZECH.

Pozostają nam jeszcze PRACA i KONSUMPCJA - z jednej, oraz DOBRE UCZYNKI i STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI - z drugiej strony. I chyba daje się je do siebie ładnie dopasować, więc PRACA = DOBRE UCZYNKI i KONSUMPCJA = STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI.

STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI wynika zaś, i w dużym stopniu się z nim zlewa, ze stanu ŁASKI. Czyli byś może - bo co ja tam wiem o tajnikach duszy liberała? - z pilnego czytania Misesów i Rothbardów tego świata...? I ślepej wiary w liberalne mantry zapewne też. Bez tego się nie obejdzie.

(W każdym razie warto pamiętać, że "błogosławiony" to było początkowo to samo co "szczęśliwy", więc "stan łaski", liberalnej w tym przypadku, i "stan szczęśliwości", także liberalnej, to są w znaczniej mierze te same sprawy.)

Pewnie jeszcze coś przeoczyłem - w "judeo-chrześcijańskiej" religii i w liberaliźmie - ale i tak schemat mamy, moim zdaniem, wprost znakomity. Jeśli do kogoś te ewidentne (i poniekąd przezabawne) analogie pomiędzy myśleniem czysto religijnym i liberalną "prawdą obiektywną" trafiają, to zachęcam do pójścia dalej tym torem, i do poszukiwania tych analogii w różnych konkretnych przypadkach.

Jeśli do kogoś to jeszcze specjalnie nie trafiło, zachęcam do wgryzienia się w powyższe, wczucia się i sprawdzania przy wszelkich okazjach, czy przypadkiem więcej z tego nie wynika, niż z wszelkich uczonych elukubracji klasyków liberalnej myśli (o wulgarnych propagandzistach i agentach wpływu nie wspominając).

Gdyby zaś tu się jakimś cudem przybłąkał rynkowy liberał, uważający się jednocześnie za katolika, to powiem mu tak:

Czy naprawdę sobie nie zdajesz sprawy, Dobry Człowieku, w jakiej pokracznej trawestacji swojej ukochanej religii bierzesz z zapałem udział? W jakiej sprośnej i niebu obrzydłej HEREZJI?

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

sobota, lutego 18, 2012

Zasada szwagra

PROLOG

W tej epoce, kiedy liberalizm, przynajmniej intelektualnie, już ledwo zipie i każdy człek mający przynajmniej dwucyfrową ilość czynnych szarych komórek wie, co to za syf... Sorry europejscy mędrcy (ci z certyfikatem i ci chwilowo bez) - mówimy o układzie dziesiętnym, więc platformiani wyborcy nie załapują się z definicji!

W tych czasach przykopywanie, chwiejącemu się niczym trzcina na wietrze, liberalizmowi może się wydawać zajęciem jałowym i błahym. Fakt, coś w tym jest i chyba jedyną moją obroną może być stwierdzenie, że ja sobie po prostu chcę czasem napisać coś błahego i wesolutkiego, choćby i było jałowe. No bo żeby to tylko ledwo zipał, ale przecież my mamy teraz tak, że niedawny Szaweł liberalizmu nawrócił się nam ze szczętem i teraz robi za bardzo skutecznego Św. Pawła antyliberlizmu!

(Swoją drogą ubawiłem się parę dni temu co niemiara, bo sprawdzałem co tam na mój temat w sieci, no i znalazłem całkiem niedawne moje boje z owym Szawłem/Pawłem, na razie jeszcze szczęśliwie żywym i niekanonizowanym), no i tam mówimy sobie z nim słodkie komplementa, czułe słówka, ocieka to wprost szczerością... Ale kiedy rozmowa zbacza na teren liberalizmu, totalna wojna buldogów - nad, pod i na poziomie dywanu!

I wcale nie było to tak dawno. I każdy może sobie to znaleźć, jeśli np. wklepie w Googla "Pan Tygrys + triarius", jak ja to właśnie zrobiłem. Albo o te linki po prostu poprosi. Tak że liberalizm nie ma już cienia szansy - no, chyba że uciecze się do innych środków. Czyli położy niejako akcent na słowo "realny" w terminie "realny liberalizm".

Ten termin, z którego jestem dziko dumny - bo to i hiper-naukowe, i celne, i potencjalnie skuteczne, jeśli nie w likwidowaniu, to przynajmniej w intelektualnym dawaniu odporu - przez parę lat wegetował nie dając absolutnie żadnego znaku życia... Aż tu nagle - patrz pan! - zaczyna powoli przenikać do krwioobiegu rodzimej debaty.

Na razie rodzimej, ale nie ma tego złego, bo niewykluczone, iż właśnie skutkiem tego, że najpierw rodzima, a potem nie wiadomo, może wyjść w końcu tak, że to wreszcie MY staniemy na samym czele i my właśnie dokonamy jakiejś, da Bóg, kopernikańskiej rewolucji. Czy raczej, ładniej to wyrażając - kopernikańskiej KONTRREWOLUCJI. I tutaj także zasługa naszego Szawła/Pawła. A więc jednak mój brak wiary w ludzkie możliwości i ludzki intelekt nie jest może do końca obiektywnie uzasadniony.

Swoją drogą przydało by się także wylansowanie bliźniaka "realnego liberalizmu" - czyli "liberalnego rewizjonizmu". Co, jak każdy zgadnie, odnosi się do różnych świrów spod trzepaka (i oczywiście agentury, jak zawsze) stręczących nam liberalizm w różnych smakach - od standardowej wanilii, po "libertarianizm" i inne pokraczne hybrydowe twory korwiniego (czy aby tylko?) mózgu.

To był Prolog, bowiem, biorąc na warsztat temat w sumie błahy, postanowiliśmy przynajmniej zadbać o Formę i napisać tekst pod tym względem bez zarzutu: z początkiem, środkiem, końcem, a nawet Prologiem, Wprowadzeniem, Tekstem w Sobie, i Podsumowaniem. (Streszczenie po angielsku zostawiamy sobie na kiedyś, to w końcu nie doktorat.)

WPROWADZENIE

Mój ojciec tłumaczył mi kiedyś, gdzieś chyba w mrocznej epoce późnego Gomułki, istnienie muzeum Lenina w Poroninie "zasadą szwagra". "Widzisz Piotr", mówił, "to jest tak... Ktoś ma szwagra i ten szwagier potrzebuje zostać dyrektorem muzeum. No to zakłada się muzeum Lenina."

Oczywiście całkiem serio, ani on sam tego nie traktował, ani ja tego całkiem serio nie traktuję. No bo po pierwsze, sam podnosiłem krzyk, że "kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze", to zabawna regułka, która się może nieźle sprawdzała na przedwojennych Nalewkach, ale w globalnej polityce sprawdza się już tylko tak sobie.

Po drugie zaś sam "szwagier", jak taki mnie specjalnie nie razi. Nie miałbym nic przeciw temu, co dzisiaj się tak chętnie i gorliwie określa mianem "nepotyzmu" - gdyby tylko inne, i o wiele ważniejsze, reguły, były przestrzegane. Gdyby taki dyrektor, minister, nie mówiąc już o "prywatnym" (rzekomo) przedsiębiorcy, był za swoje działania naprawdę odpowiedzialny.

Oczywiście nie wszyscy w ten sam sposób, bo minister robi swoje za NASZĄ forsę, a prywatny przedsiębiorca za (miejmy nadzieję) swoją, choć w III RP to chyba częściej forsa WSI, która też, ściśle biorąc, skądś się wzięła i tego WSI tak całkiem to nie jest.

Gdyby taki ktoś był odpowiedzialny za to co robi, to co mi przeszkadza, że pozatrudnia w swojej instytucji samych pociotków, same, powiedzmy, beżowe lesbijki, samych raperów, czy tenorów lirycznych? Jeśli to bractwo będzie kradło, powinno za to beknąć - całe! A jeśli będzie niekompetentne, to też na pewno w zdrowym społeczeństwie nie głaskałoby się ich po łebkach, a zatrudniający, czyli ów szef, płakałby potem rzewnymi łzami i tyle.

Trochę to może zalatuje korwinizmem (czego mi nawrócony Szaweł, którego tu gorąco pozdrawiam, nie omieszka wytknąć), w tym sensie, że nie pilnujemy, jak ktoś coś robi, tylko potem ew. go wieszamy albo wsadzamy do pierdla.

Nie sądzę, by taka metoda sprawdzała się w każdej sytuacji, zapewne w większości by się nie sprawdzała, ale dobór sobie współpracowników wedle własnego smaku i przekonania, to, moim skromnym, sama podstawa autentycznego kierowania i autentycznej odpowiedzialności.

Nie mówiąc już o tym, że wszystkie te rzekomo "prywatne" firmy są w coraz mniejszym stopniu prywatne, i to nie tylko z powodu tego, że chodzą na kredytach, są więc w istocie własnością kredytujących je banków, zaś ich wolni i niezależni, niemal jak "S" (z Bolkiem na czele) "właściciele" są takimi samymi robolami, jak ogromna większość.

Tutaj jednak chodzi mi o to, że co to za właściciel, który nie może sobie np. zadecydować, że z pedałami nie będzie mu się dobrze pracowało? Albo po prostu z kobietami, choćby je w niektórych sytuacjach pasjami lubił i konsumował łyżkami. Sprawa jest dość podobna do sprawy płciowych parytetów w partiach politycznych, co lud, moim zdaniem, przełknął tylko dlatego, że jest już doszczętnie spedalony i wpływu na cokolwiek dawno się wyrzekł.

W innym przypadku, jak jakiś Bul, czy inna pokraczna marionetka nie wiadomo kogo, miałby decydować o naszych, obecnych czy przyszłych, partiach? Czy te partie są dla Bula i jemu podobnych? Zawsze? Z definicji? To takie samo Prawo Przez Duże P, jak to o "kłamstwie oświęcimskim"? Rzymianie gdzieś to spisali, że spytam? Bo podobno rządzimy się prawem rzymskim?


TEKST SAM W SOBIE

Napisać to co widzicie przyszło mi do głowy pod wpływem jednego, naprawdę błahego, wydarzonka. Mianowicie mam ci ja telewizję kablową, choć po prawdzie nie bardzo wiem po co i będę musiał z niej zrezygnować, bo za darmo to jeszcze - ale płacić za takie coś?! (Oczywiście rodzimej "polityki" i innych tefauenów od dawna nie oglądam, ale nawet dzisiejsze Mezzo, MMA i sitcomy nie są warte takich pieniędzy, jakie ja za to muszę płacić.)

No i w każdym razie mam tam m.in. dwie francuskie państwowe telewizje. Fracuskojęzyczne w każdym razie, bo tam sporo Quebecu, Belgii i Szwajcarii Romańskiej. I całkiem ostatnio w tych zajawkach przyszłych programów, co w takich "bardziej wyrafinowanych" kablówkowych pakietach się na ekranie pokazują (jak się guzik w pilocie naciśnie), te zajawki zaczęły być... Słuchajcie, słuchajcie! - PO POLSKU.

Jeśli to nie jest ewidentny przykład działania "zasady szwagra", to ja już nie wiem! Jeśli ktoś nie zna francuskiego, to przecież nie będzie oglądał francuskojęzycznego dziennika TV, albo filmu, prawda? A jeśli zna i ma ochotę jakiś film obejrzeć - choćby dlatego, żeby się przekonać jaką chałą była większość tych dawnych francuskich filmów, do których prlowscy inteligenci wzdychali, o których "Przekrój" pisał itd. - to chciałby raczej wiedzieć, jak ten film się NAPRAWDĘ nazywa, tak?

