piątek, lutego 20, 2009

Rekolekcje Spenglerystyczne "Zima 2009"

W ramach Rekolekcji Spenglerystycznych "Zima 2009" omówimy sobie dzisiaj dwie sprawy, za to obszerne i, co tu dużo gadać, trudne...

* * * * *

Podstawą konserwatyzmu jest sformułowana przez Edmunda Burke w jego polemice z ideologami Wielkiej Rewolucji Francuskiej teza, że bez sensu jest mówienie o jakichś "prawach człowieka" w oderwaniu od konkretnego społeczeństwa. My spengleryści jesteśmy oczywiście konserwatystami w takim właśnie głębokim sensie - w odróżnieniu od różnych nawiedzonych "monarchistów" czy zwolenników "powrotu do źródeł klasycznego liberalizmu", którzy są utopistami, czyli lewakami. Ubranymi wprawdzie w "konserwatywne" w cylindry i muszki, ale dokładnie na tej zasadzie, jak niegdysiejszy afrykański kacyk mógł je nosić do gołego tyłka i ogromnej kości bawołu w nozdrzach.

Czy z faktu, że (dla konserwatysty, czyli także spenglerysty) nie ma sensu mówienie o "prawach człowieka" w jakimś ogólnym i ponadczasowym sensie, w oderwaniu od konkretnego społeczeństwa i jego instytucji, wynika, że np. państwo ma zawsze rację? Oczywiście że nie! Po pierwsze, spenglerysta nie wmawia sobie (a i innym stara się też takich głupot nie opowiadać), że istnieje jakieś "święte Prawo" (z dużej litery), które z racji samego faktu bycia "Prawem" (z dużej litery) musi być czczone i przestrzegane, bo inaczej jesteśmy etycznymi śmieciami. Dla spenglerysty prawo to zawsze wyraz triumfu czyjejś woli nad wolą słabszych. Z czego z kolei wynika, że jak nam się państwo nie podoba, to albo się jakoś z nim mimo wszystko godzimy, albo też staramy się je zmienić wedle naszych preferencji. No i istnieje też możliwość emigracji czy zmiany lojalności na lojalność wobec innego państwa. (Jeśli już mówimy o państwach, nie zaś o innych formach społecznych).

Zaraz, wyjaśnijmy sobie jeszcze, bo to zapewne jest zbyt skomplikowane dla większość ludzi - także tych namiętnie mądrzących się na tematy polityczne, ideologiczne czy ekonomiczne - że w ogóle "poprawianie" jakiegoś społeczeństwa, stojąc sobie wygodnie z boczku, jest po prostu głupie. Niemal tak głupie, jak snucie utopijnych fantazji na temat "idealnego ustroju", którego nikt nigdy nie widział. Z tego powodu jest głupie, że wprowadzenie jakiejkolwiek istotnej zmiany pociągnie za sobą masę innych zmian, które z kolei pociągną za sobą jeszcze następne zmiany... Do tego różne sprzężenia zwrotne itd... I nagle nasze "nieco poprawione społeczeństwo" staje się czymś całkowicie innym, nigdy przez nikogo nie przewidzianym... Albo po prostu wali się w drebiezgi, wzgl. staje się żerem dla sąsiadów.

Z czego wynika, że albo jesteśmy gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za kierowanie tym społeczeństwem (np. państwem), albo wymądrzanie się na temat "koniecznych i pożytecznych" zmian, przynajmniej teoretycznie, jest bez sensu. Dlaczego "przynajmniej teoretycznie", spyta ktoś? No bo jednak, jeśli zmiany przez nas postulowane, lub w rzeczywistości wprowadzone, są dostatecznie małe, możemy przyjąć, że do czynienia mamy z tzw. "modelem małosygnałowym" (w terminologii teorii sygnałów), a wtedy daje się całość rozważać w ten sposób, że zakładamy, iż nasza zmiana nie wpłynie z kolei na masę innych rzeczy, które z kolei... Rzecz w tym, że to musi być dostatecznie niewielka zmiana, czyli w sumie nie aż tak istotna. Co z kolei kłóci się z samą ideą wprowadzania "koniecznych i pożytecznych", dużych i istotnych zmian w funkcjonowanie danego społeczeństwa. (W tym państwa.)

