Znana komusza teza, że "kontrrewolucja nasila się w miarę postępów rewolucji" ma sporą szansę być zasadniczo prawdziwa, choć nie do końca. Zapewne chodzi o to, że z początku rewolucja ma do czynienia z rzeczami dość mało w sumie istotnymi, swego rodzaju pianą na powierzchni bytu: z szarfami orderowymi, dworską etykietą, musztrą paradną, architekturą pałacową...
Z gospodarką też, fakt, ale przede wszystkim luksusowym biznesem: koronki, gemmy, egzotyczne przyprawy, szkoleni eunuchowie i różowe golarki do sfer intymnych... Plus oczywiście przywileje, elity (przeważnie niezbyt energiczne czy żywotne), przyzwyczajenia... Dotyczące jednak przede wszystkim ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nic do zyskania, a do tego żadnej już praktycznie woli, odwagi czy dyscypliny.
W miarę zaś "postępów rewolucji" rewolucjoniści - przemienieni już zresztą w dużej mierze z barbarzyńskich wojowników, przed którymi stary porządek właściwie całkiem nie umie się bronić, w coraz zwyczajniejszych biurokratów - muszą się mierzyć w coraz większym stopniu z twardym jądrem realnej rzeczywistości.
Wtedy dla "dalszych postępów rewolucji" - a często po prostu dla utrzymania się tej nowej elity przy żłobie i przy życiu nawet - konieczne jest zabieranie ludziom resztek pożywienia, ich ostatniej pociechy duchowej w postaci religii, zmienianie kobiety w mężczyzn a mężczyzn w kobiety, tych ostatnich zaś wsadzanie na traktory...
Wszystko to zaś przy dźwiękach "Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak swabodno atdycha cziełowiek", czy innej "Ody do radości". A co głupsi z tych niedawnych rewolucjonistów WTEDY WŁAŚNIE zaczynają wierzyć, że naprawdę uszczęśliwiają swoje ofiary i wzruszają się do łez słysząc te chóralne pieśni - wykonywane pod przymusem przez zastraszone ofiary, albo dla ochłapów czy większych korzyści przez cwanych koniunkturalistów, ale dla władzy będące niezbitym spontanicznym wyrazem wdzięczności ludu za ziemski raj, pierwszy raz w historii ziszczony...
I to jest chyba cała przyczyna tego ciekawego zjawiska, o którym mówimy. Tyle, że to jednak nie "kontrrewolucja" się nasila, bo na to już przeważnie ofiary rewolucji nie mają dość sił, tylko po prostu rewolucja od walki z różnymi dość drugorzędnymi i często chylącymi się do upadku sprawami przechodzi stopniowo do walki ze sprawami jak najbardziej obiektywnymi i silniejszymi od ludzkiej woli.
* * * * *
To poniższe mi się powiedziało w odpowiedzi dla Mustrum pod moim poprzednim tekstem, ale tak mi się podoba, że zrobię z tego oficjalnie bonmota (czy może na odmianę apophtegmę).
Zo znaczy gun control? Dla lewactwa znaczy to oczywiście "kontrola (dostępu do) broni palnej" i jest ich namiętnym marzeniem. Co to jednak znaczy dla ludzi normalnych? Oto co:
Trudna sztuka synchronizacji muszki ze szczerbinką kiedy dłonie się nam trzęsą z żądzy dorwania skurwysyna i rozerwania go na strzępy.
* * * * *
Kiedy Ludwik XIV stwierdził, że "po nas choćby potop", musiał mieć na myśli przyszły zalew, czyli plagę, "młodych wykształconych z wielkich miast" - czyli lemingów. Jeśli tak, to nie był to głupi facet, bo to naprawdę katastrofa.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
czwartek, grudnia 04, 2008
niedziela, listopada 30, 2008
Oświecenie Bis - po co, na co i przeciw komu
Nie przyszłoby mi do głowy pragnienie "unieważnienia" osiemnastowiecznego Oświecenia - tak samo jak nie przyszłoby mi do głowy pragnienie likwidacji powiedzmy Wielkiej Francuskiej Rewolucji (zwanej przez różnych zabawnych fanatyków "rewolucją antyfrancuską").
Po pierwsze, nie mam dość tego typu fantazji, by potrafić sobie w ogóle wyobrazić "historię alternatywną". Pamiętam, kiedyś na pisanie takiego czegoś chciał mnie namówić ówczesny naczelny "Nowego Państwa" Adam Lipiński, kiedy było jeszcze tygodnikiem... I nie potrafiłem. Zamiast tego napisałem jedynie kilka historycznych drobiażdżków - przeważnie znacznie skróconych i opisanych własnymi słowami rzeczy, które wyszukałem i różnych moich ulubionych autorów. No a skoro nie potrafię sobie i tak wyobrazić, jak by to przepięknie było, gdyby nie... To i trudno takie wydarzenia traktować inaczej, niż fakty, które miały miejsce, bo widać musiały. I tyle.
Po drugie, wspomnianych tu przed chwilą wydarzeń nie uważam wcale za jednoznacznie złe. Oczywiście, rozbiorów wolałbym by nie było i jakoś tam nawet mgliście sobie wyobrażam Polskę jako mniej więcej "normalny" kraj - nie całkiem zachodni, ale nie kompletną azjatycką barbarię w najgorszym ruskim wydaniu i nie kompletne dno upadku, jakimi praktycznie od trzystu lat jesteśmy.
Dżumy w XIV w. także mogłoby dla mnie nie być. Jakoż i zwycięstwa bolszewizmu w Rosji, a potem, krok po kroku, na całym świecie. No i oczywiście Hitler mógłby nie zdobyć władzy, Zachód mógłby (teoretycznie faktycznie mógłby) nie dać mu się tak idiotycznie i tchórzowsko omamić... A więc są jednak pewne granice mojej tolerancji dla faktów, choć i tak nie wkładam już tak wiele serca w takie żale, jak to bywało w młodości.
Faceci od "rewolucji antyfrancuskiej" mają jednak o tyle rację, że KULT tej rewolucji - w dodatku totalitarnie już niemal dzisiaj zinstytucjonalizowany i cwanie zideologizowany - jest głupi i z mojego punktu widzenia szkodliwy. Na razie zresztą dzieje się to tylko we Francji, a gdzie indziej raczej tylko pośrednio.
Elity w innych krajach, albo mają do lansowania wśród ciemnego ludu "jeszcze lepsze" rewolucje, albo też jak diabeł święconej wody boją się wszelkiej sugestii rewolucji, będąc w sytuacji w pewnych aspektach podobnej do sytuacji Ancien Régime'u, i mając nadzieję z tego wyjść przy pomocy środków tamtemu praktycznie, na tle obecnych możliwości, niedostępnych, a szczególnie tzw. piaru i powszechnej inwigilacji do n-tej potęgi.
Podobnie jest z czymś, co uważam za o wiele jeszcze istotniejsze od jednorazowego wydarzenia jakim w końcu była Francuska Rewolucja, czyli Oświecenia. Oświecenie miało prawo być! Tak to powiem, uśmiechająć się celowo głupkowato, żeby było chociaż śmiesznie. No bo kto w końcu mnie o to naprawdę pyta i co miałoby od mojej opinii na ten temat zależeć? Triarius the Tiger mawia, że "całkiem by rozumiał jakieś 50 lat Oświecenia, jednak 300 to już ogromna przesada, szczególnie, że te ostatnie stulecia to raczej mętne po Oświeceniu popłuczyny, które chłepcemy, w których pływamy, całkiem sobie jednak z tego sprawy nie zdając".
Dávila zaś mówi, że "Oświecenie to my sobie dopiero powinniśmy zrobić". W tym też coś jest, choć nie chodzi o to, by tamtemu odmawiać jego utrwalonej nazwy, tylko o to, że gdyby naprawdę uwolnić się od różnych oświeceniowych par excellence złudzeń i chciejskich zakłamań, gdyby naprawdę sięgnąć do dorobku naukowego tego, co było PO Oświeceniu - bez ideologicznych klapek na oczy, bez chciejstwa, metafizycznego tchórzostwa, bez zamawiania duchów... To mielibyśmy coś dokładnie takiego, jak Oświecenie wobec zastanego przezeń świata.
Świata, zgoda, który dla nas, jak sądzę w wielu przypadkach słusznie, wydaje się o niebo piękniejszy, szlachetniejszy i po prostu lepszy od tego co było potem, z Oświeceniem włącznie, który jednak nie miał w sobie dość siły, by się Oświeceniu oprzeć. Gdybym chciał tu jechać spengleryzmem, miałbym ogromnie ułatwione zadanie, choć perspektywa by się znacznie zmieniła, bowiem i schyłek tamtego świata, i Oświecenie, i cały ten późniejszy... Nie wiem jak to określić, bo nie chciałbym tu nadużywać czysto emocjonalnych negatywnych epitetów, ale nic fajnego nie mam teraz na myśli...
Więc to wszystko rysowałoby się nam jako po prostu objaw pewnej fazy w rozwoju zachodniej cywilizacji (używam tego słowa w powszechnym znaczeniu). I ta faza byłaby, nie da się ukryć, schyłkowa, a Oświecenie byłoby tego schyłku początkiem. I nawet trudno by się było, przy takim ujęciu dziwić, że nie możemy się z tego nieszczęsnego Oświecenia wyplątać do dzisiaj, a widoków na to, że się przed całkowitym upadkiem Zachodu wyplączemy, także jak na przysłowiowe lekarstwo.
No dobra, powiedziałem całkiem sporo spenglerycznie, choć w sumie to przecież ułamek promila tego, co by należało w ten sposób powiedzieć... (I właśnie dlatego nie bardzo mam przekonanie by o tym na serio mówić - i tak nie potrafię tego w takiej postaci wyrazić z wystarczającą siłą i dość przekonująco. Tu trzeba być zdolnym do czytania filozofii i przeczytać. Potem możemy sobie zapodyskutować.) Teraz jednak spróbuję powrócić do zwykłego dyskursu, jaki się zwykło uprawiać na początku trzeciego tysiąclecia. Choć od Spenglera się chyba poruszając takie kwestie nie uwolnię.
Nikt kto go poznał nie potrafi się uwolnić, chyba że porzuci te sprawy i zajmie namiętnym oglądaniem "Tańca z Gwiazdami". Mam po prostu całkiem inną wizję historii, inne spojrzenie na kwestię postępu, czym innym jest dla mnie "ludzkość", czym innym "zachodnia cywilizacja". Tak się składa, że na sztukę ostatnich dwóch czy trzech stuleci mam - sam z siebie - pogląd nie tylko spengleryczny, ale o wiele radykalniejszy od jego poglądu. Co stanowi dla mnie zresztą silny hermeneutyczny dowód na prawdziwość jego tez.
No dobra, tyle już sobie luźno i o właściwie niczym (?) popisałem, że wypadałoby wyrazić jakieś konkretne tezy, postawić wnioski, porazić pointą i przyfastrygować między oczy kropką nad i... Zróbmyż to zatem!
Otóż moja pierwsza na dzień dzisiejszy teza jest taka: "POrzućcie wszelką nadzieję wy, którzy chcecie zbawienia i nawrócenia lemingów!" Wystarczy usiąść i porządnie się zastanowić - nie trzeba do tego nawet czytać Spenglera czy choćby mnie (?) - ludzie żyjący w ogromnych miastach, wykorzenieni, karmieni rozrywką, robiący dla chleba coś, czego sami przeważnie nie rozumieją (przynajmniej w którychś z głównych aspektów), totalnie zależni od (dalekiej a jakże jednak bliskiej) władzy (choćby dostawy prądu, żarcia do sklepów, wywóz śmieci - wsio!), edukowani w postoświeceniowych szkołach i potem przez całe życie karmieni leberalną propagandą - to nie są ci sami ludzie, co chłopi sprzed paru setek lat, co księża z epoki dobrze przed V2, co jakiś rycerz, kupiec sukienny czy choćby ziemianin z II RP!
Ci ludzie, ci nowi, o nich teraz, mają swoje zalety. Są często inteligentni. Na swój sposób są ideowi... To jednak nie są te idee, które nas motywują - całkiem po prostu. Zaś ta ich inteligencja jest, z naszego punktu widzenia, jałowa, pusta i kazuistyczna. Jednak w ich oczach TO MY jesteśmy zgrają prymitywnych, krwiożerczych albo co najmniej religijnie-fanatycznych, kseno- i homofobicznych męskich świń... Z niewielką domieszką kobiet zbyt głupich, by dojrzeć swoją niewolniczą głupotę, służą więc tym męskim świniom w nadziei na głaski. Ale przecież cała ta zgraja jest tak czy tak przeznaczona na śmietnik historii! My znaczy. Już wkrótce!
No i zaskoczę pewnie niejednego (jeśli ktoś tak daleko doczytał) mówiąc, że ja całkiem tych ludzi rozumiem. Z ich punktu widzenia mają rację. Podejrzewam, że jeśli "ludzkości" uda się kiedyś zachować przy życiu czystą korę mózgową w jakiś fizjologicznym płynie - to na pewno będzie ona głosowała na Zielonych ileśtam, któryś tam avatar SLD, albo po prostu na Platfusów Obywatelskich. Po prostu jak się TYLKO mózgiem kompinuje, to się do takich dochodzi wniosków. Z życiem nie ma to z drugiej strony nic wspólnego, że nie będę już mówił o jajach, hormonach, czy czymś tak nieuchwytnym jak honor czy godność. I dla mnie, jak i, jak sądzę, dla prawicy w ogóle, TO właśnie jest istotne.
Z drugiej strony sytuacja jest naprawdę zabawna, bo prawdziwa nauka przyznaje jednak NAM rację. Weźmy taką matematykę i słynne (?) twierdzenie Gödla. B. dobrze udowodnione i nie do podważenia! Mówiące w sumie, że nie da się niczego racjonalnie udowodnić, ponieważ każde twierdzenie opiera się, z konieczności, na aksjomatach, które nie są udowodnione i udowodnić ich się w ramach tego samego systemu nie da. Z czego wynika, że wszystko co nam się na podst. racjonalnego mędrkowania wydaje pewne, całkiem pewne nie jest.
Powie ktoś, że 2 + 2 jest pewne. No dobra, choć i na ten temat dałoby się popolemizować, jako ze cała matematyka opiera się na pewnych, nielicznych ale jednak, aksjomatach. NIEUDOWODNIONYCH! Jednak mówimy tutaj o życiu, a 2 + 2 = 4 przekłada się na życie społeczne, historię i takie złożone sprawy dość jednak marnie. Może się faktycznie przydać, raczej nie będzie tak, że okaże się fałszywe, ale co z tego faktu w ogromnej większości przypadków wynika? No a najważniejsze jest to, że przecież 2 + 2 = 4 nie zostało nigdzie UDOWODNIONE - tak po prostu jest, za każdym razem. Czyli jednak to sprawa PRAWICOWA, a nie lewicowo-oświeceniowego mędrkowania. Q.e.d.
Jednak oczywiście coś tam pewne jest, a w każdym razie żeby w miarę sensownie żyć, musimy postępować tak, jakby było. Zgoda, ale filozofia na tym się opierająca, to już nie jest oświeceniowe mędrkowanie różnych Michników i (toutes proportions gardées) Kołakowskich (zresztą tego drugiego prowadzące do niemal czystego "błazeńskiego" sceptycyzmu), tylko jakieś fenomenologie. Fenomenologia zaś, o czym co bystrzejsza lewizna wie, jest NASZA! Tylko że my o niej nic nie wiemy, a już całkiem o tej, która (choć pod innym mianem) obfitym strumieniem płynie ze Spenglera.
Nasza jest także autentyczna nowoczesna biologia. Z Darwinem włącznie, jeśli nie wprost na czele! Co by na ten temat nie mówili różni duchowni (zresztą co to dziś w większości przypadków za duchowni?), a nawet sam Spengler. (Który za Darwinem nie szalał, choć raczej nie Darwina zwalczał, a różnych "darwinistów" spod znaku Herberta Spencera i scjentyzmu.) Jednak fakt, że, jak to cudownie ujął szwedzki socjobiolog Svante Folín w swej książce "Den påklädda apan" ("Ubrana małpa", dopiero po latach odkryłem, że napisałem "nakna", czyli "naga", jak u Desmonda Morrisa): "społeczeństwa w których o obcych dbano bardziej niż o swoich, jeśli kiedykolwiek istniały, dawno wyginęły, tak samo społeczeństwa gdzie np. mężczyźni zabijają się walcząc o wdzięki kobiet po przekwitaniu".
Pewne biologiczne fakty zawsze w ostatecznej instancji przeważą. Widać to choćby we wzroście przemocy, spowodowanej bez wątpienia obecnym "pokojem", ale w większym zapewne stopniu przeludnieniem i wymieszaniem ludzi z rozbiciem tradycyjnych więzi i struktur społecznych. Czytać Roberta Ardreya kto potrafi i chce coś o tych sprawach wiedzieć! Jak kiedyś pisałem, taki Sierakowski może sobie zagadać o "samcach alfa", ale gdyby naprawdę nos do tego pojęcia przystawił, uciekłby z piskiem jak szczeniak po trąceniu nosem jeża!
Tak samo cybernetyka jest nasza! Spengler jej nie znał bo nie mógł, ale dopiero ona przepięknie wyjaśnia i potwierdza jego genialne i super-przenikliwe tezy. I tak to wygląda - mamy rację, nawet czysto intelektualnie, jednak od poziomu, na który niewielu ludzi w ogóle się kiedykolwiek wdrapie. A już na pewno żaden obecny mędrkujący postępowy intelektualista. Czyli intelektualna wersja wielkomiejskiego leminga. Co więc powiedzieć o prawdziwych lemingach?
Mamy rację i jeśli potrafimy to praktycznie wykorzystać, to może coś uda nam się osiągnąć. Jeśli przy okazji przeciągniemy paru zabłąkanych lemingów do naszego obozu - ale podkreślam: ZABŁĄKANYCH, bo innych nigdy nam się przekonać nie uda! I nacisk tutaj na "przy okazji".
Jeśli ktoś chce się przekonać, że ma rację - że mamy rację - niech zajmie się studiowaniem tych spraw. A potem... albo i w czasie... albo i przedtem... Pogada o tym z kimś, np. ze mną. Ale to tak czy tak sprawy nie załatwi! Musimy jeszcze zacząć coś robić. A z tym naprawdę nie jest łatwo, bo trendy historii - o ile b. się nie mylę, co by było niezwykle wprost cudowną sprawą! - są przeciw nam. A w każdym razie nie pozwolą nam już nigdy na zrobienie takich rzeczy, o jakich wielu z nas wciąż marzy. I dlaczego nie miałoby marzyć, skoro nie wie, skoro nie rozumie, co się w istocie zmieniło, czym jest obecny świat w stosunku do tego świata, w którym, gdyby to od niego zależało, pragnąłby żyć?
Jednak do tego by to zrozumieć, musiałby ten ktoś całkiem zmienić całą swoja perspektywę... Na historię, życie społeczne, życie w ogóle... Musiałby znaleźć i zacząć umieć stosować filozofię, która by mu zastąpiła te postoświeceniowe popłuczny, którymi żył od pieluszek... Którymi wszyscy wokół żyją. Którymi ogromna większość żyć będzie po wieczne czasy. To znaczy do całkowitego upadku zachodniej cywilizacji.
A wiec jednak, poza hasłem "róbmy coś wreszcie do kurwy nędzy, bo samym wirtualnym biciem piany nic się nie da osiągnąć", wygląda jednak że potrzebne nam jest to nowe Oświecenie, o którym pisał Dávila. A więc wznoszę toast za Oświecenie Bis! A teraz do roboty!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Po pierwsze, nie mam dość tego typu fantazji, by potrafić sobie w ogóle wyobrazić "historię alternatywną". Pamiętam, kiedyś na pisanie takiego czegoś chciał mnie namówić ówczesny naczelny "Nowego Państwa" Adam Lipiński, kiedy było jeszcze tygodnikiem... I nie potrafiłem. Zamiast tego napisałem jedynie kilka historycznych drobiażdżków - przeważnie znacznie skróconych i opisanych własnymi słowami rzeczy, które wyszukałem i różnych moich ulubionych autorów. No a skoro nie potrafię sobie i tak wyobrazić, jak by to przepięknie było, gdyby nie... To i trudno takie wydarzenia traktować inaczej, niż fakty, które miały miejsce, bo widać musiały. I tyle.
Po drugie, wspomnianych tu przed chwilą wydarzeń nie uważam wcale za jednoznacznie złe. Oczywiście, rozbiorów wolałbym by nie było i jakoś tam nawet mgliście sobie wyobrażam Polskę jako mniej więcej "normalny" kraj - nie całkiem zachodni, ale nie kompletną azjatycką barbarię w najgorszym ruskim wydaniu i nie kompletne dno upadku, jakimi praktycznie od trzystu lat jesteśmy.
Dżumy w XIV w. także mogłoby dla mnie nie być. Jakoż i zwycięstwa bolszewizmu w Rosji, a potem, krok po kroku, na całym świecie. No i oczywiście Hitler mógłby nie zdobyć władzy, Zachód mógłby (teoretycznie faktycznie mógłby) nie dać mu się tak idiotycznie i tchórzowsko omamić... A więc są jednak pewne granice mojej tolerancji dla faktów, choć i tak nie wkładam już tak wiele serca w takie żale, jak to bywało w młodości.
Faceci od "rewolucji antyfrancuskiej" mają jednak o tyle rację, że KULT tej rewolucji - w dodatku totalitarnie już niemal dzisiaj zinstytucjonalizowany i cwanie zideologizowany - jest głupi i z mojego punktu widzenia szkodliwy. Na razie zresztą dzieje się to tylko we Francji, a gdzie indziej raczej tylko pośrednio.
Elity w innych krajach, albo mają do lansowania wśród ciemnego ludu "jeszcze lepsze" rewolucje, albo też jak diabeł święconej wody boją się wszelkiej sugestii rewolucji, będąc w sytuacji w pewnych aspektach podobnej do sytuacji Ancien Régime'u, i mając nadzieję z tego wyjść przy pomocy środków tamtemu praktycznie, na tle obecnych możliwości, niedostępnych, a szczególnie tzw. piaru i powszechnej inwigilacji do n-tej potęgi.
Podobnie jest z czymś, co uważam za o wiele jeszcze istotniejsze od jednorazowego wydarzenia jakim w końcu była Francuska Rewolucja, czyli Oświecenia. Oświecenie miało prawo być! Tak to powiem, uśmiechająć się celowo głupkowato, żeby było chociaż śmiesznie. No bo kto w końcu mnie o to naprawdę pyta i co miałoby od mojej opinii na ten temat zależeć? Triarius the Tiger mawia, że "całkiem by rozumiał jakieś 50 lat Oświecenia, jednak 300 to już ogromna przesada, szczególnie, że te ostatnie stulecia to raczej mętne po Oświeceniu popłuczyny, które chłepcemy, w których pływamy, całkiem sobie jednak z tego sprawy nie zdając".
Dávila zaś mówi, że "Oświecenie to my sobie dopiero powinniśmy zrobić". W tym też coś jest, choć nie chodzi o to, by tamtemu odmawiać jego utrwalonej nazwy, tylko o to, że gdyby naprawdę uwolnić się od różnych oświeceniowych par excellence złudzeń i chciejskich zakłamań, gdyby naprawdę sięgnąć do dorobku naukowego tego, co było PO Oświeceniu - bez ideologicznych klapek na oczy, bez chciejstwa, metafizycznego tchórzostwa, bez zamawiania duchów... To mielibyśmy coś dokładnie takiego, jak Oświecenie wobec zastanego przezeń świata.