A nie - w najlepszym przypadku - jaki tytuł nadał mu czterdzieści lat temu pociotek jakiegoś sekretarza czy ubeka, cenzor czy inna menda odesłana na filmowy odcinek. Tym bardziej, że najprawdopodobniej te tytuły są po prostu wymyślane na poczekaniu przez właśnie tego szwagra, dla którego ta wspaniała usługa została - w prywatnej i kierującej się prawami rynku (a jakże!) firmie uruchomiona.

Dla mojej - bo jakże by inaczej? - czyli klienta, radości. I dla zwiększenia sumy szczęścia na całym ziemskim globie, bo tak przecież działa wolny rynek i liberalizm, niezależnie od ew. egoistycznych i pekuniarnych (jest takie słowo?) motywów samych uczestników. A ja wam mówię, że to kłamstwo, bo tak naprawdę chodzi o wulgarny interes czyjegoś szwagra, który nawet się porządnie tego francuskiego nie raczył nauczyć, a ze szczęściem moim czy ludzkości, nie ma to absolutnie nic wspólnego!


ZAKOŃCZENIE

I tak się powoli zbliżamy do końca naszego Nienagannego Pod Względem Formalnym I Mającego Wstęp, Środek, oraz Zakończenie Tekstu. Jeśli nawet treść jest do przysłowiowej dupy (i nie mówimy tu o czarującym posteriorze panny Maryni, którą przy okazji serdecznie pozdrawiam!), to struktury i strony formalnej powinni się od nas uczyć współcześni i przyszłe pokolenia.

Nie ukrywam, że jeśli ten temat chwyci, to mam jeszcze w zapasie parę rzeczy, którymi mógłbym przykopać liberalizmowi. Jak to kwestia maszynek do golenia, tzw. "jednorazowych", o dwóch i więcej ostrzach. Przeznaczonych chyba do tego, żeby metroseksualnych eunuchoidów bez zarostu zmuszać do golenia się trzy, lub więcej, razy dziennie. Jeśli BARDZO chcecie na ten temat moję diatrybę przeczytać, to krzyczcie magna voce, a może dosłyszę i dopieszczę!



KONIEC

* * * * *

Ale jeszcze mamy dzisiaj...

* Ogłoszenia Parafialne *

"Amazonia w weekend", zbiór humoresek Jacka Jareckiego, który wydano już jakiś czas temu w postaci ebooka, jest od paru dni dostępny w postacie audiobooka. Ja sam bardzo lubię audiobooki, nie mówiąc już o tekstach Jareckiego i jego, dla mnie całkiem unikalnym (za użycie słowa "unikatowy" w mojej obecności będę strzelał z biodra!) humorze. Ten gość naprawdę umie pisać i naprawdę potrafi rozśmieszyć!

Polecam tego audiobooka (ebooka zresztą też, ale audio szczególnie, a drukowanej wersji jeszcze nie ma) wszystkim, ale szczególnie Wam - Latarnicy Out There! Tacy z tej nowelki, co się ją czytało w szkole, pamiętacie?

Czyli ludzie korzystający z... "dobrodziejstw", określmy to tak, choć z pewną dozą ironii... globalizacji i unijnej integracji, ze wszystkimi tego mniej miłymi skutkami. Takimi jak brak wokół ojczystego języka, a także płaczących wierzb, pastuszka z fujarką, kosodrzewiny, łowickich pasiaków, i czego tam komu konkretnie brakuje...

Oraz dzieci, które nam się powoli (albo i nie powoli) wynaradawiają, coraz marniej im wychodzi rodzimy język, coraz mniej go cenią, coraz mniej używają, czego skutkiem jest m.in. to, że my, starzy i w tym języku wychowani, którzy raczej nigdy nie osiągniemy już mistrzostwa w tym "nowym", miejscowym, zaczynamy w oczach naszych dzieci spadać w społecznej i intelektualnej hierarchii, ze wszystkim, co to ze sobą niesie.

Szczególnie Wam polecam dziełko Jacka Jareckiego. Nie tylko Wam, oczywiście, ale, jako gość znający z doświadczenia uroki emigracji, wiem, że dla Was to jest szczególnie cenne. (Nie tylko dziełko Jareckiego oczywiście, bo jest jeszcze trochę niezłych rzeczy po polsku dostępnych, ale na razie mówimy o tym. Które jest DOBRE!)

Oto linek: http://audioteka.pl/amazonia-w-weekend,produkt.html

Naprawdę polecam!

triarius

P.S. I pamiętaj, że ZAWSZE będzie jakiś Korwin. Mniejszy lub większy, grubszy lub chudszy. Ale na pewno będzie! Do samego końca.

wtorek, listopada 08, 2011

Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?

Wiele spośród mózgowych idiotyzmów - jak na przykład pseudo-religia "wolnego rynku" - bierze się z hipostazowania, albo z tego, że ludzie biorą czysto umowne granice za rzeczywistość, ignorując przy okazji ewentualne granice rzeczywiste. Hipostazowanie (w największym skrócie, żeby nam tu nie robić wykładu z propedeutyki filozofii) to uznawanie bytów wyimaginowanych, albo w jakiś sposób "pochodnych", za rzeczywiste.

Przykładem są "prawa człowieka". OK, jeśli ktoś ma tego typu POSTULAT, czyli uważa, że jest taka lista "praw", których należy przestrzegać, to ja mogę się z nim zgodzić, albo i  nie, ale zasadniczego błędu w myśleniu tu nie dostrzegam. Jednak rzecz w tym, że nikt tego, przynajmniej dzisiaj, w taki, stosunkowo zdrowy sposób nie traktuje.

Za to, korzystając z dwuznaczności słowa "prawo" - bo mamy przecież "prawo przyrody", które jest z definicji prawdziwe zawsze i niezależnie od niczyjej woli; oraz "prawo" w sensie wydanej przez kogoś ustawy (zakazu, nakazu i czego tam jeszcze), w którym to przypadku, aby nie było po prostu przez ludzi (bo tylko do ludzi się takie coś odnosi) ignorowane, musi za nim stać realna siła, groźba realnej siły, albo też ostra (i wsparta oczywiście realną siłą lub jej groźbą) indoktrynacja.

"Prawa człowieka" to jest, jak nam próbują zasugerować jego propagatorzy, choć wprost tego oczywiście nie mówią, to coś, co panuje nam obiektywnie i niezmiennie - jak prawo przyrody - choć jednak w oczywisty sposób nie, bo można ich nie przestrzegać.... Tyle, że wtedy na arenę wkracza jakaś stosowna "społeczność narodowa", albo "międzynarodowy trybunał praw człowieka", i daje zbrodniarzowi w dupę. Oczywiście wszystko absolutnie bezinteresownie, a same te "prawa człowieka", w szczegółach, spływają na owych jego stróżów i sędziów owych trybunałów z nieba, w postaci białej gołębicy... Jakoś tak.

W każdym razie nie to, że ktoś sobie to, wedle własnego gustu, czy (apage Satanas!) interesu, wymyśla. Bo wszystko tam jest, trzeba wam ludzie wiedzieć, absolutnie jednoznaczne, absolutnie prawdziwe, nikt poza kompletnym potworem nie mógłby tam w jedną literę wątpić... No bo jak można wątpić np. w święte prawo grawitacji? A to całkiem takie samo coś! Te prawa są odkrywane stopniowo, jak prawa przyrody, ale jednak w każdej chwili są ostateczne i absolutnie prawdziwe... Po prostu Święta Księga. I bez oświeceniowego deizmu wszystko to po nie ma krzty sensu.

I w sumie bardzo podobnie jest z "wolnym rynkiem", któren sobie oczywiście istnieje - jako czysto intelektualny model - ale nikt nigdy nie jest w stanie jednoznacznie i obiektywnie określić co w danej konkretnej realnej sytuacji jest "wolnym rynkiem", a co nim nie jest. Bowiem w realu wszystko się w sumie ze wszystkim wiąże, a "wolny rynek" zajmuje się tylko b. wąskim wycinkiem tego wszystkiego. Itd., bo ja w sumie nie o tym dzisiaj.

Hipostazy albo wadliwe ustalenie granic, tak sobie powiedzieliśmy na początku. No i to z "wolnym rynkiem" zawiera także tę sprawę z granicami, ale są i piękniejsze przykłady. Na przykład wojna. Spengler w swoim Magnum Opus stwierdza, że wszelkie długie okresy pokoju okazują się złudzeniem, jeśli uwzględnimy wojny domowe, ludowe bunty, walki klasowe... Jakoś tak, podaję to z pamięci.

Do tego oczywiście dyplomację, która potrafi być tak brutalna, jak ta, która doprowadziła do rozbiorów Polski. Do tego to, co mamy dzisiaj, choć w istocie istniało niemal zawsze, tyle że dopóki sprawa nie zostanie nazwana przez autorytety i pod tą nazwą roztrąbiona przez media, nie istnieje, przynajmniej w tych czasach. Mówię oczywiście o terroryźmie.

W którym oczywiście my, zwykli szarzy ludzie, nie mamy prawa dostrzegać wojny - a co dopiero wojny obronnej - bo to ma dla nas być "po prostu zbrodnia i tyle" (przeciw ludzkości w dodatku). Z masą rzeczy, które z tego wynikają, ale o których, Deo volente, jakimś innym razem.

No a jak sobie człowiek wyobrazi ten "pokój" w jakimś związku kochających inaczej... Te spojrzenia, te intonacje, te gotowe do ataku pazurki, te drgające opięte porciętami tyłeczki, ach! Albo powiedzmy wśród... No i właśnie, zaraz będzie właśnie o tym.

Cały ten wywód wziął mi się z bardzo konkretnego powodu, a nawet z całkiem aktualnej biężączki. Ktoś by po prostu napisał tę biężączkę i byłoby bardzo fajnie, ale ja chciałem przed tym napisać parę zdań filozoficznego wstępu, żeby to miało pewną głębię, no i oczywiście wyszedł wykład. Ale owa biężączka będzie u nas na deser. Dobre i to!

Otóż przed chwilą przejechałem sobie po kanałach TV, no i na francuskim kanale dla zagranicy (bardzo oczywiście "proeuropejskim" i w ogóle dla młodych wykształconych) było o tym, że dziennikarze podsłuchali w czasie tego ostatniego szczytowania... (Kiedy to punkt G Boskiej Merkeli był obrabiany przez elity w imieniu nas wszystkich, stąd nazwa "Szczyt G20", ale to już mój własny domysł.) Więc podsłuchali oni tam, że Sarkozy z Obamą bardzo nieładnie wyrażają się o szefie Izraela (co on się chyba Netaniahu nazywa, czy jakoś tak).

Chodziło o to, że poproszono ponoć dziennikarzy, by już nie dziennikarzowali, i zaczęto sobie rozmawiać prywatnie. Sarkozy z Obamą znaczy. No i Sarkozy mówi coś takiego, że już całkiem ma dość tego kłamcy Neta... Jakoś tam. (On wiedział, wam musi tyle starczyć. Sprawdźcie se sami, jeśli wam to potrzebne.) A na to Obama, że "a co ja mam powiedzieć, skoro ja się z nim muszę spotykać codziennie?" No i to po paru dniach wyciekło.