Jak to w praktyce działa? Ano wyobraźmy sobie, że zszedł właśnie z tego świata Tusioł I - monarcha dobrotliwy i ukochany od całego ludu, który nigdy się nie ociągał z całowaniem płowych główek dzieciątek i dopieszczaniem klasy średniej, a jego następcą został Tusioł II, bratanek poprzedniego, ale jakżesz do niego niepodobny! No i my możemy faktycznie przyjąć, że państwo Tusioła I i państwo jego następcy Tusioła II to to samo państwo, w którym jednak nastąpiły jakieś dość istotne zmiany. I mamy, przy takim założeniu, oczywiste prawo powiedzieć, że państwo Tusioła I było o wiele lepsze od państwa jego następcy, a Tusioł I był o wiele lepszym władcą od Tusioła II. Nie jest to jednak wiedza ścisła i popełniamy intelektualne ryzyko, że np. zlekceważymy obiektywne czynniki, które mogły spowodować, iż Tusioł II, mimo namiętnej miłości do klasy średniej i pedofilii, nie może już być tak słodkim władcą... No bo powiedzmy wróg stoi ante portas i/lub cała blond dziatwa wyłysiała skutkiem jakichś genetycznych eksperymentów, lub np. klasa średnia została zarażona wirusem autodestrukcji plus bakterią zdrady. (Albo coś.)

Inną ważną kwestią jest ta, czy mamy prawo - w sensie przede wszystkim intelektualnym, bo w każdym innym to możemy sobie niemal co chcemy - oceniać i ew. potępiać inne, obce naszym hierarchiom wartości i tradycjom, społeczeństwa? Wobec faktu, który dla konserwatysty nie ulega wątpliwości, że nie istnieją "prawa człowieka" w oderwaniu od konkretnych społeczeństw, a my przecież nie jesteśmy do końca w stanie zrozumieć wszystkich uwarunkowań tamtego, ani też ocenić, jak tamci ludzie się w nim czują, a jak czuli by się w innym, choćby naszym.

No i tutaj ja to tak widzę, że nikt nam nie może oceniania, a nawet potępiania, zabronić, jednak jest to forma ideowego imperializmu. Tutaj każdy lewak, który by to jakimś dziwnym zrządzeniem losu przeczytał, zawyje - jednocześnie z rozkoszy i oburzenia. Więc jednak ten cały Tygrys mówi, że oceniania innych ludów z punktu widzenia naszej cywilizacji jest brzydkie! Wpadł bestia we własne sidła!

To nie tak, kochane lewactwo! Tygrys nie mówi że to jest brzydkie, bo Tygrys stara się w takich kategoriach spraw nie ujmować, stara się natomiast je analizować i obiektywni opisywać. I Tygrys się zgadza, że to jest ideologiczna forma imperializmu, ale Tygrysa ani to ziębi, ani grzeje. Można by tu przytoczyć różne ciekawe sprawy na temat imperializmu jako takiego, np. tego, co na ten tamat pisał sam Spengler... Powiedzmy to, że imperializm nie jest wyrazem młodości i siły danej cywilizacji (tutaj słowo to użyte zostało w potocznym sensie), tylko właśnie jej dojrzałej i już przejrzewającej fazy.

Oraz to, że imperializmu w większości przypadków się wcale świadomie nie wybiera, a przeciwnie - zostaje się w niego niejako "wessanym", w wyniku zarówno działania sił wewnętrznych u siebie, jak i słabości i politycznej próżni na zewnątrz. I tak to może wyglądać i tutaj, w przypadku naszego ideologicznego imperializmu. W końcu, jeśli nadal jechać Spenglerem, nasza Cywilizacja jest jedyną aktualnie istniejącą, a wszystko poza nią, to już albo post-cywilizacyjne fellachy, albo przedkulturowi barbarzyńcy (bez obrazy!). Cóż się więc dziwić, że zostajemy z naszymi ocenami "wessani" do oceny ich, przedziwnych często z naszego punktu widzenia i etycznie wątpliwych, obyczajów i zachowań?