Świata, zgoda, który dla nas, jak sądzę w wielu przypadkach słusznie, wydaje się o niebo piękniejszy, szlachetniejszy i po prostu lepszy od tego co było potem, z Oświeceniem włącznie, który jednak nie miał w sobie dość siły, by się Oświeceniu oprzeć. Gdybym chciał tu jechać spengleryzmem, miałbym ogromnie ułatwione zadanie, choć perspektywa by się znacznie zmieniła, bowiem i schyłek tamtego świata, i Oświecenie, i cały ten późniejszy... Nie wiem jak to określić, bo nie chciałbym tu nadużywać czysto emocjonalnych negatywnych epitetów, ale nic fajnego nie mam teraz na myśli...
Więc to wszystko rysowałoby się nam jako po prostu objaw pewnej fazy w rozwoju zachodniej cywilizacji (używam tego słowa w powszechnym znaczeniu). I ta faza byłaby, nie da się ukryć, schyłkowa, a Oświecenie byłoby tego schyłku początkiem. I nawet trudno by się było, przy takim ujęciu dziwić, że nie możemy się z tego nieszczęsnego Oświecenia wyplątać do dzisiaj, a widoków na to, że się przed całkowitym upadkiem Zachodu wyplączemy, także jak na przysłowiowe lekarstwo.
No dobra, powiedziałem całkiem sporo spenglerycznie, choć w sumie to przecież ułamek promila tego, co by należało w ten sposób powiedzieć... (I właśnie dlatego nie bardzo mam przekonanie by o tym na serio mówić - i tak nie potrafię tego w takiej postaci wyrazić z wystarczającą siłą i dość przekonująco. Tu trzeba być zdolnym do czytania filozofii i przeczytać. Potem możemy sobie zapodyskutować.) Teraz jednak spróbuję powrócić do zwykłego dyskursu, jaki się zwykło uprawiać na początku trzeciego tysiąclecia. Choć od Spenglera się chyba poruszając takie kwestie nie uwolnię.
Nikt kto go poznał nie potrafi się uwolnić, chyba że porzuci te sprawy i zajmie namiętnym oglądaniem "Tańca z Gwiazdami". Mam po prostu całkiem inną wizję historii, inne spojrzenie na kwestię postępu, czym innym jest dla mnie "ludzkość", czym innym "zachodnia cywilizacja". Tak się składa, że na sztukę ostatnich dwóch czy trzech stuleci mam - sam z siebie - pogląd nie tylko spengleryczny, ale o wiele radykalniejszy od jego poglądu. Co stanowi dla mnie zresztą silny hermeneutyczny dowód na prawdziwość jego tez.
No dobra, tyle już sobie luźno i o właściwie niczym (?) popisałem, że wypadałoby wyrazić jakieś konkretne tezy, postawić wnioski, porazić pointą i przyfastrygować między oczy kropką nad i... Zróbmyż to zatem!
Otóż moja pierwsza na dzień dzisiejszy teza jest taka: "POrzućcie wszelką nadzieję wy, którzy chcecie zbawienia i nawrócenia lemingów!" Wystarczy usiąść i porządnie się zastanowić - nie trzeba do tego nawet czytać Spenglera czy choćby mnie (?) - ludzie żyjący w ogromnych miastach, wykorzenieni, karmieni rozrywką, robiący dla chleba coś, czego sami przeważnie nie rozumieją (przynajmniej w którychś z głównych aspektów), totalnie zależni od (dalekiej a jakże jednak bliskiej) władzy (choćby dostawy prądu, żarcia do sklepów, wywóz śmieci - wsio!), edukowani w postoświeceniowych szkołach i potem przez całe życie karmieni leberalną propagandą - to nie są ci sami ludzie, co chłopi sprzed paru setek lat, co księża z epoki dobrze przed V2, co jakiś rycerz, kupiec sukienny czy choćby ziemianin z II RP!
Ci ludzie, ci nowi, o nich teraz, mają swoje zalety. Są często inteligentni. Na swój sposób są ideowi... To jednak nie są te idee, które nas motywują - całkiem po prostu. Zaś ta ich inteligencja jest, z naszego punktu widzenia, jałowa, pusta i kazuistyczna. Jednak w ich oczach TO MY jesteśmy zgrają prymitywnych, krwiożerczych albo co najmniej religijnie-fanatycznych, kseno- i homofobicznych męskich świń... Z niewielką domieszką kobiet zbyt głupich, by dojrzeć swoją niewolniczą głupotę, służą więc tym męskim świniom w nadziei na głaski. Ale przecież cała ta zgraja jest tak czy tak przeznaczona na śmietnik historii! My znaczy. Już wkrótce!
No i zaskoczę pewnie niejednego (jeśli ktoś tak daleko doczytał) mówiąc, że ja całkiem tych ludzi rozumiem. Z ich punktu widzenia mają rację. Podejrzewam, że jeśli "ludzkości" uda się kiedyś zachować przy życiu czystą korę mózgową w jakiś fizjologicznym płynie - to na pewno będzie ona głosowała na Zielonych ileśtam, któryś tam avatar SLD, albo po prostu na Platfusów Obywatelskich. Po prostu jak się TYLKO mózgiem kompinuje, to się do takich dochodzi wniosków. Z życiem nie ma to z drugiej strony nic wspólnego, że nie będę już mówił o jajach, hormonach, czy czymś tak nieuchwytnym jak honor czy godność. I dla mnie, jak i, jak sądzę, dla prawicy w ogóle, TO właśnie jest istotne.
Z drugiej strony sytuacja jest naprawdę zabawna, bo prawdziwa nauka przyznaje jednak NAM rację. Weźmy taką matematykę i słynne (?) twierdzenie Gödla. B. dobrze udowodnione i nie do podważenia! Mówiące w sumie, że nie da się niczego racjonalnie udowodnić, ponieważ każde twierdzenie opiera się, z konieczności, na aksjomatach, które nie są udowodnione i udowodnić ich się w ramach tego samego systemu nie da. Z czego wynika, że wszystko co nam się na podst. racjonalnego mędrkowania wydaje pewne, całkiem pewne nie jest.
Powie ktoś, że 2 + 2 jest pewne. No dobra, choć i na ten temat dałoby się popolemizować, jako ze cała matematyka opiera się na pewnych, nielicznych ale jednak, aksjomatach. NIEUDOWODNIONYCH! Jednak mówimy tutaj o życiu, a 2 + 2 = 4 przekłada się na życie społeczne, historię i takie złożone sprawy dość jednak marnie. Może się faktycznie przydać, raczej nie będzie tak, że okaże się fałszywe, ale co z tego faktu w ogromnej większości przypadków wynika? No a najważniejsze jest to, że przecież 2 + 2 = 4 nie zostało nigdzie UDOWODNIONE - tak po prostu jest, za każdym razem. Czyli jednak to sprawa PRAWICOWA, a nie lewicowo-oświeceniowego mędrkowania. Q.e.d.
Jednak oczywiście coś tam pewne jest, a w każdym razie żeby w miarę sensownie żyć, musimy postępować tak, jakby było. Zgoda, ale filozofia na tym się opierająca, to już nie jest oświeceniowe mędrkowanie różnych Michników i (toutes proportions gardées) Kołakowskich (zresztą tego drugiego prowadzące do niemal czystego "błazeńskiego" sceptycyzmu), tylko jakieś fenomenologie. Fenomenologia zaś, o czym co bystrzejsza lewizna wie, jest NASZA! Tylko że my o niej nic nie wiemy, a już całkiem o tej, która (choć pod innym mianem) obfitym strumieniem płynie ze Spenglera.
Nasza jest także autentyczna nowoczesna biologia. Z Darwinem włącznie, jeśli nie wprost na czele! Co by na ten temat nie mówili różni duchowni (zresztą co to dziś w większości przypadków za duchowni?), a nawet sam Spengler. (Który za Darwinem nie szalał, choć raczej nie Darwina zwalczał, a różnych "darwinistów" spod znaku Herberta Spencera i scjentyzmu.) Jednak fakt, że, jak to cudownie ujął szwedzki socjobiolog Svante Folín w swej książce "Den påklädda apan" ("Ubrana małpa", dopiero po latach odkryłem, że napisałem "nakna", czyli "naga", jak u Desmonda Morrisa): "społeczeństwa w których o obcych dbano bardziej niż o swoich, jeśli kiedykolwiek istniały, dawno wyginęły, tak samo społeczeństwa gdzie np. mężczyźni zabijają się walcząc o wdzięki kobiet po przekwitaniu".
Pewne biologiczne fakty zawsze w ostatecznej instancji przeważą. Widać to choćby we wzroście przemocy, spowodowanej bez wątpienia obecnym "pokojem", ale w większym zapewne stopniu przeludnieniem i wymieszaniem ludzi z rozbiciem tradycyjnych więzi i struktur społecznych. Czytać Roberta Ardreya kto potrafi i chce coś o tych sprawach wiedzieć! Jak kiedyś pisałem, taki Sierakowski może sobie zagadać o "samcach alfa", ale gdyby naprawdę nos do tego pojęcia przystawił, uciekłby z piskiem jak szczeniak po trąceniu nosem jeża!
Tak samo cybernetyka jest nasza! Spengler jej nie znał bo nie mógł, ale dopiero ona przepięknie wyjaśnia i potwierdza jego genialne i super-przenikliwe tezy. I tak to wygląda - mamy rację, nawet czysto intelektualnie, jednak od poziomu, na który niewielu ludzi w ogóle się kiedykolwiek wdrapie. A już na pewno żaden obecny mędrkujący postępowy intelektualista. Czyli intelektualna wersja wielkomiejskiego leminga. Co więc powiedzieć o prawdziwych lemingach?
Mamy rację i jeśli potrafimy to praktycznie wykorzystać, to może coś uda nam się osiągnąć. Jeśli przy okazji przeciągniemy paru zabłąkanych lemingów do naszego obozu - ale podkreślam: ZABŁĄKANYCH, bo innych nigdy nam się przekonać nie uda! I nacisk tutaj na "przy okazji".
Jeśli ktoś chce się przekonać, że ma rację - że mamy rację - niech zajmie się studiowaniem tych spraw. A potem... albo i w czasie... albo i przedtem... Pogada o tym z kimś, np. ze mną. Ale to tak czy tak sprawy nie załatwi! Musimy jeszcze zacząć coś robić. A z tym naprawdę nie jest łatwo, bo trendy historii - o ile b. się nie mylę, co by było niezwykle wprost cudowną sprawą! - są przeciw nam. A w każdym razie nie pozwolą nam już nigdy na zrobienie takich rzeczy, o jakich wielu z nas wciąż marzy. I dlaczego nie miałoby marzyć, skoro nie wie, skoro nie rozumie, co się w istocie zmieniło, czym jest obecny świat w stosunku do tego świata, w którym, gdyby to od niego zależało, pragnąłby żyć?
Jednak do tego by to zrozumieć, musiałby ten ktoś całkiem zmienić całą swoja perspektywę... Na historię, życie społeczne, życie w ogóle... Musiałby znaleźć i zacząć umieć stosować filozofię, która by mu zastąpiła te postoświeceniowe popłuczny, którymi żył od pieluszek... Którymi wszyscy wokół żyją. Którymi ogromna większość żyć będzie po wieczne czasy. To znaczy do całkowitego upadku zachodniej cywilizacji.
A wiec jednak, poza hasłem "róbmy coś wreszcie do kurwy nędzy, bo samym wirtualnym biciem piany nic się nie da osiągnąć", wygląda jednak że potrzebne nam jest to nowe Oświecenie, o którym pisał Dávila. A więc wznoszę toast za Oświecenie Bis! A teraz do roboty!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Adam Michnik,
fenomenologia,
filozofia,
Leszek Kołakowski,
matematyka,
Oswald Spengler,
Oświecenie,
Robert Ardrey,
twierdzenie Gödla
czwartek, listopada 27, 2008
Gra do jednej bramki czyli Ojropa
Całkiem niedługo wielkie wydarzenia sportowe będą prawdopodobnie wyglądać jakoś tak. Do miasteczka przyjeżdża aktualny mistrz świata w piłce nożnej, wzmocniony jeszcze paroma najlepszymi graczami Polonii Golina i sklonowanym Pelé z najlepszych lat, by stoczyć mecz z miejscowym zespołem Tusk FC (dawniej Szmacianka). Tłumy rozentuzjazmowanych kibiców, pomalowane gęby, histeryczni sprawozdawcy, telewizje widne, tajne i dwópłciowe (a nawet więcej).
Zaczyna się mecz. Wszystko fajnie, mistrzowie pokazują sztuczki, miejscowi się pocą... Jednak wynik do przerwy, o dziwo, zero zero. Po przerwie też, a aż do dziewięćdziesiątej drugiej minuty, kiedy to wprowadzony przez chwilą defensywny (lewy) pomocnik Tusk FC (dawniej Szmacianka) mija dyskutujących o czymś z zapałem i żywą gestykulacją obrońców gości, i dalekim kopem lobuje leżącego kawałek obok bramki i zainteresowaniem przeglądającego wyjęte z kieszeni spodenek pisemko soft-porno bramkarza.
Szał na trybunach, meksykańska fala... Na drugi dzień media mają wreszcie o czym pisać: mistrzowie świata grali jak patałachy, górą nasi z Tusk FC (dawniej Szmacianka)! Nieprawdopodobne? Ależ wcale nie, po prostu niewielka zmiana przepisów!
Albo boks. Niechby zresztą i walka w klatce - co mi tam! Z kopaniem po jądrach i wydłubywaniem oczu, jak najbardziej. Przyjeżdża taka krzyżówka Bas Ruttena z Ronnym Coutourem (chociaż widziałem jak ten niedawno przegrał przez nokaut) i jeszcze paroma, a miejscowy gieroj wali go jak chce. A tamten całkiem nic. Dlaczego? No bo mu zabroniono - ot dlaczego! "Nam strzelać nie kazano!" A bardziej wprost - "Nam Ojropa zakazała strzelać bramek". Proste! To samo z waleniem w pysk, w przypadku boksu czy innego walę tudo.
Jaki to ma związek z czymkolwiek? A taki mianowicie, że to jest dokładnie sytuacja zbliżającego się (co do tego nigdy nie miałem cienia wątpliwości) ponownego referendum w Irlandii. Plus wszystkich ojropejskich referendów, które, jeśli odpowiednim ludziom (czytaj ojropejsom) zależy, będą zawsze powtarzane tyle razy, aż skutek okaże się... Już tak przecież bywało, gdzieśtam w sprawie waluty ojro. I tak się to będzie zawsze robić długo, aż mistrz świata, nie mając po co naprawdę grać, się rozmarzy na temat piersi (ach!) swojej dalekiej w tej chwili i pewnie już śpiącej smacznie narzeczonej... Zapominając o meczu... Albo cała drużyna z nudów pójdzie na wódkę...
Pozwalając chłopcom z Tusk FC (dawniej Szmacianka) strzelić tę jedną jedyną bramkę, która zapisze ich imiona w historii. Albo kopnąć mistrza klatkowego valetudo tyle razy w kostkę, aż zawyje z bólu i odklepie.
Od razu oczywiście wiedziałem, że powtarzanie referendów w ciągu krótkiego czasu - a czas uczciwy to by było tak z co najmniej 10 latek, jak sądzę - jest świństwem i oszustwem. Jednak akurat przed chwilą uświadomiłem sobie dokładnie na czym to polega. I udało mi się to wyrazić w języku, który, teoretycznie, powinien być zrozumiały nawet dla co bystrzejszego leminga co się podnieca sportowym kibicowaniem.
No bo po prostu tak jest! W tym najistotniejszym dzisiaj i najbliższym nam ponownym referendum, jedna strona nie ma już absolutnie NIC do wygrania - bo przecież JUŻ wygrała co do wygrania było. Druga zaś, z samej natury tej gry, z natury jej zabawnych ojro-zmodyfikowanych przepisów, nie jest już absolutnie niczym zagrożona: jeśli przegra, to ze stuprocentową pewnością otrzyma następną szansę... i następną... i następną... (Chyba że cała Unia jak wielka purchawa gruchnie i rozpadnie się wydając z siebie smród bijący pod niebiosa. Ale to już inna historia.)
Jedna więc strona nie może przegrać i W KOŃCU musi kiedyś wygrać, podczas gdy druga wygrać nijak i absolutnie NIE może i wie, że w końcu przegra... Fajne, prawda? To się nazywa DEMOKRACJA, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział. Demokracja - w odróżnieniu od populizmu, czyli "władzy ludu". Ale to jest tak cudowna rzecz, a prawdziwa demokracja, że naprawdę powinniśmy wedle jej zasad zorganizować o wiele więcej dziedzin naszego życia. Na przykład sport, w końcu to takie dzisiaj cholernie ważne!
No więc ja to niniejszym oficjalnie przedstawiłem, a teraz oficjalnie postuluję, żeby to, najlepiej od nowego roku, wprowadzić. A wszelkich innych rodzajów sportu - jako wstecznych, oszołomskich, fanatycznych, populistycznych, rasistowskie... (Kto pilnie czyta Gazetnik Wyborczy ten sobie sam dopisze tutaj dowolną ilość epitetów.) Zakazać i ścigać za każde o nich wspomnienie!
Barroso! Borrell! Kohn-Bendit! Tusk! Schetyna! I cała smętna reszto ojro-szuj, ojro-świrów i ojro-kanciarzy. Do was mówię! Zreformujcie nam ten sport co żywo, żeby wreszcie było demokratycznie, postępowo i po europejsku! Z góry dziękuję.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
P.S. Wcześniej tego tu nie umieściłem, bo niewiele ostatnio piszę i uznałem, że i tak mało kto to ujrzy. Ale skoro już napisałem, to umieszczam. Na razie tutaj, bo to szybsze i chyba skuteczniejsze, potem to ew. przeniosę na boczek. To naprawdę piękna akcja i prosiłbym o jej wsparcie.
Zaczyna się mecz. Wszystko fajnie, mistrzowie pokazują sztuczki, miejscowi się pocą... Jednak wynik do przerwy, o dziwo, zero zero. Po przerwie też, a aż do dziewięćdziesiątej drugiej minuty, kiedy to wprowadzony przez chwilą defensywny (lewy) pomocnik Tusk FC (dawniej Szmacianka) mija dyskutujących o czymś z zapałem i żywą gestykulacją obrońców gości, i dalekim kopem lobuje leżącego kawałek obok bramki i zainteresowaniem przeglądającego wyjęte z kieszeni spodenek pisemko soft-porno bramkarza.
Szał na trybunach, meksykańska fala... Na drugi dzień media mają wreszcie o czym pisać: mistrzowie świata grali jak patałachy, górą nasi z Tusk FC (dawniej Szmacianka)! Nieprawdopodobne? Ależ wcale nie, po prostu niewielka zmiana przepisów!
Albo boks. Niechby zresztą i walka w klatce - co mi tam! Z kopaniem po jądrach i wydłubywaniem oczu, jak najbardziej. Przyjeżdża taka krzyżówka Bas Ruttena z Ronnym Coutourem (chociaż widziałem jak ten niedawno przegrał przez nokaut) i jeszcze paroma, a miejscowy gieroj wali go jak chce. A tamten całkiem nic. Dlaczego? No bo mu zabroniono - ot dlaczego! "Nam strzelać nie kazano!" A bardziej wprost - "Nam Ojropa zakazała strzelać bramek". Proste! To samo z waleniem w pysk, w przypadku boksu czy innego walę tudo.
Jaki to ma związek z czymkolwiek? A taki mianowicie, że to jest dokładnie sytuacja zbliżającego się (co do tego nigdy nie miałem cienia wątpliwości) ponownego referendum w Irlandii. Plus wszystkich ojropejskich referendów, które, jeśli odpowiednim ludziom (czytaj ojropejsom) zależy, będą zawsze powtarzane tyle razy, aż skutek okaże się... Już tak przecież bywało, gdzieśtam w sprawie waluty ojro. I tak się to będzie zawsze robić długo, aż mistrz świata, nie mając po co naprawdę grać, się rozmarzy na temat piersi (ach!) swojej dalekiej w tej chwili i pewnie już śpiącej smacznie narzeczonej... Zapominając o meczu... Albo cała drużyna z nudów pójdzie na wódkę...
Pozwalając chłopcom z Tusk FC (dawniej Szmacianka) strzelić tę jedną jedyną bramkę, która zapisze ich imiona w historii. Albo kopnąć mistrza klatkowego valetudo tyle razy w kostkę, aż zawyje z bólu i odklepie.
Od razu oczywiście wiedziałem, że powtarzanie referendów w ciągu krótkiego czasu - a czas uczciwy to by było tak z co najmniej 10 latek, jak sądzę - jest świństwem i oszustwem. Jednak akurat przed chwilą uświadomiłem sobie dokładnie na czym to polega. I udało mi się to wyrazić w języku, który, teoretycznie, powinien być zrozumiały nawet dla co bystrzejszego leminga co się podnieca sportowym kibicowaniem.
No bo po prostu tak jest! W tym najistotniejszym dzisiaj i najbliższym nam ponownym referendum, jedna strona nie ma już absolutnie NIC do wygrania - bo przecież JUŻ wygrała co do wygrania było. Druga zaś, z samej natury tej gry, z natury jej zabawnych ojro-zmodyfikowanych przepisów, nie jest już absolutnie niczym zagrożona: jeśli przegra, to ze stuprocentową pewnością otrzyma następną szansę... i następną... i następną... (Chyba że cała Unia jak wielka purchawa gruchnie i rozpadnie się wydając z siebie smród bijący pod niebiosa. Ale to już inna historia.)
Jedna więc strona nie może przegrać i W KOŃCU musi kiedyś wygrać, podczas gdy druga wygrać nijak i absolutnie NIE może i wie, że w końcu przegra... Fajne, prawda? To się nazywa DEMOKRACJA, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział. Demokracja - w odróżnieniu od populizmu, czyli "władzy ludu". Ale to jest tak cudowna rzecz, a prawdziwa demokracja, że naprawdę powinniśmy wedle jej zasad zorganizować o wiele więcej dziedzin naszego życia. Na przykład sport, w końcu to takie dzisiaj cholernie ważne!
No więc ja to niniejszym oficjalnie przedstawiłem, a teraz oficjalnie postuluję, żeby to, najlepiej od nowego roku, wprowadzić. A wszelkich innych rodzajów sportu - jako wstecznych, oszołomskich, fanatycznych, populistycznych, rasistowskie... (Kto pilnie czyta Gazetnik Wyborczy ten sobie sam dopisze tutaj dowolną ilość epitetów.) Zakazać i ścigać za każde o nich wspomnienie!
Barroso! Borrell! Kohn-Bendit! Tusk! Schetyna! I cała smętna reszto ojro-szuj, ojro-świrów i ojro-kanciarzy. Do was mówię! Zreformujcie nam ten sport co żywo, żeby wreszcie było demokratycznie, postępowo i po europejsku! Z góry dziękuję.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
P.S. Wcześniej tego tu nie umieściłem, bo niewiele ostatnio piszę i uznałem, że i tak mało kto to ujrzy. Ale skoro już napisałem, to umieszczam. Na razie tutaj, bo to szybsze i chyba skuteczniejsze, potem to ew. przeniosę na boczek. To naprawdę piękna akcja i prosiłbym o jej wsparcie.
słowa kluczowe:
demokracja,
piłka nożna,
referendum,
sport,
Traktat Lisboński,
traktat reformujący,
Unia Europejska,
valetudo
niedziela, listopada 23, 2008
Co słychać u naszych lewicowych braci - odc. 2
Poniżej drugi odcinek tłumaczenia lewackiej książki pt. "Bodyhammer: Tactics and Self-Defense for the Modern Protester". Czyli w sumie: "Jak się nie dać tzw. siłom porządku na usługach postkomuny, ojropy, ruskich agentów, cieniasów i całej tej obrzydliwej reszty". Może lewizna tak by tego nie przetłumaczyła, ale my sobie tak właśnie tłumaczymy, bo nam wolno. (Prawda towarzysze?) A w dodatku są tu b. fajne historyczne informacje i interesujące obrazki. Co nie powinno być całkiem bez znaczenia dla intelektulanie nastawionej (żeby nie powiedzieć spenglerycznej, prawicy. N'est-ce pas?) No więc jedziemy!