Izraelskie media podobno huczą. (Ale kiedy one nie huczą? Dobrze że raz nie na temat Polski.) No i oni tam, na tym francuskim kanale, co jest tak pro-ojro i w ogóle, zacytowali też blogasa jakiegoś ważnego gościa, z Francji, któren stwierdza, że rozmowy wśród europejskich elit rozpoczynają się teraz rutynowo od słów: "Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?"

Oczywiście nie jest to całkiem to samo co totalna wojna - w sensie bomby, rakiety, samoloty, czołgi i talibany - ale tak całkiem na pokój też to raczej chyba nie wygląda. Spengler, jak zawsze, ma genialną rację, ale cóż w tym nowego dla odwiedzających tego bloga? W każdym razie, jeśli oni tak się mało lubią, to i chyba łatwiej będzie im (a przy okazji nam) przejść z tych oplotkowywań za plecami do prawdziwych działań wojennych, niż to się może wielu ludziom wydawać...

Co może też dla nas stanowić pewien promyk nadziei, jeśli oni tam się naprawdę ostro pożrą, a zwykli ludzie nie aż tak. No a po drugie, trza skonstatować - z podziwem mieszanym z przerażeniem - co to za obłudna zgraja, ci "europejscy" przywódcy, skoro na wizji tak się zawsze do siebie mizdrzą, a w realu najchętniej to by sztylet w plecy albo i gorzej! (Czyli w sumie całkiem jak u Biedronia, czemu się zresztą dziwić?)

Swoją drogą, skoro oni tak się między sobą opyskowują i tak mało mają drug do druga (b. dobre określenie w ich przypadku zresztą!) szacunku, to JAK ONI MUSZĄ TRAKTOWAĆ CAŁKIEM JUŻ ŻAŁOSNE TYPKI W RODZAJU TUSKA? O Komórze nawet nie wspomnę, bo ten trzeci już z kolei (z krótką przerwą, której szybko zaradzono) avatar TW Bolka, niestety służy właśnie do tego, by Polskę i Polaków w świecie kompromitować, i on to, jak wszystkie poprzednie Bolki, robi po prostu znakomicie.

I naprawdę nie ma się z czego cieszyć. Tusk jednak? Ten to się całym sobą stara, żeby go możni tego świata lubili, ego też faciowi nie brakuje... Może kiedyś wycieknie zresztą to, co o Tusku mówią te wszystkie Sarkozy i Barrosy? Chyba że panowie (z Merkelą na czele) wcześniej obnażą pazurki i skoczą sobie do ocząt. Sylwio, letko czegoś wkurwiony, powie na przykład Merkeli, co o niej ostatnio powiedział Putin... Albo choćby van Rumpuy. I dalej się szarpać za włosy (który tam jakieś ma)! Dalej się drapać! Pluć! Tarzać po dywanach! Piszczeć! Syczeć!

Po czym będzie totalna wojna, obiecana nam przez Rostowskiego. I może być różnie, albo lepiej, albo gorzej. Ale warto przecież sobie uświadomić, że wojna z TAKIM CZYMŚ, to wydarzenie jedyne w dotychczasowej historii świata, i warto być czegoś świadkiem! Ale ubaw! Niech żyje Europa! Tram tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam ta ta!

triarius

wtorek, października 04, 2011

Kiedy pęknie ostatnia bańka spekulacyjna kapitalizmu?

Wbrew temu, co głoszą niemal wszyscy szemrani mędrcy i co się nam od niepamiętnych czasów wmawia, z "kapitalizmem" nie wszystko jest całkiem tak znowu cudnie. Oczywiście, przyrost bogactwa w krajach "rozwiniętego kapitalizmu", mierzony kursami giełdowymi, jak wynika z oglądu sięgających wiele lat wstecz wykresów, jest około dwukrotnie większy, niż gdzie indziej.

To jednak nie jest całkiem tak proste do interpretacji, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Z jednej strony - fakt, nawet te mniej rozwinięte części świata, te gdzie "kapitalizm" (dotychczas?) nie rozkwitł, także są pod jego wpływem. Ten wpływ zapewne ma swoją składową pozytywną, czyli że "kapitalizm" gdzie indziej dodatnio dodatnio wpływa na rozwój gospodarczy tych mniej "skapitalizowanych" regionów...

Ale, kiedy się nad tym chwile pomyśli, zdaje się także mieć znaczącą składową negatywną. Czyli - jak bardzo by to różnym rynkowym liberałom nie zalatywało marksizmem - jednak wyzysk, jednak spychanie całych krajów i całych regionów do roli jedynie dostawcy surowców, taniej siły roboczej, plus roli rynku zbytu. Przykładów na to jest multum, także z rodzimego podwórka i z ostatnich lat. (Np. zamordowanie polskich stoczni, przy podtrzymywaniu przez państwo stoczni w silniejszych krajach.) Tak że tutaj trudno coś ocenić i ta ocena będzie z pewnością zależna głównie od temperamentu i ideologicznych przekonań.

Co do kursów giełdowych, które, z tego co wiem, stanowią najwygodniejszy i chyba najczęściej stosowany miernik długoterminowego rozwoju tych państw, w których giełdy działają, to tam też jest nieco ciekawych aspektów. Na przykład zawsze mnie śmieszy fakt, że w tego typu wykresach, jak i w wynikających z tego wnioskach, nigdy niemal nie uwzględnia się inflacji.

W tzw. "analizie technicznej" (czyli przewidywaniu przyszłego ruchu kursów giełdowych na podstawie danych z przeszłości) tego się z reguły nie robi, ponieważ teoria głosi, że to całkiem niepotrzebne komplikowanie sprawy. I w porządku! My jednak nie mówimy o analizie technicznej, tylko o tym, czy ktoś, kto np. kupił sobie akcje IBM ćwierć wieku temu, albo powiedzmy komplet akcji z WIG20, i potem sobie je sobie po prostu trzyma, rzeczywiście zarobi przez ten czas tyle, żeby było o czym pisać do domu z kolonii. No i okazuje się, że często nie byłoby o czym pisać, a po uwzględnieniu inflacji, to już zupełnie.

W ogóle - choć ja tym razem nie o tym, bo temat jest ogromny, a cierpliwość bloga i moja własna ograniczone - dałoby się z sensem argumentować, że bez podbijania nowych rynków (w sensie choćby czysto ekonomicznym, choć to w praktyce wcale nie jest w takim podbijaniu wszystko)... Bez narzucania słabym, czyli przeważnie nowym adeptom kapitalistycznej und rynkowej gospodarki, własnych reguł gry, które dla nich są o wiele kosztowniejsze i w praktyce zmuszają ich do finansowania bogatych...

Bez pauperyzowania mas nawet i własnych społeczeństw (co do społecznej świadomości przedostaje się stosunkowo słabo, a to skutkiem takiej a nie innej sytuacji w mediach i gdzie tam jeszcze)... Bez wojen, które likwidują stare, pozwalają "zaczynać od nowa" i ogromnie sprzyjają postępowi technicznemu (a w ostatnim stuleciu także "Postępowi" w ogóle, z "równouprawnieniem" na czele)... Itd., itd., z tym cudownym wpływem "kapitalizmu", choćby tylko na rozwój gospodarczy, może nie być całkiem aż tak cudownie, jak się wydaje.

Nie mówiąc już oczywiście o imponderabiliach - sprawach mniej łatwych do analizy, mniej rzucających się w oczy, niż wykresy giełdowych kursów i liczby PKB. Całkiem nie potrafiłbym odrzucić tezy, że "kapitalizm" ma zgubny wpływ na praktycznie wszystko co wzniosłe - od smaku i stylu, po odwagę i przedsiębiorczość (!). Że promuje, na nieco dłuższą metę, wulgarność, konformizm, obłudę.

Nie to, żebym był jakimś wprost wrogiem "kapitalizmu". Nie jestem nim, tak samo zresztą, jak nie jestem wrogiem ząbkowania, pokwitania, czy przekwitania. Cieszę się nawet, że ząbkowanie i pokwitanie mam za sobą, a przekwitania spróbuję uniknąć i chyba mi wolno. Nieco podobnie z "kapitalizmem". Totalna władza WIELKIEGO kapitału (bo przecież trza być idiotą, żeby widzieć w tym władzę drobnych przedsiębiorczych!) ma swoje zalety i wady. Jak wszystko. I oznacza m.in., że akurat nie ma władzy czegoś innego, np. gołej przemocy.

Władzy czegoś, co mogłoby być lepsze, albo gorsze. Tyle że tej fazy i tak nie udałoby się naszej zachodniej cywilizacji (która dziś praktycznie ogarnęła cały świat) uniknąć, więc o czym tu gadać. Z drugiej strony, ogarnęła, ale i przeminie. Co wcale nie musi być powodem do radości, a może być nawet bardzo smutne. Swoją drogą, jeśli w "kapitaliźmie" rzeczywiście jest sporo z finansowej piramidki - to czy coś w tym dziwnego, że weselej jest, kiedy ta piramidka się jeszcze kręci, niż kiedy już padła i większość uczestników wyje z żałości?

W końcu przekupywanie mas - choćby na ich własny koszt i przy intensywnym (również na ich koszt zresztą) ich ogłupianiu - bez trudu można uznać za rzecz jednak milszą od otwartego i brutalnego totalitaryzmu. A takie coś, jak mi się zdaje, czeka za progiem, podczas kiedy "kapitalizm" na naszych oczach wydaje przedostatnie tchnienia.

Odetchnęliśmy sobie, a przynajmniej chciałbym tak to widzieć, przez chwilę od plucia na "kapitalizm", ale jeszcze powinniśmy wspomnieć tu jedną jego istotną wadę. Którą już w przekicie wspomnieliśmy: Otóż "kapitalizm" to (o czym przed chwilą sobie pokrótce wspomnieliśmy), z definicji niemal, ekonomiczna PIRAMIDA.

I tutaj mamy różności - od "dyskontowania przyszłości" rynków finansowych (b. w istocie zbliżonego, gdy spojrzeć na nieco wyższym meta-poziomie, do istoty REALIZMU SOCJALISTYCZNEGO!); po reklamę, gdzie człek kupuje niemożliwe do zrealizowania marzenia, żeby dostać kolejny gadget, kolejną różową golarkę do części intymnych... Która w żaden sposób go nie uszczęśliwia, więc rozgląda się za nową reklamą, gwarantująca mu tym razem pełnię szczęścia... Itd.

No i kredyt. Tylko że śmieszne jest plucie na kredyt, jego powszechność, jego skalę... Skoro to właśnie jest motorem całej tej gospodarki, którą tak wychwalają ci sami ludzie, którzy chcieliby kredyt i wirtualny pieniądz zastąpić takim czy innym żelastwem. Choćby było żółte i się nazywało "złoto". Nawoływanie, by odstąpiono od "wirtualnego pieniądza" to, w skali krajów, coś takiego, jak nawoływanie, żeby nie dawać się nabrać na "spirale kredytowania" i "bańki spekulacyjne".

Sorry, ale to tak niestety nie działa! Jeśli mam małe przedsiębiorstwo i b. napięty budżet, ale za to sporą konkurencję, to nie mogę sobie pozwolić na dużo więcej ostrożności w kwestii kredytów i ryzyka "bańki", niż moi konkurenci! Zgoda - oni się na tym przewiozą za lat 5, 10 lub 15. Ja jednak, starając się być cwańszy, przewiozę się na tym o wiele wcześniej. Bo, po prostu nie wytrzymam konkurencji.

