niedziela, października 07, 2012

O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 2)

Nie czytać tego! Jest tu parę sensownych myśli, ale w sumie wyszło długie, pokrętne i po prostu mętne. Mówię serio. Nie da się tak o wszystkim na raz - po prostu. To jest tematyka na książkę, może nawet niespecjalnie grubą, ale jednak, a nie na blogaskowy tekścik.

Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).


* * * * *

Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)

Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...

A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.

No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.


To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.

Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)

Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.

(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej  chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)

Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.

Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.

Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.

Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.

Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".

Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.

A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)

Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.

Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)

Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".

Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA

Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.

No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.

Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...

A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...

Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.

Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)

Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".

Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.

Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...

Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.

To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)

Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.

Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?

* * *

Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.

31 komentarzy:

  1. Święte słowa Tygrysie! Tak właśnie jest z naukowcami: to albo sympatyczni dziwacy, albo wredni lewacy, albo cwani plagiatorzy i łowcy grantów (tak jak dawniej byli łowcy posagów).
    Na Rebie kolejna dyskusja o depresji. Czy to nie dziwne, że niemal wszyscy patrioci, tak tradsi, jak i neoni oraz patriotyczni ateusze wszyscy razem i każdy z osobna cierpią na depresję? i muszą łykać odpowiednie prochy? Jak to szpęglerycznie wytłumaczyć? Pisałeś już, że każdy realny leberał musi mieć lekką depresję, ale czemy dotyczy to także "naszych"???

    OdpowiedzUsuń
  2. Lew Syjonu wali w Tekielego:
    "Tekieli jako bóg (II klasy):
    - Stał się Pan jasnowidzem, czarownikiem?
    - Tak. Mogłem w sposób ograniczony „przewidywać” przyszłość – tak mi się przynajmniej wydawało. Nakładałem ręce na ludzi,
    zabierałem im bóle głowy, wiedziałem, na co chorują. Czasami musiałem wychodzić z autobusu, gdy był w nim ktoś był bardzo chory
    na serce, bo mi po prostu rozrywało klatkę piersiową… Przychodziły do mnie chore zwierzęta i wpychały się pod ręce…
    - Jak Pan wykorzystywał ten dar?
    - Nadal byłem biznesmenem i robiłem swoje. Na szczęście byłem tak zajęty, że nie rozwijałem tych „darów”, nie fascynowałem się
    nimi specjalnie. Nawet wtedy, gdy doznałem euforycznego stanu oświecenia, takiego, jak w buddyzmie zen czy hinduizmie. W tym stanie „świadomości kosmicznej” nie ma sprzeczności między absolutnym determinizmem i absolutną wolną wolą, wszystko jest jasne... W świecie, który zobaczyłem wyraźnie w tej wizji, nie było miejsca dla Boga, bo ja byłem bogiem, potrafiłem odpowiedzieć na wszystkie istniejące na świecie pytania. Gdy ten stan minął, zaczęła rozpływać się też ta moja „wiedza”, teraz nie znam już tych odpowiedzi.
    http://www.petroklezja.pl/images_user/file/PDF/psychoduchowe.pdf
    Nie chcę Państwa niepokoić, ale:
    <>
    Antoni Kępiński, "Rytm życia", Wydawnictwo Literackie, Kraków2000"

    Zastanawiam się, czy Kępiński nie przeginał z tym olśnieniem schizofrenicznym i tą całą "schizophrenia paradoxalis socialiter fausta"? Skoro brat Albert czy Comte jednak zrealizowali swoje cele, jakoś tam nagięli bieg historii do własnej woli, czy zatem byli obłąkani? Chyba wprost przecownie - byli zdrowsi od swoich ideowych i biznesowych przeciwników, skoro udało im się wcielić w życie swoje marzenia?

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak to szło? There is no God, and I am his prophet... czy jakoś tak.

    A z tą religijnością i transcendencją, to było jedno ciekawe badanie kilka lat temu. Proszono zadeklarowanych ateuszy i racjonalistów o opisanie tego co będzie po ich śmierci. I okazało się, że bez odwoływania się do własnej egzystencji (którą przecież po śmierci całm swoim ja zaprzeczją) nie są w stanie jej opisać. Po prostu, człowiek (przeciętny, może są jacyś psychopaci) nie jest w stanie opisać własnego niebytu - psychologiczny ślepy punkt.

    Oznacza to, że jakaś religijność, jakaś świadomość (realnie uwarunkowana czy nie, nie o tym gadka) jest wkomponowana w konstrukcję ludzkiego umysłu i basta. Wyleje się z mózgu Boga, to napełni się go innym budyniem.

    OdpowiedzUsuń
  4. //marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.//

    Jedno się z drugiego bezpośrednio wywodzi, tak samo zresztą jak wolnorynkowy leberalizm VON Misesa - z tym, że Marx (Karl, bo Graucho, Harpo i Chico mało pisali) ją negował jako zło (do zastąpienia dialektyką materialistyczną), a VON Mises wydawał się traktować (może i bardziej poprawnie, kto wie??) dialektykę materialistyczną jako kulturę magiańską w postaci bare bones.

    I tym miłym akcentem weźmy sobie takich najprawicowszych z prawicowych przez tytaniczne "P" prawicowców spod znaku Korwielomgwiazdowskiego w ich ślepej kacapofilii podlanej sosem bezmyślnego żydożerstwa (co innego przemyślane, szczególnie szpęglerycznie, to inna sprawa), jednocześnie propagujących wolnorynkowy leberalizm.

    Toż to Bareja po pijanej nocy z Monty Pythonem by nie wymyślił lepszego: zadeklarowany antysemita promujący destylat esencji kultury magiańskiej. Cymes, chapeau bas, i kurwa nie do wiary!!

    OdpowiedzUsuń
  5. @ Towarzysz Mąka

    Krótko, bo muszę zarobić parę liberalnych groszy. (Nigdy byście nie uwierzyli, kto tym razem płaci. Choć to faktycznie zupełne grosze.)