Po cóż zresztą rozczepiać włos na 17 części, skoro ktoś może powiedzieć, że oceniać innych można, ktoś inny zaś, że nie można - i obaj będą mieli, z obiektywnego punktu widzenia, tyle samo racji. Nie da się tego w każdym razie wymierzyć, więc o co tu się kłócić?

No dobra, a jak z religią? Tak jak ja to widzę, to dokładnie tak samo jak z innymi ocenami: możemy się albo powstrzymać od oceny innych religii i obyczajów ich wyznawców, albo też być religijnymi "imperialistami" (w sensie czysto intelektualnym, bo o tym jedynie cały czas tu mówimy) i oceniać. To kwestia temperamentu, ale wydaje mi się, że w naszej sytuacji człek z jajami jednak tym imperialistą być musi, przynajmniej w naprawdę ważnych sprawach, bo w mniejszych może sobie pozwolić na sporo tolerancji. Dopóki oczywiście oni nas nie atakują i nie rozwalają naszych wartości (religii, obyczajów, tradycji).

* * * * *

Wedle mojej prywatnej oceny "podstawowa" filozofia Spenglera - mówiąc "podstawowa" mam na myśli te kwestie które męczy każda niemal (zachodnia w każdym razie) filozofia, w odróżnieniu od kwestii bardziej dla Spenglera specyficznych, jak najszerzej pojęta historia czy polityka - to pewien rodzaj fenomenologii, choć on sam, o ile wiem, tego słowa nigdzie nie używa. No i bardzo dobrze, bowiem nie wyobrażam sobie żadnej poważnej i możliwej do zaakceptowania filozofii, która by nie była jakąś formą fenomenologii. Setki lat pracy nad teorią poznania doprowadziły nas do niepodważalnych już chyba w żaden sposób wniosków, że "bytu samego w sobie" po prostu nie jesteśmy w stanie poznać, z drugiej jednak strony totalny sceptycyzm jest durny, skoro nawet największy sceptyk czuje niechęć do picia z butelek oznaczonych trupią czaszką czy skakania na główkę z dwudziestego piętra. Jakieś więc fenomeny jednak istnieją, całkiem konkretnie, i niektóre z nich nie są dla nas bez znaczenia.

Spengler zrobił w swojej filozofii coś genialnego, akceptując, iż obok fenomenów takich jak wrażenia zmysłowe, myśli, emocje itd., człowiek myśli też w sposób "algorytmiczny" (używając komputerowej terminologii), czyli przy użyciu słów, operacji logicznych... Racjonalnie krótko mówiąc (co oczywiście nie oznacza, że zawsze słusznie!). Chodzi o takie myślenie korą mózgową - że się siedzi sobie na tyłku, przy biurku albo gdzieś, no i się rezonuje.

O ile kojarzę, to "prawdziwy" fenomenolog takie sprawy ignoruje, bo to poza zakresem jego filozofii. Spengler jednak nie ignoruje, budując całą swoją psychologię, a za nią także i swą filozofię historii, na tym właśnie dualiźmie: fenomeny i myślenie "algorytmiczne". Co odpowiada dualizmowi intuicyjne - racjonalne, żywe - martwe (to nie jest tak proste, by się tutaj dało wyjaśnić, ale słuszne i b. ważne), przestrzeń - czas, wieczne i niezmienne prawa (w sensie praw przyrody) - historia... I tak dalej, sporo tego jest.

No i, żeby teraz na zakończenie szybko przeskoczyć do historii i polityki, dla Spenglera istnieją z jednej strony "ludzie faktów" - tacy, dla których istotne są fenomeny, zaś myślenie racjonalne jest dla nich co najwyżej narzędziem; z drugiej zaś "ludzie prawd"... I ci ostatni to tacy, którzy, w mniejszym lub większym stopniu uważając fenomeny za mało istotne, przy pomocy swego racjonalnego (co nie znaczy nieomylnego!), algorytmicznego, mędrkującego umysłu, dochodzą do "bytu samego w sobie"... Bez którego ta klasa ludzi po prostu nie potrafi żyć. Dla nich to jedyna prawdziwa rzeczywistość - coś jak Platon i jego świat idei, których fenomeny są tylko bladymi odbiciami. Tak w każdym razie oni sami to widzą. I to są "ludzie prawd".

