Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
środa, listopada 21, 2012
Żadnych zamachów, żadnych samobójstw!
Nie planuję żadnego zamachu. Ani bombowego, ani żadną inną metodą. Mam swoje sceptyczne poglądy na temat całej tej sytuacji, tak krajowej, jak i bardziej globalnej. Fakt, moja sympatia i uznanie dla miłościwie nam panującej Władzy, dla Autorytetów, Mędrców, Artystów, Hillary Clinton, van Rumpuja, oraz świeckich relikwii Bronisława Geremka, są nikłe, w sumie niezauważalne. Ale żadnych zamachów nie planuję!
Faktycznie trudno nawet ustalić dlaczego, ale chyba nie jest tu moim obowiązkiem analizować tu przepastnych głębi mojej duszy. Czego by zresztą, sądząc po dotychczasowych sukcesach tego typu instytucji, i tak nikt by w żadnym ABW nie zdołał pojąć.
Ponad to oficjalnie zawiadamiam (skoro już przy tego typu sprawach jesteśmy, wcześniej było mi trochę głupio, że to trochę jak "żaba nadstawia łapę"), że absolutnie nie zamierzam popełniać samobójstwa. Ani w piątek, ani w sobotę, ani nawet w żaden inny dzień tygodnia (co by było poniekąd miłą odmianą na krajowym rynku, ale też nic to dla mnie).
Bez wdawania się w głębokie analizy powiem, że po prostu całkiem nie jestem typem samobójcy. Jakoś mi to nie leży. Jakoś to nie jest kompatybilne z moją naturą, a w końcu akurat te rzeczy są najtrudniejsze do zrobienia. Z ekonomią faktycznie mogłoby być lepiej. Ale cóż, wiadomo, Zielona Wyspa i Druga Irlandia - nie tylko mnie to dotknęło przecież. To jednak nie powód. Żadnych większych długów nie mam, potrzeby w sumie elastyczne i mogę się bez wielu wydatków obejść. I nie tylko to.
Lat mi niby faktycznie nie ubywa, ale zdrowy jestem jak przysłowiowa ryba... Nie - naprawdę o żadnym samobójstwie mowy być nawet nie może! Ani, przypominam, o zamachu. Może w tym jest jakaś pycha - że niby moje własne życie, tych parę lat, które mi pozostały (i KTÓRE MAM ZAMIAR WYKORZYSTAĆ DO SAMEGO KOŃCA!), w moich własnych oczach jest warte bez porównania więcej, niż ew. śmierć (o życiu nawet nie wspominając) tych, których by ew. należało. Napisałem "ew." - bo nikogo do niczego nie namawiam, a tylko sobie tak hipotetycznie. Marzę, czy jakoś tak.
Niechęć do wszystkiego co piękne, humanistyczne i postępowe? Zgoda, winny! Marzenie o przyszłej kontrrewolucji, a nawet poniekąd próby działania na jej rzecz? Zgoda, przed tym zarzutem nie mógłbym się uczciwie (i bez jakiegoś ketmana) obronić. Jednak - i to być może nawet co bystrzejszy pracownik ABW mógłby w porywach zrozumieć - od wyjaśniania ludziom Ardreya do organizowania bombowych zamachów jest bardzo daleka droga. Że o ew. samobójstwie (w piątek, sobotę, czy nawet w inny dzień) nie wspomnę.
Do tego Polonu 210 praktycznie nie ruszam, Pavulonu też. Alkohol to dla mnie niemal już abstrakcja. Na drogach jestem przedziwnie ostrożny, poruszając się po nich niemal wyłącznie na własnych zelówkach. Cholesterol? Dokładnie nie wiem, ale właśnie dlatego nie wiem, że mnie to kompletnie nie interesuje. Jestem po prostu zdrowy i dziarski młodzieniaszek, mimo chronologicznie starczego wieku.
Mimo to, mimo tego, żem taki w sumie młody - NAPRAWDĘ ŻADNYCH ZAMACHÓW TERRORYSTYCZNYCH NIE PLANUJĘ! Ani do nich nikogo nie namawiam. Nie z powodów moralnych zresztą, tylko z obiektywnych - to po prostu nic nam w obecnej sytuacji nie da. Ale w końcu nie o moralne motywy tutaj chodzi, tylko o fakty - planowanie, zamierzanie, namawiania. W końcu nie o (posoborowym) zbawieniu mojej duszy teraz rozmawiamy, tylko o innych sprawach. No to ja tego właśnie NIE robię. I wątpię, żeby się to w przewidywalnej przyszłości mogło zmienić.
Tak że proszę do mnie w tej sprawie nie przychodzić, nie przysyłać mailów, nie dzwonić... A Masowy Samobójca (nie żebym naprawdę sądził, że mógłby mnie spotkać ten poniekąd zaszczyt, ale w tym nieszczęsnym kraju niczego człek nie może już być całkiem pewien) mógłby się ew. zająć paroma innymi osobami. Nie żebym wskazywał palcem, co mogłoby być zinterpretowane itd., ale płakał w razie czego nie będę. A jak MS nieco pomyśli, to sam bez większego trudu wpadnie, o kogo by mogło chodzić.
No i żeby to wszystko na koniec zrekapitulować (i nie przeciążać za bardzo niczyjej inteligencji) - rekapituluję: ANI TERRORYSTYCZNYCH ZAMACHÓW, ANI SAMOBÓJSTW NIE PLANUJĘ! Ani na siebie, ani na nikogo innego! Ani też nie namawiam. (Jeszcze tego nie mówiłem?)
Gdybym zaś kiedyś zaczął głosić coś innego, proszę to brać z dużą dozą sceptycyzmu! A teraz proszę mi życzyć jeszcze co najmniej stu lat życia W końcu jak ktoś żadnych zamachów, ani samobójstw, nie planuje, to dlaczego by nie miał długo żyć? W tym szczęśliwym punkcie globu, gdzie nas czule umieścił miłosierny Los? Nie ma żadnego powodu!
Ludzi służbowo monitorujących sieć (a więc, pochlebiam sobie, i tego mojego bloga, choć taki trudny) proszę, by ten mój wpis starannie sobie zarchiwizowali i przynajmniej postarali się zrozumieć to co tu napisano TŁUSTYM DRUKIEM. Na żółtym tle, żeby było łatwiej zauważyć. Oczywiście nie chodzi o zrozumienie w pojedynkę, tylko z pomocą baterii potężnych serwerów. Takie jak te od ostatnich wyborów mogą być. Może się to kiedyś przyda. (Oby nie!)
triarius
środa, listopada 14, 2012
Kaczyński skacze w Moskwie na bungy
Tak więc wyobraźmy sobie, że gdzieś na wiosnę... Powiedzmy w kwietniu, czemu nie w niedzielę dziesiątego, Władimir Putin wystosowuje oficjalne pismo do przywódcy największej partii opozycyjnej w Polsce, krótko mówiąc do Jarosława Kaczyńskiego, oraz do jego najbliższych współpracowników, wymienionych z imienia i nazwiska, zapraszające ich w bardzo grzecznych i dyplomatycznych słowach do Moskwy, w celu, przede wszystkim, zakończenia ciągnącej się już zbyt długo kwestii katastrofy Smoleńskiej, ale także osobistego się zapoznania, przezwyciężenia ewentualnych osobistych animozji, wyjaśnienia wszelkich ewentualnych spornych kwestii... I miłego spędzenia czasu w dobranym towarzystwie.
Spotkanie mogłoby trwać nawet i dwa miesiące, może być krócej, jeśli Szanowny Gość ma pilne zajęcia, ale raczej nie krócej, niż dwa tygodnie. Inicjator spotkania zapewnia, że z rosyjskiej strony w spotkaniu weźmie udział sama śmietanka FSB, GRU, prokuratorzy, emeryci NKWD, znany aktor grywający role Lenina, i autentyczny wnuk towarzysza Jeżowa. O bezpieczeństwo zadbają najlepsze siły Spetznazu.
W programie, poza rozmowami o wszystkim i o niczym (z przewagą jednak polityki, ale sama słodycz); wodka "Stolicznaja" skolko ugodno; skoki na bungy (szczególnie dobre na kaca!); polowanie na syberyjskie tygrysy za pomocą różnego typu białej broni; przyspieszony kurs bojowego Sambo metodą Total Immersion; krótki kurs walki na zatrute czeczeńskie kindżały; pokaz żonglerki Polonem 210 w wykonaniu Zasłużonego Artysty ZSRR; wspinaczka na Pik Lenina; nurkowanie głębinowe; zapasy z oswojonym niedźwiedziem (akurat niedawno złapanym, co za szczęśliwy traf!); i, jeśli czas pozwoli, krótkie odwiedziny na radzieckiej sondzie kosmicznej, gdzie odbędzie się suty bankiet połączony z tańcami.
Oczywiście czerwony dywan, kompania honorowa, chór Aleksandrowa, Ałła Pugaczowa, 21 salw z kremlowskich armat, pocałunki, wiwaty, korki od szampana strzelają, baletniczki w dowolnych ilościach, masaż, sauna (ale raczej jednak ruska bania, bo jest oczywiście lepsza), brzozowe witki i kąpiel w przerębli zaraz po obudzeniu. To się samo przez się przy takiej przyjacielskiej wizycie rozumie.
* * * * *
No i teraz... Co na takie coś powiedzą oficjalne media? Co powiedzą media "nieoficjalne", czyli "nasze"? Co powiedzą platformiane trolle na różnych szalomach? A co im odpowiedzą "nasi"? I w ogóle - jak by na takie coś zareagowała nasza "patriotyczna prawica", jako całość? No i najważniejsze przecież - JAK POSTĄPIĄ GŁÓWNI ZAINTRESOWANI?
Podyskutujemy sobie na ten temat? Prosiłbym o propozycje! Ja mam parę sugestii, nawet wprost co by rzekł ten czy ów z jak-najbardziej-naszych blogerów, ale nie chciałbym tak obcesowo i bez interaktywności rozpoczynać tego ironizowania.
A zresztą, jeśli ktoś nie zauważył, to poruszony tu problem jest, wbrew pozorom, całkiem poważny i ma sporo wspólnego z tematem, cośmy go tu sobie niedawno omawiali - mianowicie politycznym realizmem. Zgoda?
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
wtorek, listopada 13, 2012
Judeosceptycy
Zafascynowała mnie niedawna wypowiedź Blumsztajna, że, cytuję z pamięci: "w Marszu Niepodleglości biorą udział judeosceptycy". Że idą tacy, którzy się Blumsztajnowi nie podobają, to oczywiste, ale zaskoczyło mnie, że nie wystarczył standardowy i odwieczny epitet... Jaki? Nie, no bez żartów! Oczywiście "antysemici".
Niby drobiazg, niby głupotka, ale mnie to dość fascynuje i się mocno zastawiam. Najprostsze, najoczywistsze i poniekąd najoptymistyczniejsze wytłumaczenie jest takie, że w tym Szabesgoj Cajtung przeważnie piszą ludzie, dla których polski nie był pierwszym językiem, którym się mówiło w domu. Takie wrażenie odnoszę niemal zawsze, kiedy przeczytam coś z tej szacownej gazety - w sieci, albo w jakimś (excusez le mot) kiblu na gwoździu.
Nic oczywiście w tym złego, że dla kogoś polski nie jest językiem ojczystym - nie mam np. pretensji do ponad stu milionów Japończyków, że w większości w ogóle nie mówią po polsku, a jeśli nawet, to jest to język wyuczony w późniejszym wieku - ale kiedy się pisze w polskojęzycznej gazecie, to jednak stanowi drobną skazę na dziennikarskim profesjonaliźmie. Itd.
To jednak, jak rzekłem, jest interpretacja dość optymistyczna. Mogą być i inne. A już szczególnie wyczulony na nie będzie, taki jak ja, spenglerysta, który pamięta, że w roku chyba 81 przed Chrystusem... jakoś tak... Sulla wprowadził prawa o "obrazie majestatu władcy".
Które od tego czasu trwały i robiły swoje aż do końca rzymskiego państwa. Spengleryzm to nie jest oczywiście żadna numerologia (choć i takie stwierdzenie usłyszałem kiedyś, chyba na BBC, że jest właśnie, i zadziwiająco precyzyjna w dodatku) i tutaj nie ma nic super-dokładnie, ale jakoś właśnie teraz jesteśmy, w "świecie równoległym", że tak to kokieteryjnie określę (wiecie o co chodzi?), w tej samej epoce naszej Cywilizacji.
To zaś skłania do zastanawiania się nad naszym (?) obecnym odpowiednikiem tych praw. (Nie przez duże "P" bynajmniej, tylko spenglerycznie: "prawo to wola silnego narzucona słabym" i tyle!) No i dotąd miałem tutaj wzrost znaczenia przepisów o "naruszeniu dóbr osobistych" - które oczywiście w praktyce dotyczą tylko możnych tego świata i pupilów Władzy. Plus oczywiście różne sprawy związane z cenzurą. Plus te próby, które, jak słyszę, są robione, by ochronić unijnych "polityków" przed wszelką odpowiedzialnością za ich "polityczną" działalność.
Jednak tak mnie to blumsztajnowe określenie - przypominam: "JUDEOSCEPTYCYZM" - zafascynowało, że od razu wpisało mi się w te, związane z Sullą, spengleryczne intuicje. No bo przecież każdy chyba od razu skojarzył, że słowo (powtórzymy je sobie, niech gugle tego świata dostaną papu!) "judeosceptycyzm" jest utworzone na wzór słowa "eurosceptycyzm", wszystkie jego derywaty, z których "judeosceptyk" wydaje się najważniejszy, także są takie same... Zatem być może tutaj należy szukać odpowiedzi?
Słowo "eurosceptyk", tak samo jak i nowy (chyba że w jakichś tajnych gremiach to już funkcjonuje od dawna) "judeosceptyk", w zasadzie, dla kogoś kto językiem polskim, w odróżnieniu od typowego dziennikarza Szabesgoj Cajtung, włada, brzmi stosunkowo łagodnie. W końcu "sceptyk", to znacznie mniej złowieszcze stworzenie, niż powiedzmy "zapluty karzeł reakcji", "nienawistnik", "agent amerykańskiego imperializmu", czy "stonka ziemniaczana zrzucana z samolotów przez Trumana".
Niewątpliwie tak to było pomyślane, żeby tym epitetem można było objąć WSZYSTKICH, którzy nie dostają orgazmu na samą myśl o Unii. O żadnych "unionienawistnikach", czy jak ich tam by nazwali, dotąd chyba nie słyszeliśmy - wszystko załatwiali tym, z pozoru niewinnym, epitetem "eurosceptyka". Byli oni - mniejszość, ale jednak nie mniejszość, nie taka, jak np. "geje" czy transwestyci, nie żeby mieli jakieś prawa mniejszościom z definicji przysługujące, o nie! - no i była większość, posiadająca same zalety, która na sam dźwięk Ody do Radości stawała słupka, merdając ogonkiem.