    Co do depresji, to poruszyłeś OGROMNĄ kwestię. Cały Tygrysizm opiera się, w dużej przynajmniej mierze, na psychologii i etyce (tu pozdrowienia dla prof. Środy!). Z Ardreyem jako fundamentem, albo jego zdrową częścią.

    Ta moja, od niechcenia wtedy rzucona, ale głęboko przemyślana, teza to było raczej coś takiego, że:

    1. zwycięstwo liberalnej utopii (które poniekąd przecież mamy i teraz, choć na szczęście nie na full gwizdek) zakłada powszechną depresję z wynikającym z tego spadkiem agresji, życiowych ambicji, walki o pozycję, zachowań charakterystycznych dla płci...

    2. życie w liberaliźmie samo w sobie powoduje depresję, i być może właśnie najbardziej u samców alfa (oraz zapewne potencjalnych super-samic)... pomyśl tylko, że jeszcze sto lat temu deprecha była uważana za CIĘŻKĄ CHOROBĘ psychiczną, a dzisiaj dotyczy kilkudziesięciu procent populacji...

    I jest "z sukcesem" leczona różnymi tam Prozakami... ("Liberalizm bohatersko przezwycięża problemy, które bez niego nigdy by się nie pojawiły", hłe, hłe! Skąd my to znamy?)

    A z czego to wynika? Moim zdaniem częściowo z bagna behawioralnego, które psychicznie niszczy, i to najbardziej właśnie różne alfy - z definicji niejako... A także z tego, że jest tu przerwany łańcuch: MYŚL, EMOCJA, DZIAŁANIE... (Cholernie Ardreyiczna sprawa!)

    Bez odpowiedniego działania, emocje po prostu zatruwają. (Pod rozwagę wszelkim buzującym siebie i innych patriotycznymi emocjami!) A myśli bez wynikających z nich działań i emocji to tylko korwiniczne bicie piany pod trzepakiem, i też zatruwa, choć w nieco inny sposób. Ale skutek na dłuższą metę ten sam.

    Tygrysiczna Psychologia pozostaje do napisania, choć skromnie powiem, że mam sporo z niej w głowie. Chciałem jako młode chłopię być psychologiem, poniekąd musiałem te sprawy przeryć, z powodu własnych cech psychicznych, i jestem w tym chyba niezły.

    Tylko kto to, cholera, napisze?

    Jest nadzieja, że jak ludzie przeczytają Ardreye, a niektórzy podleją to Spenglerem i jakimś grapplingiem (lub innym biciem ludzi, ale grappling ma specjalne zalety), to sami zaczną dochodzić.

    Na razie tyle

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  6. Bolszoje spasiba za te cenne komęty, ale wcięło mi najważniejszy fragment, bez którego mój post stał się kalekim i niezrozumiałym. W tych <>
    miało stać, co następuje: "W olśnieniu schizofrenicznym chory nagle widzi sens własnego życia i swoje posłannictwo. Wszystko staje się nieważne wobec najwyższego celu, który odtąd będzie mu przyświecać. Niekiedy cel ten jest społecznie pozytywny, co zostało przez Brzezickiego określone jako schizophrenia paradoxalis socialiter fausta. Chory poświęca wszystkie myśli dla stworzenia wielkiego dzieła swego życia, np. charytatywnego, jak brat Albert, artystycznego, jak Strindberg, Monsiel, lub filozoficznego, jak przypuszczalnie Comte. Częściej na otoczeniu charyzmatyka schizofreniczna sprawia wrażenie nieszkodliwej lub szkodliwej dziwaczności, jak w wypadku jednego z chorych krakowskiej kliniki, który dla ratowania ludzkości przed grożącym końcem świata uciął sobie palec u nogi, lub gdy chory, walcząc o spełnienie swej misji, natrafia na opór otoczenia, które go nie rozumie i w jego przeświadczeniu prześladuje."

    Antoni Kępiński, "Rytm życia", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001"

    Los pisał o tym związku emocji z działaniem toczka w toczkę to samo co Triarius the Tiger. Same emocje czy same myśli bez działania, i to skutecznego dziłania są żałosne i szkodliwe, tak dla zdrowia psycho-fizycznego, jak i dla zbawienia.
    Zamiast co roku krzyczeć: Zdrada! złodzieje! A na drzewach... lepiej raz a dobrze udekorować te drzewa i latarnie, a dopiero potem sobie śpiewać, tak jak nasi przodkwie, którzy najpierw zdobyli ten Wał Pomorski i łamali aryjską dumę hitlerowskich kobiet, a potem to opiewali w czastuszkach i żurawiejkach:
    "Bito Niemce jak cielce,
    a Niemkinie jak świnie,
    a Niemczęta jak prosięta"

    OdpowiedzUsuń
  7. @ Towarzysz Mąka

    Śliczna piosenka! Kompletnie nie znałem. Ma to jakąś melodię? Można by z tego zrobić np. hymn Konfederacji Europejskiej, albo coś.

    Co do schizo, to mamy jeszcze chyba lżejszą formę, dziś powszechną, czyli schizoidię. (Alexander Lowen "Betrayal of the Body". Nasz lewak!)

    Czyli: 1. oderwanie się ducha i umysłu od ciała; 2. oderwanie się od prostych ardreyicznych przyjemności, w rodzaju tych cielców i prosiąt, przelecieć kobietę z sąsiedniej wioski i ją zjeść, upolować mamuta z kolegami, popuszyć się przy plemiennym ognisku swymi przewagami, utrupić rywala do pozycji gammy, pobyczyć się w cieniu...

    Jest w takim oderwaniu pewna WIELKOŚĆ, ale też jest coś sprzecznego z naturą. I tutaj chyba trza szukać.

    Co do emocji, to jasne - nasi patrioci uwielbiają się nakręcać w próżnię. (Swoją drogą, pytanie za 3 punkty: Po co właściwie kiedyś był Urban? Co on komuchom dawał?)