Wybór typu tarczy
Jako osoba dokonująca samoobrony z założenia bez broni, posiadasz szeroki wachlarz możliwości w zakresie taktyki użycia tarczy. Dla naszych potrzeb jesteśmy zainteresowani w tworzeniu formacji ściany z tarcz, zapewniającej swobodę poruszania się i obrony. Oznacza to, że możesz wybrać pomiędzy tarczą wykorzystującą tradycyjną jednoręczną metodę, albo też tarczą wykorzystującą metodę dwuręczną. Podczas gdy tarcza jednoręczna zapewnia większą manewrowość, tarcze dwóręczne dają większą siłę do obrony samego siebie i odpychania atakującego.
Ponieważ poza tym jest się nieuzbrojonym, dwuręczne tarcze powinny być zdecydowanie preferowane i stanowić centrum każdej ściany tarcz. Metody z użyciem obu typów zostaną poniżej opisane.
Drugą kwestią do rozważenia jest konstrukcja tarczy. Podczas gdy wiele zależy tu od kosztów i dostępnych materiałów, są i inne czynniki, które powinno się uwzględnić.
Transport:
Jeśli twoja akcja wymaga przekraczania granicy, zabierz ze sobą materiały na tarcze, które mogą być także stosowane jako codzienne artykuły. Duże tekturowe pudło (na przykład wypełnione starymi książkami) na tylnym siedzeniu, albo kilka nienadmuchanych dętek na twój spływ tratwą, łatwo zostaną przeoczone przez władze.
Możliwość ukrycia:
Zabranie tarczy z miejsca, gdzie jesteś zakwaterowany, do miejsce zbiórki na akcję może stanowić pewien problem. Oczywiście duże tarcze trudniej jest ukryć. Zaletą nadmuchiwanych tarcz jest to, że mogą zostać całkiem szybko skonstruowane już w miejscu zbiórki.
Manewrowość:
Jeśli spodziewasz się, że będziesz biegał i obawiasz się, że nie będzie dość członków ściany tarcz do zapewnienia ruchliwej (dosł. "chodzącej") ochrony, uwzględnij fakt, że większe tarcze typu scutum (wieżowe) mogą znacznie utrudniać bieganie z nimi. Kiedy się je utrzymuje w pozycji, twoje kolana mogą uderzać o spód tarczy, i w ogóle są one dość nieporęczne.
Typ akcji:
Jest nadzieja, że będziesz sobie zdawał sprawę z tego, jaki ogólnie typ akcji bezpośredniej jest planowany, jak też jakie środki policja planuje użyć. Większe tarcze lepiej zabezpieczają przed pociskami miotanymi, podczas gdy mniejsze zapewniają lepszą manewrowość przy obronie przed pałkami. Nigdy nie niedoceniaj tego, co policja będzie czynić, ale jeśli wiesz, że jej siły nie są wyposażone w gumowe kule, możesz przyjąć, że walka wręcz jest bardziej prawdopodobna. Także, jeśli typ akcji wymaga obrony pewnego terenu, większe tarcze sa lepsze - choćby z powodu ich imponującego wyglądu.
Typy tarcz i ich zalety
NB. Prostsze metody "zrób to sam" zakładają, że tarcze będą bardziej płaskie, podczas gdy tradycyjnie wszystkie tarcze były zaokrąglone (w sensie "wypukle", przyp. tłumacz) , żeby lepiej odbijać ciosy i kryć ciało. Zaokrąglone tarcze są znacznie trudniejsze do wykonania z większości materiałów. Dla naszych tutaj celów także tarcze o twardych, nie zaś zaokrąglonych, kantach dają się lepiej adaptować do sytuacji, dlatego rozważ nadanie tarczy kształtu prostokątnego (np. podstawowa zakrzywiona okrągła tarcza stanie się płaską "kwadratową").
Tarcza okrągła:
Najbardziej podstawowe (i najprostsze do wykonania z pokryw kubłów na śmieci) są małe okrągłe tarcze, zazwyczaj mierzące 2 1/2 do 3 stóp średnicy (czyli jakieś 76 do 9 cm). Jest to wspólny rozmiar tacz policji w wielu europejskich krajach. Jest ona zwarta i łatwa w użyciu, zapewniając ochronę dla głowy i torsu. Jest to także ten wariant, do którego wykorzystasz dętki.
I to na razie na tyle. Jeśli Bóg, Publiczność, sytuacja tu i tam pozwoli, to c.d.n.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Wybór typu tarczy
Jako osoba dokonująca samoobrony z założenia bez broni, posiadasz szeroki wachlarz możliwości w zakresie taktyki użycia tarczy. Dla naszych potrzeb jesteśmy zainteresowani w tworzeniu formacji ściany z tarcz, zapewniającej swobodę poruszania się i obrony. Oznacza to, że możesz wybrać pomiędzy tarczą wykorzystującą tradycyjną jednoręczną metodę, albo też tarczą wykorzystującą metodę dwuręczną. Podczas gdy tarcza jednoręczna zapewnia większą manewrowość, tarcze dwóręczne dają większą siłę do obrony samego siebie i odpychania atakującego.
Ponieważ poza tym jest się nieuzbrojonym, dwuręczne tarcze powinny być zdecydowanie preferowane i stanowić centrum każdej ściany tarcz. Metody z użyciem obu typów zostaną poniżej opisane.
Drugą kwestią do rozważenia jest konstrukcja tarczy. Podczas gdy wiele zależy tu od kosztów i dostępnych materiałów, są i inne czynniki, które powinno się uwzględnić.
Transport:
Jeśli twoja akcja wymaga przekraczania granicy, zabierz ze sobą materiały na tarcze, które mogą być także stosowane jako codzienne artykuły. Duże tekturowe pudło (na przykład wypełnione starymi książkami) na tylnym siedzeniu, albo kilka nienadmuchanych dętek na twój spływ tratwą, łatwo zostaną przeoczone przez władze.
Możliwość ukrycia:
Zabranie tarczy z miejsca, gdzie jesteś zakwaterowany, do miejsce zbiórki na akcję może stanowić pewien problem. Oczywiście duże tarcze trudniej jest ukryć. Zaletą nadmuchiwanych tarcz jest to, że mogą zostać całkiem szybko skonstruowane już w miejscu zbiórki.
Manewrowość:
Jeśli spodziewasz się, że będziesz biegał i obawiasz się, że nie będzie dość członków ściany tarcz do zapewnienia ruchliwej (dosł. "chodzącej") ochrony, uwzględnij fakt, że większe tarcze typu scutum (wieżowe) mogą znacznie utrudniać bieganie z nimi. Kiedy się je utrzymuje w pozycji, twoje kolana mogą uderzać o spód tarczy, i w ogóle są one dość nieporęczne.
Typ akcji:
Jest nadzieja, że będziesz sobie zdawał sprawę z tego, jaki ogólnie typ akcji bezpośredniej jest planowany, jak też jakie środki policja planuje użyć. Większe tarcze lepiej zabezpieczają przed pociskami miotanymi, podczas gdy mniejsze zapewniają lepszą manewrowość przy obronie przed pałkami. Nigdy nie niedoceniaj tego, co policja będzie czynić, ale jeśli wiesz, że jej siły nie są wyposażone w gumowe kule, możesz przyjąć, że walka wręcz jest bardziej prawdopodobna. Także, jeśli typ akcji wymaga obrony pewnego terenu, większe tarcze sa lepsze - choćby z powodu ich imponującego wyglądu.
Typy tarcz i ich zalety
NB. Prostsze metody "zrób to sam" zakładają, że tarcze będą bardziej płaskie, podczas gdy tradycyjnie wszystkie tarcze były zaokrąglone (w sensie "wypukle", przyp. tłumacz) , żeby lepiej odbijać ciosy i kryć ciało. Zaokrąglone tarcze są znacznie trudniejsze do wykonania z większości materiałów. Dla naszych tutaj celów także tarcze o twardych, nie zaś zaokrąglonych, kantach dają się lepiej adaptować do sytuacji, dlatego rozważ nadanie tarczy kształtu prostokątnego (np. podstawowa zakrzywiona okrągła tarcza stanie się płaską "kwadratową").
Tarcza okrągła:
Najbardziej podstawowe (i najprostsze do wykonania z pokryw kubłów na śmieci) są małe okrągłe tarcze, zazwyczaj mierzące 2 1/2 do 3 stóp średnicy (czyli jakieś 76 do 9 cm). Jest to wspólny rozmiar tacz policji w wielu europejskich krajach. Jest ona zwarta i łatwa w użyciu, zapewniając ochronę dla głowy i torsu. Jest to także ten wariant, do którego wykorzystasz dętki.
I to na razie na tyle. Jeśli Bóg, Publiczność, sytuacja tu i tam pozwoli, to c.d.n.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
demonstracje,
policja,
rozruchy,
tarcze,
wikingowie,
zrób to sam
Co słychać u naszych lewicowych braci - odc. 1
Intelektualne dokonania dzisiejszej lewicy (jak i lewicy w ogóle) dałyby się w sumie podsumować prościutkim wierszykiem:
"Bodyhammer" zaś to dosłownie "młot cielesny" - gdyby komuś się "bodiczek" nie podobał. Autorem jest niejaki sarin, z którym można się ponoć nawet skontaktować pisząc maila na sarin@devo.com. Ja nie próbowałem, ale jeśli komuś się uda, chętnie się o tym dowiem. Teraz sobie to dzieło przetłumaczymy. Może w całości i w odcinkach, jeśli będzie żywiołowa i w miarę przychylna reakcja... (Nie mówiąc już na ulicach.) Albo też wybór. No to jedziemy! (Tłumaczenie jak najbardziej wierne, podkreślam, Mamy w końcu tę lewiznę poznać, a nie snuć sobie na jej temat bajki, prawda? Tylko rozbiję to na mniejsze akapity, dla czytelności.)
Okładka (czyli taka niby-okładka, bo to przecież ebook) jest taka:
Potem mamy motto: “I will force my body to be my weapon and my statement so...”
Czyje? Podobno The Stranglers, “Death & Night & Blood”. A znaczy to, gdyby ktoś nie wiedział, "Zmuszę moje ciało by było moją bronią i moją deklaracją, aby...".
Wstęp
Technologia zmieniła uliczne prostesty. W przeszłych stuleciach masa ludzka pragnąca się wyrazić, mogła zostać uciszona jedynie przez aktywny ogień z broni palnej. Jednak nadejście opancerzenia do tłumienia rozruchów, gazów łzawiących i "mniej zabójczych" pocisków pozwoliły rządzącemu establishmentowi z ogromną łatwością zdusić głos ludzi ulicznych protestach, a nawet z lepszym piarem.
Celem tej broszurki jest pomoć w zachowaniu naszej wolności wypowiedzi i publicznego poruszania się za pomocą wyrażania naszych opinii. Celem nie jest reklamowanie czy zachęcanie do ulicznych bitew. Nikt nie zamierza nawiązywać walki z policją czy armią. Jesteśmy na ulicach by nas widzano i słyszano, ale jest to coraz trudniejsze, jako że aresztowania i urazy zadawane nam przez siły porządkowe mają na celu wyciszyć nasze głosy z ogólnego równania.
Jedną z korzyści z naszego nowoczesnego i marnotrawnego społeczeństwa masowej konsumpcji jest to, iż pozwala nam ochronić się przed tymi siłami. Posiadamy materiały i środki aby obronić nasze protesty i utrzymać policję na dystans. Naszą metodą jest samoobrona. Maszerujemy z misją, i jeśli ludzie posiadający siłę nakażą innym zatrzymać nas, mamy prawo bronić naszych ciał, tak samo jak naszego przekazu.
Ta broszurka została napisana w celu uświadomieniu protestującym w Północnej Ameryce o potrzebie taktyki samooobrony. Większość tej książki została silnie zainspirowana przez ruch Białych Kombinezonów (White Overalls) w Europie, który ma o wiele dłuższą historię osiągania zmian poprzez potężne demonstracje. Jesteśmy im winni podziękowanie i mamy nadzieję, że w Ameryce także nasze głosy znajdą tę samą siłę.
Część I
Typy i konstrukcje tarcz
Typ tarczy, którego ci potrzeba, zależy od głównych czynników, jakimi jest szybkość wykonania, możliwość ukrycia, działania w jakich będzie użyta, oraz dostępne materiały.
Wybór typu tarczy
...
To na razie tyle. Supense powinien narastać, bo tak cwanie przerwałem! Może jednak to nikomu do niczego i tak nie potrzebne, więc po co? Więc czekam na głosy. (Zemke, ozwij się!) A więc na razie mówię: c.d.n. Deo et Publico volente.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Coś tam w lesie stuknęło,I to by załatwiało sprawę intelektualnych lewicy dokonań, ale są i inne, bardziej praktyczne, gdzie lewizna ma pewne osiągnięcia. Czy cenne, to kwestia dyskusji, natomiast z pewnością warte poznania przez ludzi dostatecznie ciekawych swojej epoki i dociekliwych. No więc jest tak, że dorwałem niedawno ebooka zatytułowanego "Bodyhammer: Tactics and Self-Defense for the Modern Protester". Czyli mniej więcej "Bodiczek: Taktyka i samoobrona dla dzisiejszego uczestnika protestów". "Bodiczek", wyjaśniam pięknym i niezainteresowanym telewizyjnymi głupotami paniom, to jest takie wpadanie drug w druga, stosowane w hokeju.
Coś tam w lesie huknęło,
A to Sierakowski z drzewa spadł,
Złamał sobie w łepku gnat.
(I teraz tym złamanym gnatem w łepku pojmuje i objaśnia innym Marksa, Lenina i Pol Pota. Oj dana, dana!)
"Bodyhammer" zaś to dosłownie "młot cielesny" - gdyby komuś się "bodiczek" nie podobał. Autorem jest niejaki sarin, z którym można się ponoć nawet skontaktować pisząc maila na sarin@devo.com. Ja nie próbowałem, ale jeśli komuś się uda, chętnie się o tym dowiem. Teraz sobie to dzieło przetłumaczymy. Może w całości i w odcinkach, jeśli będzie żywiołowa i w miarę przychylna reakcja... (Nie mówiąc już na ulicach.) Albo też wybór. No to jedziemy! (Tłumaczenie jak najbardziej wierne, podkreślam, Mamy w końcu tę lewiznę poznać, a nie snuć sobie na jej temat bajki, prawda? Tylko rozbiję to na mniejsze akapity, dla czytelności.)
Okładka (czyli taka niby-okładka, bo to przecież ebook) jest taka:
Potem mamy motto: “I will force my body to be my weapon and my statement so...”
Czyje? Podobno The Stranglers, “Death & Night & Blood”. A znaczy to, gdyby ktoś nie wiedział, "Zmuszę moje ciało by było moją bronią i moją deklaracją, aby...".
Wstęp
Technologia zmieniła uliczne prostesty. W przeszłych stuleciach masa ludzka pragnąca się wyrazić, mogła zostać uciszona jedynie przez aktywny ogień z broni palnej. Jednak nadejście opancerzenia do tłumienia rozruchów, gazów łzawiących i "mniej zabójczych" pocisków pozwoliły rządzącemu establishmentowi z ogromną łatwością zdusić głos ludzi ulicznych protestach, a nawet z lepszym piarem.
Celem tej broszurki jest pomoć w zachowaniu naszej wolności wypowiedzi i publicznego poruszania się za pomocą wyrażania naszych opinii. Celem nie jest reklamowanie czy zachęcanie do ulicznych bitew. Nikt nie zamierza nawiązywać walki z policją czy armią. Jesteśmy na ulicach by nas widzano i słyszano, ale jest to coraz trudniejsze, jako że aresztowania i urazy zadawane nam przez siły porządkowe mają na celu wyciszyć nasze głosy z ogólnego równania.
Jedną z korzyści z naszego nowoczesnego i marnotrawnego społeczeństwa masowej konsumpcji jest to, iż pozwala nam ochronić się przed tymi siłami. Posiadamy materiały i środki aby obronić nasze protesty i utrzymać policję na dystans. Naszą metodą jest samoobrona. Maszerujemy z misją, i jeśli ludzie posiadający siłę nakażą innym zatrzymać nas, mamy prawo bronić naszych ciał, tak samo jak naszego przekazu.
Ta broszurka została napisana w celu uświadomieniu protestującym w Północnej Ameryce o potrzebie taktyki samooobrony. Większość tej książki została silnie zainspirowana przez ruch Białych Kombinezonów (White Overalls) w Europie, który ma o wiele dłuższą historię osiągania zmian poprzez potężne demonstracje. Jesteśmy im winni podziękowanie i mamy nadzieję, że w Ameryce także nasze głosy znajdą tę samą siłę.
Część I
Typy i konstrukcje tarcz
Typ tarczy, którego ci potrzeba, zależy od głównych czynników, jakimi jest szybkość wykonania, możliwość ukrycia, działania w jakich będzie użyta, oraz dostępne materiały.
Rzymska płaskorzeźba ukazująca formację testudo
Wybór typu tarczy
...
To na razie tyle. Supense powinien narastać, bo tak cwanie przerwałem! Może jednak to nikomu do niczego i tak nie potrzebne, więc po co? Więc czekam na głosy. (Zemke, ozwij się!) A więc na razie mówię: c.d.n. Deo et Publico volente.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
demonstracje,
Karol Marks,
Lenin,
lewactwo,
lewica,
lewizna,
Sławomi Sierakowski,
walki uliczne
wtorek, listopada 11, 2008
Opadów w zarządach i nie doganiać równowagi
Jeśli wątpisz Czytelniku, że "człowiek to brzmi dumnie"... (Oczywiście "czytelnik blogu triariusa" brzmi jeszcze o wiele dumniej.) Jeśli noc w noc zlany zimnym potem budzisz się, bo przyśniło Ci się, że zastąpiły Cię komputery... (I żona musi Ci potem parzyć ziółka, teściowa zaś głaskać po główce, byś znowu zasnął.) Otrząśnij się z tego stanu! Człowiek to NAPRAWDĘ BRZMI dumnie i żadne komputery przez najbliższe stulecia go (w tym i Ciebie) nie zastąpią! Zbyt są bowiem durne. Co zaraz udowodnię.
Poniżej dowód niezbity, który powinien Ci (a także Szan. Małżonce i jej Mamusi) zapewnić słodki i relaksujący sen - po wieki wieków.
Otóż wrzuciłem ci ja dzisiaj (to "ci" jest czysto retoryczne, takie "oj dana dana", więc z małej) swój niedawny tekścik o Gołocie w http://translate.google.com i przetłumaczyłem go na angielski. Angielski, który w wyniku tego powstał, ubawił mnie tak okrutnie, że niemal żałowałem, iż przedtem nie założyłem pampersa. Przyszło mi do głowy, że jeśli teraz z kolei przetłumaczę to tłumaczenie z powrotem na polski, to wielu ludzi, którzy może by nie całkiem potrafili docenić obłędność tamtego tłumaczenia na angielski, teraz to doceni. I w dodatku ubaw będzie jeszcze większy.
Jak żem pomyślał, tak też żem zrobił. Oto uzyskane z Gugla tłumaczenie z polskiego na polski.
Na początek jednak ustalmy jak nazywa się teraz mój blog...
"Uniwersytet w takt, wdzięk i elegancja "Szarżujący Buffalo" - oto tak się on teraz nazywa!
No a jak też brzmi jego motto?
To nie zamierza umrzeć za ojczyznę. Chodzi o to, że jest on draniu umrzeć za jego ojczyzny.
W sumie niemal może być, prawda? Tyle że nie całkiem gramatycznie i on, znaczy draniu, ma kilka ojczyzn zamiast jednej. Będzie jeszcze lepiej, obiecuję!
Tytuł tekstu jest niemal w porządku, choć jednak oznacza co innego:
Gołota lub III RP (biężączka)
Ten wybór mnie osobiście wydaje się dość nieciekawy.
Teraz w końcu sam tekst - prosto z Gugla. Można sobie poszukać co tam było w oryginale, ale każdy chyba uwierzy, że ja jednak piszę z nieco większym sensem. Zresztą oryginał jest dostępny tutaj. No więc jedziemy:
Andrzej Gołota po walce kilka sekund poleciał na pokładzie. I wciąż mam kilka razy w ustach, i coś go tkęło... Pomyślałem sobie (jąkanie nie wolno reprodukować, przepraszam!): "Am I do 20 lat ćpałem anabole, że ja teraz nie może pęknąć mięśni? Na przykład, w lewym bicepsie? "Jak myśli, i tak zrobił. Nic ci widać, nie było, choć sam w sobie był b. Czyste i wyglądał solidnie. Spojrzał na jego lewy biceps. Co się wydarzyło w tym czasie nie było tego sprawy. "Ach, chociaż Czy jakiekolwiek zaczerwienienie, ponieważ nie można opuchlizny!"
Niestety, pocierać biceps ukraść, zaczerwienił się i, Boże, spuchł, nie było możliwości, ponieważ Gołota nadal wroga pobić. Dowiezienie lewo na skórze, więc okrągłe Co to jest rzeczywiście udało. Nie bardzo dobrze znane, dlaczego, ponieważ biceps wyglądał dokładnie tak samo w przerwie po pierwszej turze, a w trakcie, a drugi Gołota już nie wyszedł. "TKO W 1 rundzie". Nawet w historia oznaczało to tak samo jak gdyby umieścić przed "TKO w 1 rundzie.
Rozumiem, że nie było rannych. Jedyną różnicą jest to, że jeśli miało być "złamana mięśniowej", jak poszukiwanych przez ekspertów spotkania w telewizji, że prawdopodobnie coś bardziej widoczne. Pod względem obrzęk cum zsinienie. I poza mięśni, lub raczej ich haki, split z prostu zbyt długie i intensywne ćpania anaboli - tak że chciał Grzegorzu Indyku! ( "Dinde" jest francuski indyka, więc mogę to sobie inaczej z Boy tłumaczyć, powoli do mnie!).
W sumie Gołota po raz kolejny okazały się być czymś typowym dla III RP. Chociaż jest to rzeczywiście znacznie lepiej zbudowany i ma znacznie lepszą technikę (że nie odmówi), wpływ na ogół bardzo podobne. Gołota może również pole, aż do jego powiedzenia "mózgu", nie osiągnie przykry fakt, że ktoś może dać mu w pysku. A on odmawia dalszej walki I to nie w taki sposób (jako profesjonalny bokser), gdzie inteligentny - że to, że daje cios do golenie, to opadów w zarządach i nie doganiać równowagi, w wyniku której sędzia musi ogłoszenia nokaut.
Gołota w większości - jeśli tak jest to świadomy (?) - W dalszym ciągu odmawia walki, pokonuje drugiego, który twierdzi dla tej walce nie przejść do następnej rundy... Tym razem, z biceps, wziął go i tak bardzo inteligentne. Możesz zobaczyć, że doświadczenia, ale jakby go płaci!
W sumie - mimo imponującej mięśni i cool technologii, wspieranych przez dobrych prędkości - ten facet prawie zawsze kompromitował Polskę. I że tak cwani macherzy entuzjazmem go za głupca dziesięcioleci ludzie tak efektywnie, jak globalne Zastanawiam wmawiali-niewido i nowe skrzyżowanie Joe Louis i Jack Dempsey Rockym Marciano, jest dla mnie jedną z najczęstszych III RP i wszystkich aspektów, że komunizm, a następnie leberalizm dokonały tego nieszczęsnym narodem. (Oczywiście Nie zapominając o tym, współfinansowane było przedtem.)