Jednak takie rzeczy potrafią się zmienić. NEP ma do do siebie, że potrafi się skończyć, a nawet zdaniem niektórych (konkretnie Pana Tygrysa) taka właśnie jest jego natura, że on się skończyć po prostu MUSI. I zawsze tak naprawdę jest wprowadzany jako rzecz chwilowa i prowizoryczna. Tak że niewykluczone, iż w najbliższym czasie będziemy mieli "kto nie z nami, ten przeciw nam". Ze strony Unii znaczy, a raczej ze strony jej #$%^& przywództwa.
Wtedy jednak chyba nie będzie już czasu na wymyślanie, uzgadnianie (?) i lansowanie nowego przerażającego epitetu dla Wrogów... Więc posłużą się, jestem tego niemal pewien, dawnym, dobrym... Jakim? Nie uważacie! Oczywiście "eurosceptykami"!
I tak mi właśnie chodzi po głowie - dość karkołomna myśl, czysto intuicyjna, ale z intuicjami u mnie na ogół nienajgorzej i nieźle się (niestety) sprawdzają - że może Blumsztajn, nasz (?) Genialny Słowotwórca (żeby nie powiedzieć "Genialny Językoznawca")... Wyczuł coś w powietrzu... Albo też czegoś się tam pocztą pantoflową dowiedział...
I wie, że wkrótce "sceptyk" to będzie straszne słowo - coś takiego jak swego czasu "kułak"... Więc, sprytnie jak cholera, tego mu nie odmówię (to na pewno zasługa łbów od śledzi), wymyślił PODWIĄZAĆ SIĘ ze swym dźwięcznym słowotworem (jakim? JUDEOSCEPTYCYZM, a jakim niby innym?) pod tę nadciągającą kampanię robienia porządku z wrogami. W końcu, jak uczy marketingowa wiedza, "lepiej być z czymś pierwszym, niż najlepszym". Drugim jednak też nie jest źle być, szczególnie, jeśli się w sumie płynie tym samym nurtem i występuje fajna synergia.
Nie czytam wielu gazet i mogę nie wiedzieć wszystkiego, ale nie znam innych słów skonstruowanych na doraźne polityczne (w takim sensie, jaki to słowo miało w Sowietach czy innej Kambodży Czerwonych Kmerów) potrzeby w ten właśnie sposób. Tylko "eurosceptycyzm" i - nowy, genialny, jakże nam potrzebny, skoro "antysemityzm" przestaje już kogokolwiek ruszać - "judeosceptycyzm".
Naprawdę nie mam pojęcia, ani żadnej najmniejszej intuicji, jakie będą dalsze losy "judeosceptycyzmu", jak i samych judeosceptyków... Ani nawet dalsze losy judeo... Jak to będzie? Chyba "fanatyków"? "Judeofanatyków" zatem - zaryzykujmy!
Ja tutaj jedynie tego Genialnego Słowotwórcę traktuję jako SYMPTOM. Jako coś, co być może sugeruje nam, może nam zasugerować, jeśliśmy dostatecznie subtelni, by takie przekazy zrozumieć, co może się wkrótce dziać... Czy może raczej: "jaki wkrótce może być stosunek" do "eurosceptycyzmu" i, zapewne, wszelkich innych form "sceptycyzmu", które zostaną uświęcone, czy raczej przeklęte, przez odpowiednio autorytatywne Gremia... Czy jak tam oni to robią.
To zresztą może działać i w odwrotną stronę - czyli że np. Blumsztajn łączy dotychczasowo niezawodny młot na czarownice, czyli określenie "antysemityzm" z dość dotychczas niewinnym (w sensie, że śmiercią to nie groziło, choć niedostaniem unijnego grantu jak najbardziej) określeniem "eurosceptycyzm", sugerując odpowiednim organom, że można by kurs wobec "eurosceptyków" zaostrzyć, bo skoro "judeosceptyk" równa się "antysemita", a cóż jest od "antysemity" gorszego, no to... Itd. Każdy z tych, dla których ja tu piszę, sam sobie resztę dośpiewa, jeśli chwilę pomyśli.
Unia bowiem straciła sporo ze swego czaru, co zresztą widać po zagubionych mordkach rodzimych lemingów. Ja bowiem raczej w tej utracie czaru przez Unię widzę przyczynę wahania się lemingów i ew. nadzieję na przejrzenia na oczy przez istotną część moich (formalnie rzecz biorąc) rodaków. Jak jest w Polsce, każdy chyba widzi. Nadzieje szeroko pojętego Tuska na rządzenie tutaj, "w powszechnej miłości", słodyczy, przy poparciu wystarczającej ilości ogłupiałej "proeuropejskiej"... Jak by ich tam określić... (Nie mówiąc oczywiście o służbach, agenturach, mediach itd.)
Przez następnych sto lat - a na pewno dłużej, niż jakiekolwiek, formalnie choćby suwerenne, polskie państwo będzie istnieć - rozpłynęły się jak sen jakiś złoty. Dlatego też trudno się dziwić, że prą do konfrontacji frontalnej i tzw. "rozwiązań siłowych". W reszcie Unii też sprawy, z tego co oglądam np. na (chorobliwie prounijnych i postępowych oczywiście) francuskojęzycznych programach telewizyjnych co je mam w pakiecie, nie wyglądają wesoło.
W Hiszpanii na przykład banki wywalają za długi drobnych przedsiębiorców na ulice, a potem jeszcze żądają od nich spłaty całego długu. W ciągu dwóch tygodni mają tam z tego powodu drugie samobójstwo i zaczęło się na ten temat robić sporo hałasu. We Francji popularność prezydenta wciąż leci na łeb, jak ponoć nigdy dotychczas nie było. Choć jest lewicowy, więc z bankami za bardzo się nie kojarzy, a przed Unią, czyli personalnie Merkelą, korzy się wyraźnie mniej obrzydliwie, niż poprzednik.
Tak że Unia ma problem, Tusk ma problem, inne Tuski też mają problemy... My oczywiście też mamy problem, albo i tysiące problemów - jak zawsze. Drobnym wytchnieniem od takich rzeczy może być na przykład taka właśnie egzegeza jednego celnego (a jakże) wynalazku Genialnego Językoznawcy Blumsztajna. Cieszmy się tym co mamy, i takimi drobnymi przyjemnostkami, bo, niezależnie od tego czy któraś z moich interpretacji jest prawdziwa, i która konkretnie, miło raczej w dającej się przewidywać przyszłości nie będzie.
A więc - Niech Nam Żyje Genialny Słowotwórca Blumsztajn! Hip hip, hura! (A orkiestra rżnie od ucha: "Tra pa pa pa, tra pa pa pa, tra pa pa pa, pa pa pa! Hava, nagila hava..." Może być na raz, pasuje.)
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
czwartek, listopada 08, 2012
___Tłumaczmy więc ! ! !___
Powyżej guzik PayPal, na który można kliknąć i przekazać pieniądze na intencję przetłumaczenia określonej ilości stron. Strona jest przeliczeniowa, czyli 1800 znaków (ze spacjami). Cena za taką stronę to 25 zł. (To naprawdę b. niska cena! Jeśli zaś inflacja poczyni spore postępy to będę musiał ją kiedyś podnieść.) PayPal to naprawdę dobra marka i to jest całkiem bezpieczne.
* * *
Jeśli mi ktoś przyśle dychę, albo dwie, w kopercie, to też będzie OK. O ile oczywiście ta forsa dojdzie, ale z tego co wiem, zawsze jednak dochodziła, nawet w tamtym poprzednim PRL.
* * *
Gdyby ktoś potrzebował guzika PayPal na jakąś bardziej egzotyczną walutę, albo konta bankowego dla egzotycznej waluty - niech się ze mną na ten temat porozumie, OK?
* * *
UWAGA: Wszelkie wpłaty nie stanowiące wielokrotności 10 zł zaokrąglam w dół! Nie żebym chciał być wredny, ale jakoś to przecież muszę liczyć, a tak ma więcej sensu. Ew. nadwyżki tego typu uznam za jakiś napiwek czy wyraz czułej sympatii.
* * *
Jeśli Sponsor powie mi, że tego chce, to go wymienię jako Sponsora w jakimś publicznym miejscu i podziękuję. Chyba raczej tutaj to by było. Musi mi tylko rzec, jak chce być tam nazwany.
----------------------------------------------------------------------------------
Robotę będę się oczywiście starał robić tak szybko, jak to będzie możliwe. Co do rzetelności to chyba nie muszę nikogo tutaj przekonywać, zgoda?
To co zrobię, będę przerabiał na ebooki w formacie .pdf, do wrzucenia na jakiś serwer, skąd można sobie będzie ściągnąć, plus ew. będzie to na tym blogu. Nie mówię, że będę to wszystko publikował koniecznie od razu, ale raczej nie zamierzam pisać kilkudziesięciu stron "do szuflady". Adresy do tych miejsc, skąd sobie można ściągać, będę podawał np. tutaj.
Ten wpis dostanie swój stały linek na tym blogu, żeby można go było łatwo odszukać. (W końcu mnie też na tym, z wielu względów, zależy, prawda?)
----------------------------------------------------------------------------------
Co tłumaczymy? Wpłacający może zadecydować, na co wpłaca, albo też dać mi w tej kwestii wolność wyboru. (Oczywiście obiecuję nie nadużyć zaufania i wybrać coś naprawdę na poziomie.) Możemy też próbować się jakoś inaczej porozumieć, i np. można mi sugerować własne propozycje.
Pamiętajcie też, że mi to kompletnie nie przeszkadza, jeśli np. będzie do zrobienia 20 różnych rzeczy na raz! Mój umysł z takimi akurat sytuacjami sobie świetnie radzi i ja to po prostu lubię, bo się nie nudzę.
W tej chwili przychodzą mi do głowy takie oto rzeczy, co byśmy je mogli sobie tłumaczyć:
1. Robert Ardrey "African Genesis", czyli "Afrykański początek" (DALSZY CIĄG, bo już jest spory kawałek zrobiony i to ja bym sam wziął, jeśli będę decydował)
2. Robert Ardrey "Social Contract", czyli "Umowa społeczna" (od początku, albo też co smakowitsze fragmenty, z czym z czasem może dojdziemy i do całości)
3. Przedmowa do dzieła Spenglera napisana przez Ortegę y Gasseta.
4. Historia wzlotu i upadku Systemu Lawa na początku wieku XVIII we Francji. Czyli w sumie histora i ekonomia, z przyległościami. Bardzo fajnie się czyta i pouczające. (Autor francuski, ale musiałbym spojrzeć jak się nazywa. Ja to mam po szwedzku, nie że coś.)
5. Całość, albo wybrane fragmenty, znanej książki Michaiła Woslenskiego pt. "Nomenklatura". Książka jest w sumie chyba trockistowska, ale tam jest naprawdę masa b. ciekawych rzeczy!
6. Wybrane fragmenty z książki biologa Darlingtona na temat "historii i ewolucji człowieka". (Tu jednak nie chodzi o ewolucję w sensie małpoludów i powstania gatunku, a o sprawy dziejące się już historycznie.) Ta książka miejscami wydaje mi się dość kontrowersyjna, ale też nierzadko b. interesująca i dająca do myślenia. Tutaj chodzi o genetykę w sensie raczej mendlowskim, bo to było jeszcze przed chromosomami.
7. Fragmenty, albo i całość, znakomitej książki Johna Keegana "The Face of Battle", czyli "Oblicze bitwy". W książce tej analizuje on rzeczywistość bitwy, z punktu widzenie jej uczestników. Psychologię, fizjologię (a nawet czasem skatologię). I to na przestrzeni wieków. (I, jak się okazuje, niektóre sprawy tam są stałe.) Przyznam, że inne książki Keegana mnie rozczarowały, ale ta jest znakomita i ważna.
8. Jakieś co pikantniejsze (raczej oczywiście politycznie niż erotycznie) fragmenty z różnych książek na temat dawniejszej historii. Dawniejszej czyli prędzej średniowiecze, niż wiek XIX. Albo wprost starożytność, gdzie spenglerysta ma oczywiście używanie jak pies w studni. Historia też raczej nie polska, skoro książki są w obcych językach i wymagają tłumaczenia. Tu raczej ja sam musiałbym mieć wolność wyboru co do konkretnych książek i konkretnych fragmentów, ale oczywiście bym się postarał.
9. Fragmenty, albo i całość, książki Anthony Jaya "Corporate Man", czyli "Człowiek korporacyjny".
10. Jak ktoś koniecznie chce, to coś z historii świata Toynbee'ego w jednotomowej wersji.
11. "The New Totalitarians" - książka opisująca Szwecję jako kraj (niemal) totalitarny. Sprzed jakichś trzydziestu lat, kiedy jeszcze coś w Europie wyglądało inaczej, ale w sumie jest to interesujące.
* * *
* Coś o historii myśli politycznej i ideologii. (Mam dwa b. dobre amerykańskie podręczniki na ten temat, i nawet już kiedyś z nich tu już korzystałem, pisząc o liberaliźmie.)
* Coś o staliniźmie od środka. Np. wyznania komuchów czy poputczików, którzy w końcu przejrzeli, czasem po bolesnych doświadczeniach.
* Coś z antropologicznego podejścia do naszej dzisiejszej rzeczywistości. (To nie jest to samo co socjologia! Mam b. ciekawą książkę udowadniającą, że współczesne zarządzanie, to co robią różni dyrektorzy firm i inni tacy, niezbyt się różni od tego, co robią prymitywne plemiona w ramach swoich rytuałów.)
* A może coś o biciu brzydkich ludzi? Jakieś naprawdę
praktyczne rzeczy, nie wymagające ciągłych podróży do Rio i kilku godzin
treningu dziennie? Zresztą są i inne interesujące pokrewne tematy, które mogą się wielu wydąć pilniejsze.
* * *
* Co tam jeszcze ktoś zaproponuje - o ile się oczywiście dogadamy. (Języki wchodzące w grę to ANGIELSKI, FRANCUSKI, SZWEDZKI I HISZPAŃSKI.)
----------------------------------------------------------------------------------
To na razie tyle, z czasem, o ile będzie warto, będę ten wpis rozwijał i aktualizował. Np. myślę o podaniu różnych opcji dla wpłacającego, ew. nawet z jakimiś kodami, tak żebym mógł jak najlepiej zadowolić.
środa, listopada 07, 2012
Histeria wygrała z wolnym rynkiem? No i co z tego?
Ja się im specjalnie nie dziwię, że tak nie uważają. Dla mnie to nie jest żaden po prostu "kryzys gospodarczy" - dla mnie to jest jeden z gwoździ do trumny "kapitalizmu" i "demokracji" jakie dotychczas znaliśmy. A nawet koniec Realnego Liberalizmu, ze wszystkimi jego paskudnymi cechami, zakłamaniem, ale jednak także i realnymi zaletami. Zaletami, za którymi niedługo będziemy zapewne płakać.
Oczywiście "koniec kapitalizmu" to, wedle oficjalnych przekazów, cholernie lewicowy pomysł, czysta brednia i w ogóle. Ja się jednak z tym nie zgadzam. "Kapitalizm" to albo bardzo teoretyczny model, więc o czym tutaj, poza ew. akademickimi katedrami, w ogóle rozmawiać? Albo też, jeśli realny, to całkiem nie to, co w tym modelu i nie to, co tak jego wyznawcy uwielbiają i wysławiają. Już w 1929 nie wiadomo, jak by się to z tym "kryzysem" i z "kapitalizmem" skończyło, ale przyszła wojna...