Tośmy sobie zrobili panoramiczny przegląd, praktycznie nie dochodząc nawet do istoty tego, o czym chciałem dziś pisać. A pisać chciałem o złocie. Które dla korwinicznych chłopiąt spod trzepaka stanowi jedyną słuszną walutę, a powrót do niej uleczyłby wszystkie problemy świata.

Ktoś kiedyś mądrze rzekł, że: "Każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie, i to rozwiązanie jest zawsze, bez wyjątku złe". (A Pan Tygrys dodaje, że: "W przypadku korwiniąt i innych świrów jest także po prostu błazeńsko idiotyczne".) I tak właśnie tu mamy. Sporo by można, i sporo by należało, pisać o tym, ILE w istocie warte jest złoto, z czego wynika jego wartość, i jak to się ma do, powiedzmy, bogactwa poszczególnych krajów.

Wspomnielibyśmy sobie przy tym Johna Law, faceta który kręcił francuską ekonomią na początku wieku XVIII... Co się zakończyło efektowną katastrofą... I w dodatku zgodzę się, że spowodowaną w znaczniej mierze głupimi "ingerencjami państwa". (TAKI  jestem wolnorynkowy!) Co nie zmienia faktu, że Law był genialny, że od jego odkryć nie można było po prostu nijak uciec, więc dzisiaj jesteśmy w nich zanurzeni po uszy, choć to już się właśnie kończy. No a główną, jak ja to widzę, przyczyną upadku "Systemu" pana L. była immanentna ułomność natury ludzkiej i wszystkiego, co człek stworzy.

Dobra, teraz szybko do ad remu. Mamy więc złoto... Które nie jest zapewne idealnym materiałem na walutę, jak sobie niektórzy wmawiają... Od wirtualnej waluty po prostu nie uciekniemy i to się będzie pogłębiać tak długo, jak w ogóle waluta stanowić będzie globalnego Króla i Cara! (Czytać Spenglera, który to sto lat temu przewidział!)

Jednak złoto od niepamiętnych czasów stanowiło ostateczną rezerwę kapitału, zapas bogactwa, zapas środków finansowych i czego tam jeszcze, na najczarniejszą godzinę. I tak jest do dziś, a nawet dziś bardziej. O wiele bardziej! "Sprzedaj wszystko, kupuj złoto" - słyszymy te mądre rady na każdym kroku. W końcu mamy kryzys, światowy, końca nie widać, a nawet wygląda, że to się nawet porządnie jeszcze nie zaczęło.

I widać, że ludzie tych rad słuchają. Cena złota na rynkach surowców w ciągu ostatnich 20 lat wzrosła sześciokrotnie. Jednocześnie w tym samym czasie "spożycie" złota do produkcji biżuterii zmniejszyło się w świecie o 18%. Plomb do zębów ze złota już się chyba masowo nie robi, złote zęby nie są już tak modne jak kiedyś, nawet chyba i w Rosji... Po co więc ludziom to całe złoto?

A że im potrzebne, to nie ulega wątpliwości. W niektórych krajach otwarto swego rodzaju bankomaty, w których ludzie kupują złoto na gramy. Niektórzy, jak Donald (nomen omen) Trump, sprzedają nieruchomości za złote sztabki.

I po co oni to robią? No przecież, że aby się zabezpieczyć przed kryzysem! "Bo złoto nigdy nie traci wartości, a kiedy wszystko się wali, to nawet zyskuje." Naprawdę? Kiedy wszystko padnie, kiedy będzie armageddon, głód, rzeź, zarazy - wtedy wszystko będzie można kupić za złote sztabki?

Więcej, niż za cudownie odnalezioną puszkę fasoli z boczkiem? Za wciąż dziwnie tłustego pudelka? Za żonę o rozłożystych biodrach, wciąż w sumie na chodzie? Za solidną i jakby stworzoną do obrony (o ataku nie zapominając) siekierę? Za pół pudełka pełnopłaszczowej amunicji Luger 9 mm? Wątpię!

Myślę, że jednak to te rzeczy będą miały wielką wartość, a nie złoto. Złoto miało być ostatnim ratunkiem przed wirtualnością i ekonomiczną fikcją, ostatnią przystanią na morzu wariackich spekulacji i spekulacyjnych baniek... A stało się, niezauważenie, całkiem tak samo spekulacyjnym towarem, jak wszystkie inne w tych dziwnych czasach. Jeśli ktoś w tej chwili nie kupuje złota, znaczy to, że nie ma za co. Innego racjonalnego wytłumaczenia być nie może. Ewentualnie idiota.

A przecież, kiedy się na sprawę spojrzy w miarę obiektywniej, widać, że ten pęd do kupowania złota to po prostu kolejna spekulacyjna bańka. Takie bańki, co wie każdy, kto interesował się nieco rynkami finansowymi, są bliskie pęknięcia, kiedy każdy chce tylko kupować... Akcje znaczy. Albo inne "wartościowe papiery".

Kiedy każdy windziarz i sprzątaczka w hotelu chcą dyskutować z nami giełdowe kursy i na czym najszybciej można zarobić - wtedy, jak uczy doświadczenie, jest czas, by zamknąć pozycję! I...? Kupić złoto, tak? No bo chyba nie walutę ojro, czy jakieś inne dolary? To nie te czasy, te walory nie są już tak pewne, jak kiedyś, a nawet po prostu nie są pewne.

Kupić złoto, by uniknąć spekulacyjnej bańki i krachu... Tyle że, zapewne po raz pierwszy w historii, na tym złocie mamy dokładnie taką samą bańkę, jak na tamtych wszystkich innych walorach, które już krachowi uległy i od dawna lecą na mordę! Pierwsza taka bańka na złocie - ale może także i ostatnia?

Patrząc historiozoficznie, krach bańki spekulacyjnej na złocie - akurat na tym "konkrecie", "ostatniej bezpiecznej przystani", "fundamencie zdrowej rynkowej ekonomii", i czym tam jeszcze - będzie symbolem nie-byle-jakiej wagi. Może to nie będzie jeszcze radykalny koniec "kapitalizmu" i całej tej epoki wszechwładzy pieniądza, w której przyszło nam żyć, ale z pewnością kamień milowy na drodze do tego upadku. Nie mówiąc już o drodze do armageddonu.

Mimo że złoto - ten rzekomy "konkret", to materialne, namacalne, obiektywnie mierzalne "dobro" - stanowi w istotnym sensie zaprzeczenie całej tej "kapitalistycznej" gospodarki. Kiedy jednak okaże się, że nawet złoto nie ratuje przed ruiną i krachem - co ludziom wciąż wierzącym w "kapitalizm" pozostanie? Co zostanie dzisiejszym bogaczom, macherom, szemranym przywódcom, moralnym autorytetom? To będzie koniec świata, jaki znamy.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, września 22, 2011

O libertarianach

Libertarianie to po prostu znani z przeszłości (i absolutnie LEWICOWI) ANARCHIŚCI - tyle, że tacy, którym wrodzony brak odwagi nie pozwala już rzucać bomb, a cała ich rzeczywista wiedza o mechanizmach działania kapitalizmu wystarczyła im akurat do tego, by zauważyć, że na lewicy nie ma już właściwie miejsca dla "nowych" ideologii, więc wyruszyli łowić naiwnych pod fałszywym szyldem prawicowości. 

W dodatku od dawna są oni wykorzystywani przez macherów REALNEGO LIBERALIZMU (który nam miłościwie panuje, bo cóż by innego?) i jego TAJNE SŁUŻBY. I na pewno łatwiej tym służbom z tymi nowymi, płochliwszymi (choć pyskatymi za to po stokroć) anarchistami idzie, niż dawnym służbom, carskim i innym, szło z dawnymi, autentycznymi anarchistami. Którzy jednak coś tam naprawdę robili, bo te bomby naprawdę czasem rzucali, a do dostojników strzelali. Ci zaś dzisiejsi tylko robią zamieszanie i wodę z mózgu ludziom podatnym na tego typu infekcje.


No bo też przy nieco bardziej szczegółowej analizie trzeba tu uwzględnić fakt, że na tyle mózgowo wyrafinowani, by w ogóle tego typu zawikłane sprawy, jak kropotkinowska utopia, opanować, są jedynie nieliczni przywódcy owej sekty, a jej typowy wyznawca to nadęty dureń, reagujący jedynie, niczym pies Pawłowa, na parę, wbitych mu do mózgu metodami behawioralnej tresury, słów kluczowych. (Reagujący głównie, i zgodnie z uświęconą tradycją, ślinieniem, ale ostatnio coraz częściej także pianą na pysku i ujadaniem.)*

----------------------------------

* Niestety istnieją ludzie na tyle zagubieni, że sami, z własnej woli, określają się mianem "libertarian", choć nie są ani idiotami, ani szujami. Zaliczyłbym do nich np. Wyrusa. Szanuję gościa, mimo wszystko, a w dodatku niedawno (a ja przed chwilą przeczytałem) napisał przepiękny i wzruszający tekst o kotach. (Które ja też uwielbiam, choć bydlaki z nich obiektywnie straszne.) Który tutaj: http://tekstowisko.blogspot.com/2011/09/tunia-to-know-her-is-to-love-her.html.

W sumie nie uważam przecież, że wszyscy musimy mieć te same poglądy, a Wyrus jednak nie tylko to i owo kojarzy, ale nawet w sensownym kierunku ewoluuje. Do tego stopnia, że ja bym go może już mianem "libertarianina" nie określił, ale skoro on sam to robi... Jedna rzecz, która mnie na temat Wyrusa wnerwia, to to, że musimy żyć w naprawdę podłych czasach, skoro ktoś taki jak on nie chodzi w szarym czy białym habicie kapturem, i nie spędza czasu na śpiewaniu chorałów, iluminowaniu manuskryptów, oraz wygłaszaniu kazań do ludu. (O modleniu się i studiowaniu Św. Tomasza nie wspominam, bo chyba on to robi.) No i modli się, choć może nie wyłącznie, do Wolnego Rynku. Co za czasy!

Więcej tego przypisu o Wyrusie mi wyszło, niż samej mądrości o libertarianiźmie, ale cóż - takie jest życie! W każdym razie mam nadzieję, że się Wyrus nie obrazi, bo naprawdę nie chciałem tu nic przeciw niemu powiedzieć. (A w dodatku ma dzięki temu wpisowi sporo linków do siebie.)

A w ogóle to do tego wpisu zapłodniła mnie ta oto przezabawna dyskusja Mustruma z jednym z owej nawiedzonej trzódki: http://raj.nowyekran.pl/post/27325,najczarniejszy-scenariusz-wyborczy-zwyciestwo-jarka-k#comment_227533. (Nie mówiąc już o samym, standardowo kretyńskim, jak to u nich, wpisie.)

Idźcie chłopcy dalej tą drogą! Idźcie - Palikot z Dukaczewskim czekają! Już nawet nie bardzo udajecie, do kogo wam najbliżej, poza Korwinem. Dla paru "mędrców" - kniaź Kropotkin (podlany jednak wulgarnością, żeby było "kapitalistycznie" i "skutecznie"), dla całej reszty chłopiąt spod trzepaka - Katzenbrenner. Mimo, że nie nosi muszki, ani nawet krawata - no patrz pan!

( A innym, zdrowym, szczerze polecam zapoznanie się z głosem tego tam Zbawcy Ludzkości Metodą Totalnego Kapitalizmu, co z nim Mustrum polemizuje.)