    Jednak warto zwrócić uwagę, że lebralizm jest akurat mistrzem w generowaniu DZIAŁAŃ (i często także MYŚLENIA) W CAŁKOWITYM ODERWANIU OD MOTYWUJĄCYCH TO ADEKWATNYCH EMOCJI.

    Czyli te wszystkie formularze, dokumenty, PIT'y, rachunki, sprawozdania, cała ta nuda typowej leberalnej pracy... Wszystko to pędzone wyłącznie NEGATYWNYMI motywacjami, w rodzaju "nie wylecieć i nie wylądować na bruku", "nie pójść do pierdla", "nie zdechnąć z głodu".

    Ew. emocje dostaje się z całkiem innych i całkiem z tym własnym działaniem niezwiązanych źródeł - dysko, narkotyki, kibicowanie, seriale... Czyli zrealizowane marzenie Szkoły Frankfurckiej, niech się w piekle ch*je smażą! W sensie, że całkowite rozwalenie osobowości i podzielenie jej na osobne "potrzeby", "zaspokojenie potrzeb", "emocje", "myśli", "wrażenia"...

    (Nie wciągać w to Hume'a! To był wprawdzie oświeceniowiec, ale jednak Szkot, a nie ten tam!)

    Tak to widzę. Odbiór!

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  8. @ WSIe

    A najzabawniejsze jest to, że nawet nie pomyślałem o najistotniejszej może sprawie przy tej plandece, mopedach i słoniu!

    Otóż, jeśli zechcę badać to "coś" i, z jakichś względów, uznam, że to chyba słoń, to przecież zbiorę sobie zespół badawczy złożony głównie ze słoniologów i innych tam ekspertów od słoniowatości.

    Nawet nie pomyślę o jakichś ekspertach od mopedów, a sam taki mi się przecież przemocą nie wtryni!

    Wolno, wolno, ale, mimo Alzheimera, w końcu do wszystkiego na razie dochodzę. Oby tak jeszcze jakiś czas!

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  9. @ Tygrys

    "Śliczna piosenka! Kompletnie nie znałem. Ma to jakąś melodię? Można by z tego zrobić np. hymn Konfederacji Europejskiej, albo coś."

    Ponoć to stara pieśń wojskowa jeszcze z czasów Łoketka i Jagiełły, często przytaczana w Wyborowej jako dowód odwieczności polskiej endeckości i w ogóle.
    Pieśń tę reaktywowali komuniści w LWP i ponoć była znowu dość popularna w czasie utrwalania władzy ludowej na Ziemiach Odzyskanych.

    OdpowiedzUsuń
  10. Dzięki za ciekawe komenty. Akurat szukam literatury, aby zaznajomić się ze schizofrenią. Wujek cierpi. Rytm życia, tak?
    Dzisiaj na łopatki rozłożyłem niebieksi pas i całkiem cycatą blondynkę.
    Z niebieskiego pasa podniosłem się pełen dumy, a z białogłowy nie, bo cholera miałem chęć z niej zedrzeć to kimono, a nie wolno i wstałem z maty taki niespełniony.
    Czy u Ciebie Tygrys też po macie ganiają białogłowy?
    Albo coś z moimi hormonami nie tak, albo baby powinny ćwiczyć osobno. Nie wiem.
    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  11. @ julek

    Odklepałeś znaczy? Czy wlazłeś do jakiegoś dosiadu? Bo wiesz, niebieski pas to nie są w BJJ żarty. Znam paru niesamowitych, i paru naprawdę znakomitych, którzy się (wtedy jeszcze) nie zdołali dorobić.

    Tak że tak czy tak gratuluję!

    Z babami mam tak samo, albo jeszcze gorzej, bo jestem stara męska świnia. Kiedyś się kulałem z taką jedną, co do nas przychodzi. Nie przychodzi często, ale jest dziwnie zdolna (baby w grapplingu są cholernie zdolne, całkiem inaczej niż np. w boksie).

    No i z pewnością nie ma 60 kg, a ja pod stówę. Kiedyś, pół roku temu, wypadło mi się z nią kulać. Były jaja... Nie używałem siły do tego stopnia, że sobie wybiłem palec, bo był luźno...

    Założyłem jej parę chwytów kończących, choć się wiła i była szybka... Wlazłem do dosiadu i od razu zlazłem, mówiąc, że "to nie ma już sensu". Się obraziła.

    A w końcu przechodząc jej gardę pocałowałem ją, w sumie niemal odruchowo, choć właściwie żartem, tak jak w dłoń, w stopę. Zrobiła się awantura, potem byłem wśród bab (z innych sekcji) za jakiegoś erotomana und uwodziciela...

    A to nie miało nic wspólnego z żadną erotyką. Jeszcze tego brakuje, żebym czuł erotykę kulając się z facetami!

    No i od tego czasu omijamy się w sparringach, choć z szacunkiem. Nie ma między nami wielkiego konfliktu, bo na pożegnaniu trenera w lipcu, któren jechał do Brazylii i wrócił z czarnym pasem (mistrz Polski zresztą purpurowych i brązowych, obecnie w eliminacjach do Abu Dabi), pogadałem z nią od serca.

    Mówiąc, że nie chciałem jej nigdy obrazić ani urazić, ale taki stary gość jak ja nie potrafi się bić z babami. Nie publicznie w każdym razie. Jak Aleksander - wygrasz, żaden powód do dumy, przegrasz - hańba na wieki.

    Z tym, że ta nie jest ani cycata, ani blondyna. Jest b. chuda i chyba pod trzydziechę. A zdolna jest. Cholernie zabawnie wygląda, jak się z nią kulają faceci na naprawdę wysokim poziomie a zbliżeni do niej wagą. Niemal na równi!