Po której zresztą, ani "kapitalizm", ani "demokracja", nie były już takie jak poprzednio. Nie każdy sobie to uświadamia, nie każdy się z tym poglądem zgodzi - a już na pewno nie standardowy czciciel "kapitalistycznego" bożka - ale, jeśli się np. uwzględni, że "kapitalizm" i "demokracja" bez mrugnięcia oka oddały miliony ludzi, całkiem nieraz takich samych jak ci, których tak namiętnie starały się uszczęśliwić, Sowietom - to raczej rozsądny człowiek musi się z tą moją opinią zgodzić.
(Fakt, że leberały i różne zideologizowane świry wynajdują setki dowodów, że ci oddani Sowietom ludzie wcale nigdy nie byli tacy sami, nie byli żadną autentyczną częścią "kapitalistycznego" i "demokratycznego" Zachodu, w sumie zasługiwali na swój los, a w ogóle to nie stała im się jakaś krzywda, niewiele tu oczywiście zmienia, bo to są mózgowe akrobacje wyjątkowo już marnej, nawet jak na liberałów, klasy, i po prostu kłamstwa.)
Tak że dla mnie mamy teraz, w związku z Obamą: HISTERIA - WOLNY RYNEK 2 : 0.
A co to jest ta histeria, spyta ktoś. W końcu sami się tu czepiamy nieprecyzyjnych definicji, więc to pytanie jest jak najbardziej OK. Odpowiadam zatem. Z głębi mojej domorosłej, ale, głęboko wierzę, nie byle jakiej psychologicznej intuicji i wiedzy. Histeria to jest dla mnie taki przez Mamę Naturę stworzony amalgamat ucieczki na oślep i wołania rodziców na pomoc. W sytuacjach kiedy, psychologicznie, nie ma już żadnych racjonalnych sposobów uratowania się przed zagrożeniem, albo kiedy sytuacja wydaje się tragiczna i bez wyjścia.
Często także, kiedy jakaś koszmarna sytuacja trwa długo, a końca nie widać. (Tutaj Urban Jerzy z jednej strony, a np. mesjanizm i niektóre nasze, polskich patriotów znaczy, obecne zachowania. Całkiem liczne, choć nie chciałbym tutaj akurat kogokolwiek urazić, więc na razie o tym nie mówimy.)
Wołanie rodziców na pomoc - w sposób dziki, niekontrolowany, "histeryczny" właśnie - jest w przypadku, kiedy dziecko zostaje nagle chwycone za nogę przez krokodyla, jak najbardziej zrozumiałe. Więcej - wydaje się to w sumie najlepszą z możliwych, w przeciętnej takiej niemiłej sytuacji, reakcją. Kiedy dorośli ludzie przejawiają tego typu zachowania, a szczególnie kiedy robią to zbiorowo, nawzajem się niejako nakręcając itd., sprawa staje się znacznie bardziej złożona i trudna do interpretacji.
Korzyść z takich zachowań też wydaje się być z reguły o wiele mniejsza, a do tego istnieje też możliwość, że, w odróżnieniu od dziecka złapanego za nogę przez krokodyla, taki dorosły ktoś, lub taka złożona z dorosłych zbiorowość, mogłyby, w teorii przynajmniej, znaleźć jakieś rozsądniejsze i skuteczniejsze rozwiązanie.
Skuteczniejsze od tego, co nazwaliśmy tu sobie "histerią", a co konkretnie w takich sytuacjach przejawia się w: 1. ucieczce na oślep, byle dalej; 2. (a) poszukiwaniu "mesjasza", (b) namiastki silnego i rzekomo wszechmocnego ojca, albo też namiastki mądrego, silnego, czasem także cwanego jak cholera, opiekuńczego starszego brata (jak w przypadku Obamy i wielu innych postpolitycznych polityków, z Tuskiem włącznie).
Czy Obama nic Amerykanom nie daje? Otóż daje, sądząc po tym, co mi mówili mieszkający w Ameryce znajomi i Amerykanie mieszkający w Polsce. Na przykład ta sprawa ze służbą zdrowia, na którą my się tak tutaj oburzamy, albo co najmniej, wedle niektórych, powinniśmy się oburzać - jako prawica - w praktyce jest dla tych ludzi błogosławieństwem.
Albo może ostrożniej to wyrażę - nie tyle JEST, co SIĘ WYDAJE. W każdym razie ta "wolnorynkowa" sytuacja w owej sferze, ta sprzed Obamy, jest dla nich, którzy z tym na co dzień żyją, koszmarem. No a kim ja jestem (Korwinem może?), żeby tym ludziom na siłę wduszać, co dla nich w sprawie chodzenia do lekarza i leżenia w szpitalu dobre?
Politykę zagraniczną, jak wiadomo nie od dziś, ogromna większość Amerykanów ma w nosie, a w każdym razie na tyle, że całkiem im wystarcza to, co im media i Hollywoody raczą w tej sprawie propagandowo zaserwować. Czym się zresztą niezbyt różnią od naszych tu rodaków, którzy, jako o wiele bardziej "przez historię" doświadczeni, wystawieni na o wiele większą ilość przykrości i zagrożeń, wydawałoby się, powinni mieć z tym łatwiej. I przejawiać nieco więcej rozumu. Ale nie przejawiają.
Czy ja się, żeby już zmierzać do zakończenia, bardzo tym zwycięstwem Obamy martwię? Trochę się martwię, ale nie aż tak. Romney (czy jak mu tam, zresztą jakie to ma teraz znaczenie?) niezbyt do mnie trafiał, a już szczególnie od kiedy zawalczył o poparcie Polonii wchodząc w tyłek Tuskowi (co niby można jeszcze zrozumieć, bo piastuje funkcję) i Bolkowi. Po tym było dla mnie jasne, że ten gość to polityczny idiota i żadna wielka nadzieja dla nieszczęsnej Polski.
Stosunki z Rosją? Być może. Trudno w tym kogoś gorszego od Obamy, fakt. Ale za to Obama dziwnie opieszale atakował Iran i akurat, być może, w sprawie służenia interesom Izraela on jest lepszy od większości realnie możliwych "prawicowych" konkurentów. Z tym zaś Izraelem, jego tam problemami, "potrzebami" i ambicjami wcale nie jest jakoś prosto i jednoznacznie.
Całkiem możliwe, że my bylibyśmy tym mięsem armatnim, do tego oskubywanym, opluwanym, a niewykluczone że i niedługo wprost okupowanym, i jeszcze byśmy na siebie ściągali ostrze nienawiści różnych nadaktywnych i nieprzebierających w środkach sił. Nie jest wprawdzie powiedziane, że bez Obamy z tym musiałoby być gorzej - teoretycznie w nagrodę za to, żeśmy mięsem armatnim, mogliby nam wreszcie odpuścić i się od nas łaskawie na wieki wieków odpier... Ale ja jakoś słabo w to wierzę.
Tak że, zamiast epoki po Obamie, mamy drugą kadencję tego laureata Nobla na zachętę... Cóż, trzeba z tym żyć. Jeśli tym, co miało go pokonać miał być "wolny rynek", to ja się jednak nie za bardzo dziwię, że Obama, mimo "kryzysu" znowu wygrał. I wystarczy mi sobie jedynie wyobrazić zmartwione buźki różnych rynkowych fanatyków - bardziej, mam nadzieję, zmartwione, niż buźki patriotów - z jednym takim panem na czele... Zapluwające się, śmieszniejsze niż nawet jego norma przewiduje, teksty tego właśnie pana... (A w ogóle to chyba się przemogę i pójdę czytać, co też ten gość ma w tej chwili do napisania.)
Tak więc, jeśli wam ludzie smutno z powodu Obamy, to mówcie sobie:
HISTERIA - WOLNY RYNEK 2 : 0. Żadna z tych dwóch spraw nie jest w końcu ani naszym bratem, ani swatem. Tym bardziej, że histeria, na odmianę, co jest miłe, akurat nie nasza, tylko Amerykanów. I, w dodatku, jeśli oni tak wołają tych rodziców, jeśli oni tacy zagubieni, to rysuje tu się przecież jakaś szansa, żeby im to jakoś zapewnić... I tak dalej.
No bo przecież, nikt się chyba z nas tu nie oszukuje - Obama im tego wszystkiego nie zapewni. Obamą oni się, prędzej czy później rozczarują. Tak, jak się rozczarowali "kapitalizmem" z jego "wolnym rynkiem", i jak rozczarowani są niemal wszystkim, co ich otacza, choćby nawet mieli wciąż problemy z tego sformułowaniem. Tak że nie jest aż tak źle. Wielu możliwości wprawdzie tutaj nie było, bo tylko dwie, ale to nie od samego Obamy zależy przyszłość świata, Polski i nasza osobiście. Tamten drugi też pewnie nie dałby nam wcale aż tak wiele. W końcu czego rozsądny człowiek może dzisiaj oczekiwać od "liberalnej demokracji" i całego tego cyrku dla lemingów?
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
poniedziałek, listopada 05, 2012
I ty masz szansę!
Czytam tę "Nomenklaturę" Woslenskiego, co ją mam po francusku, i jak na razie super! Księga jest gruba i dalej naprawdę nie wiem jak będzie, ale w tej chwili jest o istocie leninizmu, Lenina ideologicznych wygibasach i początkach bolszewików - i to jest naprawdę znakomite. Masa rzeczy, których absolutnie nie wiedziałem, masa rzecz, które rozświetlają różne istotne problemy - jak na przykład ten, czy naprawdę "marksizm jest jedynie ideologią władzy". (Na to od razu odpowiem. Taki bonus dla moich Ukochanych Czytelników. Nie jest, ale leninizm za to jest z całą pewnością!)
No i to właśnie zapłodniło mnie, by się na tym blogasku zająć także trochę i "bazą", a nie tylko "nadbudową", a jednocześnie, da Bóg, popchnąć nieco sprawę kontrrewolucji naprzód. Chodzi o to, że tej książki Woslenskiego, jak wynika z moich (dość pobieżnych wprawdzie) poszukiwań w sieci, nie ma po polsku. A szkoda, tym bardziej, że, jak już wielokrotnie cytowałem, "istotny język to taki, w którym można przeczytać wszystkie istotne książki".
My zaś tych książek, których po polsku przeczytać nijak się nie da, mamy przecież całkiem sporo. No bo Ardrey, którego przetłumaczyłem dotąd jakąś może góra jedną czwartą jednej książki, a pozostała nam nieprzetłumaczona cała jej reszta plus trzy inne książki... Teraz, jak widzę, także przydałoby się te kawałki i leniniźmie przetłumaczyć... Oczywiście Spengler, a w każdym razie te ocenzurowane i "nieinteresujące dla dzisiejszego czytelnika" fragmenty... A znalazło by się jeszcze sniemało. Książek, tekstów w periodykach, itd.
No i ktoś to by musiał zrobić. Na przykład ja. Ale, z wielu względów, jak tego, że od pewnego czasu Zielona Wyspa naprawdę zaatakowała - mnie w każdym razie na pewno... I, u mnie w każdym razie, zaczyna to wyglądać naprawdę ponuro. W kwestii "bazy", czyli, mówiąc wprost i dla niemarksistów - ekonomii.
Widzę wokół, że różni blogerzy próbują od niedawnego czasu jakoś na swojej robocie zarobić. Na przykład MatkaKurka ma teraz na stronie masę (wkurwiających, ale c'est la vie) reklam. Ten i ów ma na stronce taki guzik PayPala i prosi o darowizny. Stanisław Michalkiewicz ma go zresztą od niepamiętnych czasów i, sądząc z podziękowań na stronie, dostaje całkiem sporo forsy. I tak dalej.
Nie wiem też zresztą jak sam bym zareagował na konieczność pisania w dużej ilości, a do tego w profesjonalnej i uczesanej formie. Zapewne szybko odczułbym nieznośny przymus, pisanie tego uczesanego nie cieszyłoby mnie nawet tyle, co pisanie tego co teraz. I w ogóle niespecjalnie mi się ta myśl wydaje podniecająca.
Inna sprawa jednak z tłumaczeniami i tu dostrzegam cień nadziei. (Na co? A na uniknięcie śmierci głodowej za sprawą Tuska i Unii, a w każdym razie na możliwość dalszego wykręcania sobie i bliźnim członków, bez czego w moim wieku pozostaje tylko skleroza, zęby w szklance i czekanie na łowców skór.)
Na tym blogasie jest już całkiem sporo tłumaczeń, można sobie poszukać i może być warto. I one, tuszę, są zarówno interesujące, jak i nieźle zrobione. W końcu, choć różne rzeczy w życiu robiłem, to w ostatnich latach głównie tłumaczenia i zdziwilibyście się, jakie szychy, jakie instytucje, z tego korzystały. I nikt na ogół nie narzekał.
(Jakie języki? Angielski, szwedzki w obie strony, ale francuski i hiszpański, choć nieco zardzewiałe, także mogą być, choć NA polski, a nie w drugą stronę. Ale my tu w końcu mówimy przecież o tłumaczeniu na polski. Książek i takich tam.)
Ja z czegoś muszę jednak (wbrew temu, co sądzi Tusk z Merkelą) żyć, ważne książki, lub ich istotne fragmenty, muszą być wreszcie dostępne po polsku... Powinny być, nawet gdyby rodacy byli mistrzami obcych narzeczy, a przecież nie są, prawda? No więc umówmy się tak... (Nic pewnie z tego nie wyjdzie i ja się tu tylko wygłupiam, ale spróbować muszę.)
Ja podaję listę propozycji rzeczy, które chętnie bym przetłumaczył i które, moim zdaniem, powinny być po polsku dostępne. Podaję sukcesywnie, albo uaktualniam. Ale na razie jest oczywiście Ardrey i ten fragment z książki "Nomenklatura" o leniniźmie i bolszewikach (naprawdę b. interesujące).
Jeśli ktokolwiek z obecnych czuje, że byłby gotów ufundować to dzieło - po naprawdę bardzo niskiej cenie (bo mnie w końcu też zależy, żeby to było, a poza tym was kocham) - to niech się zgłosi. Gdyby się zgłosiło nieco ludzi, to można by to jakoś rozwiązać bardziej hurtowo, np. guzik PayPala i w komentarzu powiedzenie o jakie konkretnie tłumaczenie by chodziło. Albo jakoś.
Wydaje mi się (choć może to majaczenia z głodu), że, gdyby można było w taki sposób opłacić dowolną ilość pojedynczych stron tłumaczenia, to niektórych przynajmniej byłoby na to stać i może coś by się udało zrobić. Tym bardziej, że - powtarzam - cena byłaby niezwykle wprost niska. (Także dlatego, że dla mnie taka robota, mimo że trudna, jest jednak o wiele sensowniejsza i milsza, od jakichś koszmarnych unijnych umów czy opisów pieców krematoryjnych, nawet kiedy one są do zrobienia i za nie płacą.)