Ci pierwsi to ludzie czynu: politycy, biznesmeni, wojownicy, zwykli sensowni ludzie itd., ci drudzy zaś to ludzie myśli: kapłani, ideolodzy, mędrcy, nauczyciele (w sensie ach! - wzniosłym), pisarze. No i Spengler ma, moim zdaniem, całkowitą rację, że dostrzega w całej historii działanie tych dwóch, tak całkiem innych, rodzajów ludzi, z których każdy żyje niejako we własnym świecie. A wynika to właśnie z tego, że będąc swego rodzaju fenomenologiem, Spengler jednak nie lekceważy tego "racjonalnego" mędrkowania, które kiedyś było dla filozofów jedynym, ale dla fenomenologów (o ile się orientuję) właśnie ważne być przestało. I z tego właśnie wynika zarówno ogromna część filozofii Spenglera, z jej masą dualizmów, które jednak nie wynikają z jakiejś manichejskiej ideologii czy innych irracjonalnych skłonności, tylko właśnie z dostrzeżenia faktu, że ludzka psychika, ludzka "dusza", cała właściwie nasza ludzka natura - są dwoiste. Do szpiku kości.

I to by może było tym razem na tyle. Do następnego razu, Młodzi Spengleryści!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Ministerialny pingpong

Gdyby ktoś odczuwał problem długich zimowych wieczorów - polecamy na to ministerialny pingpong! Jako niezawodne lekarstwo znaczy.

Do ministerialnego pingponga w wersji lux będziemy potrzebowali przepisowy stół z siatką, dwie rakietki i przeciwnika. No i oczywiście piłeczkę do pingponga, najlepiej całkiem okrąglutką. Oraz dość gruby ciemny flamaster.

Jak gramy w ministerialnego pingponga? W wersji lux? Po prostu rysujemy na piłeczce flamastrem buzię (?) minister Hall, a potem gramy całkiem jak w pingponga zwykłego.

W wersji mniej luksusowej, za to bardziej ludowej i bardziej przystosowanej do kryzysu (którego wprawdzie miało nie być, ale jednak jest, choć go nie ma, bo być nie ma prawa, skoro jesteśmy w Europie i panuje nam miłościwie... wiadomo) wystarczy nam byle jaki stół (albo w ogóle cokolwiek), dwie (albo nawet jedna) deseczki do krojenia szczypiorku (albo jakakolwiek deseczka/deseczki), piłeczka, oraz przeciwnik (lub zamiast niego po prostu ściana).

Gdyby piłeczka okazała się nie tyle okrągła, co jajowata - nic straconego! Rezygnujemy (z pewnym zapewne żalem) z minister Hall i... znowu uśmiech gości na naszych wargach a łzy szybko schną, bowiem rysujemy na niej flamastrem buzię ministra Czumy! I gramy sobie w ministerialnego pingponga jakby nigdy nic!

W wyjątkowo sprzyjającym nam przypadku piłeczka może mieć taki kształt, że z powodzeniem narysujemy na niej buzię Premiera Tuska, przez co gra będzie jeszcze bardziej emocjonująca i da nam (oraz ew. kibicom) jeszcze więcej satysfakcji!

Tyle, że wtedy to już nie będzie zwyczajny pingpong MINISTERIALNY, tylko pingpong PREMIEROWSKI! ("Łał, łał i jeszcze raz łał!" Jak mawiają w eleganckim świecie.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lutego 19, 2009

Bonmot, nawet z długim wstępem, biężączki nie zastąpi... ale czy ja muszę pisać biężączkę, że spytam?

Świat się zaczyna powoli walić, słychać już zbliżający się armageddon... A Triarius, zamiast jak Pan Bóg przykazał, zajmować się biężączką, publikuje jedynie bonmoty i inne figlasy. W dodatku takie jak ten tutaj - co to w ogóle jest? Czy to ma być buddyjski koan? No bo przecież nikt nie zrozumie o co tu chodzi!

No nie, przesadzacie nieco moje ludzie - paru ludzi zrozumie o co chodzi, i to bez trudu. Inni niech sobie to potraktują jako koan, to może wcale nie był taka głupia rzecz. Co do bieżączki zaś, to są lepsi, szczególnie, że Triarius pisać w sumie nie znosi i całkiem mu się nie chce wklepywać jakichś dłuższych, a do tego składnych, tekstów.