No dodam też obrazki - u góry więc mamy kniazia K., Ojca Anarchizmu, (porządny człowiek z kościami, ale nieco oderwany od życia i na pewno NIE PRAWICA). A tu poniżej prężą się dwa dorodne jednojajowe bliźnięta - dwie gwiazdy, dwa mesjasze, naszej (?) prawicy (?). Smacznego!



triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, sierpnia 06, 2011

Nieobliczalny mem tygrysi

We wrześniu 1987 Dow Jones spadł w ciągu niecałego tygodnia o niemal jedną trzecią, z czego o ponad 20 procent jednego dnia. Stało się to między innymi wstępem do największej w dotychczasowej historii finansów akcji ratunkowej. Ratowano mało komu znany, choćby z nazwy, fundusz hedgingowy Long Term Capital Management (LTCM). Bez tego rynki finansowe byłyby na krawędzi załamania.

Krachów finansowych było już nieco w historii i nie to jest tutaj na tyle interesujące, bym o tym teraz pisał. Interesujących aspektów ma jednak ta sprawa co niemiara. Nie mówiąc już o ogólniejszych wnioskach i luźnych (co nie musi znaczyć jałowych czy bezsensownych) spekulacjach.

Najciekawsze w opisywanych tu wydarzeniach było, moim zdaniem, to, że do dziś nie udało się znaleźć jakiejś jednoznacznej i niewątpliwej ich przyczyny. Cytując z książki, gdzie znalazłem te informacje (Paul Ormerod "Why Most Things Fail: Evolution, Extinction and Economics", przekład mój własny). Odnosi się to do samego krachu na giełdzie.
Nawet teraz, niemal dwadzieścia lat po tym wydarzeniu, istnieje wiele rywalizujących wyjaśnień ex post, i nikt nie jest pewien przyczyny. Jedyną pewną rzeczą jest, iż żadne zewnętrzne wydarzenie  nie miało miejsca, które by choćby w największym przybliżeniu miało podobną skalę. Żadne odciski palców, żaden dymiący rewolwer nie wskazuje sprawcy tej katastrofy. Nie wypowiedziano wojny światowej, szyby naftowe na Bliskim Wschodzie nie zostały wysadzone w powietrze. A jednak, w ciągu pojedynczego dnia, zostało ogłoszone, że największe firmy na świecie są warte 20 procent mniej, niż były warte dnia poprzedniego.
No to mamy zagwozdkę, prawda? Na szczęście (przynajmniej niektórych) autor robi w tej książce całkiem wiele, aby rzucić jakieś światło na tego rodzaju wydarzenia. Wydarzenia zasadniczo nie do pojęcia w ramach paradygmatu tzw. klasycznej ekonomii. Pomaga tu dopiero podejście zalecane przez Ormeroda, czyli nacisk na obserwacje i statystyki dotyczące RZECZYWISTEGO zachowania różnych ekonomicznych spraw w realnym świecie; plus zdrowy zastrzyk ewolucyjnej biologii (której osiągnięcia, jak to pokazuje Ormerod, dają się z ogromnym powodzeniem do ekonomii zastosować). Dodać szczyptę nowego sposobu wykorzystania teorii gier.

Powiedzmy sobie jeszcze jednak najpierw co to był ten fundusz LTCM. Było to dziecię trzech noblistów w dziedzinie ekonomii z roku 1997, którzy tworząc go, wykorzystali właśnie te swoje naukowe osiągnięcia, które im tego Nobla przyniosły. Fundusz obracał nieprawdopodobną forsą... Jak się łatwo domyślić z faktu, że, by go ratować, wielkiej forsy użyto, poza tym, że w ogóle widziano taką konieczność... Zarabiał też masę forsy. Do czasu!

Szczegóły oczywiście każdy może sobie dzisiaj znaleźć - to nie jest żadna wielka tajemnica - ale też nie o te gołe fakty nam tu chodzi. Rzecz w tym, że owi nobliści i ojcowie tego nieszczęsnego finansowego przedsięwzięcia, dostali tego Nobla przy gromkich brawach całej praktycznie branży, ponieważ udało im się, jak sądzono, domknąć wreszcie teorię wolnego rynku i znaleźć uniwersalny, stały punkt równowagi w KAŻDEJ absolutnie rynkowej sytuacji.

Nie wdając się w żadne matematyczne rozważania, bo nie jest tam to tutaj potrzebne (a ja w sumie matematyki nie lubię, choć uchodziłem za naprawdę do niej zdolnego), powiemy sobie, że ten punkt równowagi, który wykorzystano praktyczni w funduszu LTCM, zgodnie z najściślejszymi obliczeniami owych laureatów nagrody Nobla, miał się trzymać praktycznie po wieczne czasy. Sytuacja, kiedy jakieś zaburzenie z zewnątrz będzie zbyt duże i cały kunsztowny system się zawali, miała prawo wystąpić raz na kilka milionów lat. (A więc jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, niż to, że Lech Kaczyński zginie w wypadku samolotowym AKURAT lecąc do Rosji Putina na obchody rocznicy mordu w Katyniu!).

Wynikało to z czegoś tak niepodważalnego, jak rozkład Gaussa. (Czyli krzywa rozkładu normalnego, o której sobie jakiś czas temu mówiliśmy. Gaussa wprawdzie nie wspominając, ale akurat w związku ze smoleńską "katastrofą".) Dowcip w tym, że tutaj nie krzywa Gaussa miała zastosowanie, a całkiem inna krzywa, która - niestety dla wszystkich zaangażowanych w fundusz LTCM i podatników, którzy ufundowali interwencję (choć raczej nie dla jej inicjatorów i wykonawców, którzy przecież nie za swoje) o wiele wolniej dąży do zera dla wartości odległych od swego "centrum" (żeby to tak potocznie tutaj określić), gdzie ma maximum.

Jaka to krzywa? - spyta ten i ów. "To bardzo dobre pytanie!", odpowiem klasykiem. Po czym podrzucę parę mądrości wyczytanych w książce Ormeroda. Krzywa matematycznie bardzo prosta, za to, jak się okazuje, bardzo istotna w zastosowaniach (czego chyba do niedawna nikt nie wiedział). Krzywa potęgowa mianowicie.

Kiedy sobie na przykład liczymy ilość gatunków, które wymarły w ciągu kolejnych milionów lat - albo ilość firm z setki największych światowych, zdychających w ciągu kolejnych lat - okazuje się, że układają się one zgodnie z tą krzywą. W tym sensie, że takie okresy z dużą ilością zdechłych firm czy zdechłych gatunków są rzadsze, a te z mniejszą, częstsze - i okazuje się, że średnie odstępy między takimi okresami są równe (w przybliżeniu oczywiście) kwadratowi stosunku pomiędzy ilością umarlaków. Brzmi to mętnie, ale w sumie daje się chyba na tyle zrozumieć, na ile nam to tutaj potrzebne.

Tak więc, chodzi nie tylko o "krzywą potęgową", ale nawet o krzywą po prostu "kwadratową", bo tutaj wszędzie występuje druga potęga, czyli kwadrat. (Taka prosta zależność, patrzcie państwo!)

Ale to jeszcze wcale nie wszystko, choć to podobieństwo wzoru, wedle którego zachowują się wymierające firmy (ekonomia) i wymierające gatunki (biologia) z całą pewnością jest interesujące. I w dodatku mogłoby, a nawet powinno, zabić niezłego ćwieka klasycznym ekonomistom i apologetom "zawsze słusznej i jedynej rynkowej ekonomii". (Niektórym nawet zabija, ale to chyba wyraźna mniejszość. Reszta nie wie, albo też ma w nosie.)

Te wymierania, jako się rzekło, to jednak wcale nie koniec niespodzianek. Okazuje się, że zgodnie z tym kwadratowym rozkładem zachowują się także np. zjawiska rozprzestrzeniania się infekcji (wirusowych, bakteryjnych itp.), czy informacji. Albo i mody. W niektórych przynajmniej typach środowisk, tyle, że tego akurat typu środowiska zdają się występować w realu bardzo powszechnie - w odróżnieniu od środowisk analizowanych w uczonych modelach różnych nauk społecznych, ekonomii nie wyłączając.

Jakie to środowiska, spyta ktoś? Odpowiem (klasykiem też oczywiście, ale potem pojadę dalej) tak... Te "klasyczne" - które się zawsze z takim zapałem analizuje, to takie, gdzie poszczególni "agenci" (tu nie chodzi o WSI, tylko o te tam działające elementy systemu) są w sumie tacy sami, a pomiędzy nimi istnieją sobie różne przypadkowe związki. Mniej czy bardziej trwałe. A wiec mamy swego rodzaju sieć z tych agentów i związków pomiędzy nimi, a po tej sieci rozchodzą się na przykład nasze wirusy, czy nasze... Wymówmy to słowo w końcu! Nasze, o Jezu! Nasze... Memy.

Z tymi memami to jest tak, żę jakoś nigdy do mnie ta koncepcja nie trafiała, kiedy na przykład pisał o tym Nicek. Wydawało mi się, że to w sumie jałowe i nic nie daje. Może jednak nie miałem racji, a oczy otworzył mi właśnie pan Ormerod tą książką, o której tu sobie rozmawiamy.

No dobra - mamy więc tę sieć, i co z nią? A to z nią, że do niej na przykład stosuje się rozkład Gaussa, o którym my tu już mówiliśmy, i na którym budowali swój naukowo-finansowy sukces nasi nobliści. A także i to, że istnieje tu b. ciekawe - a jednocześnie proszące się aż niejako o inżynierię społeczną, niestety! - zjawisko...

Takie oto, że, aby cała populacja tych agentów, czyli cała ta sieć, cały system - aby to całe zostało zainfekowane, konieczne i wystarczające jest zainfekowanie pewnej "masy krytycznej", a mówiąc ściślej pewnej konkretnej ilości agentów. Oczywiście jaka jest to ilość zależy od konkretnego systemu, ale daje się to ponoć oszacowywać... Nieco wyobraźni powinno dać wyobrażenie, jaka w tym niesamowita radość dla uszczęśliwiaczy ludzkości i wszelkiego typu totalitarnych skurwieli. Zresztą na tej zasadzie działają, w sensie społecznym, także np. masowe szczepienia (nie żebym był jakimś ich akurat zdecydowanym wrogiem).

Te drugie sieci - te do których się krzywa Gaussa marnie stosuje, które stały się zgubą naszych genialnych noblistów, i które stanowią zagwozdkę dla (co intelektualnie uczciwszych) mędrców od rynkowej ekonomii - mają tak, że ilość kontaktów każde go agenta z innymi agentami rozkłada się wedle naszej ulubionej (choć noblistów nie) krzywej potęgowej. Czyli, że w sumie mała ich ilość ma ogromną liczbę kontaktów, średnia średnią, a duża malutką.

Tak jest na przykład w internecie, gdzie Google, Yahoo, albo inny Korwin ze swoim blogiem, mają ogromną ilość wejść, Pan Tygrys ma średnią, a rolnik piszący sobie bloga, powiedzmy o tym, jaki to mądry pysk ma jego krowa "Krasula II", całkiem niewielką (i nieważne, że wszystko to jest akurat bez sensu, a powinno być odwrotnie).