Nie wiem jak to widzicie, ale moim skromnym - WY POTRZEBUJECIE ARDREYA I PARU INNYCH KSIĄŻEK, ja potrzebuję jakiegoś zarobku. Skojarzenie obu tych rzeczy wydaje mi się sensowne, etyczne, a nawet "kapitalistyczne". I kontrrewolucja też na tym raczej nie straci, tylko wprost przeciwnie.
W końcu ludzie piszą swoje kawałki w książkach i je sprzedają, za pieniądze, a ja pieniądze chciałbym nie za swoje idiosynkratyczne twory, a jedynie za inną nieco robotę - mniej zabawną, mniej twórczą, bardziej żmudną, bardziej odpowiedzialną (jeśli człek uczciwy), ale też, być może, potrzebniejszą. Trudno zresztą, żebym to, co w ostatnich latach jest moim zasadniczym zarobkowym zajęciem, robił za darmo, i to w tak podłych czasach. (A będzie gorzej i to ile!) Prawda?
Powtarzam - cena byłaby b. niska, a płacić, sponsorując KONTRREWOLUCJĘ (itd., z wolną Polską włącznie) można by nawet jedną stronę. Taką à 1800 znaków. (Ze spacjami, ale nie jakąś wielką ich ilością oczywiście.) Byłbym wszystkim cholernie wdzięczny za wypowiedzenie się w tej sprawie. Wszystkie głosy (poza oczywiście ew. głosami lewackich trolli) zostaną docenione i czule zapisane w pamięci. Dzięki za uwagę!
* * * * *
UZUPEŁNIENIA:
1. Mam tu też np. na pulpicie argentyńskie wydanie Magnum Opus Spenglera w wersji wirtualnej, z przedmową Ortegi y Gasseta. Tę przedmowę, dość długą, chętnie bym wam ludzie przetłumaczył. Nie ze wszystkim tam się zgadzam, niektórych rzeczy chyba on do końca nie zrozumiał, więc pewnie warto by było dać tam komentarze, ale tak czy tak jest do dość interesując, w sumie entuzjastyczne, a Ortega ma wśród wielu o wiele lepszą opinię od Spenglera (bo go wydawali w PRL?).
triarius
P.S. Wy potrzebujecie Ardreya i paru innych istotnych książek, ja potrzebuję czasem coś zarobić. Wniosek?
niedziela, listopada 04, 2012
Gra w klasy
X podaje taką oto definicję klasy: "Nazywamy klasami duże grupy ludzi różniących się między sobą miejscem zajmowanym w historycznie zdefiniowanym systemie produkcji społecznej, stosunkiem (najczęściej ustalonym i uświęconym przez prawo) do środków produkcji, rolą w społecznej organizacji pracy, a więc sposobami uzyskiwania i wielkością społecznych bogactw, kórymi dysponują. Klasy to grupy ludzi, z których jedna może zawłaszczać pracę innej, dzięki innemu miejscu zajmowanemu w okeślonej strukturze, społecznej ekonomii."
Grupa "kierownicza", taka jaką da się wyróżnić w Y, pasuje do tej definicji X?
Tak, "grupa kierownicza" stanowi liczną grupę ludzi, różniącą się od innych grup społecznych w Y swoim miejscem (decydującym) w systemie produkcji społecznej, swoim stosunkiem do środków produkcji (prawem dysponowania nimi), swoją rolą (kierowniczą) w społecznej organizacji pracy i częścią (znaczną) bogactw społecznych, które zawłaszcza.
Grupa "kierownicza" stanowi w Y bez wątpienia klasę, tę klasę społeczeństwa Y, której istnienie się ukrywa. W takiej mierze, a jakiej ta klasa w systemie produkcji społecznej jest dominująca, i w jakiej dysponuje środkami produkcji, lub w jakiej jej rola w społecznej organizacji pracy jest kierownicza, mamy do czynienia z klasą dominującą społeczeństwa Y - coś co się ukrywa przed światem.Powyższy cytat jest oczywiście, jak na ten blog, napisany dość drętwym i bełkotliwym językiem. Co więcej, jest to wyraźnie marksistowska analiza, w której liczy się tylko praca, produkcja i bogactwo. (Nie, żeby te akurat rzeczy były bez znaczenia, oczywiście!) Czyli te same sprawy, które liczą się także niemal wyłącznie dla liberałów - z miłościwie nam obecnie panującymi liberałami realnymi włącznie - ale tu jednak dość łatwo język marksizmu, a nie liberalny pijarowy bełkot, który słyszymy na codzień.
Mimo to, ten opis sytuacji w owym tajemniczym "Y" nie wydaje mi się pozbawiony sensu, a nawet mógłby być dość intelektualnie płodny, gdyby ktoś się głębiej zastanowił. Co to jest to "Y"? Mogłaby to być " III RP, prawda? Pasowałoby. Albo mogłaby to być "Unia Europejska". Zresztą mógłby to być także "współczesny świat".
Jeśli ktoś łaskawy i nieprzesadnie leniwy, to zachęcam do przeczytania tego cytatu raz jeszcze, wstawiając pod "Y" za każdym razem jedno z zaproponowanych rozwiązań. A potem najlepiej by było jeszcze się drobną chwilę zastanowić, jak to pasuje i jakie ew. refleksje się nasuwają. I jeszcze może ktoś potrafiłby podstawić pod tę zmienną jakieś inne wartości. I także się zastanowić nad rezultatem.
No więc co pracowitsi, intelektualnie, robią o co prosiłem, a leniwce czytają po prostu dalej.
*
*
*
*
*
OK, wyjaśniam... Cały powyższy cytat pochodzi ze znanej książki Michałą Woslesnkiego "Nomenklatura", którą próbuję właśnie czytać (po francusku). Przekład mój własny. "X" to ni mniej, ni więcej, tylko Lenin. (Przecież nie mówię, że go lubię czy uważam za autorytet! Po prostu znalazłem jego definicję pojęcia klasy w tej książce i uznałem, że warto nad tym nieco podeliberować.) "Y" to, jak się niełatwo chyba w tej chwili już domyślić, to "Związek Sowiecki".
A co z tego wszystkiego wynika? Na razie, jak myślę, i to co tu mamy, wystarczy na rozpałkę. (Żeby nie powiedzieć "detonator". Myśli oczywiście.) No bo bez klasowego podejścia ani zrozumienie tego, co się wokół dzieje, ani też, da Bóg, tego zwalczanie czy zmienianie, się chyba nie ma szansy udać. A kwestie klasowe są załgane i zamulone, bo dotąd stanowiły niemal monopol wiadomo kogo, a miłościwie nam panujące leberały robią wszystko, żeby żadne inne do tych spraw podejście się nie pojawiło.
Mówią nam, że pojęcie klas i jakiekolwiek klasowe podejście, to czysty marksizm i czysty komunizm. Ale to kłamstwo, no bo weźmy od drugiej strony - czy arystokracje od zarania dziejów, czy wszelkie warstwy szlachecko-rycerskie - nie widziały świata w kategoriach klasowych? Czy może uważały się samych za dokładnie to samo, co biedota, chłopi, czerń, czy choćby mieszczanie? Takie były znaczy postępowe, humanistyczne und liberalne, tak?
Oczywiście że nie! Dzisiaj oczywiście wielu z ludzi przyznających się, z mniejszym lub większy prawem, do arystokracji, to sam kwiat postępowości i lewicowego humanizmu (inaczej dawno by z nimi zrobiono porządek, choć są i szczerzy, a nawet porzadni i niegłupi arysto pozbawieni czarnego podniebienia, mam takich w rodzinie), ale przecież nie zawsze tak było! Na pewno zaś nie wtedy, kiedy te arystokracje i szlachty dopiero powstawały. Ani wtedy, gdy naprawdę się liczyły.
Tak że nie wmawiajcie mi, leberały i spółka, że klasy to komunistyczny wymysł i tego typu podejście jest kompromitujące i z natury lewicowe! Oczywiście: "klasa robotnicza", "klasa chłopska", "inteligencja pracująca", "kułak", "biedniak"," średniak", "klasa obszarnicza" - to marksistowskie i w dużej części bełkot. Ale "nomenklatura" analizowana we wspomnianej tu przeze mnie książce, to już nie jest to samo, choć świadomie stosuje się tam "marksizujące" metody analizy, mające "zaatakować" Sowiety ich własną niejako bronią. (Książka była wydana w roku 1980.)
No a obecnie, choć oczywiście "klasa robotnicza", "obszarnicy" i wszystkie te kategorie, które kiedyś jakoś mogły być sensowne, na pewno już sensowne i intelektualnie płodne nie są. Co nie zmienia faktu, drogie prole, że jak się jest prolem, a się jest, niestety, to jakiejś tam formy klasowego podejścia do otaczającej nas rzeczysistości uniknąć się nie da. "Prol" to nie to samo co "proletariusz", czyli robotnik albo jakiś jeszcze biedniejszy i mniej wykształcony człowień!
Ja tam, choćbym miał w końcu z głodu zemrzeć pod krzywym płotem ("byle przy tobie"), i tak będę do końca jakąś tam wersją (może wykolejonego i na pewno zrujnowanego) arystokraty, skrzyżownego z wojownikiem od niezliczonej ilości pokoleń. (Choć wcale nie sama szlachta.) Z tym, że wojowników ci u mnie dostatek, natomiast arysto to tylko jedna czwarta i to po kądzieli. Ale charakter akurat taki.
(I na pewno ja zawsze będę panem, tak samo jak cham, który teraz ma moje srebrne łyżki z hrabiowskimi, koronami zawsze będzie chamem. Nawet o wiele bardziej chamem, niż ktoś, kto takiej łyżki nigdy na oczy nie widział.) Może dość bladym odbiciem dawnego arysto jestem, bo "byt kształtuje rzeczywistość", ale jednak ani lemingiem być nie potrafię, ani żadnym autentycznym proletariuszem nigdy nie byłem i na pewno nie będę.
Ale prolem niestety jestem i, jeśli dożyję, to mój status, o ile nie nastąpią rzeczy, o których się filozofom nie śniło, będzie się zmieniał razem ze statusem innych proli. Na coraz bardziej tożsamy ze statusem niewolnika, o ile cokolwiek z czegokolwiek rozumiem. A potem i dalej, bo ludzi jest przecież za dużo itd.
I to oczywiście wcale nie dotyczy tylko mnie. Taki Coryllus, który, jak sam opowiada, jednego dziadka miał robotnikiem rolnym, drugiego małorolnym chłopem, też nie jest żadnym proletariuszem, a nawet wprost przeciwnie - propaguje szlachecki etos i głosi ogromnie pozytywną rolę szlachty w polskiej historii. Ale w tym dzisiejszym świecie, w tych wszystkich @#$% procesach i zmianach, które się na naszych oczach (a częściej na naszych grzbietach) dzieją, to też, niestety - PROL.
Choć korą mózgową mógłby całe stado proletariuszy obdzielić i jeszcze by mu sporo zostało. To nic tu nie zmienia. A raczej może właśnie zmienia, bo tamci się chyba dobierają na zasadzie najmniejszego wspólnego mianownika i tam nikogo wybitniejszego po prostu być nie może. Ale jednak to oni nas gnębią, a nie my ich.
Albo Nicpoń, któren, choć chyba ze szlachty nie pochodzi, to, jako wyjątkowo nieliczny z naszych, jest czymś w rodzaju autentycznego ziemianina. I to nie tylko w sensie życia z dużego gospodarstwa i uciskania chłopa, bo także różne dodatkowe i przeważnie pozytywne sprawy. Jemu się chyba zresztą wydaje, że tak jest i tak już być musi, a jak się wysili, to nas pozostałych do tego mniej więcej stanu podciągnie...
I zostaniemy elitą, a tamci, trafią tam, gdzie ich miejsce... OK, fajnie by było, ale na razie, tak mi się widzi, to PROLE(TY), choć oczywiście żaden tam "proletariat". Słoma z butów to nie my, tylko oni - tylko CO Z TEGO?
My nie jesteśmy żadnym klasycznym "ludem", do którego miałoby sens, czy wdzięk, stosować jakieś dawne ideologie "wyzwolenia ludu" - ani te marksistowskie, ani te lollardów czy innych religijnie natchnionych dawnych "ludowców". (Z pierwszymi chrześcijanami włącznie!) Oni nie są żadną arystokracją czy szlachtą... Są czymś bez porównania gorszym i niejako łączy ich właśnie ta marność, te owadzie cechy... Tylko że oni NIE MUSZĄ być super, nie muszą być szlachtą czy arystokracją, żeby nas gnębić!
Nie muszą także być wojownikami - mniej czy bardziej barbarzyńskimi, ale mającymi realne osobiste i zbiorowe zalety. Od takich spraw to oni mają służby, kamery, podsłuchy, szpicli i manipulatorów (medialnych, naukawych, edukacyjnych itd.) gdzie się tylko spojrzy (tak to się pisze?). Tu naprawdę nie chodzi o wybór, czy mamy się uznać za jakichś czternastowiecznych ciompich, czy jakiś fabryczny proletariat sprzed dwustu lat, czy też uciekać z krzykiem "bolszewizm" na każdą wzmianke o klasach społecznych!
A z tym podciąganiem do ekonomicznego, i jakego tam jeszcze, poziomu Nicka, to jest, tak mi się widzi, skrajny optymizm. Bo to oni ustalają reguły, i obecność jakiegoś Nicka czy mnie w ich "zacnym gronie" wcale by ich nie ucieszyła. A tym mniej zamiana miejsc w społecznej hierarchii. Tym bardziej, że przecież na prostej zamianie miejsc tak czy tak to by się zakończyć nie mogło. Nie dało by się zresztą, nawet gdybyśmy chcieli.
Tak że możemy sobie być elitą - duchową (ach!), intelektualną, patriotyczną - ale w tym dzisiejszym świecie wyżej nerek nie podskoczymy, zależymy od różnych ludzi, instytucji, klas (!), które nam, jak wskazuje doświadczenie, za dobrze nie życzą i mają niezbyt miłe zamiary. Z tego, że jesteśmy od nich, osobiście, pod każdym względem lepsi i o wiele bliżej nam do każdej prawdziwej szlachty czy arystokracji, w praktyce, tej dzisiejszej, niestety nic nie wynika.
Oni, swymi, godnymi robactwa (z jego liczącą 400 milionów lat historią) metodami, ze swym godnym robactwa charakterem, na razie zwyciężają jak chcą i nas coraz bardziej gnębią. Są teraz dwie istotne klasy: ONI I CAŁA RESZTA. (Z Wołkami i Sadurskimi tego świata, próbującymi się do tej "elity" za wszelką cenę załapać, ale ich możemy na razie pominąć.) Do tej reszty należymy my! Ta cała reszta to PROLE.
I żeby sobie to uświadomić, wcale nie musimy się utożsamić akurat z opisanym przez Marksa proletariuszem! W ogóle nie musimy z nikim się utożsamiać, bo sytuacja jest stosunkowo nowa. Marks jej na pewno w szczegółach nie opisał, choć być może dałoby się i u niego coś interesującego i pożytecznego na te tematy znaleźć.