"Jeśli bydła", więc trzeba myśleć cwani macherzy z udziałów w Gołocie i różnego telewizor, "kupił Kwaśniewski, Unii Europejskiej, Wałęsa, Tusk i cała reszta, dlaczego robimy nie musisz go sprzedawać również Gołoty? " Jak uważasz, tak dobrze zrobione, a ludzi jest, oczywiście, chętnie kupił. Jak zawsze.
Jeśli ktoś wytłumaczyć mi młodych przez dwadzieścia lat i była III RP, chyba że wykażą, że wyciąg do filmu, nieocenzurowane, z kariery Andrzeja Gołoty. Ze szczególnym naciskiem na głosy różnych ekspertów telewizyjnych. Istnieje prawdopodobnie nie lepiej wyraża koszmaru, że rzeczą i skala upadku z nieszczęsnego narodu.
* * * * *
Niezłe, co? Choć muszę przyznać, że dla kogoś naprawdę dobrze znającego angielski przekład na ten język był jeszcze o wiele zabawniejszy. Kto chce, może sobie wrzucić w guglowego tłumacza (link jest u góry) jakiś fajny tekst, i zobaczyć. To jest jednak blog zasadniczo polskojęzyczny, więc mamy tłumaczenie z polskiego na polski.
Wniosek z tego? Drogi Czytelniku, daj teściowej i małżonce spokojnie w nocy pospać, przestań się trapić i frasować! Co byś tam dla chleba nie robił, Gugiel Cię na pewno jeszcze przez najbliższe trzy wieki zastąpić nie zdoła. No a Polski to jednak trudna język! Oczywiście o ile mówimy o prozie i sprawach praktycznych, bo czystej poezji to nikt już tak jak Gugiel tworzyć dzisiaj nie potrafi!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Poniżej dowód niezbity, który powinien Ci (a także Szan. Małżonce i jej Mamusi) zapewnić słodki i relaksujący sen - po wieki wieków.
Otóż wrzuciłem ci ja dzisiaj (to "ci" jest czysto retoryczne, takie "oj dana dana", więc z małej) swój niedawny tekścik o Gołocie w http://translate.google.com i przetłumaczyłem go na angielski. Angielski, który w wyniku tego powstał, ubawił mnie tak okrutnie, że niemal żałowałem, iż przedtem nie założyłem pampersa. Przyszło mi do głowy, że jeśli teraz z kolei przetłumaczę to tłumaczenie z powrotem na polski, to wielu ludzi, którzy może by nie całkiem potrafili docenić obłędność tamtego tłumaczenia na angielski, teraz to doceni. I w dodatku ubaw będzie jeszcze większy.
Jak żem pomyślał, tak też żem zrobił. Oto uzyskane z Gugla tłumaczenie z polskiego na polski.
Na początek jednak ustalmy jak nazywa się teraz mój blog...
"Uniwersytet w takt, wdzięk i elegancja "Szarżujący Buffalo" - oto tak się on teraz nazywa!
No a jak też brzmi jego motto?
To nie zamierza umrzeć za ojczyznę. Chodzi o to, że jest on draniu umrzeć za jego ojczyzny.
W sumie niemal może być, prawda? Tyle że nie całkiem gramatycznie i on, znaczy draniu, ma kilka ojczyzn zamiast jednej. Będzie jeszcze lepiej, obiecuję!
Tytuł tekstu jest niemal w porządku, choć jednak oznacza co innego:
Gołota lub III RP (biężączka)
Ten wybór mnie osobiście wydaje się dość nieciekawy.
Teraz w końcu sam tekst - prosto z Gugla. Można sobie poszukać co tam było w oryginale, ale każdy chyba uwierzy, że ja jednak piszę z nieco większym sensem. Zresztą oryginał jest dostępny tutaj. No więc jedziemy:
Andrzej Gołota po walce kilka sekund poleciał na pokładzie. I wciąż mam kilka razy w ustach, i coś go tkęło... Pomyślałem sobie (jąkanie nie wolno reprodukować, przepraszam!): "Am I do 20 lat ćpałem anabole, że ja teraz nie może pęknąć mięśni? Na przykład, w lewym bicepsie? "Jak myśli, i tak zrobił. Nic ci widać, nie było, choć sam w sobie był b. Czyste i wyglądał solidnie. Spojrzał na jego lewy biceps. Co się wydarzyło w tym czasie nie było tego sprawy. "Ach, chociaż Czy jakiekolwiek zaczerwienienie, ponieważ nie można opuchlizny!"
Niestety, pocierać biceps ukraść, zaczerwienił się i, Boże, spuchł, nie było możliwości, ponieważ Gołota nadal wroga pobić. Dowiezienie lewo na skórze, więc okrągłe Co to jest rzeczywiście udało. Nie bardzo dobrze znane, dlaczego, ponieważ biceps wyglądał dokładnie tak samo w przerwie po pierwszej turze, a w trakcie, a drugi Gołota już nie wyszedł. "TKO W 1 rundzie". Nawet w historia oznaczało to tak samo jak gdyby umieścić przed "TKO w 1 rundzie.
Rozumiem, że nie było rannych. Jedyną różnicą jest to, że jeśli miało być "złamana mięśniowej", jak poszukiwanych przez ekspertów spotkania w telewizji, że prawdopodobnie coś bardziej widoczne. Pod względem obrzęk cum zsinienie. I poza mięśni, lub raczej ich haki, split z prostu zbyt długie i intensywne ćpania anaboli - tak że chciał Grzegorzu Indyku! ( "Dinde" jest francuski indyka, więc mogę to sobie inaczej z Boy tłumaczyć, powoli do mnie!).
W sumie Gołota po raz kolejny okazały się być czymś typowym dla III RP. Chociaż jest to rzeczywiście znacznie lepiej zbudowany i ma znacznie lepszą technikę (że nie odmówi), wpływ na ogół bardzo podobne. Gołota może również pole, aż do jego powiedzenia "mózgu", nie osiągnie przykry fakt, że ktoś może dać mu w pysku. A on odmawia dalszej walki I to nie w taki sposób (jako profesjonalny bokser), gdzie inteligentny - że to, że daje cios do golenie, to opadów w zarządach i nie doganiać równowagi, w wyniku której sędzia musi ogłoszenia nokaut.
Gołota w większości - jeśli tak jest to świadomy (?) - W dalszym ciągu odmawia walki, pokonuje drugiego, który twierdzi dla tej walce nie przejść do następnej rundy... Tym razem, z biceps, wziął go i tak bardzo inteligentne. Możesz zobaczyć, że doświadczenia, ale jakby go płaci!
W sumie - mimo imponującej mięśni i cool technologii, wspieranych przez dobrych prędkości - ten facet prawie zawsze kompromitował Polskę. I że tak cwani macherzy entuzjazmem go za głupca dziesięcioleci ludzie tak efektywnie, jak globalne Zastanawiam wmawiali-niewido i nowe skrzyżowanie Joe Louis i Jack Dempsey Rockym Marciano, jest dla mnie jedną z najczęstszych III RP i wszystkich aspektów, że komunizm, a następnie leberalizm dokonały tego nieszczęsnym narodem. (Oczywiście Nie zapominając o tym, współfinansowane było przedtem.)
"Jeśli bydła", więc trzeba myśleć cwani macherzy z udziałów w Gołocie i różnego telewizor, "kupił Kwaśniewski, Unii Europejskiej, Wałęsa, Tusk i cała reszta, dlaczego robimy nie musisz go sprzedawać również Gołoty? " Jak uważasz, tak dobrze zrobione, a ludzi jest, oczywiście, chętnie kupił. Jak zawsze.
Jeśli ktoś wytłumaczyć mi młodych przez dwadzieścia lat i była III RP, chyba że wykażą, że wyciąg do filmu, nieocenzurowane, z kariery Andrzeja Gołoty. Ze szczególnym naciskiem na głosy różnych ekspertów telewizyjnych. Istnieje prawdopodobnie nie lepiej wyraża koszmaru, że rzeczą i skala upadku z nieszczęsnego narodu.
* * * * *
Niezłe, co? Choć muszę przyznać, że dla kogoś naprawdę dobrze znającego angielski przekład na ten język był jeszcze o wiele zabawniejszy. Kto chce, może sobie wrzucić w guglowego tłumacza (link jest u góry) jakiś fajny tekst, i zobaczyć. To jest jednak blog zasadniczo polskojęzyczny, więc mamy tłumaczenie z polskiego na polski.
Wniosek z tego? Drogi Czytelniku, daj teściowej i małżonce spokojnie w nocy pospać, przestań się trapić i frasować! Co byś tam dla chleba nie robił, Gugiel Cię na pewno jeszcze przez najbliższe trzy wieki zastąpić nie zdoła. No a Polski to jednak trudna język! Oczywiście o ile mówimy o prozie i sprawach praktycznych, bo czystej poezji to nikt już tak jak Gugiel tworzyć dzisiaj nie potrafi!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Andrzej Gołota,
Google,
komputerowe tłumaczenie
poniedziałek, listopada 10, 2008
Obama Obamą, ale Semper Fi obchodzą dziś 233 urodziny
Ostatnie wybory w Stanach wypadły, z punktu widzenia kogoś kto czyta mój blog bez skrętu kiszek, zaiste paskudnie... Nie będę już nawet się nad tym rozwodził - zbyt smutne, zbyt obrzydliwe, zbyt fatalnie wróżące na przyszłość nam w Polsce, a także cywilizacji białego człowieka w ogólności.
Tym bardziej jednak warto uczcić 223 rocznicę powstania Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Już sama ich dewiza "Semper Fidelis" (w skrócie "Semper Fi") - czyli "Zawsze Wierny", zasługuje na hołd. A już szczególnie w tych naszych podłych czasach, kiedy tak ostro kontrastuje ze wszystkim co nas otacza i czym się nasze dzieci karmi.
O amerykańskiej piechocie morskiej, czyli Marines, powiedział Ronald Reagan:
Powiem więc tylko: Najserdeczniejsze Życzenia Urodzinowe Semper Fi!
A swoją drogą to nasi śpiący rycerze pod Giewontem także by się mogli zacząć powoli budzić. To i owo do roboty by się dla nich chyba znalazło.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Tym bardziej jednak warto uczcić 223 rocznicę powstania Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Już sama ich dewiza "Semper Fidelis" (w skrócie "Semper Fi") - czyli "Zawsze Wierny", zasługuje na hołd. A już szczególnie w tych naszych podłych czasach, kiedy tak ostro kontrastuje ze wszystkim co nas otacza i czym się nasze dzieci karmi.
O amerykańskiej piechocie morskiej, czyli Marines, powiedział Ronald Reagan:
Niektórzy ludzie spędzają całe życie zastanawiając się, czy uczynili na świecie jakąkolwiek różnicę. Marines nie mają tego problemu.Skoro już jesteśmy przy cytatach, to warto może przytoczyć słowa pewnego nieznanego z nazwiska Kanadyjczyka, który, mniej od Ronalda Reagana dbając o lapidarność, opisał tę formację w ten sposób:
Marines to najdziwniejsza rasa ludzkich istot, jaką kiedykolwiek spotkałem. Traktują swą służbę jak gdyby była jakimś rodzajem kultu, przyklejając swój emblemat na wszystko co posiadają, przybierając wygląd oszalałych fanatyków z włosami o długości całkiem niegodnej gentlemana, czcząc swego Komendanta niemal jakby był bogiem i wydając zwierzęce odgłosy jak banda dzikusów. Walczą jak wściekłe psy z najbłahszego powodu, jedynie po to by coś się działo, i są najbezczelniejszymi skurwysynami jakich kiedykolwiek znałem. Większość z nich ma najbardziej niewyparzone gęby i piją o wiele więcej niż wynoszą możliwości normalnego człowieka, ale ich duch i poczucie braterstwa czyni ich wyjątkowymi. Ogólnie mówiąc, amerykańscy Marines z którymi miałem do czynienia są najbardziej profesjonalnymi żołnierzami i najwspanialszymi ludźmi, jakich dane mi było spotkać.Najcelniej jednak chyba powiedziała to samo Eleanor Roosevelt. Tak celnie, że jestem jej niemal w stanie wybaczyć różne znacznie głupsze wypowiedzi i skłonności. Tak oto:
Marines których spotkałam na całym świecie mają najczystsze ciała, najbrudniejsze umysły, najwyższe morale i najniższą moralność ze wszystkich grup zwierząt jakie kiedykolwiek widziałam. Dzięki Bogu za Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych!Mógłbym niby ten wpis - oczywiście poza głównym adresatem czyli dzisiejszym solenizantem - zadedykować różnym zabawnym ludziom - od marszałka "Drzwi od Stodoły" Komorowskiego po paru światłych biskupów, namiętnie pragnących z każdego katolika uczynić kastrowanego ministranta o nieokreślonej orientacji seksualnej i rozbuchanej do schizofrenicznych rozmiarów zdolności wybaczania... Ale się powstrzymam - ci naprawdę zabawni ludzie i tak przecież nie czytają mojego bloga.
Powiem więc tylko: Najserdeczniejsze Życzenia Urodzinowe Semper Fi!
A swoją drogą to nasi śpiący rycerze pod Giewontem także by się mogli zacząć powoli budzić. To i owo do roboty by się dla nich chyba znalazło.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Barack Obama,
Bronisław Komorowski,
Eleanor Roosevelt,
Marines,
Piechota Morska,
Ronald Reagan,
sprawy militarne,
wojna,
zawodowa armia
niedziela, listopada 09, 2008
Chcecie ludzie wiedzieć o co mi właściwie chodzi?
No więc wam mówię...
Otóż ma być tak:
(Fakt, doceniam, że można takie coś dzisiaj łatwo usłyszeć! Gdyby na tym się miało skończyć, nie miałbym wielkiej pretensji do nikogo - cóż Cywilizacja zamiast Kultury. Ale idą o wiele gorsze czasy, a wtedy i tego nie będzie.)
I tak:
(Najpiękniejszy duet miłośny w historii muzyki. A kto się nie zgadza, niech udeptuje ziemię! Normalnie, nawiasem mówiąc, nie szaleję za panią von Otter, ale tutaj jako Neron jest świetna, podczas gdy wiele ładnych i kobiecych śpiewaczek po prostu fałszuje, Bóg wie czemu, ale podejrzewam belcanto.)
OK, wiem że nie zawsze macie aż tak uduchowione potrzeby. Więc czasem może być tak i nie będę miał cienia pretensji:
Tak też może być:
(Piękna, hiper-buntownicza, jakobicka śpiewka! Żeby takie teraz - na temat Ojrounii i chłopców Tuska! Marzenie ściętej głowy.)
Albo nawet tak:
(Brak zębów i pedalstwo głównego wokalisty nie ma aż takiego znaczenia, widać jednak tolerancji mi nie brakuje. A teraz jednak powrót na samą górę proszę i od nowa! Choć możecie się zgłosić po więcej skocznych i w sumie nowoczesnych kawałków, nie samym Monteverdim człek żyje.)
Ale na pewno nie ma być tego, co zewsząd teraz słychać! Proste?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Otóż ma być tak:
(Fakt, doceniam, że można takie coś dzisiaj łatwo usłyszeć! Gdyby na tym się miało skończyć, nie miałbym wielkiej pretensji do nikogo - cóż Cywilizacja zamiast Kultury. Ale idą o wiele gorsze czasy, a wtedy i tego nie będzie.)
I tak:
(Najpiękniejszy duet miłośny w historii muzyki. A kto się nie zgadza, niech udeptuje ziemię! Normalnie, nawiasem mówiąc, nie szaleję za panią von Otter, ale tutaj jako Neron jest świetna, podczas gdy wiele ładnych i kobiecych śpiewaczek po prostu fałszuje, Bóg wie czemu, ale podejrzewam belcanto.)
OK, wiem że nie zawsze macie aż tak uduchowione potrzeby. Więc czasem może być tak i nie będę miał cienia pretensji:
Tak też może być:
(Piękna, hiper-buntownicza, jakobicka śpiewka! Żeby takie teraz - na temat Ojrounii i chłopców Tuska! Marzenie ściętej głowy.)
Albo nawet tak:
(Brak zębów i pedalstwo głównego wokalisty nie ma aż takiego znaczenia, widać jednak tolerancji mi nie brakuje. A teraz jednak powrót na samą górę proszę i od nowa! Choć możecie się zgłosić po więcej skocznych i w sumie nowoczesnych kawałków, nie samym Monteverdim człek żyje.)
Ale na pewno nie ma być tego, co zewsząd teraz słychać! Proste?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Ann Sophie von Otter,
Claudio Monteverdi,
cywilizacja,
Jordi Savall,
Kultura,
muzyka,
Ry Cooder,
Steeleye Span,
The Pogues,
YouTube
sobota, listopada 08, 2008
What's it about i Jak działają synapsy leminga
Jednym z najnowszych i najcenniejszych egzemplarzy w mojej kolekcji sentencji, mott i bonmotów jest takie oto cudownie wieloznaczne i z każdej strony prawdziwe stwierdzenie: "It's not about who's right, but who's left". Nie wiem jak tam obecnie na naszej prawicy ze znajomością niuansów angielszczyzny, więc wyjaśnię. (Nie obrażać się, dla kogo to oczywiste!).
Może najpierw skąd pochodzi ta sentencja. Pochodzi od "ojca amerykańskiego karate" Eda Parkera. To by mogło stanowić kolejne clou, pozwalające zrozumieć, dlaczego tak mi się to podoba i o co tu chodzi. Dodać jeszcze mogę, że sentencję tę znalazłem w książce Marca "Animal" MacYounga na temat zastosowania sztuk walki na realnej i często niezbyt przyjaznej ulicy. "Animal" od dobrze ponad dziesięciolecia dostarcza mi, jakby mimochodem, także i sentencji. Zapłodnił mnie zresztą do obecnego tytułu tego bloga: "Wyższa Szkoła Taktu, Wdzięku i Elegancji 'Szarżujący Bawół'".
Dalej nie jest całkiem jasne, co w tym stwierdzeniu widzę? No to wyjaśniam. Można to przetłumaczyć na przykład tak: "Nie chodzi o to kto jest prawicą, tylko kto jest lewicą". Jest to zabawnie przewrotne, sugerujące jakieś głębie - czysty paradoks i coś w rodzaju koanu o klaskaniu jedną ręką. No i pasuje na prawicowe stronki. Nie jest to jednak, powiedzmy sobie szczerze, dokładnie to, o co ojcu amerykańskiego karate chodziło. Inna interpretacja, w dodatku całkiem już zgodna z intencją twórcy, jest taka: "Nie chodzi o to kto ma rację, a o to kto pozostanie". W domyśle: "na placu boju", albo po prostu "przy życiu".
O to chodzi PRZEDE WSZYSTKIM i to RÓWNIEŻ genialnie pasuje na prawicowe stronki. Niewykluczone, że nawet o wiele bardziej niż tamto o prawicy i lewicy. Żyjemy bowiem w takiej epoce, że naprawdę chodzi już po prostu o to "who's left" - czyli kto pozostanie. W każdym razie pozostanie nie jako marna imitacja globalnej mrówki, totalitarny leming, czy wymarzony przez wszelkie lewactwo od stuleci "nowy człowiek", tylko jako człowiek w miarę normalny - taki, jakiego sami potrafilibyśmy szanować, którego potrafilibyśmy zrozumieć, jakim chcielibyśmy, by były nasze dzieci i prawnuki, taki jakim byli nasi przodkowie - ci z których jesteśmy dumni.
To może teraz przejdźmy od teorii do praktycznego przykładu... Oto więc przykład. W ostatnich wyborach w USA podobno 96% Murzynów głosowało na kolorowego Obamę. Ktoś mógłby rzec, że to rasizm, i nie byłoby to pozbawione sensu. Miałby rację - byłby "right", by zacytować Eda Parkera. Tylko co, do kurwy nędzy, z tego? Ludzie, którzy wiedzą, że plemienne kryteria są i zawsze będą stosowane, że te sprawy nigdy nie będą dla większości w miarę normalnych ludzi bez znaczenia, i tak to wiedzą i niewiele im ten fakt - że niemal wszyscy czarni głosowali na czarnego - zmienia.
Jednak wielu z tych ludzi słysząc ową informację, od razu zapewne poczuje satysfakcję i jakiś drobniutki przypływ nadziei: "tak, teraz będziemy mieli argument do przekonywania lemingów!" Bullshit! Niestety, ale to bzdura. Lemingi są już tak dobrze wytresowane, iż tego typu informacje spłyną po nich jak woda po przysłowiowej gęsi. Może nie całkiem od rzeczy będzie prześledzić, jak będą działały w tym przypadku - a i w wielu innych analogicznych - synapsy leminga.
Ale jeszcze sobie coś wyjaśnijmy, bo może nie każdy kojarzy wszystko, com tu kiedykolwiek napisał. Otóż cały czas żyjemy jeszcze "w demokracji", ale tak naprawdę to już nikt tej demokracji poważnie nie traktuje, bo naprawdę rządzą nami "elity", oraz "Prawo". Co to oznacza w praktyce zapewne nie muszę czytelnikom moich kawałków wyjaśniać, ale powiedzmy sobie wprost, że na pewno o niczym istotnym już nie decyduje "wola ludu", ludu zaś "suwerennością" już nikt się naprawdę nie przejmuje. Ani elity, ani lemingi - ani nawet my przecież.
Elity działają głównie manipulując sobie zza kulis, a oficjalnie "zaporą przed populizmem", a Bogiem tej nowej totalitarnej utopii w którą nas z każdym dniem coraz głębiej pakują, jest Prawo. (Przez duże "P" oczywiście.) No i to prawo jest, jakże by inaczej, "rzymskie". Obowiązują w nim znaczy się, przeróżne "rzymskie zasady prawne". Które muszą być przestrzegane - także przez ten rzekomo wciąż "suwerenny" lud. Który nie śmie nic przeciw Rzymskiemu Prawu powiedzieć - no bo od razu stałby się "populistyczny", a to jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie można w ogóle pomyśleć.
Jedną z zasad "prawa rzymskiego", która, jak i wszystkie zasady tego "rzymskiego prawa", nas obowiązuje... Choć Rzymianami przecież nie jesteśmy, a rzymskie pozdrowienie jest nawet b. źle widziane... Mamy "suwerenny lud", mamy "demokrację", Rzym jest właściwie dla nas fuj i tak ma być, ale "prawo rzymskie" to mus na wieki wieków!
No i jedna z zasad tego prawa mówi, że "odpowiedzialności zbiorowej nie budiet". Choć przecież wszędzie i zawsze jest odpowiedzialność zbiorowa - bo inaczej za jakie zbrodnie musiałbym oglądać codziennie mordy różnych Zemków, Kaliszów, Schetyn, i jeszcze miałbym mieć Tuska za premiera? Jeśli nie za winy dalekich przodków, co to liberum veto i te sprawy?
No dobra, moglibyśmy sobie tak ironizować do nowego roku i mielibyśmy rację ("right"), ale nie o o to chodzi. Ważne jest to, że leming, czyli normalny, nie-moherowy, nie-rasistowski, nie-populistyczny... Demokrata, a jakże... Więc takie coś Prawo Rzymskie i jego dzisiejszych interpretatorów szanuje jak... Nie bardzo nawet jest z czym porównać, bo przecież nie ojca matkę, chyba że byli ubekami albo co najmniej TW.