Gdybyście jednak wiedzieli, ile takich tekstów sobie Triarius w ostatnich tygodniach ułożył w głowie, na przykład idąc na trening albo w ogóle gdzieś. Bo perypatetyk z niego, jak się okazuje, że hej! Układa on je sobie idący niemal słowo w słowo, składne i zgrabne, ale potem już go to nie bawi, żeby je z tej mózgowej pamięci spisywać. No bo co to za radość?

W każdym razie okazuje się, że ktoś te moje kawałki czyta i nawet się tym przejmuje, znajdując tu jakieś ideowe czy życiowe drogowskazy... Nie macie pojęcia ludzie, jak mi to pochlebia i jaki z tego powodu jestem... Well, zadowolony! No więc, na dowód że się poczuwam, napiszę Wam dzisiaj bonmota, który mi przyszedł do głowy w czasie ostatnich moich dyskusji z jednym kumplem. I który - co by o tym nie sądzili ludzie nieuświadomieni i małego ducha - jest naprawdę głęboki i błyskotliwy. A dla tych, co nie wiedzą o co chodzi (bo obcy im Spengleryzm-Ardreyizm-Tygrysizm) niech to sobie i będzie koan! Oto rzeczony bonmot:

Kora mózgowa - dobry sługa, zły pan.

;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, lutego 16, 2009

Uzupełnienie do poprzedniego wpisu

(No a takich alzheimeryzmów jak "libertarianizm" nie będę nawet komentował.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 13, 2009

Cieszcie się ludzie - nowy bonmot!

Liberalizm to anarchizm otłuszczonych burżujów, anarchizm to liberalizm pryszczatych prawiczków.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 08, 2009

Dzisiaj ukłon w stronę liberalizmu... No bo w końcu coś z tego blogowania warto by może mieć!

Dzisiaj będzie inaczej, w pewnym sensie (turpe dictu!) liberalnie... W sensie że o pieniądzach - jak je zdobyć, by być bogatym. Nic gorszego, proszę się aż tak nie oburzać! W końcu już Marcus Crassus twierdził, że "bogaty jest ten, kto może wystawić własną armię". Co do dziś nie straciło na aktualności i do tego musimy dążyć, ale daleka droga przed nami, oj daleka...

Przechodzę więc do rzeczy. Otóż jako m.in. tłumacz na polski i edytor słynnej książki "Blogi od A do... sławy i pieniędzy" słynnego Angusa Mcleoda, wiem co mówię, mówiąc, że blogi mogą przynieść nie tylko niezdrową przyjemność z rodzaju pryszczatego oglądania świerszczyków brata po pod kołdrą po ogłoszeniu przez matkę ciszy nocnej, ale także dać swemu twórcy i właścicielowi sławę i pieniądze. Oto zresztą okładka tej książki, o której żem przed chwilą wspomniał. Mało mamy grafik na tym blogu, to akurat jakaś taka się przyda:


Jakoś linki przy tych bloggerowych obrazkach nie działają, więc oto link do tej książki/ebooka: http://blogi.zlotemysli.pl/triarius.php. Można sobie np. ściągnąć darmowe demo i zobaczyć o co chodzi.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 01, 2009

Ostateczny cel i skutek leberalizmu

Ostatecznym celem realnego liberalizmu jest swego rodzaju "śmierć termiczna" całej ludzkości w powszechnej psychicznej depresji, bo tylko w takich warunkach realny liberalizm może się okazać systemem stabilnym, a poza tym depresja - z jej apatią, brakiem ambicji, obniżoną agresywnością itd. - jest po prostu etycznym ideałem dzisiejszych autorytetów, przynajmniej kiedy chodzi o masy.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, stycznia 26, 2009

Bezinteresowna pomoc dla blogerów i komentatorów cierpiących na chwilową (chcieliby!) posuchę figlarnych epitetów i różnych takich śmiesznych...

... powiedzonek, którymi by ubarwili i doprawili swoje, często solidne i dobrze udokumentowane, ale niestety przyciężkie i trudne w lekturze teksty i od niechcenia rzucane uwagi (które to już szczególnie, jako od niechcenia rzucane uwagi, przyciężkie i trudne w lekturze być nie powinny).