I ja naprawdę nikogo nie namawiam, żeby się nawracał na "materializm historyczny i dialektyczny", żeby się poczuł "klasą robotniczą" czy czymś takim - ja tylko mówię, żeby się raczej nie przejmować za bardzo jazgotem różnego rodzaju agentury i poputczików, wrzeszczących, że "klasy społeczne to kłamstwo i bolszewizm, albo gorzej, bo socjalizm, w dodatku narodowy". Bo im za to płacą, a wy na to będziecie tyrać do śmierci. Choćby dlatego raczej się nie powinniście tym ujadaniem przejmować.
Bez przemyślanej na nowo sprawy klas po prostu nie da się nic zrozumieć ani z PRL bis, ani z całego tego dzisiejszego globalnego... Powiedzmy "świata". Z Unią na czele, choć jest nadzieja, że długo już nie pociągnie.
(Swoją drogą, całkiem nie na temat, martwię się o Putka, któren nam coś niedomaga. Cóż, skończył sześdziesiątkę biedaczyna, a to poważny wiek! Wiem coś o tym. Może gdyby się był z tego judo przerzucił na czas na BJJ.... Albo może ichnie sambo, gdzie chyba też się bardziej tarzają, niż walą drug drugiem o ziemię... Choć w sambo sobie okrutnie wykręcają nogi, na tym to właśnie polega, on chyba właśnie z nóżką ma coś nie tak. W każdym razie biedny!)
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
piątek, listopada 02, 2012
Wąsy i podkoszulki (odc. 2)
Jaki środek, spyta ktoś? (Mówiąc eufemistycznie "tępy", skoro sam nie wie.) A ten, że dwie osoby rozmawiają sobie, a ja nawet nie mówię Potencjalnym P. T. Czytelnikom, które kto gada. Myślę, że daje się to zrozumieć na tyle jednoznacznie, na ile jednoznaczność nam jest tu niezbędna, a na tyle wieloznacznie, na ile wieloznaczność z koleji okrasza nam i przyozdabia.
Teraz zdradzę P. T. Potencjalnym jedną z moich licznych warsztatowych tajemnic... Otóż ten rodzaj dialogu stanowi kolejny szpikulec, kolejne dłutko, w moim pisarskim przyborniku, któremu na imię HIPNOTYCZNE PISANIE. Nie wiecie że, czytając mnie, zostajecie, częściowo przynajmniej, zahipnotyzowani? No to tym lepiej to o moim przyborniku świadczy!
W sumie, żeby nie było, że nic za darmo nie daję, tylko hipnotyzuję, zdradzę, iż idea tutaj jest taka, żeby P. T. Czytelnika zmusić (ale łagodnie) do większego zaangażowania umysłu, niż przy takim zwykłym czytaniu. Żeby on został niejako wciągnięty w "myślenie po mojej stronie", że tak to określę... W obronę i apologię mojego tekstu przed jakąś ciemną częścią swojej jaźni... Coś w tym stylu. Na razie wam to może starczy, a jak nie, to mówcie i w razie czego zorganizujemy warsztaty. (Z czego? A ten się znowu nagle obudził! Z HIPNOTYCZNEGO PISANIA!)
Sam w zasadzie ten mój najnowszy środek literacki wymyśliłem, choć... Bo trzeba wam wiedzieć, że HIPNOTYCZNE PISANIE i WIELKA LITERATURA - DWA BRATANKI... Jeśli się ktoś jeszcze nie domyślił. (W marketingu też się ludzie starają pisać hipnotycznie, ale to im tak ładnie nie wychodzi. Tam są na to takie dość zgrzebne reguły i to nie jest tak przesubtylne jak u nas.)
Sam w zasadzie wymyśliłem zatem, ale nie do końca, bo już ponad tysiąc lat temu, kiedy nasi lechiccy przodkowie zaczynali schodzić z drzew i się chrzcili, w Japonii pisano książki, i to nie byle jakie, w których właśnie były tego typu dialogi. Język japoński, z tego co wiem, w ogóle jest mało precyzyjny, japońska literatura jeszcze mniej, a co dopiero w tamtej odległej epoce! (Heian się nazywała, od ówczesnej stolicy.)
Konkretnie chodzi nam tu o "Opowieść o Księciu Genji", autorstwa pani Murasaki Shikibu. Niesamowita psychologiczno-obyczajowa powieść z wyższych sfer (nie żebym ją w całości, czy tym bardziej w oryginale, czytał), w całkiem "rokokowych" na swój sposób realiach...
Niezły to argument za historiozofią Spenglera, swoją drogą, że w czasach, gdy myśmy tu niemal jeszcze się ogonami czepiali gałęzi, a w bardziej cywilizowanych regionach Europy walili się głównie po łbach czym się dało i mało kto umiał czytać - tam, w dworskich kręgach przynajmniej, oceniano człowieka na podstawie pięknego charakteru pisma, doboru kolorów, umiejętności komponowania pachnideł... A cały kraj, nawet uwzględniając ciemnych, głodnych i zapracowanych biedaków, był przesiąknięty dziwnie pacyfistycznym i "humanistycznym" duchem.
Co się oczywiście musiało kiedyś skończyć, ale i tak dziwnie późno się skończyło, a sam fakt, że istniało, i to tak dawno, stanowi swego rodzju argument za niezależnym rozwojem poszczególnych Kultur/Cywilizacji - w przeciwieństwie do tego linerarnego rozwoju und postępu, który nam na każdym kroku wduszają.
To był oczywiście ogromny odskok od tego, co miałem zamiar na samym początku powiedzieć, a co nie było całkiem nieistotne, ale zaprawdę powiadam wam - uwiódł mnie ten mój nowy (choć być może zapłodniony przez pięknego księcia, o którym znowu, po pół niemal wieku, niedawno czytałem) literacki środek wyrazu. Tak mnie gruntownie uwiódł, że gdybym był kobietką (co za myśl!), musiałbym się lękać, że mnie teraz porzuci z dzieckiem przy piersi.
A co do tego zasadniczego tematu, to chyba już nie będziemy go tutaj brać na warsztat, bo to jest poważna patriotyczno-polityczna sprawa, i chyba nie wypada łączyć jej z takimi jak te tutaj wygłupami. Które nie, żeby nic w sobie z głębi i wdzięku nie miały, ale jednak to nie jest chyba TEN ton, o który by chodziło. (Choć hipnotyczność przydaje się w każdym przypadku!)
Tak więc, jeśli ktoś w ogóle to przeczytał i cokolwiek zrozumiał, i cokolwiek się ogromnie zachwycił, to może będzie tak uprzejmy, że mi powie:
1. jak mu (jej) się podobał mój nowy środek literacki i jak ocenia jego hipnotyczną siłę rażenia?
2. czy mam w ogóle pisać kolejny odcinek, w którym - już na pewno, przysięgam, byłyby te poważne, polityczne sprawy?
I to na razie na tyle.
"c. d. or not c. d. - nastąpi lub nie nastąpi", parafrazując tego tam "Potrząsającego Dzidą".
triarius
środa, października 31, 2012
Wąsy i podkoszulki (odc. 1)
Stoi i tyle. Żadnych konkretów, żadnych, nie daj Boże (?!), statystyk. Na okrasę, czy może na omastę, żeby było w co wbić zęby, żeby była narracja i human intrest, zacytowano nam jakiegoś Klausa, który stwierdza coś w tym duchu, że "do Polaków nic nie mam, tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego oni wszyscy mają wąsy i chodzą w podkoszulkach?"
Tak, że sam ów artykuł całkiem mnie nie powalił i nie przyniósłby swym poziomem ani cienia mołojeckiej sławy najprzeciętniejszemu z prawicowych blogerów... Więc punkt dla nas, minus dla Gazownika. Ale my nie o tym. (A o czym? A o wąsach. I o podkoszulkach też. Tytuł też się liczy i należy nań zwracać uwagę, prawda?)
Od razu po przeczytaniu o tym Klausie mózg zaczął mi ostro pracować. Nad kwestią tych wąsów i podkoszulków oczywiście, bo poza tym naprawdę w owym tekście nie było zupełnie nic. Ja to w ogóle mam jakąś skazę i kiedy się to społeczeństwo lepiej zorganizuje, a ja jeszcze sam z siebie "nie zejdę", ani mnie powszechna eutanazja z powodu metrykalnego wieku nie obejmie, trzeba mnie będzie wyeliminować, bo po po prostu psuję statystyki, nie reaguję jak trzeba na narracje, bodźce, kije i marchewki...
I ci od reklamy i marketingu mają ze mną skaranie Boskie (jakie?!), i ci od politycznej propagandy, i ci od rozrywki i popkultury... "Po cholerę toto żyje, trudno orzec, czy ma szyję, a bez szyi na co komu się przyda?" Żeby zacytować (z pamięci, bo jedno słowo faktycznie mogłem poprawić) Wieszcza.
Najgorsze we wszystkim (i PO CO ja się tak sam z siebie dobrowolnie pogrążam?!) jest to, że tak jakoś mam, iż rządzi mną znana (komu znana, temu znana) maksyma pana de La Rochefoucauld, mówiąca, że: "Kiedy ktoś do ciebie mówi, zastanów się, jaki ma interes, żeby w ogóle mówić, i jaki ma interes, żeby ci powiedzieć prawdę. Uwierz mu tylko jeśli ma interes powiedzieć ci prawdę". (Jakoś tak to szło, cytat z pamięci, ale sens jak najbardziej się zgadza.)
No i ja tak właśnie mam. Pokazują mi na przykład film, a ja od razu się zastanawiam jak mnie chcą tym filmem urobić, kto za tym stoi i jaki ma w tym konkretnie interes. Bywa, że stwierdzę, iż film jest OK, po prostu ktoś lubi opowiadać obrazkowe historie, a przy okazji zarobić. Nie mam raczej paranoi. (Paranoicznego strachu w stosunku do tzw. "teorii spiskowych" też nie mam. W niektórych coś jest, w nielicznych nawet sporo, duża część to brednie. Jak niemal ze wszystkim.)
Nie jest to więc żadna, jak sądzę, paranoja, ale taki zdrowy odruchowy sceptycyzm. Który, gdyby było go więcej w świecie, puściłby większość propagandystów, szmirusów na usługach, postpolitycznych polityków, i podobnego typu trzodę, z torbami. I na pewno byłoby lepiej, ale też nie wpadajmy w utopie! Stoi za tym w końcu pół wieku doświadczeń, myślenia, czytania... A i tak nie każdy jest, intelektualnie, Panem Tygrysem, prawda?
Więc to by raczej musiało działać tak, że istnieje hierarchia, ludzie tym "powyżej" jakoś ufają, pilnie stosując przy tym także i zasadę głoszoną przez La Rochefoucauld... I tak to się kręci. Całkiem inaczej, niż teraz, kiedy wszelkie geszefty i kłamstwa są przez lud łykane niczym ryby przez głodne pelikany. Ech, rozmarzyłem się!
To był wtręt. Długi, zgoda! Wracamy do naszych (CZYICH?!) podkoszulków i wąsów. No więc ja nijak nie mogłem sobie wyobrazić tej, zalewającej rzekomo bratni nam europejski kraj, zgrai rodaków, jednolicie umundurowanych, niczym jakieś chińskie hunwejbiny z okresu niesławnej Rewolucji Kulturalnej, w wąsy i podkoszulki. Mam tu zresztą obok siebie pełno kaszubów, u których ponoć wąsy są w cenie, a mimo to aż tylu wąsatych na ulicach nie oglądam.
Z podkoszulkami zaś jest jeszcze o wiele gorzej. W sensie, że ich wcale nie oglądam. Może gdybym chodził po jakichś proletariackich domach, to bym czasem spotkał gospodarza w podkoszulku. Nie wiem. Tylko czy ów mityczny Klaus bywa w domach aż tylu polskich proletariuszy, rzuconych ręką Losu, Kiszczaka, Tuska & Co., na zaprzyjaźnioną nam europejską ziemię? Śmiem wątpić!
Cały ów tekst zaczyna nam się zatem jawić jako czysty mózgowy figment jakiegoś gazownika... A może jednak? Jednak co? Jednak w tym coś jest? Że co? Jakiś sens znaczy? A jaki to mógłby on być? A na przykład taki, że obraz Polaka ten Klaus wyrobił sobie na podstawie... Czego? A choćby reklam tego tam sklepu z elektroniką, co to pokazuje przygłupich polskich złodziei samochodów... I to by wystarczyło? Czekaj... Pomyślę... No dobra, a Bolek?
Co Bolek? Bolek przecież ma wąsy, tak? No ma, fakt. Wiesz co, coś w tym chyba jest! A do tego ten obecny... Jak mu tam? Bulek? Tak, Bulek! No więc on przecież nawet bez wąsów wyglądałby jak Bolek z wąsami, a i tak je ma własne. To ten sam typ przecież. Typ czego? Cicho! Nie żyjemy w Ameryce, a ja się lubię wyspać. Typ, sam wiesz czego, zresztą, nie udawaj!
Idźmy dalej! Pomiędzy Bolkiem i Bulkiem był ten, jak mu...? Putin? Nie, co ty gadasz! No ten, z golenią, co się kiwał. Ten magister? No ten właśnie! I czy on nie był podobny do Bolka? Był, jasne! A do Bulka niby to nie? Fakt, zgoda! No więc, zgodzisz się chyba, mieliśmy w tej, jak to nazwać...? Po prostu się zaśmieję i odpowiednio skrzywię, a ty kolego przecież zrozumiesz, że to ironia... No więc, mieliśmy w tej (hłe hłe!) "wolnej Polsce", po '89, kiedy to... Wiadomo! W sumie TRZECH Bolków.
I wszyscy z wąsami. Jak to? Ten środkowy chyba nie miał? No fakt, niby nie nie miał, ale wirtualnie, czy jak by to określić, to one tam jak najbardziej są. One nawet KRZYCZĄ SWOJĄ NIEOBECNOŚCIĄ! Krzyczą, że są. Albo, co najmniej, że być powinny. A jak krzyczą, no to są. Quod erat demonstrandum. "Kwot" co? To po łacinie. Nieważne, kiedyś takich rzeczy uczyli. W każdym razie Kartezjusz też tak kompinował i załapał się z tym do encyklopedii, więc to ma sens.
Niech będzie. Mamy więc trzech Bolków. Albo może Bulków. Nie jest pewne, który ma być tym... Chciałeś powiedzieć "eponimem"? Trochę się czepiasz, ale fakt - Bolków albo Bulków. Czy raczej jednocześnie - Bolków I Bulków. No a ten od goleni? Ten ochlaptus? Dlaczego on jest tylko tłem? Fakt, ale wiesz... On był w środku, tamci są skrajni, jakoś się może bardziej rzucają w oczy. Zresztą mówimy o wąsach, a wąsy - FORMALNIE - to mają tylko ci dwaj. Bolek i Bulek.
O podkoszulkach chyba też powinniśmy pogadać! No dobra, pogadajmy. Kiedy patrzysz na Bula, to czy nie widzisz podkoszulka? Albo na Bola? No widzę, fakt! Jakoś człowiek o tym nie pomyśli, ale jak już wspomniałeś, to nie mogę sobie wyobrazić Bolka czy Bulka inaczej, niż w podkoszulku! Takim powyciąganym, niezbyt czystym... Plus oczywiście wąsy. Co za widok!