Więc tak sobie taki lemnig rozumuje. Murzyni wybrali czarnego - dobra, mieli rację czy nie mieli, jest w tym pewna plemienność. (Mówimy o takim nieco inteligentniejszym lemingu.) Ale to nie powód, byśmy my mieli teraz wobec nich STOSOWAĆ ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZBIOROWĄ! Która, jak każdy wie, gwałci zasady Prawa Rzymskiego. Leming ma to przyswojone podkorowo, bo bo mu to codziennie mówią.
Jeśli leming jest w dodatku libralny - a który w końcu nie jest? - to doda jeszcze coś w stylu: "fakt, stało się, może nie całkiem ładnie, ale spuśćmy na to grubą kreskę i patrzmy w przyszłość!" No i doda, ze Prawo Rzymskie odrzuca odpowiedzialność zbiorową, więc teraz my NIE MAMY PRAWA z powodu zbiorowych działań Murzynów... Którzy być może całkiem przypadkiem, kierując się całkiem innymi kryteriami niż rasowe, wybrali swojego... Nie mogło tak być? Więc my teraz, stosując odpowiedzialność zbiorową, mamy odpowiadać... No niech będzie - "tym samym"??! Nielzia!
Tak działa umysł ogromnej większości współczesnych "obywateli" i nic się na to nie poradzi. Jeśli chce się coś tu zmienić, to radzę zacząć od samych podstaw. Miejsc gdzie można zacząć, jest sporo, ale czemu by to nie miało być zrozumieni i przemyślenie bonmotu Eda Pakera, od którego zacząłem. Tego że: "It's not about who's right, but who's left". A potem zacznijmy może z tego wyciągać praktyczne wnioski. Proste?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Może najpierw skąd pochodzi ta sentencja. Pochodzi od "ojca amerykańskiego karate" Eda Parkera. To by mogło stanowić kolejne clou, pozwalające zrozumieć, dlaczego tak mi się to podoba i o co tu chodzi. Dodać jeszcze mogę, że sentencję tę znalazłem w książce Marca "Animal" MacYounga na temat zastosowania sztuk walki na realnej i często niezbyt przyjaznej ulicy. "Animal" od dobrze ponad dziesięciolecia dostarcza mi, jakby mimochodem, także i sentencji. Zapłodnił mnie zresztą do obecnego tytułu tego bloga: "Wyższa Szkoła Taktu, Wdzięku i Elegancji 'Szarżujący Bawół'".
Dalej nie jest całkiem jasne, co w tym stwierdzeniu widzę? No to wyjaśniam. Można to przetłumaczyć na przykład tak: "Nie chodzi o to kto jest prawicą, tylko kto jest lewicą". Jest to zabawnie przewrotne, sugerujące jakieś głębie - czysty paradoks i coś w rodzaju koanu o klaskaniu jedną ręką. No i pasuje na prawicowe stronki. Nie jest to jednak, powiedzmy sobie szczerze, dokładnie to, o co ojcu amerykańskiego karate chodziło. Inna interpretacja, w dodatku całkiem już zgodna z intencją twórcy, jest taka: "Nie chodzi o to kto ma rację, a o to kto pozostanie". W domyśle: "na placu boju", albo po prostu "przy życiu".
O to chodzi PRZEDE WSZYSTKIM i to RÓWNIEŻ genialnie pasuje na prawicowe stronki. Niewykluczone, że nawet o wiele bardziej niż tamto o prawicy i lewicy. Żyjemy bowiem w takiej epoce, że naprawdę chodzi już po prostu o to "who's left" - czyli kto pozostanie. W każdym razie pozostanie nie jako marna imitacja globalnej mrówki, totalitarny leming, czy wymarzony przez wszelkie lewactwo od stuleci "nowy człowiek", tylko jako człowiek w miarę normalny - taki, jakiego sami potrafilibyśmy szanować, którego potrafilibyśmy zrozumieć, jakim chcielibyśmy, by były nasze dzieci i prawnuki, taki jakim byli nasi przodkowie - ci z których jesteśmy dumni.
To może teraz przejdźmy od teorii do praktycznego przykładu... Oto więc przykład. W ostatnich wyborach w USA podobno 96% Murzynów głosowało na kolorowego Obamę. Ktoś mógłby rzec, że to rasizm, i nie byłoby to pozbawione sensu. Miałby rację - byłby "right", by zacytować Eda Parkera. Tylko co, do kurwy nędzy, z tego? Ludzie, którzy wiedzą, że plemienne kryteria są i zawsze będą stosowane, że te sprawy nigdy nie będą dla większości w miarę normalnych ludzi bez znaczenia, i tak to wiedzą i niewiele im ten fakt - że niemal wszyscy czarni głosowali na czarnego - zmienia.
Jednak wielu z tych ludzi słysząc ową informację, od razu zapewne poczuje satysfakcję i jakiś drobniutki przypływ nadziei: "tak, teraz będziemy mieli argument do przekonywania lemingów!" Bullshit! Niestety, ale to bzdura. Lemingi są już tak dobrze wytresowane, iż tego typu informacje spłyną po nich jak woda po przysłowiowej gęsi. Może nie całkiem od rzeczy będzie prześledzić, jak będą działały w tym przypadku - a i w wielu innych analogicznych - synapsy leminga.
Ale jeszcze sobie coś wyjaśnijmy, bo może nie każdy kojarzy wszystko, com tu kiedykolwiek napisał. Otóż cały czas żyjemy jeszcze "w demokracji", ale tak naprawdę to już nikt tej demokracji poważnie nie traktuje, bo naprawdę rządzą nami "elity", oraz "Prawo". Co to oznacza w praktyce zapewne nie muszę czytelnikom moich kawałków wyjaśniać, ale powiedzmy sobie wprost, że na pewno o niczym istotnym już nie decyduje "wola ludu", ludu zaś "suwerennością" już nikt się naprawdę nie przejmuje. Ani elity, ani lemingi - ani nawet my przecież.
Elity działają głównie manipulując sobie zza kulis, a oficjalnie "zaporą przed populizmem", a Bogiem tej nowej totalitarnej utopii w którą nas z każdym dniem coraz głębiej pakują, jest Prawo. (Przez duże "P" oczywiście.) No i to prawo jest, jakże by inaczej, "rzymskie". Obowiązują w nim znaczy się, przeróżne "rzymskie zasady prawne". Które muszą być przestrzegane - także przez ten rzekomo wciąż "suwerenny" lud. Który nie śmie nic przeciw Rzymskiemu Prawu powiedzieć - no bo od razu stałby się "populistyczny", a to jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie można w ogóle pomyśleć.
Jedną z zasad "prawa rzymskiego", która, jak i wszystkie zasady tego "rzymskiego prawa", nas obowiązuje... Choć Rzymianami przecież nie jesteśmy, a rzymskie pozdrowienie jest nawet b. źle widziane... Mamy "suwerenny lud", mamy "demokrację", Rzym jest właściwie dla nas fuj i tak ma być, ale "prawo rzymskie" to mus na wieki wieków!
No i jedna z zasad tego prawa mówi, że "odpowiedzialności zbiorowej nie budiet". Choć przecież wszędzie i zawsze jest odpowiedzialność zbiorowa - bo inaczej za jakie zbrodnie musiałbym oglądać codziennie mordy różnych Zemków, Kaliszów, Schetyn, i jeszcze miałbym mieć Tuska za premiera? Jeśli nie za winy dalekich przodków, co to liberum veto i te sprawy?
No dobra, moglibyśmy sobie tak ironizować do nowego roku i mielibyśmy rację ("right"), ale nie o o to chodzi. Ważne jest to, że leming, czyli normalny, nie-moherowy, nie-rasistowski, nie-populistyczny... Demokrata, a jakże... Więc takie coś Prawo Rzymskie i jego dzisiejszych interpretatorów szanuje jak... Nie bardzo nawet jest z czym porównać, bo przecież nie ojca matkę, chyba że byli ubekami albo co najmniej TW.
Więc tak sobie taki lemnig rozumuje. Murzyni wybrali czarnego - dobra, mieli rację czy nie mieli, jest w tym pewna plemienność. (Mówimy o takim nieco inteligentniejszym lemingu.) Ale to nie powód, byśmy my mieli teraz wobec nich STOSOWAĆ ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZBIOROWĄ! Która, jak każdy wie, gwałci zasady Prawa Rzymskiego. Leming ma to przyswojone podkorowo, bo bo mu to codziennie mówią.
Jeśli leming jest w dodatku libralny - a który w końcu nie jest? - to doda jeszcze coś w stylu: "fakt, stało się, może nie całkiem ładnie, ale spuśćmy na to grubą kreskę i patrzmy w przyszłość!" No i doda, ze Prawo Rzymskie odrzuca odpowiedzialność zbiorową, więc teraz my NIE MAMY PRAWA z powodu zbiorowych działań Murzynów... Którzy być może całkiem przypadkiem, kierując się całkiem innymi kryteriami niż rasowe, wybrali swojego... Nie mogło tak być? Więc my teraz, stosując odpowiedzialność zbiorową, mamy odpowiadać... No niech będzie - "tym samym"??! Nielzia!
Tak działa umysł ogromnej większości współczesnych "obywateli" i nic się na to nie poradzi. Jeśli chce się coś tu zmienić, to radzę zacząć od samych podstaw. Miejsc gdzie można zacząć, jest sporo, ale czemu by to nie miało być zrozumieni i przemyślenie bonmotu Eda Pakera, od którego zacząłem. Tego że: "It's not about who's right, but who's left". A potem zacznijmy może z tego wyciągać praktyczne wnioski. Proste?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Barack Obama,
Ed Parker,
Murzyni,
odpowiedzialność zbiorowa,
prawo rzymskie,
rasizm
piątek, listopada 07, 2008
Gołota czyli III RP (biężączka)
Andrzej Gołota po paru sekundach walki poleciał na deski. Potem dostał jeszcze parę razy w pysk, po czym coś go tkęło... Pomyślał sobie (jąkania nie reprodukuję, sorry!): "Czy ja po to przez 20 lat ćpałem anabole, żeby teraz nie mógł mi pęknąć mięsień? Na przykład w lewym bicepsie?" Jak pomyślał, tak i zrobił. Spojrzał żałośnie na swój lewy biceps. Nic tam widać nie było, choć sam w sobie był b. kształtny i wyglądał solidnie. Co akurat w tej chwili nie było tym, o co chodziło. "Ach, gdybyż chociaż jakieś zaczerwienienie, skoro już nie może być opuchlizny!"
Niestety, pocieranie bicepsa ukradkiem, żeby się zaczerwienił i, da Bóg, spuchł, nie wchodziło w grę, bo przeciwnik nadal Gołotę bił. Pozostało więc dowiezienie skóry skóry końca rundy. Co się faktycznie udało. Nie bardzo właściwie wiadomo po co, skoro biceps wyglądał dokładnie tak samo w przerwie po pierwszej rundzie, jak w jej trakcie, a do drugiej Gołota już nie wyszedł. Co nawet dla historii oznaczało to samo, co gdyby się poddał jeszcze przed przerwą: "TKO w 1 rundzie".
Rozumiem kontuzje, żeby nie było. Tyle że, jeśli to miał być "zerwany mięsień", jak by tego chcieli zebrani w TV eksperci, to by raczej było coś więcej widać. W kategoriach opuchlizna cum zsinienie. A poza tym mięśnie, czy raczej ich zaczepy, pękają właśnie od zbyt długiego i intensywnego ćpania anaboli - więc sam tego chciałeś Grzegorzu Indyku! ("Dinde" to jest po francusku indyk, więc mogę to sobie inaczej od Boya przetłumaczyć, wolno mi!).
W sumie Gołota kolejny raz okazał się czymś typowym dla III RP. Choć faktycznie jest od niej o wiele lepiej zbudowany i ma o wiele lepszą technikę (tego mu nie odmawiam), skutek przeważnie bardzo podobny. Gołota potrafi dobrze boksować, dopóki do jego... powiedzmy "mózgu", nie dotrze przykry fakt, że ktoś może mu dać po pysku. Wtedy odmawia dalszej walki. I to nie w sposób (jak na zawodowego boksera) w miarę inteligentny - czyli że daje się musnąć ciosem, pada na deski i wstaje nie mogąc złapać równowagi, skutkiem czego sędzia musi ogłosić nokaut.
Nie! Gołota przeważnie - o ile jest na tyle przytomny (?) - odmawia dalszej walki, bije sekundanta, który go do tej walki przekonuje, nie wychodzi na następną rundę... Tym razem, z tym bicepsem, rozegrał to i tak bardzo inteligentnie. Widać że doświadczenie jednak jakoś tam popłaca!
W sumie - mimo imponującej muskulatury i fajnej techniki, popartej niezłą szybkością - ten gość zawsze niemal Polskę kompromitował. To zaś, że cwani macherzy z takim zapałem go od dziesięcioleci głupiemu ludowi tak skutecznie wmawiali jako globalne cudo-niewido i nowe skrzyżowanie Joe Louisa z Jackiem Dempseyem i Rockym Marciano, jest dla mnie jednym z najbardziej typowych aspektów III RP i tego wszystkiego, co komunizm, a potem leberalizm uczyniły z tym nieszczęsnym narodem. (Nie zapominając oczywiście o tym, co było przedtem.)
"Jeśli to bydło", tak sobie muszą myśleć cwani macherzy mający udziały w Gołocie i różnych telewizjach, "kupiło Kwaśniewskiego, Unię Europejską, Wałęsę, Tuska i całą tę resztę, dlaczego byśmy nie mieli sprzedać mu także Gołoty?" Jak pomyśleli, tak też i zrobili, a lud to oczywiście skwapliwie kupił. Jak zawsze.
Jeśli będzie mi dane wyjaśniać komuś młodemu za lat dwadzieścia czym była III RP, chyba pokażę mu wyciąg filmowy, nieocenzurowany, z kariery Andrzeja Gołoty. Ze specjalnym akcentem na głosy różnych telewizyjnych ekspertów. Nic chyba lepiej nie wyraża koszmaru tego czegoś i skali upadku tego nieszczęsnego narodu.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
P.S. Dopisane po latach: Na grapplingu miałem kolegę Jacka, cholernie silnego, ćwiczącego w domu ze sztangą, któremu akurat wtedy kolejno pękły oba bicepsy. Facet miał potem w nich b. wyraźne przewężenia. Dziwnie to wyglądało i naprawdę nie dało się nie zauważyć. Gość przy tym trenował tak jak poprzednio i nie było widać u niego jakiegoś zmniejszenia tej jego ogromnej siły, choć być z pewnością w bicepsach musiała ona być mniejsza.
Niestety, pocieranie bicepsa ukradkiem, żeby się zaczerwienił i, da Bóg, spuchł, nie wchodziło w grę, bo przeciwnik nadal Gołotę bił. Pozostało więc dowiezienie skóry skóry końca rundy. Co się faktycznie udało. Nie bardzo właściwie wiadomo po co, skoro biceps wyglądał dokładnie tak samo w przerwie po pierwszej rundzie, jak w jej trakcie, a do drugiej Gołota już nie wyszedł. Co nawet dla historii oznaczało to samo, co gdyby się poddał jeszcze przed przerwą: "TKO w 1 rundzie".
Rozumiem kontuzje, żeby nie było. Tyle że, jeśli to miał być "zerwany mięsień", jak by tego chcieli zebrani w TV eksperci, to by raczej było coś więcej widać. W kategoriach opuchlizna cum zsinienie. A poza tym mięśnie, czy raczej ich zaczepy, pękają właśnie od zbyt długiego i intensywnego ćpania anaboli - więc sam tego chciałeś Grzegorzu Indyku! ("Dinde" to jest po francusku indyk, więc mogę to sobie inaczej od Boya przetłumaczyć, wolno mi!).
W sumie Gołota kolejny raz okazał się czymś typowym dla III RP. Choć faktycznie jest od niej o wiele lepiej zbudowany i ma o wiele lepszą technikę (tego mu nie odmawiam), skutek przeważnie bardzo podobny. Gołota potrafi dobrze boksować, dopóki do jego... powiedzmy "mózgu", nie dotrze przykry fakt, że ktoś może mu dać po pysku. Wtedy odmawia dalszej walki. I to nie w sposób (jak na zawodowego boksera) w miarę inteligentny - czyli że daje się musnąć ciosem, pada na deski i wstaje nie mogąc złapać równowagi, skutkiem czego sędzia musi ogłosić nokaut.
Nie! Gołota przeważnie - o ile jest na tyle przytomny (?) - odmawia dalszej walki, bije sekundanta, który go do tej walki przekonuje, nie wychodzi na następną rundę... Tym razem, z tym bicepsem, rozegrał to i tak bardzo inteligentnie. Widać że doświadczenie jednak jakoś tam popłaca!
W sumie - mimo imponującej muskulatury i fajnej techniki, popartej niezłą szybkością - ten gość zawsze niemal Polskę kompromitował. To zaś, że cwani macherzy z takim zapałem go od dziesięcioleci głupiemu ludowi tak skutecznie wmawiali jako globalne cudo-niewido i nowe skrzyżowanie Joe Louisa z Jackiem Dempseyem i Rockym Marciano, jest dla mnie jednym z najbardziej typowych aspektów III RP i tego wszystkiego, co komunizm, a potem leberalizm uczyniły z tym nieszczęsnym narodem. (Nie zapominając oczywiście o tym, co było przedtem.)
"Jeśli to bydło", tak sobie muszą myśleć cwani macherzy mający udziały w Gołocie i różnych telewizjach, "kupiło Kwaśniewskiego, Unię Europejską, Wałęsę, Tuska i całą tę resztę, dlaczego byśmy nie mieli sprzedać mu także Gołoty?" Jak pomyśleli, tak też i zrobili, a lud to oczywiście skwapliwie kupił. Jak zawsze.
Jeśli będzie mi dane wyjaśniać komuś młodemu za lat dwadzieścia czym była III RP, chyba pokażę mu wyciąg filmowy, nieocenzurowany, z kariery Andrzeja Gołoty. Ze specjalnym akcentem na głosy różnych telewizyjnych ekspertów. Nic chyba lepiej nie wyraża koszmaru tego czegoś i skali upadku tego nieszczęsnego narodu.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
P.S. Dopisane po latach: Na grapplingu miałem kolegę Jacka, cholernie silnego, ćwiczącego w domu ze sztangą, któremu akurat wtedy kolejno pękły oba bicepsy. Facet miał potem w nich b. wyraźne przewężenia. Dziwnie to wyglądało i naprawdę nie dało się nie zauważyć. Gość przy tym trenował tak jak poprzednio i nie było widać u niego jakiegoś zmniejszenia tej jego ogromnej siły, choć być z pewnością w bicepsach musiała ona być mniejsza.
słowa kluczowe:
Andrzej Gołota,
boks,
eksperci,
III RP,
sterydy anaboliczne
czwartek, listopada 06, 2008
Dlaczego wciąż mamy jeszcze demokrację? (Rekolekcje spenglerystyczne)
Naprawdę nie chciałbym się wszystkim kojarzyć wyłącznie z propagowaniem (nie "propagandą", jak to niektórzy, mam nadzieję bez złych zamiarów, ujmują) Spenglera, ale z drugiej strony... O czym tu niby pisać na tym wirtualnym bruku, żeby to miało cień sensu? No chyba, że o tym, co się NAPRAWDĘ teraz dzieje, o miejscu w historii w którym jesteśmy, o tym co może, a co już nie może, być dalej...
W związku z tym, jako samozwańczy Prezes, otwieram kolejne posiedzenie Klubu Młodych Spenglerystów!
Chciałbym się z licznie tu zebranymi podzielić paroma moimi własnymi przemyśleniami. Na tematy wymienione przed momentem. Przemyślenia będą oparte na spenglerycznych założeniach i metodach, ale całkowicie moje własne i nikt poza mną za nie nie odpowiada.
Jak to jest zatem z tą naszą obecną demokracją? Demokracja faktycznie była i jeszcze coś z niej pozostaje, choć coraz bardziej w sferze symboli, sloganów, i nie bójmy się tego słowa, picu. Skąd się wzięła? A stąd, skąd biorą się najpewniej wszelkie demokracje - z tego, że w sumie wszyscy obywatele są potrzebni w siłach zbrojnych. Wobec takiej masy przygotowanych do walki, znających swoją wartość i w znacznej części uzbrojonych w najskuteczniejszą broń swojej epoki ludzi, żadne oligarchie czy dyktatury nie mogą być zbyt bezczelne i obcesowe.
Oczywiście demokracja nie musi oznaczać całkiem tego co dzisiaj - "obywatel" w dawnych Atenach to był jednak ktoś i wielu całkiem normalnych ludzi nawet marzyć o zostaniu obywatelami nie mogło, choć w Atenach żyli i lojalnie im służyli od pokoleń. Tak samo z "demokracją szlachecką" w naszej I RP. W końcu aż 10% szlachty nie było w Europie chyba nigdzie. (Może jeszcze ew. w Hiszpanii, ale typowy hidalgo to był zupełny dziad i bez Nowego Świata szybko by się zapewne zdeklasował.)
Tak też było w Europie i Ameryce, czyli w naszej zachodniej - spenglerycznie mówiąc "faustycznej" - cywilizacji od pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa i początek zimnej wojny jeszcze to na krótki czas wzmocniła, potem jednak zaczęła się dominacja bombowców z bronią nuklearną, rakiet balistycznych, satelitów i wszystkiego tego hiper-ęteligętnego i wysoce wybuchowego (ew. trującego czy napromieniowującego) żelastwa... Oraz szyfrów, podsłuchów, monitoringów i w ogóle służb specjalnych - z pewnością z roku na rok w coraz większym stopniu. Po co w takiej sytuacji jakakolwiek demokracja?!
Nie można też zapominać o roli korporacji prawniczych i przekształcaniu się demokracji w jakieś dziwne coś, gdzie wyżej opłacani i cwańsi prawnicy mogą przepchnąć cokolwiek. A ich przeciwnikiem są inni, nieco tylko gorzej opłacani i w związku tym nieco mniej cwani prawnicy, służący innym macherom. Z całą pewnością zaś nie jakiś "suwerenny lud".
No dobra, powiedzmy sobie może jeszcze, jak ta nasza demokracja łączyła się z całą resztą. Czyli przede wszystkim z liberalizmem. Przyznam, że wychwalanie liberalizmu przy jednoczesnym pluciu na d*krację uważam za jeden z najbardziej błazeńskich wyczynów mózgowych w historii. Liberalizm bez demokracji po prostu nie jest sobą i nie może istnieć! Demokracja, konkretnie zaś wybory, służy w liberaliźmie jako ten niezbędny "rynek" na "usługi" rządu. Jak inaczej liberalizm ma wycenić te usługi? Jak ma porównać oferty i ceny poszczególnych kandydatów do funkcji "nocnego stróża"? Że spytam.
Ludowi podskoczyć zbytnio nie było można - w każdym razie nie wprost i bez masy słodkich und obłudnych słówek. No więc lud się obrabiało prasą, radiem, potem telewizją. Do tego były potrzebne ogromne fundusze. Powstał więc system, w którym ludowi sprzedawało się buble - plus w coraz większym stopniu złudzenia, obietnice i mity - on za to płacił, z czego cwani macherzy opłacali media, oraz polityków, którzy robili co macherzy chcieli, dawali macherom zarobić... Nie drażniąc zbytnio ludu i nie ukazując mu (wedle słów Bismarcka) "jak się robi kiełbasę". Każdemu się to w sumie podobało - była demokracja.
Kiedy jednak lud utracił swe znaczenie, robienie z siebie demokratycznego trybuna ludowego, całowanie blond dzieciątek, ściskanie milionów rąk, kiwanie łapką i uśmiechanie się do tłumu, wszystko stało się już mniej konieczne, a skutkiem tego już nieco zbyt błazeńskie, by co mniej durni politycy nie starali się tego całego picu ominąć. Inni zaś, mając może nieco mniej środków na zwykłą "demokratyczną" politykę - w coraz większym stopniu próbowali środków innych.