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  12. @ julek

    Słuchaj - skoro Ty lejesz już niebieskie pasy (i cycate Szkotki), to ja w Ciebie zainwestuję i udzielę Ci paru rad...

    Poszukaj sobie w sieci gościa o nazwisku Stephan Kesting. Jest go sporo, ma swoje stronki, jest na YT itd. Facet ma znakomite podejście, zajmuje się bardziej zasadami, niż poszczególnymi technikami, a mnie niektóre jego rady, czasem z pozoru prościutkie, całkiem zmieniły "grę". Potrafi pokazać rzeczy, których nikt, albo prawie nikt nigdy nie mówi.

    Zaś najlepszy jaki znam kompletny kurs BJJ, w gi, zrobił gość o nazwisku Gustavo Froes. Jest tego 11 płyt DVD.

    Możesz sobie tego (skutecznie) poszukać np. na http://bestmmatorrents.com. Nie wiem, jak tam się teraz zapisuje, ale tak czy tak warto. (Tylko kup sobie parę ogromnych dysków i sporo czystych płytek. No, chyba, że nie masz tego typu żarłoczności.)

    Co do Kestinga, to np. jedną rzecz pamiętam, którą mam od niego: że jak jesteś w czyjejś zamkniętej gardzie, to trzymaj gościa (lub cycatej dupy) biodra kolanami! I jak ucieka, idź za nim.

    Jeśli się nie zdoła wykręcić (oczywiście kontrolujesz go rękami na brzuchu, ew. czołem i dłońmi na bicepach, sam wiesz) i będzie grzecznie leżał na pleckach, to Ci żadnej krzywdy zrobić nie zdoła. A to już jest coś - trwać niezagrożonym w gardzie kogoś dobrego albo cholernie silnego!

    No i tego typu mądrości, których nikt prawie Ci nie powie, mistrzowie stosują intuicyjnie, a inni wcale, jest dość sporo i to potrafi masę zmienić. Kesting zna i mówi naprawdę wiele takich rzeczy.

    Są i inni mówiący fajne rzeczy, i inne fajne kursy, ale nie można wszystkiego na raz.

    A teraz wracaj na matę i lej ich ile wlezie! (Tylko pamiętaj, że to jednak ani ci... ani ci... tylko jednak moi przodkowie, więc nie przesadzaj!)

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  13. Cześć, niestety nie jestem w BJJ tylko tym zwykłym JapJJ. A to podobno niższa liga.
    Teraz to nie wiem, czy to ja taki silny, czy klub ma po prostu słabszych zawodników. No a jest to klub uczelniany, więc pewnie to drugie.
    Dzięki za rady. Na razie byłem na 5 treningach, a "kimono" dostałem dopiero wczoraj. Tak, że na wszelkie lekcje dla zaawansowanych jest chyba jeszcze za wcześnie.
    Wczoraj mieliśmy też małe ćwiczenie, w którym jeden stoi w środku kółeczka i zakłada na około dźwignie. No i koleżka się z deczko podniecił. Kiedy założył mi dźwignię, to myślałem że mi rękę połamie. Od tego momentu zacząłem bać się o kontuzję.

    Większość naszych podstawowych ćwiczeń to 3 dźwignie na nadgarstkach, 3 na barkach + trochę fikołków. No i jeszcze muszę się nauczyć poprawnie upadać, a z tym mam największe problemy.

    Jutro idę na pierwszy trening do innego uczelnianego klubu. Zobaczę jaki tam mają poziom.

    Pasy w tej dyscyplinie zdobywa się chyba za technikę. Czyli nie siła się liczy, ale płynność ruchów, która ma niesamowite znaczenie. Po pierwsze właściwa postawa, prawidłowy krok i ręce działają w tempo z całym ciałem. No i jeszcze trzeba przeciwnika z równowagi wytrącić. I wówczas skomplikowane dźwignie stają się coraz lżejsze. Czasem aż niewyobrażalnie lekkie, nawet na słoniach.

    Pzdr.

    ps. 1 listopada będę przejazdem w Gdańsku, tak, że gdyby jakiś trening się tam odbywał, dokładnie w tym dniu, to chętnie zagoszczę.

    OdpowiedzUsuń
  14. @ julek

    1. listopad to czwartek, więc u nas nie ma grapplingu, natomiast mają:


    17:00-17:45 - Boks P/S

    17:45-18:45 - Aikido

    18:45-20:00 - Thai boxing P/S

    19:30-20:45 - Krav maga /Street F.

    Z czego, w tym klubie, byłem tylko raz na Thai. W piątek wieczorem jest grappling i MMA.

    Japoński, rozumiem. I tak warto poszukać Kestinga, bo on ma na swojej stronce wspaniałe porównanie między japonskim JJ i BJJ. Nawet ja, który trenowałem judo przez całe studia i o JJ wiem to i owo, dowiedziałem się masy ciekawych rzeczy.

    Swoją drogą - znasz słynną książkę Kiyose Nakae o JJ? Naprawdę warto ją dorwać! Jest to praktyczny podręcznik samoobrony, ale właśnie JJ i b. inteligentny.

    Co do poziomu, to chyba nie jest to, że oni są koniecznie tacy słabi, tylko że te Wasze sparringi chyba nie są tak na full. Ja też niby przeważnie nie sparuję na full, tylko staram się robić różne rzeczy, często właśnie trudne i pakujące mnie w nieprzyjemne pozycje, ale jednak w BJJ nie da się ignorować np. siły.

    Bo już byłem naprawdę zdziwiony, pamiętając parę niebieskich pasów, które były na naprawdę wysokim poziomie - nie na takim, by je rozwalał ktoś po dwóch tygodniach treningu.

    Japońskie oczywiście JJ ma swoje zalety, choć nie wiem, czy mają już na tyle nowoczesne metody, by była tam jakaś w miarę realna walka. A to jednak, jak wykazał przykład judo i BJJ, stanowi b. istotną różnicę. Kata tego nie zastąpi.