No a ten środkowy? A co to za różnica? Wygląda dokładnie tak samo, ta sama formacja... "Formacja"? A formacja - polityczna i, choć to zabawnie brzmi, intelektualna. No zgoda. I co teraz z tego dalej wynika? A to, że może ten Klaus, który tak uprzejmie Gazownikowi udzielił wywiadu na temat Polaków, podkoszulków i wąsów, obraz ten wyrobił sobie na podstawie... Już wiem! Telewizji, tak? Gdzie Bolek, Bulek i ten od goleni... Zgoda, właśnie tak by to mogło być. Nie zapominając o reklamach z przygłupimi złodziejami samochodów oczywiście. Jasne!
c.d.n. (albo i nie)
triarius
czwartek, października 25, 2012
Rzecz o trzystrzałowych automatach i długoogoniastym kuzynie leminga
W którym to stwierdzeniu jest sporo prawdy, jeśli np. się wie, że w Wietnamie na jednego zabitego wroga wypadało coś koło 51 tys. sztuk wystrzelonej amerykańskiej amunicji. A Brytyjczycy, ze swoją niewielką zawodową armią, dopiero niedawno wprowadzili jako standard karabiny automatyczne. Przedtem długo oceniano tam, że dobrze wyszkolony żołnierz poradzi sobie z bronią półautomatyczną (czyli jeden strzał na jedno naciśnięcie spustu), będzie o wiele staranniej celował, a problemy z zaopatrzeniem w amunicję, b. istotne i niełatwe do rozwiązania, zostaną ograniczone.
Paul Vunak jednak nie był zachwycony otrzymaną odpowiedzią, a nawet się nieco obruszył. "Jak to jest?", wykrzyknął, "To wy kontrolujecie broń, czy też broń kontroluje was?" I stwierdził, że faktycznie potrzeba dla tych elitarnych oddziałów stworzyć nowy system walki wręcz - i to nie dlatego, by walka wręcz była na współczesnym polu bitwy aż tak realnie potrzebna, bo i nie jest - tylko właśnie dlatego, że znakomicie się ona nadaje do oddziaływania na psychikę żołnierza. Jeśli się to odpowiednio inteligentnie zaplanuje.
Czyli na przykład właśnie do rozwiązywania tego typu dziwnych problemów, jak to z owym ograniczeniem do trzech strzałów w trybie "automatycznym" - i to przecież nie dla jakichś wystraszonych i niedoszkolonych poborowych, tylko dla zawodowców, i to nie byle jakich, bo członków jednej z najbardziej elitarnych jednostek na świecie!
(Problem kto kim dzisiaj kieruje - w sensie, czy to my sterujemy maszynami i różnymi tam niesamowitymi systemami, czy też może to one bardziej już sterują nami - to w ogóle b. ciekawa i niepokojąca kwestia, ale raczej historiozoficzna, i my sobie ją zostawimy na jakiś inny może czas. Deo volente oczywiście.)
No i z tych m.in. dylematów powstał Rapid Assault System, w skrócie R.A.T. Wszelkie skojarzenia z długoogoniastym kuzynem pospolitego mieszkańca naszych pól i lasów - leminga - jak najbardziej uprawnione. Szczur, bo o nim tu mowa, champion inteligentnego przetrwania, jest nawet godłem tego systemu.
Systemu, w którym, obok samych technik i sposobików, dość w sumie typowych dla współczesnych militarnych systemów walki wręcz (których przodkiem i wzorem jest niemal zawsze brytyjski system "Combatives" z drugiej wojny światowej, choć R.A.T. jest bardziej złożony i wyrafinowany, ponieważ tutaj szkoli się nieco dłużej, niż te parę godzin, które poświęcano na wyszkolenie agenta w tamtych czasach) - mamy specjalne metody i ćwiczenia na rozwinięcie zdolności dowolnego i świadomego przechodzenia pomiędzy trybem chłodnej kalkulacji i rozważnego działania, niezbędnym w wielu fazach walki wręcz (choć bynajmniej NIE TYLKO walki wręcz!), i dziką, niepohamowaną furią, zimną (excusez le mot) żądzą mordu, cholernie przydatną w innych fazach.
W tym celu, znaczy w celu wytworzenia tej zdolności przełączania się i w ogóle kontrolowania takich stanów własnej duszy, w systemie R.A.T. istnieje cała masa ćwiczeń, z których większość, jeśli nie wszystkie (wszystkie, z tego co pamiętam, z tych, z którymi ja się dotąd w praktyce zetknąłem) jest jakąś formą naparzany pomiędzy dwoma, albo, przeważnie, większą ilością ludzi.
Albo np. że jeden drugiego wali i dodatkowo obraża, a tamten sobie spokojnie stoi i się uśmiecha, a na sygnał rzuca się na wroga z morderczym zamiarem. Choć do morderstwa chyba zbyt często nie zachodzi, bo to nie jest aż, w ćwiczebnej wersji, do tego stopnia pójście na całość, ale daje przedsmak tego, jak się owe stany, owe tryby, w sobie czuje, i jakieś tam wstępne umiejętności tym sterowania.
Po co ja o tym wszystkim mówię? A czemu nie? Nie, serio - wydaje mi się, że to jest niezły początek do inteligentnej (wreszcie i na odmianę) rozmowy na temat emocji, histerii, zimnego wyrachowania... Walki jako takiej, nie wykluczając patriotycznej i narodowej... O innych sprawach, bardziej fizycznych i, w pewnych sytuacjach, także bardziej "praktycznych, już nie wspominając.
Albo więc będzie (Deo volente) jakiś dalszy ciąg i/lub jakaś dyskusja pod, albo będę miał chyba prawo uznać, że to com napisał trafiło na podatny grunt w sercach i korze mózgowej Szan. Publiczności, i żeśmy sobie w sumie tę, ważną, jak sądzę, kwestię wyjaśnili. Teraz więc, P. T. Publiczności, piłka jest po waszej stronie kortu!
triarius
środa, października 24, 2012
Putinie, obudź się!
Gramy teraz na przejęcie elektoratu PO. By odebrać elektorat PO trzeba, oczywiście, krytykować zdradę liberalizmu dokonaną przez PO – ale atakować PiSi zdecydowanie odciąć się od jakichkolwiek kompromisów z narodowymi socjalistami. Oczywiście wartości narodowe TAK, oczywiście przedwojenna „stara” eNDecja TAK, oczywiście Adam Heydel, Edward Taylor i Roman Rybarski TAK, TAK, TAK – natomiast przedwojenne ONRy zdecydowanie NIE.Kto to mógł rzec? Któż by, jeśli nie jedyny prawowity dziedzic dorobku N***dowej D***kracji!
(To NIE jest kpina z Endecji! To jest kpina z tego pana - który rzuca "narodowymi socjalizmami", co jest zresztą po prostu DONOSEM, a sam przyznaje się do Narodowej Demokracji, plując na nacjonalizm, plując na suwerenność narodu, plując pryncypialnie na demokrację i pisząc to słowo właśnie tak, jak tu powyżej widać. Absolutna paranoja!)
Putinie, obudź się! Alzheimer, skleroza, demencja starcza, totalna już kompromitacja... i NIC?! Czego wam potrzeba? Publicznego niedotrzymywania? (Moczu, nie obietnic.) Naprawdę musicie zajeździć każdego agenta do ostatniego tchu?!
Jasne - ten pan ma na koncie całą masę sukcesów, służył wam wiernie przez dziesięciolecia... Ale teraz już tylko wierne, ale litość litość jedynie budzące, internetowe trolle mu zostały i tego typu wypowiedzi. Nikt wam tego tam do Moskwy nie przekazał? Jak działa ta wasza agentura w końcu? Miała niby być taka skuteczna, a tu co?
Litości dla zużytego agenta! W waszym własnym, dobrze oczywiście pojętym, interesie. Przecież inni agenci, nie całkiem jeszcze zamuleni przez sklerozę, widząc to, się po prostu zdemoralizują! Nie tak się postępuje z wysłużonymi rumakami bojowymi! Na jakaś łączkę go, albo, w ostateczności, na kiełbasę. Litości!
No, chyba że chcecie wszystkich humorystów w III RP puścić z torbami. Zaiste szatański byłby to plan! I to by faktycznie mogło, wedle niektórych, być do was podobne. Azjatycka mentalność i wpojone tatarskim batogiem tradycje. Takie rzeczy o was faktycznie niektórzy mówią. (Bez urazy oczywiście.) Ale wy przecież nie tacy, prawda?
Hej tam, pobudka!
triarius
poniedziałek, października 22, 2012
Słodka kraina politycznego realizmu
Wszyscy inni też oczywiście polityczni realiści. Lewizna od brukselsko-berlińskiego wymienia - realiści! Lewizna od kacapskiej racicy - realiści! Takoż nowsza ich mutacja, czyli ci od brukselsko-berlińskiej racicy i kacapskiego wymienia jednocześnie. W tym jednak nic specjalnie dziwnego. Ani nawet w tym, że na lewiźnie dzisiaj im większy utopista, tym za większego realistę się uważa. Lewizna to w dużej mierze w końcu kwestia psychopatologii - jeśli oczywiście pominiemy racice, wymiona, haki i inne, brzęczące nierzadko, argumenta.
Znacznie ciekawiej jest z prawicą. Rodzima "prawica" dziwnie często bywa prorosyjska, co zupełnie zalatuje paranoją w kraju leżącym tam, gdzie (poniekąd niestety) leży i ma tyle niemiłych, acz pouczających, historycznych doświadczeń z tym tam czymś po prawej stronie mapy, jak się na nią patrzy na wprost. Przy tym, to już nawet nie jest dziwne, że większość owych realistów to jednocześnie "monarchiści" (nie da się tu tego bez cudzysłowu, sorry!), "minarchiści" (cokolwiek by to miało znaczyć), "libertarianie"... Krótko mówiąc świry (w wersji bez owijania w bawełnę), czy (oględniej) utopiści.
Ciekawa jednak jest także sprawa z tą w miarę z pozoru sensowną naszą prawicą. Tą, która woli Polskę od Rosji, nie czci Towiańskiego (Boy był szują, ale jego "Brązownicy" załatwiają tego kacapskiego agenta na amen, i nikt tego skutecznie nigdy nie zanegował), brzydzi się utopiami (na ile je potrafi rozpoznać), itd. Tam toczą się np. burzliwe dyskusje na tematy w rodzaju tego, czy Polska powinna była w '39 iść z Niemcami, czy też nie.
Jak się ten temat wyczerpie i dojdzie do jakiejś w miarę ortodoksyjnej "prawicowej i patriotycznej" wersji, zajmiemy się z pewnością kwestią w rodzaju tego, czy swego czasu nie należało iść z Dżingis Chanem na Paryż... Albo - co się będziemy ograniczać! - na Dublin! Albo na Pekin. Dookoła świata!
A potem, albo i równolegle, następne coś w tym stylu. Aż do samego końca, czego by to nie miał być koniec. Nie żebym potępiał, nie żebym wyśmiewał! (O "Misiu 2"Coryllusa nie chcę wspominać i nie wspomnę, ale on tylko pozornie jest taką samą rzeczą.)
Cała ta diatryba - ta powyższa i ten dalszy ciąg, który się jeszcze, Deo volente, napisze - wynikła poniekąd z tego, że jakiś czas temu przeczytałem niegłupi tekst na jakimś prawicowym portalu, gdzie już w tytule było, że (luźno cytując z pamięci): "śmierć Lecha Kaczyńskiego miała być nauczką dla przywódców różnych państw, żeby nie próbowali być zbyt aktywni i samodzielni w polityce zagranicznej".
Z treści tego tekstu jednoznacznie wynikało, że ten zamiar się jak najbardziej udał. A także to, że Niemcy też na tym nieźle skorzystały, choć zasady "cui prodest" wprost nie przywołano. Może zresztą przeoczyłem z moją dysleksją, ale chyba nie, bo ten tekst napisany był zabawnie ezopowym i wersalskim językiem. Sowiecka matrioszka "Jaruzelski" to był: "mimo nazwiska i pochodzenia społecznego sowiecki generał" (cytaty z pamięci, nawet linka do tego tekstu chyba nie posiadam, trzeba by poszukać samemu), a Geremek (i to dopiero jest obłęd!) "człowiek o szerokich horyzontach, ale miłośnik Francji". Szok zaiste - Francji miłośnik! Jerum, jerum!
No i po przeczytaniu tego tekstu przyszło mi do głowy, że może jednak warto by było publicznie wspomnieć o tym, co mi od dwóch i pół roku chodzi po głowie, a o czym chyba nikt nigdy nie wspomniał. Niemal na pewno nie wspomniał, bo z mediami jestem na bakier i żadnych codziennych gazet nie czytam, ale sądzę, że by się rozpętała dyskusja, gdyby ktoś był wspomniał. Może nie potępieńcze swary, na odmianę, ale coś by do mnie może dotarło. Ale nie dotarło, więc chyba poruszam tę kwestię pierwszy.
Otóż, skorośmy wszyscy tacy realiści, to może ktoś wreszcie by się zaczął głośno, publicznie zastanawiać (w przerwie np. między rozważaniami, czy Beck z Hitlerem byliby ładną parą), CZY LECH KACZYŃSKI (i tylu innych) W OGÓLE POWINIEN BYŁ DO TEGO TAM SMOLEŃSKA LECIEĆ? Żeby nie było - nie pytam, czy "on miał prawo tam lecieć?" Ani "czy miał powód?" Oczywiście że miał prawo i miał b. dobry powód!
Nie - chodzi mi wyłącznie o to, czy:
1. Nie dało się już przed tym nieszczęsnym lotem określić prawdopodobieństwa takiej "katastrofy", jako naprawdę znacznego?
2. Nie dało się określić strat dla Polski (żeby już nawet pominąć wszystkie osobiste tragedie) w przypadku wystąpienia takiej "katastrofy", jako naprawdę ogromnych?
Mówiłem już wielokrotnie i nawet poniekąd udowadniałem, że mam zadatki na Kassandrę. Ale tutaj to nawet nie o to chodzi, że kiedy się dowiedziałem, poprzedniego dnia chyba to było, że Prezydent Kaczyński leci z delegacją do Katynia, byłem dość przerażony. Serio, nie zgrywam się! Pewnie nie mam tej osobistej odwagi, co członkowie owej delegacji... Tyle, że tu nie o osobistą odwagę chodzi, bo jeśli straty naprawdę były tak ogromne, to już nie jest kwestia prywatnej odwagi, tylko sprawa państwowa. (A w przypadku III RP - narodowa, bo to państwo... Wiadomo.)
I można rzec, że mam zbyt wiele wyobraźni. Co akurat nie jest przesadnie prawdą, a w dodatku miałem przecież rację, prawda? No i można by rzec, że jestem wyjątkowo cyniczny co do polityki (co chyba nie jest po prostu prawdą), a szczególnie co do polityki rosyjskiej (co akurat prawdą jest). Tylko - znowu - kto miał rację? I tu nie chodzi o to, że moje złe przeczucia jakoś mnie nobilitują, czy czynią wyjątkowym mędrcem - naprawdę nie o to!