Czyli zamiast lud podszczuwać, lulać do snu i mu obiecywać w wielkonakładowej prasie czy telewizji, dokonać za pomocą tajnych służb takiej czy innej prowokacji... Kogoś tam zamordować... Oszukać przy urnach... Te klimaty.
No dobra, spyta ktoś, ale dlaczego nie przebiega to wszystko szybciej, skoro lud naprawdę już dokumentnie rozbrojony i żadna władza tak naprawdę bać się go nie musi? W końcu nawet amerykański "uzbrojony naród" to tylko cywilbanda z dubeltówkami w sejfie i pistoletami przy łóżkach, a nie wojsko, które by mogło stawić opór jakiejkolwiek realnej armii. Nie mówiąc już o kompletnych lemingach w rodzaju obecnych Europejczyków. (Post-Europejczyków, chciałoby się raczej rzec.)
Otóż dostrzegam kilka czynników, które mogą spowalniać nieco proces odchodzenia od demokracji - a raczej już jej czystych pozorów. Pierwszy to taki, że być może między elitami władzy powstał swego rodzaju (niemy zapewne) pakt. Zamiast robić sobie po prostu wbrew, zamiast w wielu przypadkach iść na frontalny konflikt, zaakceptowano pewne umowne warunki wyborczego "turnieju".
I tak do władzy, żłobu i słodkich pierniczków dorywałby się w danym momencie ten, któremu najlepiej udało się w "demokratycznych wyborach" lud ogłupić obietnicami, i słodkimi słówki ululać. Czyli ten, kto wygrał ostatnie wybory. Zasadniczo wciąż jeszcze formalnie uczciwe. Czyli turniej rycerski zamiast wojny buldogów pod dywanem. Czytaj elit u żłobu. Albo nawet może rzut kostką - cholera wie, jak oni to dzisiaj traktują!
W każdym razie nawet wśród najbezwzględniejszych bandziorów da się przecież grać w pokera i reguły są na ogół przestrzegane, czemu więc tutaj nie miałoby być podobnie? Skoro dzięki temu owce są strzyżone i pokwikując radośnie idą dać się przerabiać na befsztyki? (W takt wesołego oberka.) Do czasu, moi państwo, do czasu, ale jednak na razie krew elit nie płynie, a i owcom przesadnia fizyczna krzywda też się nie dzieje.
Drugim takim czynnikiem, którym dostrzegł, jest to, że w starożytności grecko-rzymskiej, władza zamordystyczna, która przyszła po demokracji (i polis, a i Rzym był przecież z początku właściwie prowincjonalnym polis) oparła się w dużej mierze na oficjalnych kultach poszczególnych miast. Aleksander Wielki, a po nim hellenistyczni władcy, wymagali by włączono ich w poczet bogów danego miasta, co dawało im całkiem wyjątkową rolę polityczną, przy pozornym zachowaniu dotychczasowych zasad. Oczywiście to zachowanie trwało w sumie krótko, ale przejście było niejako naturalne i dość bezbolesne. (Nie dla Demostenesa jednak i paru innych.)
W naszej cywilizacji tego typu kultów miejskich nie ma, więc rośnie znaczenie propagandy, ta zaś wymaga funduszy, co z kolei wymaga "kapitalizmu" z liberalizmem... Oczywiście realnym liberalizmem, nie jakimś wymyślonym przez von Misesa z von Korwinem. Lud musi być nadal sterowany przede wszystkim rozrywką, "informacją" i propagandą, ponieważ religia nie jest (jeszcze?) całkiem do dyspozycji elit.
Miałbym (jak sądzę) ciekawe rzeczy do powiedzenia na temat planów obecnych elit co do przyszłej religii i użycia jej do tworzenia nowego świata i nowego człowieka, ale to kiedyś może ewentualnie. (Trudno mi się nawiasem pisze w tym kontekście "elita" bez cudzysłowu, taki jest tych elit poziom, ale jednak nielzia, bo to są mimo wszystko elity, taka ich, cholera, społeczna funkcja!)
No i to by było na tyle naszej dzisiejszej spenglerystycznej prelekcji. Proszę się tego do naszego następnego spotkania nauczyć na pamięć, a do tego kolejnych 20 stron Magnum Opus, też oczywiście na pamięć. Dziękuję za uwagę i ¡hasta la próxima!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
W związku z tym, jako samozwańczy Prezes, otwieram kolejne posiedzenie Klubu Młodych Spenglerystów!
Chciałbym się z licznie tu zebranymi podzielić paroma moimi własnymi przemyśleniami. Na tematy wymienione przed momentem. Przemyślenia będą oparte na spenglerycznych założeniach i metodach, ale całkowicie moje własne i nikt poza mną za nie nie odpowiada.
Jak to jest zatem z tą naszą obecną demokracją? Demokracja faktycznie była i jeszcze coś z niej pozostaje, choć coraz bardziej w sferze symboli, sloganów, i nie bójmy się tego słowa, picu. Skąd się wzięła? A stąd, skąd biorą się najpewniej wszelkie demokracje - z tego, że w sumie wszyscy obywatele są potrzebni w siłach zbrojnych. Wobec takiej masy przygotowanych do walki, znających swoją wartość i w znacznej części uzbrojonych w najskuteczniejszą broń swojej epoki ludzi, żadne oligarchie czy dyktatury nie mogą być zbyt bezczelne i obcesowe.
Oczywiście demokracja nie musi oznaczać całkiem tego co dzisiaj - "obywatel" w dawnych Atenach to był jednak ktoś i wielu całkiem normalnych ludzi nawet marzyć o zostaniu obywatelami nie mogło, choć w Atenach żyli i lojalnie im służyli od pokoleń. Tak samo z "demokracją szlachecką" w naszej I RP. W końcu aż 10% szlachty nie było w Europie chyba nigdzie. (Może jeszcze ew. w Hiszpanii, ale typowy hidalgo to był zupełny dziad i bez Nowego Świata szybko by się zapewne zdeklasował.)
Tak też było w Europie i Ameryce, czyli w naszej zachodniej - spenglerycznie mówiąc "faustycznej" - cywilizacji od pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa i początek zimnej wojny jeszcze to na krótki czas wzmocniła, potem jednak zaczęła się dominacja bombowców z bronią nuklearną, rakiet balistycznych, satelitów i wszystkiego tego hiper-ęteligętnego i wysoce wybuchowego (ew. trującego czy napromieniowującego) żelastwa... Oraz szyfrów, podsłuchów, monitoringów i w ogóle służb specjalnych - z pewnością z roku na rok w coraz większym stopniu. Po co w takiej sytuacji jakakolwiek demokracja?!
Nie można też zapominać o roli korporacji prawniczych i przekształcaniu się demokracji w jakieś dziwne coś, gdzie wyżej opłacani i cwańsi prawnicy mogą przepchnąć cokolwiek. A ich przeciwnikiem są inni, nieco tylko gorzej opłacani i w związku tym nieco mniej cwani prawnicy, służący innym macherom. Z całą pewnością zaś nie jakiś "suwerenny lud".
No dobra, powiedzmy sobie może jeszcze, jak ta nasza demokracja łączyła się z całą resztą. Czyli przede wszystkim z liberalizmem. Przyznam, że wychwalanie liberalizmu przy jednoczesnym pluciu na d*krację uważam za jeden z najbardziej błazeńskich wyczynów mózgowych w historii. Liberalizm bez demokracji po prostu nie jest sobą i nie może istnieć! Demokracja, konkretnie zaś wybory, służy w liberaliźmie jako ten niezbędny "rynek" na "usługi" rządu. Jak inaczej liberalizm ma wycenić te usługi? Jak ma porównać oferty i ceny poszczególnych kandydatów do funkcji "nocnego stróża"? Że spytam.
Ludowi podskoczyć zbytnio nie było można - w każdym razie nie wprost i bez masy słodkich und obłudnych słówek. No więc lud się obrabiało prasą, radiem, potem telewizją. Do tego były potrzebne ogromne fundusze. Powstał więc system, w którym ludowi sprzedawało się buble - plus w coraz większym stopniu złudzenia, obietnice i mity - on za to płacił, z czego cwani macherzy opłacali media, oraz polityków, którzy robili co macherzy chcieli, dawali macherom zarobić... Nie drażniąc zbytnio ludu i nie ukazując mu (wedle słów Bismarcka) "jak się robi kiełbasę". Każdemu się to w sumie podobało - była demokracja.
Kiedy jednak lud utracił swe znaczenie, robienie z siebie demokratycznego trybuna ludowego, całowanie blond dzieciątek, ściskanie milionów rąk, kiwanie łapką i uśmiechanie się do tłumu, wszystko stało się już mniej konieczne, a skutkiem tego już nieco zbyt błazeńskie, by co mniej durni politycy nie starali się tego całego picu ominąć. Inni zaś, mając może nieco mniej środków na zwykłą "demokratyczną" politykę - w coraz większym stopniu próbowali środków innych.
Czyli zamiast lud podszczuwać, lulać do snu i mu obiecywać w wielkonakładowej prasie czy telewizji, dokonać za pomocą tajnych służb takiej czy innej prowokacji... Kogoś tam zamordować... Oszukać przy urnach... Te klimaty.
No dobra, spyta ktoś, ale dlaczego nie przebiega to wszystko szybciej, skoro lud naprawdę już dokumentnie rozbrojony i żadna władza tak naprawdę bać się go nie musi? W końcu nawet amerykański "uzbrojony naród" to tylko cywilbanda z dubeltówkami w sejfie i pistoletami przy łóżkach, a nie wojsko, które by mogło stawić opór jakiejkolwiek realnej armii. Nie mówiąc już o kompletnych lemingach w rodzaju obecnych Europejczyków. (Post-Europejczyków, chciałoby się raczej rzec.)
Otóż dostrzegam kilka czynników, które mogą spowalniać nieco proces odchodzenia od demokracji - a raczej już jej czystych pozorów. Pierwszy to taki, że być może między elitami władzy powstał swego rodzaju (niemy zapewne) pakt. Zamiast robić sobie po prostu wbrew, zamiast w wielu przypadkach iść na frontalny konflikt, zaakceptowano pewne umowne warunki wyborczego "turnieju".
I tak do władzy, żłobu i słodkich pierniczków dorywałby się w danym momencie ten, któremu najlepiej udało się w "demokratycznych wyborach" lud ogłupić obietnicami, i słodkimi słówki ululać. Czyli ten, kto wygrał ostatnie wybory. Zasadniczo wciąż jeszcze formalnie uczciwe. Czyli turniej rycerski zamiast wojny buldogów pod dywanem. Czytaj elit u żłobu. Albo nawet może rzut kostką - cholera wie, jak oni to dzisiaj traktują!
W każdym razie nawet wśród najbezwzględniejszych bandziorów da się przecież grać w pokera i reguły są na ogół przestrzegane, czemu więc tutaj nie miałoby być podobnie? Skoro dzięki temu owce są strzyżone i pokwikując radośnie idą dać się przerabiać na befsztyki? (W takt wesołego oberka.) Do czasu, moi państwo, do czasu, ale jednak na razie krew elit nie płynie, a i owcom przesadnia fizyczna krzywda też się nie dzieje.
Drugim takim czynnikiem, którym dostrzegł, jest to, że w starożytności grecko-rzymskiej, władza zamordystyczna, która przyszła po demokracji (i polis, a i Rzym był przecież z początku właściwie prowincjonalnym polis) oparła się w dużej mierze na oficjalnych kultach poszczególnych miast. Aleksander Wielki, a po nim hellenistyczni władcy, wymagali by włączono ich w poczet bogów danego miasta, co dawało im całkiem wyjątkową rolę polityczną, przy pozornym zachowaniu dotychczasowych zasad. Oczywiście to zachowanie trwało w sumie krótko, ale przejście było niejako naturalne i dość bezbolesne. (Nie dla Demostenesa jednak i paru innych.)
W naszej cywilizacji tego typu kultów miejskich nie ma, więc rośnie znaczenie propagandy, ta zaś wymaga funduszy, co z kolei wymaga "kapitalizmu" z liberalizmem... Oczywiście realnym liberalizmem, nie jakimś wymyślonym przez von Misesa z von Korwinem. Lud musi być nadal sterowany przede wszystkim rozrywką, "informacją" i propagandą, ponieważ religia nie jest (jeszcze?) całkiem do dyspozycji elit.
Miałbym (jak sądzę) ciekawe rzeczy do powiedzenia na temat planów obecnych elit co do przyszłej religii i użycia jej do tworzenia nowego świata i nowego człowieka, ale to kiedyś może ewentualnie. (Trudno mi się nawiasem pisze w tym kontekście "elita" bez cudzysłowu, taki jest tych elit poziom, ale jednak nielzia, bo to są mimo wszystko elity, taka ich, cholera, społeczna funkcja!)
No i to by było na tyle naszej dzisiejszej spenglerystycznej prelekcji. Proszę się tego do naszego następnego spotkania nauczyć na pamięć, a do tego kolejnych 20 stron Magnum Opus, też oczywiście na pamięć. Dziękuję za uwagę i ¡hasta la próxima!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
demokracja,
kapitalizm,
klasyczny liberalizm,
media,
Oswald Spengler,
propaganda,
wojsko
Powitajmy Erę Gadających Koralików! (i Obamy)
Gdyby ktoś tego jeszcze nie zauważył, to wczoraj z Ery Wodnika przeszliśmy w Erę Obamy (Kumbaya my Lord!). Dla spenglerysty ten i podobne mu fakty - to i podobne mu zjawiska - mają w sobie coś groteskowo oczywistego i nieuniknionego. Po prostu deja vu, jak uwielbiają mówić Amerykanie. (Brak akcentów celowy - chodzi o amerykańską wersję!)
Nie jest to jednak tak, że człowiek od razu od początku do końca wie w szczegółach co będzie i żadnej nie odczuwa ciekawości, jeno obrzydzenie... pesymizm... zniechęcenie. Czyli w sumie stoickie emocje - co stanowi kolejne, drobne może, ale jednak potwierdzenie, że Spengler ma rację i naprawdę na naszych oczach rozgrywa się - wbrew sztafażowi nieudolnej i pokracznie granej farsy - dramat dokładnie w sumie odpowiadający dramatowi końca rzymskiej republiki.
Po czym, przypominam niedouczonym ofiarom nowoczesnej edukacji, nastąpiło cesarstwo, bardzo popularne wśród wszelakich mędrków od dawien dawna po dzień (niemal) dzisiejszy, ale w sumie goła władza, w istocie wojska, bez dających się w miarę poważnie traktować pozorów "suwerenności ludu" czy innej "demokracji". Czyli u dołu tyraj i morda w kubeł, u góry zaś gorąca kąpiel i zaufany cyrulik, jeśli oko władzy padnie na ciebie, na przykład z powodu twego bogactwa... No i oczywiście, o ile władza ci na taką elegancką i w sumie przyjemną śmierć pozwoli. Plus parę innych istotnych spraw, które różniły to cesarstwo od tego, co było przedtem. I z których wiele nie było jednak na plusa.
Nie jest, powtarzam, całkiem tak, by te sprawy całkiem już były w każdym szczególe opisane i nie wzbudzały u człowieka uświadomionego emocji. Każda cywilizacja jest całkiem inna - ja o tym wiem i Spengler wiedział o tym lepiej od kogokolwiek. Są teraz na świecie rzeczy, o których nie śniło się Rzymianom, ani nawet Spenglerowi. I wcale nie twierdził, że zna wszelkie szczegóły, lub powiedzmy dokładne daty kolejnych porażek Zachodu.
Mówią nam czasem, że żyjemy w "globalnej wiosce", tak? Jednak właśnie godzinę temu przyszło mi do głowy, że to nie żadna wioska - to przecież GLOBALNA METROPOLIA! Dzięki m.in. internetowi (a raczej w skutkiem jego istnienia, bo ja tu nie dostrzegam powodów do dziękowania), plus różnym globalizacjom i ekumenizmom, żyjemy dzisiaj właśnie w ogromnym wszechświatowym mieście.
Wioska ma przecież ścisłą strukturę społeczną, we wiosce ludzie się dobrze znają, wioska ma swoje tradycje, tam życie i praca mają swój oczywisty sens... Ludzie tam mają realne doświadczenie i realną godność. Metropolia zaś jest amorficzna. Stanowi jedynie zbiorowisko wrzuconych jedna drugiej na łeb samotnych i zagubionych jednostek, internetu, i koszmarnych, wyglądających na więzienia ze złego snu, albo też cynicznie się mizdrzących, budynków. A wszystko to czeka na swego Zbawiciela, swego Obamę, swego Tuska...
Jak nie ma to powodować - jednocześnie - najbardziej infantylnego egoizmu i skrajnie stadnych odruchów, równie zresztą infantylnych? Do tego naprawdę nie powinno się potrzebować Spenglera, by zrozumieć, że mieszkaniec ogromnego miasta to ktoś całkiem inny od mieszkańca małego miasteczka czy wsi. Mówię oczywiście o czasach, gdy małe miasteczka i wsie istniały - nie będąc tylko gorszymi, pogardzanymi dzielnicami GLOBALNEJ METROPOLII. Albo też realnie - czyli wirtualnie - po prostu nie istnieją.
Wiedzą o tym świetnie marketerzy od żelu do pięt, Tusków, różowych golarek i Obam. Ktoś mieszkający poza GLOBALNĄ METROPOLIĄ po prostu nie jest dla takiego pana czy pani interesujący. Nawet gdyby miał pieniądze na różową golarkę czy Obamę, nie ma sensu mu ich wmawiać! Na taką wymakijażowaną wydmuszkę, takie tomaguchi przez niewiadomo kogo zza kulis sterowane, człowiek nie jeżdżący na co dzień metrem, ani nie stojący codziennie w wielkomiejskich korkach, po prostu nie zareaguje jak należy. Na szczęście dla tych pań i panów, marketerów znaczy, takich ludzi niemal już nie ma.
Co będzie dalej? Sądzę że wiem, przynajmniej w ogólnym zarysie, ale teraz nie o tym. Jeśli ktoś chce wiedzieć tak samo dobrze jak ja, albo jeśli chce móc o tym na serio podyskutować - niech postudiuje Spenglera. Zaczynając choćby od tego, co sam tutaj z niego umieściłem, albo o czym pisałem. Sama ocena tego, co się w istocie w tym momencie historii dzieje, to już ambitne i fascynujące wyzwanie.
Możemy w każdym razie ze sporym prawdopodobieństwem przyjąć, że - o ile po nas będą jeszcze jacyś historycy - przyszli historycy będą o tych latach mówić jako o przejściu z Ery Wodnika w Epokę Obamy. Choć niewykluczone, że nazwą to jakoś inaczej - na przykład przejście od Ery Wylewania Błękitnego Płynu do Ery Gadających Kolorowych Koralików Które Nie Potrafią Się Uwolnić.
Chodzi oczywiście - choć nie wierzę, bym musiał to komukolwiek wyjaśniać! - o dwie kolejne Ery Podpaskowo-Marketingowo-Telewizyjne, w których przyszło nam szczęśliwie żyć. Tak czy tak możemy być z siebie dumni. Było super, a teraz jest jeszcze bardziej super. I cool. Po prostu pełny odlot. Biali wykazali się tolerancją, może jeszcze będą z nich ludzie. Teraz tylko pozostaje zacisnąć kciuki (nie zapominając o pośladkach) w oczekiwaniu na następną erę... Jaka też ona też będzie?! Chyba zacznę przyjmować zakłady.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Nie jest to jednak tak, że człowiek od razu od początku do końca wie w szczegółach co będzie i żadnej nie odczuwa ciekawości, jeno obrzydzenie... pesymizm... zniechęcenie. Czyli w sumie stoickie emocje - co stanowi kolejne, drobne może, ale jednak potwierdzenie, że Spengler ma rację i naprawdę na naszych oczach rozgrywa się - wbrew sztafażowi nieudolnej i pokracznie granej farsy - dramat dokładnie w sumie odpowiadający dramatowi końca rzymskiej republiki.
Po czym, przypominam niedouczonym ofiarom nowoczesnej edukacji, nastąpiło cesarstwo, bardzo popularne wśród wszelakich mędrków od dawien dawna po dzień (niemal) dzisiejszy, ale w sumie goła władza, w istocie wojska, bez dających się w miarę poważnie traktować pozorów "suwerenności ludu" czy innej "demokracji". Czyli u dołu tyraj i morda w kubeł, u góry zaś gorąca kąpiel i zaufany cyrulik, jeśli oko władzy padnie na ciebie, na przykład z powodu twego bogactwa... No i oczywiście, o ile władza ci na taką elegancką i w sumie przyjemną śmierć pozwoli. Plus parę innych istotnych spraw, które różniły to cesarstwo od tego, co było przedtem. I z których wiele nie było jednak na plusa.
Nie jest, powtarzam, całkiem tak, by te sprawy całkiem już były w każdym szczególe opisane i nie wzbudzały u człowieka uświadomionego emocji. Każda cywilizacja jest całkiem inna - ja o tym wiem i Spengler wiedział o tym lepiej od kogokolwiek. Są teraz na świecie rzeczy, o których nie śniło się Rzymianom, ani nawet Spenglerowi. I wcale nie twierdził, że zna wszelkie szczegóły, lub powiedzmy dokładne daty kolejnych porażek Zachodu.
Mówią nam czasem, że żyjemy w "globalnej wiosce", tak? Jednak właśnie godzinę temu przyszło mi do głowy, że to nie żadna wioska - to przecież GLOBALNA METROPOLIA! Dzięki m.in. internetowi (a raczej w skutkiem jego istnienia, bo ja tu nie dostrzegam powodów do dziękowania), plus różnym globalizacjom i ekumenizmom, żyjemy dzisiaj właśnie w ogromnym wszechświatowym mieście.
Wioska ma przecież ścisłą strukturę społeczną, we wiosce ludzie się dobrze znają, wioska ma swoje tradycje, tam życie i praca mają swój oczywisty sens... Ludzie tam mają realne doświadczenie i realną godność. Metropolia zaś jest amorficzna. Stanowi jedynie zbiorowisko wrzuconych jedna drugiej na łeb samotnych i zagubionych jednostek, internetu, i koszmarnych, wyglądających na więzienia ze złego snu, albo też cynicznie się mizdrzących, budynków. A wszystko to czeka na swego Zbawiciela, swego Obamę, swego Tuska...
Jak nie ma to powodować - jednocześnie - najbardziej infantylnego egoizmu i skrajnie stadnych odruchów, równie zresztą infantylnych? Do tego naprawdę nie powinno się potrzebować Spenglera, by zrozumieć, że mieszkaniec ogromnego miasta to ktoś całkiem inny od mieszkańca małego miasteczka czy wsi. Mówię oczywiście o czasach, gdy małe miasteczka i wsie istniały - nie będąc tylko gorszymi, pogardzanymi dzielnicami GLOBALNEJ METROPOLII. Albo też realnie - czyli wirtualnie - po prostu nie istnieją.
Wiedzą o tym świetnie marketerzy od żelu do pięt, Tusków, różowych golarek i Obam. Ktoś mieszkający poza GLOBALNĄ METROPOLIĄ po prostu nie jest dla takiego pana czy pani interesujący. Nawet gdyby miał pieniądze na różową golarkę czy Obamę, nie ma sensu mu ich wmawiać! Na taką wymakijażowaną wydmuszkę, takie tomaguchi przez niewiadomo kogo zza kulis sterowane, człowiek nie jeżdżący na co dzień metrem, ani nie stojący codziennie w wielkomiejskich korkach, po prostu nie zareaguje jak należy. Na szczęście dla tych pań i panów, marketerów znaczy, takich ludzi niemal już nie ma.