    Tak czy tak gratuluję. Decyzji, zapału i rozłożenia na łopatki cycatej blondyny. (Cóż, gwałcić takie będziemy, jak nam się uda... Sam wiesz! ;-)

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  15. @ julek c.d.

    Nie jest jednak wykluczone, że jakiś grappling będzie i w czwartek, ale rano. (Lubiraz Alerano, takie hiszpańskie nazwisko.)

    Że rano, to jest czysty sadyzm oczywiście - przynajmniej dla kogoś, kto jak ja wstaje, kiedy krowy wracają z pola - ale za to nie ma na nich być takich extra-sadyzmów, jak Tabathy i sprawle w dużych ilościach.

    Nie wiadomo jednak wciąż czy i kiedy to będzie.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  16. Ok. Ale ląduję po południu.

    W tym całym JJ podoba mi się ta metoda walki polegająca na wyprowadzeniu przeciwnika z równowagi, co umożliwia skuteczną kontrofensywę.

    Z pewnością taką metodę można wykorzystać we wszelkiego kalibru polityce i najgłupszej nawet słownej potyczce z jakimś lemingiem.

    I to nie tyle na poziomie werbalnym ale jakby energetycznym.

    Podoba mi się to co napisałeś chyba w przedostatnim odcinku, o tym nakręcaniu się, ładowaniu i... nic, jaja tylko bolą.

    Pzdr.





    OdpowiedzUsuń
  17. Cześć Tygrys,
    Dziś się zapodziałem na tym wielkim gym-ie i przypadkiem trafiłem do dżudoków, którzy nawet zaprosili na trening.
    Skorzystałem.
    Podzielę się wrażeniami. Niby Judo wywodzi się z JJ, ale na treningu JJ to technika i jeszcze raz technika. Dźwignie i fikołki. A w J: dynamika, siła, rzuty i sparingi. Totalnie dwa inne światy. Czarny pas wytłumaczył mi, że facet, który wymyślił J, po prostu powykreślał z JJ wszystkie kontuzjogenne zabawy z nadgarstkami, kolanami itp. A zostawił jedynie dość odporny łokieć i duszenie kimonem, tak aby można było normalnie rywalizować. Muszę przyznać, że mi się to bardzo podoba i w sumie tego najbardziej mi brakowało. (Na JJ "kulaliśmy się" jedynie dla rozgrzewki). Najlepiej chyba ćwiczyć obydwa, bo się fajnie zazębiają i komplementują zarazem.
    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  18. @ julek

    Zgoda, tak to w sumie jest. Ale też nie do końca, bo np. w BJJ - które z judo powstało i jest swego rodzaju jego "herezją" - przywrócono masę z tamtych rzeczy, a kontuzji jakoś specjalnie nie ma.

    Konkretnie, bo pewnie nie wiesz - dopuszczalne są też dźwignie na:

    - nadgarstki, a nawet na co najmniej 4 palce

    - staw biodrowy, kolana i kostki (choć przeważnie nie dla białych pasów w klasycznym BJJ z gi, i często bez skrętówek, które są naprawdę niebezpieczne... ale u nas możesz robić wszystko, a ja sobie kostkę i tak tylko raz sam uszkodziłem, po prostu łapiąc gościa w gardę)

    - na kręgi szyjne (zdecydowanie nie wszędzie, w klasycznym BJJ z gi uchodzą za fopę, ale u nas możesz je np. robić do woli i nie zauważyłem żadnych tragicznych skutków)

    Już łatwiej komuś zrobić krzywdę wysokim rzutem, jak typowe w judo, no i pady naprawdę są cholernie ważne.

    My się jednak głównie kulamy po macie, choć gardę często przechodzi się ze stójki, a obalenia są głównie za nogi. Ale weź taki rzut w judo, nie pamiętam teraz nazwy, ale złapanego za rękaw gościa owijasz wokół siebie i padasz na niego całym ciężarem - tu masz złamane żebra na pewno częściej, niż kontuzje nawet przy dźwigniach na kręgi szyjne. No, może tylko skrętowa dźwignia na staw skokowy łatwiej potrafi uszkodzić kolano (paradoksalnie właśnie kolano).

    Ja pamiętam, ile miałem kontuzji, i to całkiem czasem poważnych, kiedy na studiach (tych na PG) trenowałem judo. Np. ręka mi się wkręciła w gościa kimono (wicemistrz Polski juniorów w ciężkiej, 20 kg wtedy cięższy ode mnie) i omal sobie nie złamałem ręki w łokciu przy obaleniu.

    Nie że coś. JJJ jest słodkie, a judo też. Choć, gdybym miał wybierać, wybieram submission grappling, a potem BJJ.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  19. No właśnie: kontuzje! I to mnie zaczyna martwić.
    Po pierwsze nie są one przyjemne, a po drugie nie wiem czy mogę sobie na nie pozwolić. Jestem tu jakby nie patrzeć robolem, nie na zmywaku, ale jednak ze śrubokrętami i żabkami, a z ręką w gipsie to ja po prostu wyląduję na bruku.

    Na JJ panuje duża dyscyplina. Nie ma narwańców i wszyscy rzeźbią technikę. Sensei jeszcze nam nie pozwala latać w powietrzu. 5 trening, a my wciąż fikołki z przysiadu.
    Natomaist na pierwszym J już mnie jeden brał na plegary no i jest też paru narwańców. W sumie o to chodzi. No ale kiedy ja wywalałem, to ładnie klienta na boczek, jak do snu, a kiedy on mnie podciął to się sam chłopina zwalił. Może jest to bez znaczenia przy sportowym 1 na 1, ale w realu musisz być gotowy na następnego i tego w J nie uczą, przynajmniej na dzisiejszym treningu. A w JJ za każdym razem kolorowe pasy zwracają uwagę na wyjście. Nawet przy rzucie i klepnięciu, ręka rzucanego wraca nad łeb i jeszcze stara się chociaż osłonić twarz przed finalnym ciosem. Podoba mi się takie podejście.
    W J przy sparingach ryzyko kontuzji zdecydownie rośnie, a jeszcze jak są mało doszkoleni zawodnicy, to zostaje mi, albo się poddać grzecznie, albo nie dać się rzucić w ogóle.
    Może też dużo zależy od sensei. Akurat Ci z JJ to od razu poznasz fachowcy. Gdybym dziś na świeżo przylazł na J, bez nawet tych marnych 6 treningów na JJ, to chyba by sobie już z 10 razy połamał rapy.