Po prostu tak sobie pomyślałem, że ja bym na miejscu Prezydenta zrobił niemal wszystko, żeby tam nie jechać. Nie pomyślałem chyba, że już szczególnie lecieć bym nie chciał, choć oczywiście mógłbym i nawet miałoby to sens. Po prostu dużo łatwiej jest zorganizować lotniczą "katastrofę", niż np. kolejową. Mniej postronnych ofiar itd. (I to wcale nie znaczy, że całkowicie przychylam się do Macierewicza "teorii dwóch wybuchów", całkowicie odrzucając "teorię maskirówki"! Po prostu nawet ukryć coś pod przykrywką "lotniczej katastrofy" jest o wiele łatwiej. A "teorii maskirowki" wcale nie uważam za doszczętnie pogrzebaną.)
Jasne - były poważne powody, żeby Prezydent tam jechał. Pewnie nawet żeby leciał. Jasne - gdyby nie pojechał, albo nie chciał lecieć, byłby atakowany przez wrogów i co najmniej niezrozumiany przez "naszych". Wszystko to prawda! Jednak, jeśli ktoś tam analizował globalną polityczną sytuację, a powinien, to chyba także powinien wpaść z grubsza na to, co ten ktoś napisał w przywoływanym tu przeze mnie artykule. Antycypując znaczy.
Czyli że możliwy jest zamach i że jego skutkiem będzie nie tylko zdziesiątkowanie polskich elit politycznych (tych prawdziwych), osłabienie sojuszy, nasza kompromitacja w NATO, ta sytuacja wewnętrzna i międzynarodowa, którą mamy teraz... W szczegółach przewidzieć się tego nie dało, zgoda, ale z grubsza powinno się dać. Plus klapa wszelkich porozumień "mniejszych" i "bardziej wschodnio-europejskich" krajów, których liderzy będą się po prostu teraz bali "podskoczyć" wielkim, a przede wszystkim Putinowi.
I wcale nie przesądzam, jaki powinien być wynik tych analiz, jaką powinno się podjąć decyzję. Razi mnie po prostu fakt, że nikt się nad takimi dylematami - a konkretnie tym akurat - u nas nie zastanawia. Jakby ich po prostu nie było. Mnie natomiast wydaje się ten konkretny dylemat o wiele istotniejszy od sprawy ew. widoków na romans Beck-Hitler i co z tego by wynikło.
Czy, jeśli kiedyś jeszcze będziemy mieli u władzy polityka, za którego nie będziemy się wstydzić, którego nie będziemy uważać za obcego agenta, zdrajcę i/lub sprzedawczyka, także bez zastanowienia wyślemy go w samą paszczę wroga? W dodatku wroga równie mało w zachodnim sensie "cywilizowanego"? (Żeby się już nie babrać w epitetach.) Dlaczego konkretnie?
Bo ewentualne skrzywione buźki paru patriotów, w wersji martyrologicznej, absolutnie i z założenia przeważają wszelkie względy w rodzaju przekreślenia na długie lata - jeśli nie już na zawsze - możliwość powstania jakiejś niezależnej od "wielkich" grupy "małych" państw? Plus osobiste tragedie, ośmieszenie Polski na świecie, pozbawienie nas patriotycznej elity, dowództwa wojskowego... I co tam jeszcze.
Może i tak jest, ale ja bym raczej pragnął, by mnie ktoś z naszych POLITYCZNYCH REALISTÓW, którymi tak nam obrodziło, wytłumaczył jak to działa. I, przy okazji, gdzie TUTAJ, W TEJ SPRAWIE, ten - tak wychwalany, tak słodki i dobroczynny - POLITYCZNY REALIZM?
triarius
niedziela, października 21, 2012
Wskazówki z nieświeżego mięsa
Wątpliwe jest, czy sam Ryszard mógł słyszeć o dokonanym nie w porę powstaniu swych zwolenników. Tę informację utajniono by przed nim na mocy najściślejszych rozkazów. Jeśli tak, oszczędzono mu dodatkowych lęków z tego powodu. Zawsze jednak istniały wskazówki sugerujące nadchodzący tragiczny koniec, które więzień polityczny potrafi dostrzec, a szczególnie ktoś wysoko postawiony, kto dotychczas miał wyłącznie wszystko co najlepsze. Strażnicy więzienni stają się niedbali i obcesowi, a nawet grubiańscy. Pożywienie jest marnie przygotowane i byle jak podane. Skargi są zbywane, jakby chciano rzec: "Co za znaczenie ma, jeśli mięso jest nieświeże, a chleb spleśniały, skoro niedługo nie będziesz już potrzebował żadnego pożywienia?"Powyższe to krótki fragment opisu smutnego końca angielskiego króla Ryszarda II (1367-1400), w moim tłumaczeniu, zawarty w książce "The Last Plantagenets", której autorem jest Thomas B. Costain. (Wytłuszczenia moje własne.)
Po co to tutaj? A czemu nie? Nie, serio - wydało i się to dziwnie głębokie i ponadczasowe, a nawet jakby jakoś mgliście adekwatne i aktualne. Cała historia Ryszarda II zresztą jest dość pouczająca, nie mówiąc już, że poruszająca i dramatyczna (choć wielu obiektywnych bezpośrednich relacji o tym niestety nie mamy). Cytowana książka to nie jest wprawdzie Miś 2 i brakuje tam zarówno ogromu pola akcji, jak i rewolucyjności przewartościowań, ale czytanie historycznych książek wydaje mi się jednym ze stosunkowo sensownych zajęć w dzisiejszej epoce.
Dla mnie osobiście, w pewnym przynajmniej sensie - im tematyka takiej książki dalsza od naszej nieszczęsnej rodzimej historii, przynajmniej tej nowszej, i potępieńczych swarów z nią związanych, tym lepiej. Trochę inaczej jest z Misiem 2, ale to książka niezwykła, a poza tym jednak tam też było b. szerokie kontynentalne tło.
Swoją drogą autor Misia 2 akurat w swym wczorajszym tekście wyraził b. podobne do moich poglądy na temat naszej I RP. Polecam ten tekst, oto linek:
http://coryllus.salon24.pl/456627,przepraszam-ale-nie-czytam-po-hebrajsku
A tu, zupełnie na marginesie, inny link, bo w tym tekście (choć pono niemuzykalny) wyraził też trafiający mi do przekonania pogląd na temat włoskiej muzyki. Nie mówimy o belcanto (nie znam opinii Coryllusa na ten temat), ani o festiwalu w San Remo, tylko o Monteverdach tego świata i folklorze. Oto linek:
http://lubczasopismo.salon24.pl/adam128/post/456815,o-wloskiej-muzyce-i-polskiej-historii-pamieci-pana-przemka
No i w sumie z krótkiego i lekkiego w zamiarze wpisu wokół ponadczasowej obserwacji na temat zachowania strażników przed zlikwidowaniem więźnia, wyszedł nam kolejny pean dla Gabriela Maciejewskiego, pseudo Coryllus. To nie jest jednak tak, że ja jakoś tego gościa specjalnie wielbię, ale ostatnio faktycznie gada z dużym sensem, gada rzeczy ważne... No a Miś 2 to jest, przynajmniej jak na Polskę, tę dzisiejszą, sprawa wielka. Od której nie uciekniemy i raczej uciekać nie warto.
Tak że w sumie nie stało się aż tak źle, choć o Ryszardzie II i jego pokręconych losach też bym prosił nie zapominać. Szczególnie, jeśli ktoś nie był nigdy wysoko postawiony i dotychczas nie miał wyłącznie wszystkiego co najlepsze, to jest ryzyko, że może nie kojarzyć pewnych odwiecznych mechanizmów i mieć problemy z oszacowaniem pewnych sytuacji. Nie żebym krakał, ale jednak.
triarius
P.S. Pamiętaj o Ryszardzie II!
poniedziałek, października 15, 2012
Infantylna ksywa - rewelacyjne treści!
Otóż kliknąłem sobie na szalomie na link (kumpla Coryllusa) Kamiuszka, a konkretnie na link do jego tekstu o Eraźmie z Rotterdamu, no i mówię wam ludzie, że to jest czysty Miś, tyle że w odcinkach! Oto linek do pierwszego odcinka: http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma, a jest ich już trzy, to sobie sami poszukacie. (Mam niepłonną, że nam tego w najbliższym czasie spod tyłka nie zabiorą, bo by linek nie działał i cały ten wpis by stracił sens. Albo prawie.)
Owego Kamiuszka dotąd nie czytałem, bo, po pierwsze raziła mnie jego (dobrowolnie przecież przyjęta!) ksywa, która wydaje mi się cholernie infantylna, jak na dorosłego faceta; a po drugie spodziewałem się jakiegoś Toyaha dla ubogich. Który to Toyah ma zalety, ale w sumie często pisze dla mnie niemal o niczym, bo mnie różne tam Teatrzyki Moralnego Niepokoju aż tak nie kręcą.
Jednak uczciwie mówię, że parę dni temu przeczytałem na szalomie naprawdę świetny tekst tego właśnie Toyaha... Choć najlepszą jego częścią był długi cytat z Coryllusa. A konkretnie z tekstu Coryllusa z tego samego dnia. W obu tych tekstach chodziło o Masłowską i chytre sposoby promowania celebrytów - literackich i muzycznych. (Cudzysłów by się w obu przypadkach moim zdaniem przydał, ale nie nadużywajmy ich, bo to głupia maniera!).
Różne wnioski się, moim zdaniem, z powyższego nasuwają. Jak to, że jednak coś się dzieje w sferze intelektu i myślenia o historii na naszej patriotycznej prawicy. (Żeby to tak podniośle określić, ale jeśli nie tak, to niby jak inaczej?) Oraz to, że wyraźnie, jeśli się trzech facetów zbierze w przysłowiową (excusez le mot) kupę, to jednak jakaś synergia występuje i trzy głowy to nie jedna.
No bo ci faceci musi są bystrzy, tę tam historię pilnie studiują, kwestie lansowania celebrytów wyczuwają, ale jednak samotnie to by chyba tak im to pięknie nie szło i takiego poziomu w tym pisaniu o szesnastym (na razie głównie) wieku by nie osiągnęli. (Zresztą dyskusje od spodem też są niezłe.)
Ja bym przynajmniej tak nie potrafił, choć coraz bardziej się ostatnio zastanawiam, czy jednak nie spróbować... Ale dajcie mi jeszcze ze dwóch odpowiednich ludzi, a wtedy... HU NOŁZ? (Taka forma zagranicznych zwrotów faktycznie jest dość zabawna, co odkryłem całkiem niedawno. To tak na marginesie.)
Dodatkowo optymizmem (ja i optymizm!?) powiało mi, kiedy tam ktoś z tego tria wspomniał o nowym wydaniu "Misia 2", gdzie zostaną dokonane poprawki... W końcu robota tego tam Ebenezera Rojta ma swoją wartość (a kilka jego dawnych tekstów było super). Tylko te dęte tony i ta agresja! Wyraźny spadek formy, prywatne anse, albo łapówka.
A nawet - wracając do przyczyn uzasadnionego optymizmu - ma się w tym nowym wydaniu "Misia 2" uwzględnić biografię tego paskudnego młodszego Hohenzollera z lisią gębą, która jednak w końcu, niedawno, zaistniała, a uwzględniona dotąd nie była. A więc sursum corda!
Tak że, dobrzy ludzie, cieszta się, że jednak intelektualnie zostawiamy lewiznę daleko za sobą, a z czasem, Deo volente, powinno być jeszcze dużo lepiej... Nie żryjta się drug z drugom za bardzo bez sensownego powodu... A teraz idźcie w pokoju czytać Kamiuszka (co za ksywa swoją drogą!) o Eraźmie. (Niech go szlag!) A potem resztę. Nawet Toyaha możecie czytać, bo jemu chyba też ta synergia, ta trójca, nieźle robi.
Dixi!
A tutaj, bo czemu nie, jeszcze raz ten linek do Erazma... Do Kamiuszka znaczy, o Eraźmie:
http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma
triarius
piątek, października 12, 2012
Nadstaw uszu Ludu Mój - będę biężączkował!
Trzeba by chyba ogłosić i opatentować nową Żelazną Zasadę... Albo "Złotą", co mi tam! Regułę. "La règle d'or". Ładnie brzmi, tak europejsko! Coś w stylu: "Nigdy nie wierz, że jakaś lewizna zdycha, dopóki nie dostanie pokojowej Nagrody Nobla". Powie ktoś (czujny, choć nieprzesadnie bystry): "A Obama? Jaka to lewizna i jakie zdychanie?"
Na co ja, że: "Lewizna jak najbardziej, bo liberalizm". Z definicji. A Zdychanie? No bez żartów! Liberalizm rzęzi i słabnie w oczach, w sensie "kapitalistycznej gospodarki". Jeśli Spengler z Panem Tygrysem mają rację, to nie jest żaden "kryzys", tylko po prostu schyłek tego, co nam tak miłościwie przez tyle lat... Mogą być jeszcze różne wahnięcia, korekty, ale to już się chyli ku upadkowi.
No i jeśli ten "kryzys" miałby się skończyć w podobny sposób, jak ten z '29, czyli wojną światową, to chyba nikt się nie łudzi, że wiele z jakiegoś "kapitalizmu" po tym jeszcze pozostanie? Albo z czegokolwiek zresztą?
A poza tym Ameryka bierze przecież przeraźliwe baty w tzw. 'wojnie z terroryzmem', wplątuje się w coraz większą ilość konfliktów absolutnie nie do wygrania... Nie wiadomo, czy się z tego cieszyć, czy martwić - to w dużej mierze zależy od realnej siły chłopców Putina i tych, którzy im chcą wbrew...
Na lżejszą i możliwe, że jeszcze weselszą nutę, powiem to, że nie dziwię się nerwowości Naszego Ukochanego Premiera w ostatnich czasach! Pomyślcie tylko: od samego początku, albo prawie - czyli od chwili, gdy zorientował się, że rządzić Polską nie potrafi i Polacy nie będą z jego powodu szczęśliwi... Choć ja raczej nie sądzę, by on w ogóle miał kiedykolwiek tego typu zmartwienia, więc jednak od początku...
Nasz Ukochany Premier, wiedział, że ogonkiem należy merdać przed Unią (obecnie Laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, hłe hłe!), przed Putinem też oczywiście, bo może się wkurzyć i ukarać, ale głównie przed Unią, bo jak już tutaj się wszystko rozkradnie i zniszczy, Polaków (i lemingi też zresztą) wykastruje i sprzeda w niewolę na wieki wieków, to się człowiek - Tusk znaczy, Nasz Premier Kochany - załapie na jakąś unijną posadkę i będzie git!
A posadka będzie w nagrodę za owocną działalność na niwie i na żywej tkance - jednak najbardziej i najbardziej bezpośrednio, dzięki przecież SYMPATII BOSKIEJ ANGELI. To chyba oczywiste? No i teraz, z tego co kojarzę, tam, u naszego Wielkiego Zachodniego Przyjaciela i Sponsora w Unii (który także, o czym lubi przypominać niejaki K***win, jedyny dziś prawowity dziedzic N***dowej D***kracji, zafundował nam tu już kiedyś niskie podatki i w ogóle było fajnie!)...