Co będzie dalej? Sądzę że wiem, przynajmniej w ogólnym zarysie, ale teraz nie o tym. Jeśli ktoś chce wiedzieć tak samo dobrze jak ja, albo jeśli chce móc o tym na serio podyskutować - niech postudiuje Spenglera. Zaczynając choćby od tego, co sam tutaj z niego umieściłem, albo o czym pisałem. Sama ocena tego, co się w istocie w tym momencie historii dzieje, to już ambitne i fascynujące wyzwanie.
Możemy w każdym razie ze sporym prawdopodobieństwem przyjąć, że - o ile po nas będą jeszcze jacyś historycy - przyszli historycy będą o tych latach mówić jako o przejściu z Ery Wodnika w Epokę Obamy. Choć niewykluczone, że nazwą to jakoś inaczej - na przykład przejście od Ery Wylewania Błękitnego Płynu do Ery Gadających Kolorowych Koralików Które Nie Potrafią Się Uwolnić.
Chodzi oczywiście - choć nie wierzę, bym musiał to komukolwiek wyjaśniać! - o dwie kolejne Ery Podpaskowo-Marketingowo-Telewizyjne, w których przyszło nam szczęśliwie żyć. Tak czy tak możemy być z siebie dumni. Było super, a teraz jest jeszcze bardziej super. I cool. Po prostu pełny odlot. Biali wykazali się tolerancją, może jeszcze będą z nich ludzie. Teraz tylko pozostaje zacisnąć kciuki (nie zapominając o pośladkach) w oczekiwaniu na następną erę... Jaka też ona też będzie?! Chyba zacznę przyjmować zakłady.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Barack Obama,
cesarstwo rzymskie,
Donald Tusk,
era wodnika,
Oswald Spengler,
republika rzymska,
Rzym,
wybory w USA
wtorek, października 14, 2008
O tym i o owym z plecami w tle
Dzisiejszy "Dziennik" w dziale "Wydarzenia" zamieszcza taką oto informację:
I tak dalej, choć dalej to w sumie już nic wstrząsającego nie ma. Oto zresztą link do całości.Zamieszanie wokół zagadkowej śmierci
wtorek 14 października 2008 12:31Czarzasty: Janina S. nie zmarła u mnie
» Czarzasty: Janina S. nie zmarła u mnie Zamknij XSkazana w aferze Rywina Janina S. zmarła w mieszkaniu Czarzastego fot. Jacek MarczewskiZaskakujące szczegóły śledztwa po śmierci jedynej skazanej w aferze Rywina - Janiny S. Mieszkanie, w którym znaleziono ją martwą, należy do Włodzimierza Czarzastego, byłego sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, zamieszanego w aferę - twierdzi TVP Info. "To nieprawda" - odpowiada Czarzasty.
Policja wyklucza morderstwo. Najprawdopodobnej Janina S. zmarła z przyczyn naturalnych. Jej ciało znaleziono w mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Skazana w aferze Rywina legislatorka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie była w nim jednak zameldowana.
Jak twierdzi TVP Info, mieszkanie należy do Włodzimierza Czarzastego, byłego sekretarza KRRiT, którego nazwisko wielokrotnie przewijało się w czasie śledztwa sejmowej komisji badającej aferę Rywina. Policja ustaliła, że lokal kupiła inna osoba, ale faktycznym właścicielem jest Czarzasty.
"Rodzice Janiny S. powiedzieli nam, że mieszkania użyczył ich córce Włodzimierz Czarzasty. Mieszkała tam ponad pół roku" - powiedział TVP Info wysoki rangą funkcjonariusz Komendy Stołecznej Policji.
No, tośmy załatwili kwestię biężączki, a teraz weźmy się za sprawy wzniosłe und artystyczne.... Ludzie sobie na blogach kulturalnie rozmawiają - o literaturze, filmie, meczach reprezentacji III RP... A ja nigdy nic takiego nie publikuję. Błąd! No wiec teraz ten błąd naprawię.
Kinoman ze mnie absolutnie żaden, ale parę nowelek filmowych zrobiło na mnie spore wrażenie. Nowelek z gatunku kino grozy. Jedna taka na przykład traktowała o starym włóczędze, któremu w dawnych latach, za jakiś dług chyba, zmarły już i b. sławny malarz wytatuował na plecach wspaniałe dzieło. Każdy znawca od razu rozpozna czyje to dzieło, niezwykłe medium jeszcze dodaje mu wartości... W sumie skóra na plecach tego włóczęgi ma ogromną wartość. Mówiąc brutalnie - po prostu rynkową. Pomijając już nawet wszelkie inne - bardziej comme il faut - aspekty.
Nasz tatuowany włóczęga żyje z tego, że chodzi po knajpach i za parę groszy pokazuje ludziom swoje artystyczne plecy. Albo za piwo czy bułkę z kiełbasą. Żaden dostatek mu nie grozi, i to mówiąc bardzo oględnie, ale jednak coś tam je i w sumie żyje.
Aż tu pewnego dnia przypadkiem pokazuje swoje plecy nie byle komu, tylko zamożnemu koneserowi sztuki. Ach! Który się dziełem zachwyca i proponuje jego nosicielowi taki oto układ:
Zamieszkasz u mnie, w mojej przestronnej willi, zapewnię ci dostatnie życie i pokaźne kieszonkowe aż do śmierci, ty zaś będziesz miał tylko jeden obowiązek - pokazywać to wspaniałe malowidło, które nosisz na plecach moim gościom. No i nie masz też chyba nic przeciw temu, bym po twojej, nie bójmy się tego słowa, śmierci, która kiedyś jednak nastąpi, ja stał się właścicielem twojej skóry, z plecami włącznie.(Nie było to oczywiście cytowane dosłownie, dawno zresztą też szczegółów tego filmu nie pamiętam. Widziałem go bowiem b. dawno i tak mi się wrył. Proszę ten "cytat" traktować jak przemowy wodzów u Tukidydesa.)
Acha, jeszcze coś. Musisz wrócić do swojej wagi sprzed lat, bo sam wiesz, chudy jesteś i obraz stracił swoje proporcje. Ale też nie masz prawa przytyć ponad to! Musisz idealnie trzymać wagę. No dobra, oto umowa, tutaj jest to wszystko zawarte. Podpisz tu, tu i tu. A potem dostaniesz 100 dolarów na drobne wydatki i... Witaj w swym nowym domu!
Jak uradzili tak też zrobili. A dwa tygodnie potem na rynku dzieł sztuki pojawiło się, wzbudzając zasłużoną sensację, nieznane dotąd dzieło Wielkiego Malarza, w dodatku - o sensacjo! - wytatuowane na ludzkiej skórze! THE END.
No i tak to właśnie w jednym kawałku zaliczyłem zarówno biężączkę, jak i dział kultury. Kompletnie nie mam wprawdzie pojęcia dlaczego mi się akurat teraz ta zabawna historyjka przypomniała... Ale w końcu zawsze w ostateczności możemy powiedzieć, że uprawiam postmodernizm. Prawda?
A w ogóle, jak już tak zacząłem sobie tę telewizyjną historyjkę sprzed lat przypominać i smakować, to różne inne rzeczy zaczęły mi się cisnąć do mózgu. Całkiem nie wiem dlaczego, ale na przykład nie mogę przestać myśleć o Unii Europejskiej i naszym do niej akcesie...
Ki diabeł? Jest coś aż tak niebezpiecznego w przerażających telewizyjnych historyjkach? Nie, na pewno to nie to. To musi być po prostu unoszący się w powietrzu postmodernizm. Uff, co za ulga! Bo już się na serio wystraszyłem.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
afera Rywina,
film grozy,
malarstwo,
nowele telewizyjne,
postmodernizm,
rynek sztuki,
Włodzimierz Czarzasty
sobota, października 04, 2008
Tańczący Leonidas czyli Hegel Tygrys dwa bratanki
Hegel, jak wiadomo, stwierdził, że zwykła logika i przyczynowość nie wystarczają do rzetelnego analizowania procesów historycznych (w czym moim zdaniem miał całkowitą rację!), i na jej miejsce zastosował własnego pomysłu "dialektykę": teza zderzona ze swą antytezą daje syntezę. Ponieważ ten sam w sumie schemat próbował wykorzystać Marks (i marnie mu to wyszło), heglowska dialektyka, a z nią ogólnie jej twórca, nie ma na prawicy dobrej prasy. Fakt, miał także rzec, że "tym gorzej dla faktów", co całkiem już go powinno skompromitować.
Tyle, że mnie się wydaje, że w tej wypowiedzi było coś innego, niż się obecnie powszechnie przyjmuje - mianowicie typowe dla "niemieckiego idealizmu" rozróżnienie między Faktami i Prawdami. I wtedy ta wypowiedź nabiera nieco więcej sensu, choć przyznam, że i mnie wydaje się dość niezręczna. W sumie chcę jednak powiedzieć, że dla mnie ta heglowska dialektyka wcale nie jest głupia, jeśli się oczywiście rozumie, o co tu naprawdę chodzi.
Logiki to nijak nie zastąpi - i sam Hegel z pewnością tak nie sądził, choć większość dzisiejszych mędrków tak to widzi, bo nic innego nawet im do główek nie przychodzi - ale logika, a ściślej analiza przyczyn i skutków, do niezwykle złożonych organicznych, quasi-organicznych czy samosterownych w sensie cybernetycznym układów naprawdę nie bardzo daje się zastosować. No bo tam nigdy się nie da definitywnie stwierdzić, co jest przyczyną, a co skutkiem. Można więc zacząć od dowolnego końca, co się zresztą np. w historii robi dzisiaj na każdym kroku - wyciągając miłe sercu wnioski z dobranych wedle upodobania przesłanek i ignorując wszelkie inne związki oraz potencjalne inne przesłanki.
No dobra, ostatnio mam jakoś tak, że do krótkich i błyskotliwych pomysłów, które mi przychodzą do głowy, dodaję długie i skomplikowane, mniej lub bardziej filozoficzne. wstępy. Co zabija całą błyskotliwą ideę, tworząc jakiś rodzaj post-postmodernizmu, czy jak tam to by można określić. Ale cóż, skoro tak mam, to widać jest po temu jakaś przyczyna. Ten blog to w końcu obszar mojej wolności, jeden z b. niewielu, więc tak sobie właśnie popiszę, aż mi się ta tendencja sama z siebie kiedyś może skończy.
A o czym to ja w ogóle miałem mówić? O tym, że oglądałem sobie przed chwilą na "History Channel" program o starożytnej flocie. Kanał jest fajny, choćby dlatego, że mi go jeszcze nie zdubbingowali, ani nawet napisów nie dali, więc gada po angielsku i nie muszę się stale wsłuchiwać w zagłuszany przez lektora tekst oryginalny, by wiedzieć, co mi przekręcili, uprościli czy dosłodzili. No i są tam naprawdę ciekawe rzeczy, z których można wyłapać sporo nowych dla człowieka informacji. Nawet dla kogoś jak ja, kto się historią interesuje od niemal wieku.
Niektóre drobiazgi jednak na "History Channel" wywołują moje rozbawienie, a nawet stały się bodźcem do napisania tego oto tekstu. Parę dni temu było np. o Termopilach, Persach i Leonidasie - w sumie b. sensowny program i ładnie pokazane te wszystkie topograficzne szczegóły, uzbrojenie, symulacje walk... Ale kiedy 300 Spartan (z sojusznikami, w sumie było tam jednak koło 1200 Greków, nie żeby to cokolwiek istotnie zmieniało) toczyło swój ostatni bój, wyglądało to jak taniec z lancą z jakiegoś chińskiego filmu o kung fu.
Prześmieczne to było, ponieważ akurat wiemy dokładnie, że Grecy nic takiego nie uprawiali, wszelką szermierką, wszelką w ogóle indywidualną techniką walki (w odróżnieniu od walki w szyku) głęboko gardzili i na pewno spartański król jej nie uprawiał. Mimo to dla uciechy telewizyjnej gawiedzi go zmuszono, tańcował więc na naszych oczach jak Jackie Chan, choć fakt, muszę to obiektywnie przyznać, że nie robił salt i nie skakał wyżej niż jakieś półtora metra do góry.
Albo właśnie to przed chwilą. Nie wiedziałem, więc się z tego programu dowiedziałem, że gdzieś znaleziono kompletny taran greckiej triremy. Zachowany, w dobrym stanie. Pokazano go nam, b. interesująca rzecz, fakt. Opowiedziano i pokazano jak tę metodę walki stosowano, cudo! A potem nasi badacze poszli do ośrodka zajmującego się symulowaniem wypadków drogowych, gdzie kopię tego tarana w skali 1:2 umieszczono na wózku widłowym i tym wózkiem, z tym taranem, najeżdżano na kawał repliki burty starożytnej triremy.
Najpierw najechano z prędkością 5 węzłów i w burcie powstała dziura. Naukowcy się nieco zdziwili, "że już przy tej prędkości", ale jakby nie całkiem szczerze i raczej pod publiczkę. Potem najechano z prędkością 7 węzłów i dziura powstała nieco większa. Trirema potrafiła ponoć szarżować z prędkością do 10 węzłów, wiadomo że taki taran coś tam musiał przy tych prędkościach robić, bo by go nie używano... A taka tona, czy choćby pół tony, brązu, to był wtedy niesamowity majątek, o czym warto pamiętać. Po co więc to wszystko? Po co w ogóle ten wózek widłowy i te pracochłonne eksperymenty, na żadne istotne pytanie nie odpowiadające? (Nie żebym nie znał wielu sensownych historycznych eksperymentów i nie potrafił wymyślić wielu następnych, ale ten?)
No i wtedy mnie oświeciło! Poczułem się jak nowy Hegel i stwierdziłem, że być może istnieje, obok heglowskiej dysleksji... Sorry, chciałem powiedzieć "dialektyki"... Istnieje także i inne prawo, czy może inna dialektyka - tygrysia. Szło by to jakoś tak:
No i dobra, prawo to wymyślić sobie może każdy, przynajmniej na razie, jak to się jednak ma do rzeczywistości? Przyzna każdy, że z tym bywa w takich prawach o wiele gorzej. Nie jest z tym źle, przeanalizowałem parę dziedzin i wydaje mi się, że moje prawo daje się tam zastosować. To znaczy jego działanie - nieuchronne, obiektywne, bezlitosne - daje się tam odkryć.
Weźmy historię, która nas przecież do odkrycia... Tak, odkrycia, bo przecież to prawo nie zostało przeze mnie STWORZONE, tylko ODKRYTE! Ono przecież istnieje od początku świata i będzie istniało po wieki wieków! Żeby była jasność.
Weźmy więc historię... Najpierw starano się o jakość, to chyba można uznać za oczywiste. Potem tę historię popularyzowano - najpierw przez edukację, potem przez jej komercjalizację, a na końcu dostosowuje się ją do gustów potencjalnych odbiorców.
To co widziałem na "History Channel" (w sumie to naprawdę fajny kanał, to nie jest atak na niego, to jest Hegel zmartwychwstały!), to było i dostosowanie historii do możliwości kanałów dystrybucyjnych - wózki widłowe lepiej się pokazują w telewizji od np. książek; jak i dostosowanie do gustu różnych samochodziarzy i konsumentów filmów kung fu, z nieuniknionymi przekłamaniami, a zatem obniżeniem poziomu.
Weźmy sztukę... Najpierw się starali o jakość, prawda? Potem sztuka poszła w lud. No poszła, nie da się ukryć. Wiek dziewiętnasty, maszynowo produkowane, ale początkowo z dbałością o dobrą jakość, imitacje... Potem produkty już z założenia maszynowo produkowane i tym się próbujące szczycić. Potem uczenie "sztuki" dzieci w szkole, prowadzanie wycieczek z zakładów, szkół, wojsk lądowych i morskich itp. itd. po muzeach.
Potem - oczywiście w uproszczeniu "potem", bo te procesy się ze sobą w dużej mierze pokrywają chronologicznie - potem zaś mamy sztukę dopasowaną do kanałów dystrybucyjnych: różne teledyski, festiwale grafitti, video-cośtam, ambitne komiksy, happeningi, performance, body art...
Krótko mówiąc mamy całą masę takich różnych nowych rodzajów sztuki (tego słowa używam dla określenia społecznego zjawiska, pomijam tu, jak chyba każdy rozumie, o klasę czy autentyczność owych tworów), powstałych ze względu na to przede wszystkim, że istnieje pewne techniczne medium i pewien kanał potencjalnej dystrybucji. No a o poziomie to nie muszę już chyba wspominać, przynajmniej moje zdanie na temat autentyczności i/lub wielkości obecnej sztuki nie jest przesadnie pochlebne. (I/lub wynika z tego, że istnieje wciąż sztuka autentyczna, po prostu jest to "ars minor", przeważnie na granicy, co najmniej, folkloru. Piękna rzecz, ale jednak "minor".)
No dobra, z grubsza przeanalizowaliśmy dwie dziedziny, zdaje się wszystko zgadzać. Jak jednak jest w dziedzinach jeszcze istotniejszych - jak na przykład gospodarka czy polityka? Proszę to przemyśleć w domu, porozmawiamy o tym - jeśli będzie dość duże zainteresowanie - na którychś z następnych zajęć.
Dziękuję za uwagę, do zobaczenia na przyszłych zajęciach. Teraz musimy szybko zwolnić salę, bo zaraz tu przychodzą ludzie z Marketingu Europejskiego z Wyciąganiem Ręki Po Nieswoje i Tańcami Folklorystycznymi Dla Ciemnej Gawiedzi.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Tyle, że mnie się wydaje, że w tej wypowiedzi było coś innego, niż się obecnie powszechnie przyjmuje - mianowicie typowe dla "niemieckiego idealizmu" rozróżnienie między Faktami i Prawdami. I wtedy ta wypowiedź nabiera nieco więcej sensu, choć przyznam, że i mnie wydaje się dość niezręczna. W sumie chcę jednak powiedzieć, że dla mnie ta heglowska dialektyka wcale nie jest głupia, jeśli się oczywiście rozumie, o co tu naprawdę chodzi.
Logiki to nijak nie zastąpi - i sam Hegel z pewnością tak nie sądził, choć większość dzisiejszych mędrków tak to widzi, bo nic innego nawet im do główek nie przychodzi - ale logika, a ściślej analiza przyczyn i skutków, do niezwykle złożonych organicznych, quasi-organicznych czy samosterownych w sensie cybernetycznym układów naprawdę nie bardzo daje się zastosować. No bo tam nigdy się nie da definitywnie stwierdzić, co jest przyczyną, a co skutkiem. Można więc zacząć od dowolnego końca, co się zresztą np. w historii robi dzisiaj na każdym kroku - wyciągając miłe sercu wnioski z dobranych wedle upodobania przesłanek i ignorując wszelkie inne związki oraz potencjalne inne przesłanki.
No dobra, ostatnio mam jakoś tak, że do krótkich i błyskotliwych pomysłów, które mi przychodzą do głowy, dodaję długie i skomplikowane, mniej lub bardziej filozoficzne. wstępy. Co zabija całą błyskotliwą ideę, tworząc jakiś rodzaj post-postmodernizmu, czy jak tam to by można określić. Ale cóż, skoro tak mam, to widać jest po temu jakaś przyczyna. Ten blog to w końcu obszar mojej wolności, jeden z b. niewielu, więc tak sobie właśnie popiszę, aż mi się ta tendencja sama z siebie kiedyś może skończy.
A o czym to ja w ogóle miałem mówić? O tym, że oglądałem sobie przed chwilą na "History Channel" program o starożytnej flocie. Kanał jest fajny, choćby dlatego, że mi go jeszcze nie zdubbingowali, ani nawet napisów nie dali, więc gada po angielsku i nie muszę się stale wsłuchiwać w zagłuszany przez lektora tekst oryginalny, by wiedzieć, co mi przekręcili, uprościli czy dosłodzili. No i są tam naprawdę ciekawe rzeczy, z których można wyłapać sporo nowych dla człowieka informacji. Nawet dla kogoś jak ja, kto się historią interesuje od niemal wieku.
Niektóre drobiazgi jednak na "History Channel" wywołują moje rozbawienie, a nawet stały się bodźcem do napisania tego oto tekstu. Parę dni temu było np. o Termopilach, Persach i Leonidasie - w sumie b. sensowny program i ładnie pokazane te wszystkie topograficzne szczegóły, uzbrojenie, symulacje walk... Ale kiedy 300 Spartan (z sojusznikami, w sumie było tam jednak koło 1200 Greków, nie żeby to cokolwiek istotnie zmieniało) toczyło swój ostatni bój, wyglądało to jak taniec z lancą z jakiegoś chińskiego filmu o kung fu.
Prześmieczne to było, ponieważ akurat wiemy dokładnie, że Grecy nic takiego nie uprawiali, wszelką szermierką, wszelką w ogóle indywidualną techniką walki (w odróżnieniu od walki w szyku) głęboko gardzili i na pewno spartański król jej nie uprawiał. Mimo to dla uciechy telewizyjnej gawiedzi go zmuszono, tańcował więc na naszych oczach jak Jackie Chan, choć fakt, muszę to obiektywnie przyznać, że nie robił salt i nie skakał wyżej niż jakieś półtora metra do góry.
Albo właśnie to przed chwilą. Nie wiedziałem, więc się z tego programu dowiedziałem, że gdzieś znaleziono kompletny taran greckiej triremy. Zachowany, w dobrym stanie. Pokazano go nam, b. interesująca rzecz, fakt. Opowiedziano i pokazano jak tę metodę walki stosowano, cudo! A potem nasi badacze poszli do ośrodka zajmującego się symulowaniem wypadków drogowych, gdzie kopię tego tarana w skali 1:2 umieszczono na wózku widłowym i tym wózkiem, z tym taranem, najeżdżano na kawał repliki burty starożytnej triremy.
Najpierw najechano z prędkością 5 węzłów i w burcie powstała dziura. Naukowcy się nieco zdziwili, "że już przy tej prędkości", ale jakby nie całkiem szczerze i raczej pod publiczkę. Potem najechano z prędkością 7 węzłów i dziura powstała nieco większa. Trirema potrafiła ponoć szarżować z prędkością do 10 węzłów, wiadomo że taki taran coś tam musiał przy tych prędkościach robić, bo by go nie używano... A taka tona, czy choćby pół tony, brązu, to był wtedy niesamowity majątek, o czym warto pamiętać. Po co więc to wszystko? Po co w ogóle ten wózek widłowy i te pracochłonne eksperymenty, na żadne istotne pytanie nie odpowiadające? (Nie żebym nie znał wielu sensownych historycznych eksperymentów i nie potrafił wymyślić wielu następnych, ale ten?)
No i wtedy mnie oświeciło! Poczułem się jak nowy Hegel i stwierdziłem, że być może istnieje, obok heglowskiej dysleksji... Sorry, chciałem powiedzieć "dialektyki"... Istnieje także i inne prawo, czy może inna dialektyka - tygrysia. Szło by to jakoś tak:
W każdej sprawie najpierw chodzi o to żeby było jak najlepsze, potem żeby było tego jak najwięcej, potem żeby znalazła się na to odpowiednia ilość nabywców, co powoduje najpierw szukanie nowych rynków zbytu, potem zaś zmiany samego produktu: dostosowywanie go do możliwości kanałów dystrybucyjnych, do gustów potencjalnych odbiorców, w końcu maksymalne dopasowywanie go do gustów maksymalnie szerokiego kręgu odbiorców, czyli brutalnie mówiąc obniżanie jakości i tworzenie słodkiej papki dla profanów.Przyznaję bez protestów, że nie brzmi to aż tak zwięźle i zgrabnie jak TEZA, ANTYTEZA, SYNTEZA... Może zresztą dało by się temu mojemu prawu nadać jakąś taką marketingowo nośną formę, tutaj jednak starałem się dokładnie wyjaśnić o co w nim chodzi. To jest Instrukcja Obsługi, nie zaś reklamowy folder!