Tak samo, podobno (tak mówi Ormerod) jest z ilością partnerów seksualnych - paru ma masę, większość nie ma nic. No i tak samo jest (mówi Ormerod i ja mu wierzę, jeszcze mocniej, niż z tymi partnerami) z realną ekonomią, gdzie istnieje niewielka ilość ogromnych firm, oraz ogromna malutkich. I to tutaj akurat ma dla nas konkretne znaczenie, ponieważ tym samym krąg się zamyka i nawiązujemy do przyczyny upadku funduszu LTCM, o którym'śmy sobie na początku. (W tej sieci, którą jest ekonomia, owa ilość kontaktów to b. abstrakcyjna sprawa jednak - swego rodzaju totalna suma WSZELKICH wpływów, szczególnie pomiędzy firmami i klientami.)

OK, długie to już, choć mam niepłonną, że, w swej niekłamanej naukowości, interesujące, przynajmniej dla niektórych, z moimi Czytelnikami na czele. Gdzie jednak, spyta uważny Czytelnik, ów tytułowy "nieobliczalny mem tygrysi"? ("To bardzo dobre pytanie!") Czytelnik faktycznie jest uważny, ale byłby jeszcze bardziej uważny, gdyby zauważył, że jeszcześmy nic nie rzekli na temat tego, jak się w tej drugiej sieci - tej z potęgowym rozkładem ilości kontaktów - ma sprawa rozprzestrzeniania się infekcji, czy to w sensie dosłownym, czy jakichś tam memów (ufff! wciąż ciężko mi się to słowo pisze).

Ma się ona tak otóż, że nie istnieje w tym przypadku żadna "masa krytyczna", i nie sposób w ogóle przewidzieć, jak dany "wirus" (w sensie np. mema) się rozprzestrzeni! Albo czy zainfekuje całą sieć. Ta rzecz jest po prostu całkiem nie do przewidzenia! Z czego zresztą wynikają tego właśnie typu dziwne zjawiska, jak ów krach giełdowy z września 1987.

Ormerod cytuje wybitnego fizyka zajmującego się statystyką, niejakiego Gene Stanleya, który, badając fluktuacje kursów giełdowych wykazał, iż ich reakcje na ten sam czynnik zewnętrzny, czynnik o tym samym dokładnie natężeniu, może mieć natężenie całkiem różne, a różnice sięgają, ni mniej, ni więcej, tylko... Ośmiu rzędów! Czyli, prostym codziennym językiem - od jednego do stu milionów!

Nic dziwnego, że co pewien czas giełdy "bez powodu" polecą na pysk! Nic dziwnego, że co pewien czas genialne, niezatapialne ekonomiczne przedsięwzięcia - jak fundusz LTCM, na przykład - pójdą z Titanikiem na dno! Im większa katastrofa, tym - zgodnie z prawidłowością zawartą w rozkładzie potęgowym - mniejsze jej prawdopodobieństwo. Mniejsze, a nawet znacznie mniejsze, bo mamy tu do czynienia z kwadratem skali katastrofy. A jednak prawdopodobieństwo takie istnieje i jest o wiele wyższe, mimo wszystko, niż to wynikające z rozkładu normalnego.

Co więcej - jest na tyle znaczące i realne, że występuje w rzeczywistości,  i to całkiem często. Ogromna większość gatunków, które istniały na ziemi, już nie istnieje, a każdego roku pada średnio nieco ponad 10 procent amerykańskich firm (nie żeby gdzie indziej było lepiej, choć są miejsca, gdzie oficjalnie firmy oczywiście NIE padają). I wynika to, w przypadku firm, nie z tego, żeby one były jakoś wyjątkowo źle prowadzone, tylko tak to po prostu działa i - o dziwo! - rozkład jest zadziwiająco podobny zarówno dla firm (świadomie kierowanych przez przedstawicieli Homo sapiens sapiens), jak i dla żywych, ale bezrozumnych, istot (bezsilnych ofiar ślepej ewolucji).

A to, dlaczego "nieobliczalny mem tygrysi"... (Nikt się jeszcze nie domyślił? Widać zbyt fascynująco piszę.) To chodzi o to, że, widzicie ludzie - skoro w tym realnym systemie nie ma jakiejś "masy krytycznej", która by kochanej władzy dała pewność, że wywrotowe idee Tygrysizmu nie zainfekują całej sieci... Nie mówimy o podbiciu serc całego świata, bo większość lemingów jest nie do uratowania, ale też lemingi to tylko mierzwa, a nie podmiot... Mówimy o ewentualnej elicie, która by ewentualnie zastąpiła tych obecnych degeneratów i powiedziała lemingom - grzecznie, ale ze stalowym błyskiem w oku - co mają, a czego nie mają, robić. Zgoda?

No wiec, choć prawdopodobieństwo nie jest specjalnie po naszej stronie, to jednak nie ma żadnej obiektywnej i niepokonanej zapory dla Tygrysizmu! To już coś, prawda? Ktoś może rzec, że zgoda, ale przecież taki powiedzmy Korwin ma o wiele większą szansę, bo tych tam kontaktów ma jednak o wiele więcej, i o wiele więcej po prostu wyznawców.

Ja się z tym całkowicie zgadzam - przynajmniej, jeśli sprowadzamy sprawę wyłącznie do owego modelu z agentami i rozkładu potęgowego. Jednak, odchodząc nieco dalej od owego modelu, daje się zaobserwować ciekawy fakt, taki mianowicie, że z Tygrysizmu nikt się chyba jeszcze nigdy nie "wyleczył", a z Korwinizmu paru ludzi już tak, choć może nie wszyscy do końca.

Tak więc, jakby na tę sprawę nie patrzyć, to, jeśli nie poddamy się czarnemu pesymizmowi, to nawet Nauka i tutaj jest po naszej stronie. A gdzie Nauka, tam i Nadzieja! (Takiego sobie bonmota na poczekaniu wymyśliłem, fajny?) Tak więc, powiadam wam - idźcie i nieście Dobrą Nowinę Tygrysizmu pod każdą strzechę, pod każda dachówkę! O azbeście nie zapominając, ani o zielonej od śniedzi blasze renesansowych pałaców! Zwycięstwo może jeszcze być nasze! Nie mówię, że mem Tygrysizmu MUSI zwyciężyć, że mamy to jak w saku - ale warto walczyć, bo zwycięstwo MOŻE być jednak przy nas!

(Oczywiście w tej końcówce nieco się wygłupiam, ale cały ten tekst jest jak najbardziej NAUKOWY, a nawet HIPERNAUKOWY. A więc - IDŹCIE I GŁOŚCIE!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, lipca 27, 2011

Zaczynając od pasa, jedziemy w dół, a potem się zobaczy... Może dojdziemy aż do astrologii, kto wie?

Na początek sobie zacytujmy, po prostu z marszu:
Niezwykle atrakcyjna dama w średnim wieku i ja, skarżyliśmy się na tych, którzy perfumują się na poważne testowanie win. Ujrzałem to w nieco innym świetle, kiedy rzekła: "Nigdy nie mam z tym problemu, ponieważ nigdy nie nakładam perfum powyżej pasa.
To było z jednej z tych książek, com je sobie ostatnio kupił, i o których tyle opowiadam (żeby was ludzie kłuć w oczy!). Konkretnie "Scents & Sensuality", autor Max Lake. ("Zapachy i zmysłowość", gdyby ktoś potrzebował tłumaczenia.) Traktująca o zapachach, smakach, winach, feromonach i erotyce. Już ją zresztą kiedyś wspomniałem w związku z osłem i wypadkami lotniczymi.

Jaki to ma związek z CZYMKOLWIEK, spyta ktoś? Z czymkolwiek to akurat ma - na przykład z moimi zainteresowaniami. Których imię jest legion. Że to nie o polityce? I tak, i nie. (Niezależnie od tego, jak należałoby interpretować "tak", a jak "nie". Tutaj to akurat bez znaczenia, bo wyczerpujemy obie alternatywy.)

Z jednej strony, kto powiedział, że to musi być o polityce? To mój prywatny blogasek i ja tu sobie piszę, albo i nie, o czym mi w duszy śpiewa. ("Drzwi od wychodka" akurat w tym kontekście nie będę przypominał i PROSZĘ SZYBKO O NICH ZAPOMNIEĆ!) Jednocześnie tusząc (ach, jak ja lubię takie starożytne słowa!), że ew. Czytelnik uzna cokolwiek co mnie kręci, i o czym ja tu napiszę, za jakoś tam interesujące. "Piękny umysł" i te rzeczy. (Nie tylko zresztą umysł, pochlebiam sobie.)

Z drugiej strony - to JEST polityczne! W tym sensie, że my tu mamy swego rodzaju ośrodek neostoicyzmu, a to nie jest nie-polityczne. Na pewno nie całkiem. Co to jest ten neostoicyzm, spyta ktoś? (I "to jest bardzo dobre pytanie!" Jako rzecze Klasyk.) Neostoicyzm to jest postawa, wyrażająca się w haśle "(Nie być) ani lemingiem, ani treserem lemingów!"

W sumie, na głębszym niejako poziomie (historyczne paralelizmy itd.), jest to dokładnie to samo, co uprawiali różne tam Seneki starsze i młodsze, Cycerony - o Epiktetach, które w dodatku były niewolnikami, nawet nie wspominając. Na poziomie nieco płytszym, jednak tamci to byli przeważnie dęci nudziarze, a my nie! (Poza akurat Epiktetem. No i poza tymi, którzy katrupili co paskudniejszych cezarów, albo przynajmniej ostro przeciw nim knuli. Ale sza, bo to się nie może wydać! Dlatego zresztą mamy to w nawiasie.)

Nasz neostoicyzm (który w wielu kontekstach możemy sobie nazywać po prostu "stoicyzmem") jest (choć to subiektywna opinia i mogę się mylić) o wiele fajniejszy, mądrzejszy, a także, da Bóg, skuteczniejszy. Co najmniej w prywatnym wymiarze, jeśli już nie w innych. Częściowo zresztą dzięki cudom zachodniej cywilizacji, jak to: internet, blogowanko... I co tam jeszcze. Których negować mimo wszystko nie można, choć to się na naszych oczach kończy i w dodatku b. nieładnie przy tym wygląda.

No i jesteśmy oparci na Spenglerze - ale sza, nie wspomnę nawet o tym, bo może odwiedzi nas jakiś Nicek i dostanie biedak wylewu. Choć, po prawdzie, to bez pana S. nawet byśmy nie wiedzieli, że to stoicyzm, prawda? Więc cicho sza, na ucho, ale my swoje jednak wiemy.

No, tośmy powyższym światu pokazali, że nie poczuwamy się do zajmowania wyłącznie polityką, pokazaliśmy też naszą indywidualną wolność, pisząc o... O tym, co było na początku. A co mnie, mówiąc zupełnie szczerze, nieźle zaintrygowało i sprawiło, że w tej obskurnej burej szarości realnego liberalizmu, przy nadciągającym mroku jeszcze, jak podejrzewam, obskurniejszego totalitaryzmu...

Zapewne, prędzej czy później, rozświetlonego jedną czy drugą łuną i ożywionego jedną czy drugą krwawą plamą - w tej właśnie, niezbyt mi do estetycznego zmysłu przemawiającej rzeczywistości, jakoś to mi się wydało radykalnie inne... Jakoś bardziej w moim guście.

Gdyby jednak był tu z nami ktoś, dla którego takie rzeczy nie są interesujące - jakiś na przykład pasjonat (o gościach nie będziemy przecież mówić "świr"!) wolnego rynku... Albo w ogóle ktoś, kogo interesuje tylko polityka, choćby szeroko pojęta, jak to zazwyczaj na tym blogu - to ja jednak o niego też zadbam. Fajnie by było pokazać światu, i sobie, że naprawdę jestem całkiem wolny i mogę sobie o czym chcę... Ale któż tak naprawdę jest wolny?