    To takie małe detale, ale pokazują jak jeden trening różni się od drugiego i jak różne to są doświadczenia.
    Wracając do kontuzji, chyba wiele też zależy (poza partnerem i sensei) od rozgrzewki. I powiem Ci, że ta dzisiejsza pół-godzinna, jaką nam dziś zaserwował, to ja nie pamiętam czegoś podobnego.
    A jeszcze muszę dziś podnieść szczoteczkę do zębów i zrobić ruchy okrężne...
    Dzięki na Twoje info i pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  20. @ julek

    Kontuzje fakt, i w Twoim przypadku jest to o wiele większy problem, niż np. w moim. Przy ostrej naparzance, w sensie randori, nie jest sobie wcale trudno zrobić coś z dłonią, albo z kostką. Może nie b. poważna kontuzja, ale akurat dla Ciebie problem.

    Mógłbym Ci polecić ćwiczonka - 18 min. dziennie, albo co drugi dzień na zmianę z taką militarną jogą, tez 18 min., tylko albo muszę znaleźć linki, albo sposób, żeby Ci to przesłać. Ja to robię od ponad dwóch lat, Struś też, może ktoś jeszcze dzięki nam, nie wiem, i b. sobie chwalimy.

    Mnie tam cholernie brakuje siły, ale np., poza drobnymi wyjątkami, jak grzbietowy odcinek kręgosłupa, gdzie zawsze miałem pewne problemy, gibkość mam całkiem przyzwoitą. A nie tak było 3 lata temu.

    W judo też mnie zawsze trochę raziło to, że - choć w randori biją się ostro, aż przeważnie siłowo - to w czasie ćwiczenia rzutów pacjent leci jak kukła, kiedy np. wystarczyłoby zaczepić stopą za goleń rzucającego (polecam tę sztuczkę, mało kto to zna, a działa jak złoto!) i rzut nie wyjdzie.

    Albo chociaż nie padać na plecy, tylko się wywinąć, i zamiast ippon, miałbyś w zawodach góra kokę, albo i nie to. Ale cóż, zawsze będzie pewien rozziew między realem i treningiem, bo by się pozabijali. Nawet w tajskim boksie, mimo potwornego bólu okopywanych nóg, który jest całkiem realny, też jednak nie trenują na full, bo by długo nie chodzili.

    Rozgrzewka fakt. My mamy naprawdę ostrą i w ogóle nacisk na ogólnorozwojówę jak cholera. Wielu znakomitych przeciwników do grapplingu nie mam - ci co są, przeważnie są o wiele lżejsi - ale poziom fizyczny zadziwiający. Jak na gościa w moim wieku, powinienem chyba, mimo wszystko, być dumny, że jakoś tam przeważnie potrafię wydolić, choć nie zawsze.

    W każdym razie BJJ jest chyba znacznie mniej kontuzjogenne od juda, bo głównie się tarzasz. W każdym razie takie grzeczne, w piżamkach.

    Nie chcę Ci bez sensu zawracać głowy, więc nie przedłużam, ale jak coś, to się ze mną skontaktuj, na maila, albo jakoś.

    Chyba, żebym dorwał stosowne linki.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  21. Z mojego skromnego doświadczenia, najwięcej kontuzji zawsze "zarabiałem" przy rozgrzewce, szczególnie w zimie (jak chodziłem na treningi, to sekcja odbywała się w hali zapaśniczej Legii, gdzie w zimie woda nie zamarzała w rurach, i tyle można powiedzieć o tamtejszym "ogrzewaniu").

    Sam ostry trening czy walki odbywały się na koniec zajęć, i już wtedy człowiek był jako tako przygotowany.

    Najbardziej kontuzjogenne było koszo-rugby.

    OdpowiedzUsuń
  22. @ Mustrum

    No to faktycznie inteligentnie Was rozgrzewali. Koszo-rugby, paranoja! Survival of the fittest, my foot!

    Ja tam żadnej kontuzji na rozgrzewce u nas nie pamiętam, bo i chyba nie ma jak. Co najwyżej coś, co już jęczy, zaczyna się odzywać, ale to przecie oczywistość.

    Nie, faktycznie - biorąc pod uwagę, jakie straszne lęki są na temat dźwigni na kręgosłup, nawet w judo, gdzie oni się jednak realnie naparzają i robią sobie wbrew ile wlezie, to zabawne jest, że żadnych kontuzji z tego nie widziałem.

    Ja sobie w ostatnim roku raz załatwiłem kostkę (jeszcze mam problemy, po ponad pół roku, choć lekkie) przechodząc z klęku do siadu (z zamiarem złapania gardy), czyli sit-out, kiedy gość mnie akurat przywalił...

    I raz sobie własnoręcznie nadwyrężyłem bark próbując go uczynić luźniejszym - NA BASENIE. Potem miałem z tym problemy przy niektórych sprawach na rozgrzewce - szczególnie przy @#$% "źwierzatkach". (Nie lubię ich, ale to są super ćwiczonka!)

    Żadne kimury (Ude Garami to się chyba wabi po japońsku) ani dźwignie na kostki żadnej krzywdy mi nie zrobiły. Ani dźwignie na kark w wykonaniu takiego jednego byka-kulturysty, dziwnie zresztą sprawnego, choć technicznie już do mnie nie ma startu, bo rzadko przyłazi.