Poniżej, zgodnie z zapowiedzią zawartą w tytule, przedstawiam kilka sugestii konceptów, dowcipasów i słowotworów na hiperaktualne polityczne tematy do wykorzystania przez blogerów i komentatorów cierpiących na chwilową posuchę błyskotliwych pomysłów w dziedzinie konceptów, dowcipasów i słowotworów.

No to jedziemy...



Blogerzy i komentatorzy wyraźnie nie nadążają za wojażami Naszego Kochanego Premiera! Wciąż mamy "Słońce Peru", choć ten wojaż jest już dość odległy w czasie. Ostatnio znowu gdzieś widziałem pradawne "Słońce Kaszub"... A gdzie "Słońce Dolomitów", że spytam? Powie ktoś (i powie bez sensu), że "Słońce Peru" to był autentyczny order, który był Tuś dostał. Dobra, ale już "Słońce Kaszub" nie był, więc nie szukać dziury w całym mi tu proszę!

A zresztą umówmy się, że gdzie by Tuś teraz nie pojechał, ja mu przyznaję stosowny order. I nie robi mi praktycznej różnicy czy to będzie "Słońce Gujany Francuskiej", czy też "Słońce Gronowa..." Nie powiem jakiego, bo za jakiś czas gronowskie lemingi otrzeźwieją i będą miały słuszną pretensję. W każdym razie od tego momentu proszę już za wojażami Premiera (Naszego Kochanego) nadążać!

* * * * *

Obejrzałem sobie przed chwilą platformianego prominenta niejakiego Chlebowskiego, i cały czas dręczyło mnie filozoficzne pytanie: czy ten gość jest bardziej ZŁOTOWŁOSY, czy też ZŁOTOUSTY? W końcu stwierdziłem, że w jego przypadku uzasadnione będzie stworzenie stosownego nowo... tfu! - chciałem powiedzieć słowotworu. Tak więc od dziś proponuję określać platformianego prominenta Chlebowskiego epitetem ZŁOTOWŁOSOUSTY. Wtedy żadna z jego wybitnych zalet nie zostanie pominięta, a powiedziane ładnie i zwięźle.

* * * * *

Ad poprzednie.

Caeterum postuluję (choć to już nie jest wyłącznie sprawa blogerów i komentatorów, bo tym się powinny zająć najwyższe organy), by w ramach budowania sojuszy pilnie zaproponować Czechom bezpłatne wypożyczenie Chlebowskiego do roli Szwejka. Na czas dowolny, nam się nie spieszy. Nie kręcą takiego filmu? Spokojna głowa, jak zobaczą Chlebowskiego zaczną kręcić!

* * * * *

Platformianego prominenta Schetyny... Na którego istnieje już absolutnie cudowne określenie "Schetyna żona cezara", tyle że już straciło swą doraźną biężączkową aktualność, a poza tym mało komu się dziś z czymś kojarzy, co jest oczywiście smutne z wielu względów... Więc tego pana pilnie się staram nie oglądać, bo jego twarz... Każdy chyba rozumie... No ale czasem jednak mi go pokażą, a ja nie zdążę wykonać stosownego uniku.

No a wtedy za każdym razem zaczyna mnie dręczyć pytanie, jakie to stworzenie żujące osę ten pan mi tak żywo przypomina? Zazwyczaj, jak każdy chyba wie, żującym osę jest buldog. Buldog to jednak pies, jak by nie było, rasowy...

Wot zagwozdka! W więc dopraszam się, by mi nie pokazywać Schetyny! To nie było do blogerów, ale blogerzy mogą sobie tutaj znaleźć zawoalowaną sugestię, gdyby jej potrzebowali. Mówię o czywiście o konceptach na temat platformianego prominenta Schetyny, nie o własnoręcznym (?) żuciu owadów. (No, chyba że ktoś chce zrobić karierę w Platformie!)

* * * * *

Coś mało ostatnio widać Julię Pi. "Pi" od "Pi razy oko sześć osiemdziesiąt za PiS'owskiego dorsza, nielegalnie, jerum jerum! korupcja korupcja!"