No i dobra, prawo to wymyślić sobie może każdy, przynajmniej na razie, jak to się jednak ma do rzeczywistości? Przyzna każdy, że z tym bywa w takich prawach o wiele gorzej. Nie jest z tym źle, przeanalizowałem parę dziedzin i wydaje mi się, że moje prawo daje się tam zastosować. To znaczy jego działanie - nieuchronne, obiektywne, bezlitosne - daje się tam odkryć.
Weźmy historię, która nas przecież do odkrycia... Tak, odkrycia, bo przecież to prawo nie zostało przeze mnie STWORZONE, tylko ODKRYTE! Ono przecież istnieje od początku świata i będzie istniało po wieki wieków! Żeby była jasność.
Weźmy więc historię... Najpierw starano się o jakość, to chyba można uznać za oczywiste. Potem tę historię popularyzowano - najpierw przez edukację, potem przez jej komercjalizację, a na końcu dostosowuje się ją do gustów potencjalnych odbiorców.
To co widziałem na "History Channel" (w sumie to naprawdę fajny kanał, to nie jest atak na niego, to jest Hegel zmartwychwstały!), to było i dostosowanie historii do możliwości kanałów dystrybucyjnych - wózki widłowe lepiej się pokazują w telewizji od np. książek; jak i dostosowanie do gustu różnych samochodziarzy i konsumentów filmów kung fu, z nieuniknionymi przekłamaniami, a zatem obniżeniem poziomu.
Weźmy sztukę... Najpierw się starali o jakość, prawda? Potem sztuka poszła w lud. No poszła, nie da się ukryć. Wiek dziewiętnasty, maszynowo produkowane, ale początkowo z dbałością o dobrą jakość, imitacje... Potem produkty już z założenia maszynowo produkowane i tym się próbujące szczycić. Potem uczenie "sztuki" dzieci w szkole, prowadzanie wycieczek z zakładów, szkół, wojsk lądowych i morskich itp. itd. po muzeach.
Potem - oczywiście w uproszczeniu "potem", bo te procesy się ze sobą w dużej mierze pokrywają chronologicznie - potem zaś mamy sztukę dopasowaną do kanałów dystrybucyjnych: różne teledyski, festiwale grafitti, video-cośtam, ambitne komiksy, happeningi, performance, body art...
Krótko mówiąc mamy całą masę takich różnych nowych rodzajów sztuki (tego słowa używam dla określenia społecznego zjawiska, pomijam tu, jak chyba każdy rozumie, o klasę czy autentyczność owych tworów), powstałych ze względu na to przede wszystkim, że istnieje pewne techniczne medium i pewien kanał potencjalnej dystrybucji. No a o poziomie to nie muszę już chyba wspominać, przynajmniej moje zdanie na temat autentyczności i/lub wielkości obecnej sztuki nie jest przesadnie pochlebne. (I/lub wynika z tego, że istnieje wciąż sztuka autentyczna, po prostu jest to "ars minor", przeważnie na granicy, co najmniej, folkloru. Piękna rzecz, ale jednak "minor".)
No dobra, z grubsza przeanalizowaliśmy dwie dziedziny, zdaje się wszystko zgadzać. Jak jednak jest w dziedzinach jeszcze istotniejszych - jak na przykład gospodarka czy polityka? Proszę to przemyśleć w domu, porozmawiamy o tym - jeśli będzie dość duże zainteresowanie - na którychś z następnych zajęć.
Dziękuję za uwagę, do zobaczenia na przyszłych zajęciach. Teraz musimy szybko zwolnić salę, bo zaraz tu przychodzą ludzie z Marketingu Europejskiego z Wyciąganiem Ręki Po Nieswoje i Tańcami Folklorystycznymi Dla Ciemnej Gawiedzi.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Hegel,
historia,
History Channel,
Karol Marks,
kunf fu,
sztuka,
tygrysia dialektyka
piątek, października 03, 2008
Nie żeby to kogoś obchodziło, ale Spinoza
Motto:
Spinoza nie imię to dziewczyny,
Seneka to nie karciana gra...
Jeremi Przybora (z muzyką Jerzego Wasowskiego)
Spinoza nie imię to dziewczyny,
Seneka to nie karciana gra...
Jeremi Przybora (z muzyką Jerzego Wasowskiego)
Parę lat temu przeczytałem naprawdę znakomitą książkę, i to o dziwo po polsku. Jednak potem musiałem ją oddać do biblioteki i całkiem zapomniałem, jak się nazywała i jak nazywał się jej autor. Ostatnio dziewczyna w bibliotece tę książkę dla mnie wyszukała (niniejszym składam jej dodatkowe podziękowanie, choć nie sądzę, by miała to przeczytać). Książka nazywała się (i nadal nazywa) "Błąd Kartezjusza - emocje, rozum i ludzki mózg", autor zaś Antonio R. Damasio. Polecam ją naprawdę gorąco i z przekonaniem wszystkim mającym nieco intelektualnych ambicji!
Dziewczyna z biblioteki znalazła mi w dodatku drugą książkę tego samego autora. Nazywa się ona "W poszukiwaniu Spinozy - radość, smutek i czujący mózg". Ta jest jak dotychczas jego ostatnią, w amerykańskim oryginale wydaną w 2003, zaś po polsku w 2005. (Ten autor wydał także i trzecią, "Tajemnica świadomości", i ta także istnieje po polsku.)
Jednak ja wcale nie mam tutaj zamiaru rozmawiać o filozofii - jak by sugerowały nazwiska w tytułach dwóch tych książek, ani nawet o neurobiologii, której wybitnym naprawdę specjalistą jest p. Damasio. Zaskoczę tym pewnie niektórych, ale akurat nie o to mi chodzi. No to o co? - spyta ktoś, i będzie to b. zasadne pytanie. Spieszę odpowiadać.
Otóż zacząłem sobie od niechcenia czytać tę książkę ze Spinoza w tytule i nie powiem, interesująco się zaczyna, ale też odczuwam pewnego rodzaju... Well, "brak satysfakcji", jak by powiedzieli Jagger i Richards. Autor zaczyna bowiem tam na początku od męczenia i wykręcania na wszelkie strony tego Spinozy - nie żeby dla mnie takie coś nie mogło być interesujące, wręcz przeciwnie, ale on to robi jakoś tak na siłę. Jakby stwierdził, że po prostu MUSI Spinozę tam wcisnąć.
Wciska go pewnie dlatego, że skoro odniósł sukces książką obalającą - między innymi - pewne ("sprośne" jak by rzekł St. Michalkiewicz - nie, żartuję!) błędy Kartezjusza i z Kartezjuszem w tytule, "no to teraz", pomyślał sobie, "wpakujemy tam innego filozofa, w dodatku o wiele gęstszego i trudniejszego, żeby nie powiedzieć mętniejszego, a do tego Żyda, no i sukces będzie jeszcze o wiele większy". Cwany plan, nie da się zaprzeczyć!
No i pisze ten p. Damasio o tym Spinozie tam na tych pierwszych stronach swojej książki, starając się udowodnić, że ten Spinoza, choć taki trudny i niezrozumiały, przewidział wszystkie istotne odkrycia najnowszej neurobiologii. A te odkrycia - żeby nie było! - są naprawdę niezwykle nowe i niezwykle interesujące, także dla mnie, który Hawkinsa z Dawkinsem mam w pogardzie, i o wiele wolę czytać całkiem inne, i zapewne nie tak "naukowe", rzeczy. Jest to coś, mówię o tych odkryciach, które p. Damasio - najautentyczniejszy uczony z pierwszej linii frontu - nam b. inteligentnie i przystępnie przedstawia. Jednak w tej książce ze Spinozą strasznie się przy tym stara nam tego Spinozę wypromować.
Przyznaje przy tym, że gość trudny, często niekonsekwentny, że w swej epoce (druga połowa XVII w. gdyby ktoś nie wiedział) skandalista. Pisze o tym, że Spinoza kontestował religię swoich czasów... Co zresztą o tyle nie jest dziwne, i raczej to zdziwienie p. Damasio jest zabawne, że Spinoza to przecież Żyd i np. Spengler widzi w nim (a do tego b. ładnie wykazuje), cechy całkiem nie naszej Kultury (na prosty język - cywilizacji). Nie naszej więc której? Spyta ktoś. A proszę zgadnąć! To nie aż tak trudne.
Facet - mówię teraz o Spinozie - po prostu najwyżej w połowie należy do naszej (Zachodniej, w sensie "Faustycznej") historii filozofii, naszej cywilizacji... A pod względem religii pewnie jeszcze o wiele mniej niż w połowie. Cóż więc się dziwić, że kontestuje, że jest skandalistą, i że go trudno zrozumieć? (Co nie zmienia faktu, że może być tym bardziej fascynujący intelektualnie.)
No dobra, ale miało nie być o filozofii, a ja niemal już tutaj zacząłem pisać dysertację z tej wspaniałej skądinąd dziedziny. Wracamy na ziemię zatem, zgodnie z przyrzeczeniem. Więc mówię, że Spinoza stworzył utopię - co zarówno mnie akurat cholernie podnieca, bo kocham utopie i utopistów miłością wielką i czystą... Nie, poważnie, utopie są fascynujące, byle nie traktować ich poważnie, jako projektów politycznych i, broń Boże, nie próbować ich wcielać w życie. Intelektualnie są cudne. Te antytygrysy i antywieloryby Charlesa Fouriera, ach!
Mój blog zajmuje się dość często i z dzikim zapałem utopiami, więc teraz właśnie cytat na ten temat z omawianej tu książki. Bez żadnego komentarza - kto czegoś tam się dopatrzy, ten się dopatrzy, kto zrozumie o co mi chodzi, ten zrozumie. A Zemke i różni przytępi towarzysze od donosów i tolerancji - na drzewo! Więc teraz cytat z p. Damasio (str.18-19):
Naczelnym problemem, jakim się zajmował, były powiązania człowieka z naturą. Starał się wyjaśnić te zależności, aby dzięki temu móc przedstawić realne sposoby osiągnięcia zbawienia. Niektóre były indywidualne, w pełni kontrolowane przez jednostkę, inne wymagały pomocy pewnych form organizacji społecznej i politycznej. Jego przemyślenia mają korzenie w filozofii Arystotelesa, ale jeszcze silniej - co mnie nie zaskakuje - oparte są na fundamencie biologicznym. Wydaje się, że Spinoza dopatrzył się związków z jednej strony między między indywidualnym i zbiorowym szczęściem, z drugiej między zbawieniem człowieka i strukturą państwa, na długo przed Johnem Stuartem Millem. Przynajmniej na tym polu, jeśli chodzi o społeczne konsekwencje jego myśli, doczekał się poważnego uznania.No to wszystko już powinno być chyba jasne. Sapienti sat. ;-)
Spinoza podaje przepis na idealne państwo demokratyczne, w którym naczelnymi zasadami są wolność słowa - "każdy człowiek może myśleć, co chce, i mówić, co myśli" - rozdzielność państwa i Kościoła oraz szczodra umowa społeczna, gwarantująca dobrobyt obywateli i harmonijność rządów. Napisał to ponad sto lat przed ogłoszeniem amerykańskiej Deklaracji Niepodległości (1776 r.) i przyjęciem I poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych (1791 r.).
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Antonio R. Damasio,
Baruch Spinoza,
filozofia,
neurobiologia,
Oswald Spengler,
utopie,
Żydzi
czwartek, października 02, 2008
Krótka historia polityczna Zachodu - cz. 2
Gdyby komuś niezwykle się spodobał nasz wyimaginowany przypadek i uznał, że warto go jeszcze pomęczyć, to mogę mu uczynić zadość o tyle, że wspomnę iż istnieje także możliwość, że nasza egzotyczna tancerka czy grupa klaunów ma wprawdzie ten swój unikalny talent, bez którego masa ludzi nie potrafi się obejść, ale ktoś brutalnie ich łapie, pakuje do tiurmy, a potem biciem i/lub głodzeniem zmusza do wykonywania tych pięknych rzeczy.
By samemu z tego korzystać, a także być może sprzedawać je innym spragnionym. To sprzedawanie to już oczywiście ekonomia, ale jakaś taka jakby mało "wolnorynkowa", skoro zakłada trzymanie w tiurmie i przymus. A więc to jednak z całą pewnością także, a może raczej przede wszystkim, polityka!
Powie ktoś, że przecież władza też jest zależna od ekonomii, bo choćby sama zdolność do stosowania przemocy także od niej zależy. Zgoda, wcale nie przeczę. Jak i nie przeczę, że ekonomia jest naprawdę ważna. Chodzi mi tu nie o to, by temu przeczyć, tylko by udowodnić, że ekonomia, po pierwsze, nie daje się nigdy jednoznacznie i definitywnie od całej reszty (w tym polityki) odseparować, a po drugie, że wcale nie determinuje polityki i wszystkich innych aspektów życia społecznego. Wpływa na nie, zgoda, ale wcale nie jakoś specjalnie bardziej niż one wpływają na nią, oraz niż tamte inne wpływają wzajemnie na siebie.
Większy PKB pozwala, przynajmniej w teorii, na więcej większych i nowocześniejszych armat, ale choćby już sama decyzja, by zbierać odpowiednio wysokie podatki i akurat na armaty je przeznaczyć jest decyzją polityczną. W każdym razie na pewno dużo bardziej polityczną, niż w ścisłym sensie ekonomiczną - tutaj nawet chyba zresztą najbardziej zajadli wolnorynkowcy się ze mną zgodzą. No a poza tym ten większy PKB wpływa także na różne inne społeczne procesy, wiele z których potencjał militarny raczej zdecydowanie obniża, niż podwyższa. Na przykład zwiększa, raczej niż zmniejsza, realny popyt na filmy o antywojennej wymowie, różowe golarki do genitaliów, czy psujące zęby i powodujące otyłość środki żywnościowe.
Powie ktoś: "dlaczego zakładać, że będzie w ogóle jakieś odbieranie, wsadzanie do tiurmy, czy inne brzydkie rzeczy?" OK, może nie będzie, choć na ile znam życie, to nie wyniknie to z jakiejś wrodzonej cnotliwości wszystkich zainteresowanych, jeszcze mniej z jakiegoś magicznego oddziaływania na wulgarną materię Świętego Prawa Własności (tak ukochanego przez Johna Locke i jego, niestety dość licznych, późnych naśladowców), tylko z tego, że albo się nie da z przyczyn prozaicznych (jak to, że grożą za to nieprzyjemności); albo z przyczyn wewnętrznych, związanych mniej lub bardziej z jakąś religią; albo też z tego, że ten który miałby odbierać poczuwa się do jakiejś grupowej lojalności z tym, komu miałby odbierać. (To ostatnie wiąże się zresztą na ogół dość blisko z tym poprzednim.)
W porządku, zgadzam się z tym, że takiego pakowania do tiurmy czy zabierania siłą jest jakby mniej, niż by się można na pierwszy rzut oka spodziewać. Tyle że żaden z powodów, dla którego tak się dzieje, a te powody sobie właśnie wyliczyliśmy, nie ma nic wspólnego z jakimś mitycznym "wolnym rynkiem", czy w ogóle z ekonomią w ścisłym znaczeniu. I o to mi właśnie chodzi. Zatem uznaję, iż wyjaśniliśmy sobie definitywnie kwestię tego, czy władza wynika z ekonomii, czy też nie. Nie wynika!
To był dopiero wstęp do wstępu, bo nie tylko nie było jeszcze nic o tytułowej historii politycznej Zachodu, ale i teraz nie będzie, ponieważ najpierw chciałbym przedyskutować kwestię tego, z czego właściwie wynika władza - dlaczego ktoś, albo jakaś grupa, ma władzę, podczas gdy inna nie, a nawet musi tamtemu czy tamtej grupie służyć, stosować się do jej życzeń...
Wiemy przecież, że to nie jest tak, że ktoś jest "urodzonym przywódcą" i przez sam ten fakt będzie od zarania po koniec swoich dni rządził, podczas gdy inni będą go dobrowolnie, albo i mniej dobrowolnie ale bez szansy na skuteczny bunt, słuchać. Możemy sobie ew. opowiadać różne historie w podobnym duchu na temat czasów odległych i, jako takie, podatnych na swobodne interpretacje, ale dzisiaj widzimy przecież na własne oczy, że różni ludzie mają władzę, potem jej nie mają, potem bywa że znowu mają, ale mniej, a potem ich powiedzmy wieszają i wycinają z encyklopedii. A często jest to tak czy tak kompletne zero, nawet tak smętne, jak nasz obecny premier Tuś i jego paczka. Więc to nie jest tak, że decyduje Duch Święty, a przynajmniej nie, że decyduje bezpośrednio.
Jak więc to działa, że ktoś ma władzę? Na jakie konceptualne elementy władzę można ew. rozbić? Czy każda władza wynika zasadniczo z tych samych czynników, czy też istnieją różne władzy rodzaje i różne przyczyny? Jakie są te najważniejsze elementy władzy, po jej wydestylowaniu i okrojeniu z całego sadła i ze wszystkich ozdobników? Najpierw to sobie wyjaśnijmy, a potem będzie można w miarę sensownie naszkicować "historię polityczną Zachodu", choćby "krótką".
A tak nawiasem... Pomysł na tę "historię polityczną Zachodu" był, prawdę mówiąc, błyskotliwy choć niewielki. Teraz wstęp rozrasta mi się do niebotycznych rozmiarów, ale cóż. Sam sobie pewne rzeczy wyjaśniam, więc może jednak warto. A jeśli nie, to komu tym w końcu szkodzę? Można nie czytać, nie jestem przecież Kim Ir Sen czy inny Wałęsa, żeby mnie wmuszali w niewinną dziatwę szkolną. (Tfu!)
Deo volente c.d.n.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
By samemu z tego korzystać, a także być może sprzedawać je innym spragnionym. To sprzedawanie to już oczywiście ekonomia, ale jakaś taka jakby mało "wolnorynkowa", skoro zakłada trzymanie w tiurmie i przymus. A więc to jednak z całą pewnością także, a może raczej przede wszystkim, polityka!
Powie ktoś, że przecież władza też jest zależna od ekonomii, bo choćby sama zdolność do stosowania przemocy także od niej zależy. Zgoda, wcale nie przeczę. Jak i nie przeczę, że ekonomia jest naprawdę ważna. Chodzi mi tu nie o to, by temu przeczyć, tylko by udowodnić, że ekonomia, po pierwsze, nie daje się nigdy jednoznacznie i definitywnie od całej reszty (w tym polityki) odseparować, a po drugie, że wcale nie determinuje polityki i wszystkich innych aspektów życia społecznego. Wpływa na nie, zgoda, ale wcale nie jakoś specjalnie bardziej niż one wpływają na nią, oraz niż tamte inne wpływają wzajemnie na siebie.
Większy PKB pozwala, przynajmniej w teorii, na więcej większych i nowocześniejszych armat, ale choćby już sama decyzja, by zbierać odpowiednio wysokie podatki i akurat na armaty je przeznaczyć jest decyzją polityczną. W każdym razie na pewno dużo bardziej polityczną, niż w ścisłym sensie ekonomiczną - tutaj nawet chyba zresztą najbardziej zajadli wolnorynkowcy się ze mną zgodzą. No a poza tym ten większy PKB wpływa także na różne inne społeczne procesy, wiele z których potencjał militarny raczej zdecydowanie obniża, niż podwyższa. Na przykład zwiększa, raczej niż zmniejsza, realny popyt na filmy o antywojennej wymowie, różowe golarki do genitaliów, czy psujące zęby i powodujące otyłość środki żywnościowe.
Powie ktoś: "dlaczego zakładać, że będzie w ogóle jakieś odbieranie, wsadzanie do tiurmy, czy inne brzydkie rzeczy?" OK, może nie będzie, choć na ile znam życie, to nie wyniknie to z jakiejś wrodzonej cnotliwości wszystkich zainteresowanych, jeszcze mniej z jakiegoś magicznego oddziaływania na wulgarną materię Świętego Prawa Własności (tak ukochanego przez Johna Locke i jego, niestety dość licznych, późnych naśladowców), tylko z tego, że albo się nie da z przyczyn prozaicznych (jak to, że grożą za to nieprzyjemności); albo z przyczyn wewnętrznych, związanych mniej lub bardziej z jakąś religią; albo też z tego, że ten który miałby odbierać poczuwa się do jakiejś grupowej lojalności z tym, komu miałby odbierać. (To ostatnie wiąże się zresztą na ogół dość blisko z tym poprzednim.)
W porządku, zgadzam się z tym, że takiego pakowania do tiurmy czy zabierania siłą jest jakby mniej, niż by się można na pierwszy rzut oka spodziewać. Tyle że żaden z powodów, dla którego tak się dzieje, a te powody sobie właśnie wyliczyliśmy, nie ma nic wspólnego z jakimś mitycznym "wolnym rynkiem", czy w ogóle z ekonomią w ścisłym znaczeniu. I o to mi właśnie chodzi. Zatem uznaję, iż wyjaśniliśmy sobie definitywnie kwestię tego, czy władza wynika z ekonomii, czy też nie. Nie wynika!
To był dopiero wstęp do wstępu, bo nie tylko nie było jeszcze nic o tytułowej historii politycznej Zachodu, ale i teraz nie będzie, ponieważ najpierw chciałbym przedyskutować kwestię tego, z czego właściwie wynika władza - dlaczego ktoś, albo jakaś grupa, ma władzę, podczas gdy inna nie, a nawet musi tamtemu czy tamtej grupie służyć, stosować się do jej życzeń...
Wiemy przecież, że to nie jest tak, że ktoś jest "urodzonym przywódcą" i przez sam ten fakt będzie od zarania po koniec swoich dni rządził, podczas gdy inni będą go dobrowolnie, albo i mniej dobrowolnie ale bez szansy na skuteczny bunt, słuchać. Możemy sobie ew. opowiadać różne historie w podobnym duchu na temat czasów odległych i, jako takie, podatnych na swobodne interpretacje, ale dzisiaj widzimy przecież na własne oczy, że różni ludzie mają władzę, potem jej nie mają, potem bywa że znowu mają, ale mniej, a potem ich powiedzmy wieszają i wycinają z encyklopedii. A często jest to tak czy tak kompletne zero, nawet tak smętne, jak nasz obecny premier Tuś i jego paczka. Więc to nie jest tak, że decyduje Duch Święty, a przynajmniej nie, że decyduje bezpośrednio.
Jak więc to działa, że ktoś ma władzę? Na jakie konceptualne elementy władzę można ew. rozbić? Czy każda władza wynika zasadniczo z tych samych czynników, czy też istnieją różne władzy rodzaje i różne przyczyny? Jakie są te najważniejsze elementy władzy, po jej wydestylowaniu i okrojeniu z całego sadła i ze wszystkich ozdobników? Najpierw to sobie wyjaśnijmy, a potem będzie można w miarę sensownie naszkicować "historię polityczną Zachodu", choćby "krótką".
A tak nawiasem... Pomysł na tę "historię polityczną Zachodu" był, prawdę mówiąc, błyskotliwy choć niewielki. Teraz wstęp rozrasta mi się do niebotycznych rozmiarów, ale cóż. Sam sobie pewne rzeczy wyjaśniam, więc może jednak warto. A jeśli nie, to komu tym w końcu szkodzę? Można nie czytać, nie jestem przecież Kim Ir Sen czy inny Wałęsa, żeby mnie wmuszali w niewinną dziatwę szkolną. (Tfu!)
Deo volente c.d.n.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
ekonomia,
John Locke,
PKB,
podatki,
potencjał militarny,
Święte Prawo Własności,
władza,
zniewolony
Subskrybuj:
Posty (Atom)