    A dużo Ty miałeś tych kontuzji? I poważne? I jak sobie z tym radziłeś?

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  23. Z niepoważnych, no to wiadomo: palce u obu par nóg, siniaki, zdrapania, otarcia. Standard.

    Z poważnych zkręciłem sobie kolano (naszczęście bez naderwania więzadeł). Leczyłem ćwiczeniami wzmacniającymi i pigułkami ze szkieletu rekina (sproszkowana chrząstka) - jest tam masa siarczanu chondroityny, kwasu hialuronowego, kolagenu i tym podobnych świństw. Polecam. Dobre jest też to, jeżeli chcesz np. wzmocnić nieuszkodzone ścięgna. Dieta plus ćwiczenia oporowe czyni cuda :)

    A co do kulturysty zakładającego Ci dzwignię na kark... hmmm... z tego co ja pamiętam, to wszelakie dźwignie na kark, gilotyny itp. to wychodziły najlepiej ludkom, którzy mieli silne, ale stosunkowo smukłe ręce, gdzie masa zgiętego mieścnia nie zwiększała objętości, którą trzeba przycisnąć - szczególnie jeżeli oponent i tak miał już pokaźny kark. Ale to taka moja obserwacja i mogę się mylić.

    OdpowiedzUsuń
  24. @ Mustrum

    Ale to, co on robi, to nie jest akurat gilotyna. Z tym faktycznie mógłby mieć nieco problemów, uwzględniając grubość jego łap.

    Z drugiej strony - kto mu cokolwiek powie, jeśli mi po prostu ściśnie mordę i narazi na dentystę? Większość ludzi się takimi drobiazgami na grapplingu nie przejmuje i, choć to jest gorsza forma, nikt do nich nie ma większej pretensji. C'est la vie!

    Na to co on robi, jak i wielu znacznie mniejszych, w sumie trza być czujnym i nie pochylać głowy do przodu. To, co w boksie jest super, czyli broda w dół, w grapplingu (także chyba w zapasach bez chwytów kończących) jest szkodliwe.

    Okazja jest dla niego, kiedy człek np. jest z dołu w półgardzie i schodzi do głębokiej półgardy. (Jeśli w ogóle masz pojęcie o czym mówię.) Wtedy ludzie robią taką b. luźną gilotynę i po prostu zginają ci łeb w dół.

    Jak się trzyma łeb prosto i jest czujnym, żeby w razie czego nie dać mu połączyć łap, daje się tego uniknąć.

    Co do rekina zgoda. A co sądzisz o wyciągu z avocado i soi? To pono lepiej generuje kolagen, niż jakbyśmy jedli wiele jego form. (Mówili to m.in. na TV Trwam ustami jednego, znakomitego pono, ortopedy.)

    Co do palców u nóg, to na początku miałem w nich cholerne bóle - bez żadnej kontuzji nawet - od zejść do nóg, takich w stylu wolnych zapasów. Po prostu nie lubiły się zginać. To potrafi być cholernie dokuczliwe, z tego co wiem, ale na szczęście u mnie to raczej nie był reumatyzm.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  25. Szczerze, w moim skromnym to w zapasograpplingach jakiekolwiek podkładanie głowy w pozycję, gdzie można za nią złapać lub potelepać jest niebezpieczne.

    Avocado - muy excellente! Szczególnie w formie guacamole.

    Soya - zależy w jakiej formie. Surowe białka sojowe są w zasadzie niestrawne/nieprzyswajalne, a do tego potrafią (nawet jakoś przetworzone) być nieźle alergogenne. Ale jeżeli jakaś ich formulacja dziala, then why not?

    OdpowiedzUsuń
  26. @ Mustrum

    Wiesz, w submission niema aż tak słodko, żebyś mu mógł po prostu nie pozwolić złapać się za głowę. Niby mógłbyś, ale przy jakiejś wielkiej różnicy w wyszkoleniu. Tak, to nawet w MMA musisz się z tym jednak pogodzić.

    Niska, czy raczej "głęboka", półgarda jest słodka, bo jak umiesz, to b. stosunkowo łatwo obalisz gościa i na niego wleziesz. Ale, choć nie ma wiele równowagi i się boi, to jednak akurat do głowy może ci jakoś sięgnąć.

    Lepsze to - i o ile! - niż jak masz półgardę, leżysz płasko na plecach, gość na tobie i łapami dusi ci gardziołko, albo chociaż zasłania mimochodem pyszczek. A ty jesteś do tego zmęczony. Koszmar!

    Co do soi, to w ogóle ciekawa rzecz. Wiesz że w 100 g sojowego białka jest więcej estrogenu (czy czegoś b. zbliżonego), niż w jednej pigule anty?

    A z drugiej strony właśnie avocado i soja mają pono cudowną umiejętność generowania w nas własnego kolagenu. Podczas gdy niemal wszelkie kolageny doustnie po prostu strawią się w żołądku i tyle.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  27. Wiem, to się nazywa fitoestrogeny. To wyluzowanie i spolegliwość sojożernych wegeterian ma swoje biochemiczne podłoże.

    Drugim źródłem zniewieścienia są plastikowe opakowania i plastikowe powłoki pojemników na soki i żarcie. W kwaśnych warunkach (soki owocowe, przecier pomidorowy, cola, itp) uwalniają się funkcjonalne analogi estrogenu - bifenole i inne, związki chemicznie z estrogenem nie spokrewnione, ale wykazujące działanie estrogenne. Jeżeli kupujesz gotowce to tylko w szkle (powłoki puszek metalowych też mogą tak działać), lub w mlecznym plastiku . Będzie miał on od spodu ten taki fikuśny trójkąt ze strzałek oraz oznaczenie PP - polipropylen. Ten jest bezpieczny. Ale musi on być mleczny sam w sobie, a nie zabarwiony na biało - ten zły bedzie oznaczony PET (polietylen) albo PC (poliwęglan). Przy czym to wszystko jest maniej groźne dla dorosłego faceta, ale dla rosnących chłopców jest zabójcze w sensie męskości i liczebności oraz żywotności plemników. Dodatkowo, te plastiki są źródłem zanieczyszczenia wód powierzchniowych i ziemi analogami estrogenu. Syf, I tell you.