Więc u tego Naszego Wielkiego Przyjaciela mają pono być jakieś wybory. W których Boska Angela podobno ma już marne szanse. (Swoją drogą, choć to Niemcy, to jednak we łbach się tej hołocie przewraca! Żeby Angelę odstawić od żłoba?!) No i nasz Kochany Tusk, jeśli Angeli u żłoba nie będzie, straci sporo szansy na załapanie się na jakąś unijną posadkę.
Na jakąś się zapewne, za swoje niewątpliwe zasługi, załapie, dzięki czemu np. nie załapie się na darmowy wikt i opierunek w naszym kwitnącym kraju, ale to może nie być posadka na miarę naszych... Chciałem powiedzieć "Jego" możliwości.
Jeśli mam rację, to Nasz Ukochany Przywódca (mamy jeszcze drugiego oczywiście, nie mówiąc o tych formalnie zagranicznych), ale chodzi nam w tej chwili o tego od dzisiejszego "exposé". No więc musi on sobie myśleć: "Jeśli mam upaść, no to teraz, szybko, zanim zrobią krzywdę Mojej Ukochanej Angeli, bo potem mogę się załapać na europejskiego ciecia, albo jeszcze gorzej, a tego bym nie chciał!"
A jeśli tak by było, no to nasz Ukochany Tusk jest wewnętrznie rozdarty, bo nie wie, czy ma w ogóle sens walczyć o przetrwanie - czy nie lepiej po prostu wywiesić białą... Sorry - chciałem powiedzieć "unijną" - flagę i od razu zostać tym tam ober-cieciem w tej tam Unii. Bo bez Angeli to już nie będzie to samo i w ogóle może się nie udać.
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
środa, października 10, 2012
Leming i pułapki matematycznego myślenia
W tym pierwszym przypadku zresztą, choć chyba jest on znacznie mniej poważny, także sam fakt, że Bóg staje się obiektem umysłowych figlasów, także raczej nie świadczy o głębokiej i zdrowej religijności tego, kto się tym figlasom oddaje.
* * *
Wtręt:
Powie ktoś: "A co taki Pan Tygrys, z całym mu należnym szacunkiem, może wiedzieć o prawdziwej religijności?" Na co ja odpowiem tylko, że chyba jednak Pan Tygrys coś o niej wie. Liznął bowiem w dzieciństwie katolicyzmu takiego, jakim on był przez stulecia, sporo studiował historii i psychologii...
No a przede wszystkim absolutnie nie jest zarażony tą Drugą Religijnością, której teraz nie da się już właściwie oddzielić od wszelkiej innej katolickiej religijności. I na tym skończę, bo nie chcę sporów, czy nawet ew. awantur, na takie poważne tematy - JEŚLI TO NIE OKAŻE SIĘ ABSOLUTNIE KONIECZNE. Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał ze mną tutaj zapolemizować - niech się zgłosi.
* * *
"Dowodem na istnienie Boga" (nie da się tego, moim zdaniem, na serio i bez cudzysłowu!), który budzi moją najżywszą pogardę jest tak zwany "zakład Pascala". Choć właściwie, ściśle biorąc, nie jest to nawet "dowód na istnienie Boga", tylko raczej "dowód, że warto być dobrym chrześcijaninem".
Jak dla mnie żałosnym, przynajmniej z teologicznego, a nie matematycznego, punktu widzenia. Jego twórca, Blaise Bascal (1623-1662), był naprawdę wybitnym intelektualistą - tego absolutnie nie da mu się odmówić - szczególnie zaś genialny był w matematyce. A do tego był człowiekiem bardzo religijnym. I nawet formalnie był katolikiem, ale, po prawdzie, różnice - przynajmniej te psychologiczne (a które są od nich ważniejsze?!) - pomiędzy owym jensenizmem z Port Royal, którym przesiąknięty był umysł Pascala, a takim na przykład kalwinizmem, są, z punktu widzenia doktryny i psychologii, minimalne.
Fakt - jensenizm nigdy się formalnie od katolicyzmu i papiestwa nie odciął i został, pewnie właśnie dlatego zresztą, w końcu wytępiony. Jako herezja, więc sprawa była poważna. (Wytępiony był bez stosów, na ile pamiętam, ale i zdecydowanie bez pieszczot.)
Jednak to było dokładnie to samo "spoglądanie na świat przez malutkie okienko z butelkowego szkła", co tak genialnie opisuje Spengler. (Swoją drogą, gdyby katolikom jeszcze naprawdę zależało, gdyby mieli jeszcze serca i umysły, to nie wyobrażam sobie, by można było nie uczynić na dużą skalę użytku z tych wszystkich głębokich i wspaniałych rzeczy, które na te tematy mówi ów genialny facet! Ale co ja tam wiem.)
W odróżnieniu od katolicyzmu, tego dawnego (o tym dzisiejszym wypowiadam się niezbyt chętnie i mógłbym sporo osób ostro urazić) - tego który podbijał świat, podbijał serca różnych barbarzyńskich twardzieli, a przy okazji inspirując Dufaye i Palestriny, El Greki i Caravaggie tego świata.
Było, minęło. Szerokie przestrzenie dzikiej w sumie przyrody, z rozsianymi tu i ówdzie ludzkimi osadami, polami, winnicami, zastąpiły ciasne, otoczone murami miasta, w których stały wysokie i chude kamienice, w tych zaś, spoglądając co pewien czas, ale nie za często, przez malutkie okienko z butelkowego szkła na wąziutką, brudną uliczkę, subtelni intelektualiści analizowali własną duszę i jej miejsce w świecie.
Potem zaś, kiedy im się udało to w miarę składnie opisać, a udawało się często, wychodziło to drukiem i dalej nakręcało ów trend epoki - trend do przesubtelnego, wyhodowanego w końcu, mimo pozorów, na scholastyce (fakt że podlanej Cyceronem i marnie zrozumianym Platonem) analizowania własnej duszy, świata - no i Boga oczywiście także.
Tak sobie ślicznie piszemy, ale może ktoś z tu obecnych w ogóle nie wie, co to jest ten "zakład Pascala"? OK, wyjaśnimy! Jest to taki oto ciąg myślowy (czy jak to nazwać):
Wprawdzie prawdopodobieństwo, iż Bóg istnieje i wszystko co nam mówi Kościół jest prawdą, wydaje się stosunkowo niewielkie, ale jednak większe od zera, zaś obiecywane nam szczęście po śmierci jest NIESKOŃCZENIE WIELKIE i MA TRWAĆ NIESKOŃCZENIE DŁUGO, "wartość oczekiwana" zatem, czyli iloczyn prawdopodobieństwa danego wydarzenia i nagrody wtedy otrzymanej, jest z definicji NIESKOŃCZENIE WIELKA...
Jest wiec większa, a nawet NIESKOŃCZENIE WIĘKSZA, od "wartości oczekiwanej" przy braku wiary i posłuszeństwa Kościołowi, bo z tego żadna fajna nieskończoność nie wynika. Z czego MATEMATYCZNIE I ABSOLUTNIE ŚCIŚLE zostało udowodnione, że PO PROSTU OPŁACA SIĘ WIERZYĆ I BYĆ DOBRYM CHRZEŚCIJANINEM!
Może to do kogoś trafia. Zapewne tak - i to do wielu, w końcu ten "zakład" jest od niemal czterystu lat wciąż popularny i ma całkiem dobrą prasę. Do takich powiedzmy krzyżowców z XII wieku raczej by nie trafił, ale tutaj też można by się spierać - czy to dlatego, że byli oni bardziej autentycznie religijni, czy też może dlatego, że byli, nie da się ukryć, bez porównania od Pascala mniej intelektualnie wyrobieni?
Ja, mimo, że oczywiście uznaję drugie, stawiałbym jednak na większą rolę tego pierwszego. Wraz z otwartymi przestrzeniami, pustynnymi nawet w tym przypadku, wobec małych okienek z butelkowego szkła, wyglądających na małe, brudne uliczki. (Ale co ja tam wiem.)
No tośmy sobie ślicznie pogadali o religii... O matematyce też było, bo Pascal to wielki matematyk, a jego "zakład" opiera się przecież na rachunku prawdopodobieństwa... Ale, jeśli ktoś jeszcze pamięta, miało być przecież o Lemingu. Gdzie on? OK - na scenę wchodzi Leming i kłania się Szanownej Publiczności!
Otóż cały ten tekścik wziął się stąd, że przyszło mi właśnie do głowy to, że "zakład Pascala" może być wytłumaczeniem postaw wielu Lemingów. Tych bystrzejszych, tych u których psychopatyczne czy schizoidalne cechy nie rzucają się od razu w oczy, jak u wielu innych. Taki Leming, ta konkretna wersja Leminga, kombinuje sobie zapewne w następujący sposób:
OK, raj na ziemi obiecywany nam przez Barrossy, Tuski, Obamy, van Rumpuje, Misesy, Korwiny (tego świata) nie wydaje się być aż tak prawdopodobny, jak by nam chcieli to przedstawić, ale jednak OBIECUJĄ OGROMNE RZECZY... A jeśli to odrzucić - co nam pozostaje?
Krew, pot i łzy do końca życia? Tak? No to ja, Leming, dziękuję za to serdecznie! Do końca świata nawet?! No nie! To już na pewno wolę Barrossy, Tuski i Obamy! (Bo Leming się najczęściej jakoś tam utożsamia z Ludzkością, skutkiem schizoidii głównie, oraz tego, że jego własne życie i jego własna mała osóbka są dlań po prostu zbyt małe i nędzne, żeby dało się o nich myśleć bez ucieczki w UTOPIE I MRZONKI.)
"Niech nam żyje Wieczna i Niezwyciężona Unia Europejska!" (To mówi oczywiście Leming, nie ja!) "Niech nam żyją Nasi Światli Niezłomni Przywódcy! Urra! Urra! Urra!" (A w tle oczywiście "Trutututu-trutututu-trutututu-trutu-TU!" Chyba, żeby, na odmianę, jakiś np. powiew muzyczny ze Wschodu.)
No więc, tak sobie moim zdaniem kombinuje Leming - z tych bystrzejszych i w sumie niemal, na pierwszy rzut oka, normalnych. Nie jest to więc ani, stricte rzecz biorąc, psychopatologia, ani całkiem inne widzenie świata, ani nawet jakaś niezwykle głęboka wiara w te wszystkie pierdoły, które są Lemingowi opowiadane.
To jest jedynie (o ile się oczywiście nie mylę, bo w duszę Leminga jest mi się chyba trudniej wgryźć, niż w duszę krzyżowca czy Pascala zza butelkowej szybki) taka cwaność, wynikająca z PRZEROSTU KORY. Czy może raczej niedorozwoju wszystkiego innego, poza korą. No i to się w sumie sprowadza do jednej z LICZNYCH PUŁAPEK MATEMATYCZNEGO MYŚLENIA.
"No dobra", powie ktoś... "Cóż w tym myśleniu jest nie tak, skoro tak wielki matematyk...? Przecież nie powiesz, Panie Tygrys, żeś znalazł błąd w matematycznym wywodzie samego Pascala?" Na to ja powiem, że OK - matematycznie to to się zgadza, tyle że wprowadzanie pojęcia NIESKOŃCZONOŚCI W PRAKTYCZNE rozważania wydaje mi się mocno nie na miejscu.
Bo "nieskończoność" to pojęcie, które się na rzeczywistość nijak nie przekłada. To poniekąd czysty abstrakt. Radość serca każdego mniej lub bardziej matematyka, ale anatema dla człowieka trzeźwo myślącego o rzeczywistości.
Weźmy sobie tak... Pan Tygrys niniejszym ogłasza, że jeśli mu oddasz cały swój majątek, żonę, córki, siostrzenice, matkę (jeśli wciąż na chodzie), i będziecie na niego przez resztę życia tyrali jak osły... To dostąpicie zbawienia i szczęścia po wieki wieków (amen!).
Do wyboru: Raj, albo będziecie się wcielać do końca świata w same nieskończenie szczęśliwe Boddhisatwy, czy co tam. W Raju zaś, jeśli to jego wybierzecie, albo patrzenie w oblicze Pańskie, nocne koszule, harfy i anielskie chóry - albo też 70 hurys, przepięknych, chętnych, dokładnie ogolonych (i więcej, ale nieważne), no i z błonami nie do zdarcia. (Czy może samootwarzającymi - Koran tego zagadnienia chyba dokładnie nie precyzuje.)
Czysty zakład Pascala: ja obiecuję NIESKOŃCZONE SZCZĘŚCIE za skończoną cenę, a beze mnie - i bez tego mojego Amber Gold z Diamentami Jak Strusie Jaja, bez tych moich Cudów Tuska - CO WAS LUDZIE CZEKA? Życie takie jak teraz (albo gorzej, bo Unia nie śpi itd.), a po śmierci? Szkoda gadać!
Więc jak? To jest dokładnie ta sama sytuacja, co u Pascala. Proszę więc się zgłaszać, przedstawiając zdjęcia żon i córek w strojach kąpielowych (albo bez, proszę bardzo!) i zeznania podatkowe za ostatnie trzy lata. WIECZNA I NIESKOŃCZONA SZCZĘŚLIWOŚĆ CZEKA, ale NIE KAŻDY SIĘ ZAŁAPIE, BO ILOŚĆ MIEJSC OGRANICZONA! Więc galopem, Ludu Mój! Zbierać szybko potrzebne sumy, sprzedawać co tam macie... No i przekonywać swoje kobiety!
Aha, byłbym zapomniał: ONE TEŻ DOSTĄPIĄ wiecznej szczęśliwości. A nawet lepiej, bo szczęśliwości już za życia. Powiedźcie im to! Będzie łatwiej szybko zrobić im te zdjęcia. Wy dopiero po śmierci, sorry! Ale przecież i tak warto, prawda? W końcu chodzi o WIECZNOŚĆ i NIESKOŃCZONĄ SZCZĘŚLIWOŚĆ. Spróbujcie sobie to wyobrazić - NIE-SA-MO-WI-TA SPRAWA!
I sam Pascal wam to gwarantuje, a sprawdźcie sobie w Wikipedii co to był za nie-byle-jaki gość. A zresztą co mi tam... WAM też mogę nieskończoną szczęśliwość obiecać już za życia! Za parę lat. Może Tusk, może Barrosso - mogę i ja!
* * * * *
Niniejsze dedykuję wszystkim (excusez le mot) fanatykom matematyki wśród moich Drogich Znajomych, plus Wyrusowi.
triarius
P.S. Różnica między genialnym Pascalem a, głupim w sumie, Lemingiem jest taka,że Pascal ten swój zakład wykoncypował, ale się nim przecież w życiu nie kierował, a Leming się jak najbardziej kieruje. (Swoją drogą, gdyby nie Pascal, to ktoś inny by na to wpadł, bo jest to w sumie dość oczywista, dla Matematyka, myśl.)
P.S. 2 A przy okazji przypominam, że Kapitalizm to Socjalizm burżujów. To wcale nie jest głupia myśl!