Czy możliwa w ogóle jest taka wolność, żeby ignorować oczekiwania potencjalnego klienta i nie wyjść na tym marnie? A jeśli nie, czy to skutek panującego nam miłościwie leberalizmu? Czy też kondycja ludzka po prostu? Ach, ach i jeszcze raz ach! Tyle pytań, tyle pytań!

Jednak teraz będzie, mimo wszystko, o ekonomii. Czyli o szeroko pojętej polityce. Nie zaniedbując wolnego rynku. Pewnie to by niejednego zaskoczyło (nie zaskoczy, bo ci to mnie z pewnością nie czytają, jeśli nawet kiedyś czytali), ale Pan Tygrys wie o ekonomii niejedno. Zapewne więcej, niż spora część wolnorynkowców spod podwórzowego trzepaka, tak aktywnych w sieci!

No i wśród tych książek, com je sobie ostatnio kupił, i którymi tak ludzi kłuję (jak to się @#$% pisze, bo mi to gugiel podkreśla?) i budzę zawiść, jest też parę o ekonomii. I nawet tytuły mają zabójcze. Jedna to wydana w 2003 książeczka autorstwa pana Charlesa Gave, której tytuł na polski (oryginał jest po francusku) brzmi: "Lwy prowadzone przez osły: Esej o ekonomicznym krachu (który nadejdzie, ale bardzo łatwym do uniknięcia) Eurolandu w ogólności, a Francji szczególnie)".

Bardzo rynkowa książeczka zresztą, z mottem z Friedmana na tyle okładki i w ogóle, ale bez obsesji czy zacietrzewienia. Pokazująca na masie wykresów, że dzisiejsza Europa jest ekonomicznym potworkiem i nieudacznikiem, a jak się pogorszy koniunktura na świecie, to ekonomicznie padnie. Pisane, jako się rzekło, niemal dziesięć lat temu.

Druga, to spora kniga autorstwa Paula Ormeroda, któren, jak wynika z tego, co tu o nim piszą, jest autentyczny ekspert i niegłupi gość, zresztą sława. I ona ma tytuł (też sobie od razu przetłumaczymy na nasz, choć to jest po angielsku): "Dlaczego większość rzeczy się nie udaje? Ewolucja, Wymieranie i Ekonomia"

Facet fajnie analizuje różne ciekawe sprawy, związane oczywiście z ekonomią, ale dość szeroko pojętą. Jak to padanie firm. Okazuje się bowiem, że w kapitaliźmie firmy naprawdę ostro padają, jakby to nawet lubiły. (Nie, żeby gospodarka planowa miała być lepsza, tego on oczywiście nie mówi, ale amicus Plato itd.) I cała masa innych ciekawych spraw. Zacytujemy sobie coś, coś krótkiego, ale żeby było o wolnym rynku. (Dlaczego akurat o nim? To bardzo dobre pytanie!)
Na ile teoria wolnorynkowa rozważa pojęcie równości, koncentruje się na tak zwanej zasadzie Pareto (Pareto concept). Odnosi się ona do stanu rzeczy, w którym nikt nie będzie miał lepiej, nie sprawiając jednocześnie, by ktoś inny miał gorzej. Ogromny intelektualny wysiłek został włożony w ustalenie teoretycznych warunków w których tak zwane optimum Pareto możliwe jest do uzyskania.

Jednak w kontekście większości dyskusji o nierówności, sama ta koncepcja wydaje się dość dziwaczna. Na przykład niemal każdy się zgodzi, że gdyby Adolf Hitler został zamordowany w roku 1933, tuż zanim doszedł do władzy w Niemczech, świat byłby o wiele lepszym miejscem. Moglibyśmy oszczędzić sobie zarówno drugiej wojny światowej, jak i masowych eksterminacji dokonanych przez nazistów.

Jednak, zgodnie z zasadą Pareto dotyczącą równości, to by wcale nie była dobra rzecz, ponieważ co najmniej jedna osoba, w tym przypadku zamordowany Adolf Hitler, wyszedłby na tym gorzej. Fakt, że wiele milionów wyszłoby lepiej nie ma, zgodnie z zasadą Pareto, żadnego znaczenia.
(Rozbiłem to na mniejsze akapity, poza tym jest wiernie, jakby to tłumaczyła Penelopa!)

I tu można by się diabolicznie zaśmiać, można by powiedzieć fanatykom wolnego rynku "zyg zyg marchewka!", można by ich poprosić o rozwiązanie tego dylematu. Różne rzeczy można by zrobić, ze stwierdzeniem (bardzo w stylu Pana Tygrysa), że między ekonomią i resztą nie ma żadnych ostrych granic, że jedni (obsesjonaci wolnego rynku na przykład) dokonują od strony ekonomii agresji na tę całą resztę, inni zaś (słusznie lub nie, i mniej lub bardziej skutecznie) ingerują ze strony tej reszty w ekonomię. Albo też starają się ograniczać jej, mniej lub bardziej, pozaekonomiczne, mniej lub bardziej uboczne, skutki. W imię jakichś tam innych, ich zdaniem (moim często też) wyższych, wartości.

Jednak to pozostawię moim ew. Czytelnikom do poprzeżuwania, zastanowienia się i ew. przedyskutowania (na przykład tutaj!), zakończę zaś pierwszym mottem, witającym nas na kartach tej francuskiej książeczki - tej o lwach, osłach, Europejskiej Unii i jej przyszłym krachu (który się po paru latach ładnie spełnia, na naszych oczach zresztą). Oto to motto (co za cudowny rymowany zwrot!): "Ekonomiści zostali stworzeni po to, żeby astrolodzy zaczęli wyglądać poważnie".

(A najśmieszniejsze, że to wymyślił jakiś anonim. Ciekaw jestem, czy to jeden z naszych licznych genialnych blogowo-komętowych Anonimów!?)

Swoją drogą, wiem że tytuł jest kretyński. Tej mojej gawędy znaczy, którą szczęśliwie kończysz czytać. No i postmodernistyczny w dodatku - jakbym pracował na nagrodę Nike, czy coś. Jak wymyślę coś lepszego... O wiele lepszego znaczy... To może jeszcze zmienię. Kto mi zabroni? Teraz, kiedy już nigdzie się nie agreguję? Ach, wolność, wolność! Teraz to se mogę na przykład cyzelować do upojenia.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, maja 20, 2011

Przestrzeń aktywna w szpęglerycznej fizkulturze

Wstęp

Lojalnie uprzedzam wszelkich ew. Czytelników, że to nie będzie o wąsko pojętej polityce - więc jak coś, to nie czytać! To będzie raczej coś w rodzaju krótkiego szkicu do b. ambitnego (jak na te czasy) doktoratu, albo i b. krótki (i wciąż całkiem ambitny) cały doktorat.

Wtręt ==>

W końcu, ktoś musi czasem napisać coś o nieco bardziej naukowych ambicjach, skoro oficjalna, i w sumie opłacana z naszej krwawicy, nauka, nie dość, że coraz bardziej pełna najprzeróżniejszych tabu (kłamstw i chciejstw nie licząc, ale tabu całkiem po prostu PRZEKREŚLAJĄ jej wartość jako nauki w tym sensie, w jakim jest ona wciąż nam sprzedawana!), zajmuje się teraz dekretowaniem, że "homoseksualizm, to nie zaburzenie, ino ino (sic!) "po prostu jedna z orientacji"... Poza oczywiście udoskonalaniem środków inwigilacji i kontroli, ale to w sumie żadna nauka - co najwyżej inżynierstwo.

<== Koniec wtręta
Powiedziałem "o wąsko pojętej polityce", ponieważ o szerokopojętej to, moim skromnym, jednak będzie. Tak, jak ja ją rozumiem. Chodzi o to, że (gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, a tu zbłądził), że ja widzę to wszystko i ew. perspektywy na wyjście z tego całego syfa - zarówno w skali krajowej, jak i globalnej - bardzo sceptycznie i głęboki ze mnie (szpęglerystyczny) pesymista.

Dla mnie... Cóż, nie chcę nikomu pluć do zupy, ale też - nie oszukujmy się - łatwo być optymistą pisząc sobie (dla paru osób o tak specjalnych mentalnych cechach, że takie rzeczy lubią sobie poczytać, plus ew., w przypadku nieco mniej niszowych wirtualnych autorytetów, paru osobników służbowo na ten odcinek oddelegowanych) luźno na blogasku, ale fakt, że nikt w sumie nic realnie nie robi, co by mogło cokolwiek realnie zmienić, świadczy o tym, że ten cały optymizm nie jest wart funta kłaków. Przynajmniej ja tak to widzę, sorry, jeśli uraziłem! "Optymizm" zresztą, sam w sobie, jako rzecze najmędrszy człowiek, z jakim się zetknąłem w swym długim życiu, "jest tchórzostwem".

Nie, żebym nic nie chciał robić i innych do nicnierobienia namawiał, ale - szczerze - trudno mi znaleźć, w sensie planu walki, coś ponad DŁUGI MARSZ, którego pierwszym krokiem byłoby uczynienie tak, żeby na widok Młodego Spenglerysty (bo o nich tu przecie mówimy!) każda w miarę zdrowa kobieta odczuwała niepohamowane pragnienie zostania matką... Każdy typowy współczesny metroseksualny facio, żeby się nerwowo rozglądał za mysią dziurą, aby się w niej schować... No a platfusy i wszelka tego typu swołocz, żeby nerwowo rozpinał kołnierzyk, który zaczął go czegoś nagle cisnąć...

No i ten mój tutaj - podniośle mówiąc "tekst", zaś mniej podniośle "wpis" - jest właśnie o tym. I ma stanowić mały kroczek w małym kroczku. Za to w dobrym kierunku. Jak ja to, jako się rzekło, osobiście i w mojej własnej robaczywej duszy rozumiem. A więc w końcu rozpocznijmyż...

Rzecz sama w sobie

W młodości interesowałem się wieloma rzeczami, nie wykluczając szachów. Przeważnie nie bardzo miałem z kim grać, a do tych drzewiasto-się-rozchodzących-i-geometrycznie-mnożących wariantów brakowało mi zazwyczaj cierpliwości, jednak b. mnie podniecała wszelka filozofia i ogólna metodyka walki, która (jeśli się do sprawy w zdrowy sposób podchodzi, czyli gdy człek jest całkiem wolny od liberalnych skłonności) w szachach b. ładnie się przejawia. O tyle ładnie, że łatwo to tam konceptualnie pojąć, ująć w słowa i algorytmicznie analizować - bo oczywiście prawdziwej walki jest o wiele więcej w byle bokserskim sparringu, nie mówiąc już o ulicznej naparzanie.

No i to by było na tyle autobiograficznych smaczków, istota sprawy jest taka, że przeczytałem kilka interesujących książek na powyższe tematy, z których to i owo chyba udało mi się pojąć (mimo braku cierpliwości do drzewiastych grafów). Jedna nazywała się "Chess for Tigers", czyli była adresowana wprost do mnie, i, mimo angielskiej notacji szachowej, której nie udało mi się do końca pojąć do zakończenia lektury, znalazłem tam b. ciekawe ogólne zasady walki. Nie gorsze, jeśli  nie lepsze, nie mówiąc już, że bardziej praktyczne w naszych warunkach, od tych, które zawarł Musashi w swych "Pięciu kręgach".