Być może nawet dostanie Julia Pi wkrótce... Chciałem powiedzieć... Nie, wróć! Źle chciałem powiedzieć - przecież nie... Nawet przez usta mi to nie przejdzie, że kopa. W każdym razie może pójdzie Julia w odstawkę, bo tak postanowi (ku zaskoczeniu całej pozostałej Platformy i wszystkich pozostałych lemingów) Wielki Kastrator (ktoś jeszcze pamięta?) Don Tuś.

Który jak jest słodki, to jest bardzo słodki, ale jak słodki być przestanie... Jerum jerum! Istny Kniaź Dreptak z ballady Waligórskiego - ten co to "wszedł przez okno do komnaty, zastał żonę z kochankiem", po czym wziął miecz i urządził taką rzeź, że "można by krytą żabką" (we krwi oczywiście).

No więc - szczególnie wtedy, ale można już teraz, bo coś jej nie widać i żadnego dorsza ostatnio, o ile wiem, nie złowiła - można by o niej zacząć mówić jakoś w stylu Julia Pi "Już nie" tera. Każdy może to sobie zresztą indywidualnie dopracować.

* * * * *

I to by był tym razem na tyle. Można się zapisywać na listę mailingową, a wtedy równie genialne pomysły będzie się otrzymywać co najmniej 12 godzin wcześniej od innych cierpiących na chwilowy (?) brak inwencji i posuchę dowcipasów blogerów i/lub komentatorów. 12 godzin przewagi to naprawdę niemało, można przez ten czas podbić świat albo nawet coś więcej.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 25, 2009

Drobiazg który bym mógł zadedykować chłopysiom z KP(P), gdybym oczywiście...

... takim smętnym salonowym błaznom cokolwiek chciał dedykować. A idzie to tak:


Przez pokolenia chmary uczonych w piśmie przykrawały... fryzowały... naciągały... wyginały... doprawiały... przeżuwały, by potem wypluć i tym częstować swe ofiary... przetrawiały i wydalały, by potem wypluć i tym częstować swe ofiary... tłumaczyły... mataczyły... wyjaśniały... zaciemniały... heglizowały... stalinizowały... eurokomunizowały... żeniły raz to z tym, raz to z owym... oczywiście całkowicie świecko i postępowo... Co mianowicie?

MARKSIZM oczywiście... Cóż by innego? A po co one tak to...? A po to oczywiście, by stał się strawny i przyswajalny... Dla kogo lub czego? A dla przeciętnie wydolnego mózgu! Czyjego, jeśli można spytać? Najlepiej, choć nie koniecznie, chodziłoby o kogoś kto posiada umiejętność czytania i pisania, plus czterech działań arytmetycznych. Ale w ostateczności może być jakikolwiek.

Słabo to szło, choć kręciło się całą parą, sporo prac naukowych, popularnonaukowych i całkiem rozrywkowych powstało... Katedry, ordery, bajery, postępowe dupy, postępowe chłopięta (to o was mordeczki!). Aż w końcu ktoś zrozumiał, że to się po prostu nie da... No i doznał był oświecenia i postawił całą sprawę wreszcie jak należy - czyli na nogi. Niczym Marks Hegla, nie przymierzając. Zamiast podciągać marksizm do średnio wydolnego mózgu, trzeba - że też wcześniej śmy na to nie wpadli, towarzysze! - OBNIŻYĆ POZIOM wydolności przeciętnego mózgu do poziomu marksizmu! No przecież! Dlaczego tyle czasu to zajęło? Że spytam nieco gniewnie.

Jak pomyśleli, tak też i zrobili. Wzięli się za "edukację". A żeby niczego nie pozostawić odłogiem, wzięli się także za "kulturę", rozrywkę i za co się dało. Czego skutki mamy w "młodych wykształconych z wielkich miast", minister Hall, wykształciuchach, Unii Europejskiej... Co ja się zresztą będę wdawał w szczegółowe wyliczanki - każdy chyba sam widzi jak to się zgrabnie, z przekonaniem i skutecznie robi!

Tyko na co było tyle czekać towarzysze? Przecież Marks na pewno to gdzieś w swoich pismach już przewidział i zalecił, a wy co? Nie doczytali, tak? Następnym razem na ustnej naganie i samokrytyce się towarzysze nie - skoń - czy ! ! !

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.