Druga, o której tutaj chciałem właśnie nieco więcej napisać, była prlowska. Czyli rodzima i wydana w PRL v1. Nie, żeby było w niej coś w oczywisty sposób nie tak - wtedy wydawano całkiem niezłe książki z takich niszowych i niegodzących-w-sojusze dziedzin, jak szachy. (Teraz być może jest dokładnie tak samo, tyle że NIEMAL WSZYSTKO TERAZ GODZI W SOJUSZE! Warto nad tym chwilę pomyśleć, swoją drogą.)

Książka owa przedstawiała pewną koncepcję szachowej strategii, o nazwie "przestrzeń aktywna". Chodziło o to, że siła szachowej pozycji wiążę się z przestrzenią, którą mamy na szachownicy (bo gdzie by indziej?) opanowaną, ale ta przestrzeń to nie jakaś byle, tylko właśnie "aktywna", czyli że my tam możemy przeciwnikowi robić wbrew i tak dalej. Brzmi to dość w sumie sensownie, choć nie jestem pewien, czy to w sumie nie jest tautologia, błędne koło i całkiem jałowa teoria, która próbuje zdefiniować coś łatwo w sumie zrozumiałego przez coś zrozumiałego o wiele trudniej.

Nie mam też pojęcia, czy ta teoria to był własny mózgowy twór autora tej książki, czy może coś, co funkjonuje w jakiejś szachowej teorii i filozofii nieco choćby szerzej. A jeśli to drugie, to czy to była rzecz, która w przeszłość odeszła i nie wróci - razem z prof. Żabińskim (co z nim, swoją drogą, tyle go było, a potem nagle znikł?) i Nikitą Chruszczowem. (Żeby nie rzec Miczurinem, nożem Kolesowa i młotkiem Paramonowa).

Cholera wie, zaiste! Jakiś Wyrus pewnie by mi to potrafił wyjaśnić, ale nie chce ze mną gadać, a to dlatego, że mamy skrajnie różne zdania na temat "wolnego rynku". Więc się nie dowiem. (Może jednak ktoś mniej Wyrusowi podpadły spyta go do niechcenia o "teorię przestrzeni aktywnej"? A potem proszę mnie zapoinformować o odpowiedzi, bom naprawdę ciekaw!)

No więc mamy ową - tajemniczą, choć zdającą się mieć ręce i nogi - teorię... I tak by ona sobie żyła, gdzieś w świecie platońskich idei, zapewne... O ile jakiś Wyrus autorytatywnie nie powie nam, że to właśnie dzięki tej teorii arcymistrz Anand (bo taki teraz chyba rządzi, n'est-ce pas?) wszystkich ogrywa. I w ogóle, że to niemal równanie wszechświata. To jednak wcale nie jest pewne - ani że nam ktoś taki zechce coś w ogóle powiedzieć, ani że tak właśnie z tą teorią rzeczy się mają.

W każdym razie jeszcze parę dni temu teoria sobie, a ja sobie, jedno drugiemu nie wadzi, wolność Tomku... A w szachy nie grałem już od naprawdę bardzo dawna. Jednak nagle przyszła mi do głowy myśl, która mi ową teorię przypomniała. A było to tak...

Od około roku trenuję sobie (m.in.) coś, co się nazywa Prasara Joga. Jest to podobne do Hatha Jogi, ale bez żadnych zabobonów i ulegania wpływom indyjskiego nacjonalizmu - wiecie, te wszstkie Pranayamy, Athman co jest Brahmanem itd. Ja nawet żadnymi oddechami się nie zajmuję. Zajmowałem się w młodości, a parę lat temu odkryłem, że to wspaniałe rzekomo oddychanie brzuszne, jest robione niemal zawsze absolutnie źle i po prostu szkodzi. Nawet opisywane jest źle!

Ludzie rozciągają sobie dolną część brzucha, tę poniżej pępka, co jest absolutnie szkodliwe - także na urodę, bo dostaje się z tego bebecha, w dodatku do wad postawy. (Dół brzucha powinien być cały czas napięty, a ew. oddychanie brzuchem musi się ograniczać do jego części powyżej przepony, czyli w sumie powyżej pępka. Dixi!)

Ta joga co ja ją robię, to swego rodzaju "Joga Militaris", którą praktykują niektóre elitarne formacje w różnych znanych z elitarnych formacji krajach. (Ani te kraje, ani te formacje, często nie budzą akurat mojej nieodpartej sympatii, ale ich metody bywają naprawdę dobre i tym bardziej nie widzę powodu, by tym brzydalom na nie pozostawiać monopol!)

Robię więc tę jogę (obok innych rzeczy) od jakiegoś roku i bardzo ją sobie chwalę. Naprawdę, wspaniała sprawa. (Kto chce więcej info, niech się zgłosi i pyta.) No i właśnie w związku z tą jogą przyszło mi do głowy, że teoria przestrzeni aktywnej lepiej być może pasuje to jogi i fizkultury, niż do szachów. (Chyba, że Anand z Wyrusem ogłoszą co innego, ale na razie obowiązuje ta moja teza.)

Naszła mnie bowiem taka myśl, że oto ludzka cielesna doskonałość dałaby się nieźle przełożyć na ilość ("sensownych") pozycji, w których człek jest w stanie stabilnie i w miarę wygodnie pozostawać. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami, ale przecież w szachowej teorii też nie chodzi o byle jaką przestrzeń, a o przestrzeń "aktywną"! (Czyli z definicji taką, która nam wygrywa. Tutaj zresztą leży ew. owa, niepokojąca mnie, tautologia. W każdym razie w mojej własnej teorii związanej w fizkulturą nie dostrzegam nawet jej cienia.)

Jasne, że są pozycje ważniejsze i mniej ważne - a nawet, prawdopodobnie, po prostu bezwartościowe, lub nawet szkodliwe. Trzeba też zachować w tego typu umiejętnościach - jak również w działaniach mających służyć ich zdobyciu - pewną równowagę, ponieważ np. super giętkość w przód połączona ze sztywnością w tył, będzie po prostu szkodliwa. Podobnie jak wiele innych tego typu dysproporcji. Jeśli człowiek te wszystkie, nieliczne i dość oczywiste, zastrzeżenia uwzględni, to moja teoria ma, jak sądzę, dziwnie sporo sensu.

Jeśli ktoś nie zna się na Prasara Jodze, a podejrzewam, że mało kto się zna, to powiem, że tam są zarówno ćwiczenia na rozciąganie mięśni - które się ludziom najbardziej z jogą kojarzą - jak i ćwiczenia w typie Pilates, które też w istocie stanowią istotną część Hatha Jogi, w których występuje statyczne napięcie mięśni, przede wszystkim, tego, co się w Pilatesie nazywa (po angielsku) "core" (co oznacza "rdzeń"), czyli mięśni odpowiadających za postawę.

To są naprawdę całkiem męczące ćwiczenia wymagające sporo tej specyficznej - a niezwykle ważnej! - siły. (Dodatkowo w tym programie, który ja wykonuję, są też specjalne ćwiczenia na ruchomość stawów i giętkość kręgosłupa, które się do Prasara Jogi nie zaliczają, ale stanowią z nią pewną piękną całość.)

Powie ktoś, że co tam gięcie i co tam siła mięśni odpowiadających za postawę, bo prawdziwa sprawność i doskonałość cielesna przejawia się w podnoszeniu setek kilogramów i rozbijaniu ścian kułakiem. Odpowiem na to, że doceniam tego typu osiągnięcia i umiejętności, ale jednak sądzę, że kontrola... Nie mówię o jakiejś maniackiej chęci kontrolowania w stylu anoreksji czy, czegoś takiego! Że kontrola własnego ciała - w sensie wykonywania nim takich, jak się chce, ruchów, zachowywania takich, jak się chce, pozycji, itd. - jest wstępnym warunkiem tamtych rzeczy, a poza tym wydaje mi się jednak istotniejsze.

Powie ktoś inny (albo i ten sam, jeśli lubi się czepiać), że "co tam jakieś statyczne pozycje, liczą się dynamiczne ruchy". A ja mu na to, że może i mieć sporo racji, ale też dynamiczne ruchy, których poszczególne części składowe są przez nas możliwe do wykonania jako statyczne pozycje właśnie, będą niemal na pewno lepsze. Znana sprawa - do czego w końcu dąży się w tych wszystkich kata w karate? (Sorry Mustrum za reklamowanie Twojego ukochanego "chuju muju", ale coś tam mimo wszystko jest, choć zgadzam się z dużą częścią Twojej krytyki.)

No a weźmy (na zakończenie) taką sprawę. Ściśle związaną w moją, choć z szachowej poniekąd zapożyczoną, teorią. Taki jogin, albo poniektóry super grappler, potrafi statycznie i bez wielkiego cierpienia utrzymać dziesiątki, albo i setki różnych postaw, z których większość jest albo w niektórych sytuacjach naprawdę pożyteczna (w grapplingu np.), albo korzystna dla zdrowia. Nierzadko obie te rzeczy na raz.

Jeśli mielibyśmy te pozy jakoś powartościować, to dość oczywiste jest, że te najbardziej wartościowe wiążą się z najnaturalniejszymi pozycjami, które każdy człek utrzymuje przez sporą część swego ziemskiego żywota. A więc stanie, leżenie... Nie ma chyba nic ważniejszego - w kategoriach postaw i teorii "przestrzeni aktywnej" w zastosowaniu do fizkultury. Która oczywiście powinna otrzymać jakąś inną, bardziej adekwatną nazwę, ponieważ tutaj nie chodzi tak wprost o "przestrzeń", a raczej o postawy... Z przestrzenią związane, oczywiście, ale nie tożsame.

No i powiedzmy sobie, całkiem już na zakończenie, że taki typowy urzędnik to nawet stać we właściwy sposób nie potrafi! To znaczy stoi, zgoda, ale on nawet nie wie, do jakiego stopnia takie stanie może NIE MĘCZYĆ, jeśli się to robi właściwie. Właściwe zaś stanie oznacza właściwą postawę, co jest chyba dość oczywiste dla każdego.

Tak, że z jednej strony mamy super grapplera (czy inną tam baletnicę, ale tu nie chcę się wypowiadać, bo to może wcale nie być zdrowe stworzenie, co ja tam wiem?), któren czuje się swobodnie w dziesiątkach różnych postaw - od zapaśniczego mostu, po turecki szpagat itd. - a z drugiej typowego urzędnika, czy innego prawicowego blogera, któren nawet stać porządnie bez bólu und zmęczenia nie potrafi. Któren ma większą (nazwijmy to tą zapożyczoną nazwą) PRZESTRZEŃ AKTYWNĄ? Któren cieszy się większą cielesną doskonałością, przynajmniej w sensie fizycznej sprawności?

A jeśli tak... Prawidłowa odpowiedź to oczywiście "ten pierwszy... też ten pierwszy", jeśli ktoś nie wiedział. To związek tej fizycznej sprawności i cielesnej doskonałości z "przestrzenią aktywną" w przedstawionym tu przeze mnie sensie wydaje się oczywisty. Zgoda? A więc, niech nam żyje teoria przestrzeni aktywnej w odniesieniu do fizkultury! Zaś wszyscy Młodzi Spengleryści, oraz kandydaci do tego zaszczytnego tytułu, wiecie już, czym się macie zająć! Tak? (No i niech ktoś spyta jakiegoś Wyrusa tego świata - w sensie szachowym, nie wolnorynkowym - jak to jest z tą teorią na szachowym gruncie, OK?)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?