    Co ciekawostka, od 2007 roku w mumii jewropiejskiej jest zakaz produkcji i sprzedaży butelek do karienia dzieci, z których uwalniają się takie związki. U nas sprzedawano je w dużych sieciach do zeszłego roku (spady z reszty UE??) a w mniejszych sklepach po dziś dzień.

    Z tą półgardą masz rację, ale jednak ryzyko, że nam przeciwnik zaaplikuje wszelakie strzały w banię, chwyty na kark czy telepanie łbem w celu zdezorientowania powinno być minimalizowane.

    OdpowiedzUsuń
  28. @ Mustrum

    Dzięki za info. Zgroza - zarówno prywatnie, jak i, jeszcze bardziej, w skali światowej i historycznej.

    Co do półgardy to święta racja. Wsadzanie palców w oczy, gryzienie... W końcu parter w MMA to dziś też całkiem wyrafinowana sztuka, albo przynajmniej rzemiosło.

    Na razie właśnie nie bardzo chcę sobie mącić w głowie tym MMA w parterze, bo i tak jest masa. Potem sobie dodam aspekt walenia drug druga po mordach. Jeśli zdążę.

    Jednak dobry BeJotJotowiec tak skołuje nieprzygotowanego gościa, że tamten na pewno nie będzie nawet mógł sensownie myśleć o wsadzaniu palców w oczy, a co dopiero o waleniu pięścią. Za to sam znajdzie ew. do takich rozrywek masę okazji.

    Tak czy tak, nie da się trenować absolutnie "realistycznie", bo by człowiek długo nie pociągną.

    Swoją drogą, akurat czytam o turnieju, który ostatnio zrobiono. Grappling, 20 minut walki, żadnych tam punktów za przejścia gardy, obalenia, dosiady czy plecy - same chwyty kończące. Brała w tym udział nastojaszcziaja elita.

    Podobno było super, choć nie brakowało kontrowersji. (Szkoda, że tu nie ma miejsca, bo bym wkleił treść maila, który to ładnie opisuje.)

    Pozdrawiam i polecam się na przyszłość

    OdpowiedzUsuń
  29. @ Mustrum (i WSIE)

    OK, spróbuję wkleić ile się da...

    The consensus seems to be that the matches were pretty amazing, and I agree. For many of the world class athletes who participated, this was their first time ever competing in a format like this,
    without points and double the IBJJF 10 minute matches for black belts.

    Matches included:
    -Caio Terra vs. Jeff Glover (Winner: Terra by Arm
    Bar)
    -Rafael Lovato, Jr. vs. Kayron Gracie (Winner:
    Lovato by Kimura)
    -Octavio Sousa vs. Kron Gracie (Winner: Gracie by
    Arm Bar)
    -Dean Lister vs. Xande Ribiero (Draw; the only No
    Gi match of the event).
    -Ryron Gracie vs. Andre Galvao (Draw)
    -Marcus "Buchecha" Almeida vs. Roger Gracie (Draw)

    Along with the excitement, however, the reception has not been without controversy -- especially with respect to the match between Andre Galvao, one of the very top BJJ and No Gi competitors in the world today, and Ryron Gracie, who has not
    competed in approximately 10 years and was very vocal coming into the tournament that he would represent the Jiu-Jitsu of his legendary
    grandfather, Helio Gracie.

    As many of you know, Rorion Gracie and his sons have always been proponents of Helio's BJJ
    philosophy, which is oriented toward self-defense and a "survive first, then submit" (no matter how
    long it takes) mentality as opposed to the time limits and point structures of "sport BJJ."

    In the prefight videos, Ryron quoted his grandfather when describing his strategy: "If you
    don't lose, you can only win." And sure enough, he didn't lose. In fact, promising that he would
    "Keep it playful," Ryron appeared to concede the pass without much fight early on and was content
    to allow Galvao to attain dominant position after dominant position, only to escape without ever appearing to be threatened by Andre's submission attempts. Clearly trying to both conserve energy and to prove that he could survive any of Galvao's attacks, the Gracie fighter began to play a more aggressive guard and became more offensive in the latter half of the match.

    The controversy over the draw was fueled by Galvao's own post-fight comments, where he appeared to a bit of a sore sport (half frustrated and half embarrassed?) over his inability to put on a more dominant performance against Ryron.

    The result has been some heated debate within the BJJ community about the implications of the match
    with respect to the "Gracie self-defense" philosophy and the modern "sport" philosophy.

    There is no doubt that Ryron surprised a lot of people, including myself quite honestly. On paper many thought that Galvao would run through him and most certainly submit him. But Ryron not only showed he could successfully fend off all positional advantages and submission attempts from one of the
    best submission artists in the world, but also appeared to be the fresher and more offensive
    grappler as the match came toward its end.

    Arguing on the other side, others have pointed out the flaw in being too quick to celebrate Ryron's
    performance as a victory for the old school Gracie philosophy... pointing out that if we were REALLY
    talking about a self-defense oriented game, it would mean more than just survival. Andre Galvao,
    after all, did attain and maintain dominant positions for the majority of the match, meaning
    that had this been a real fight with strikes he would have been in a much better position to
    dispense punishment (the Gracie self-defense approach, after all, has always advocated "position
    before submission"). Furthermore, the self-defense proponents point out that the BJJ of today has fallen far from its self-defense roots, and instead evolved into a purely sport oriented game built around winning by points rather than the original intent of the points system, which was to reward advancement to superior positions.

    Na razie tyle, pewnie i tak nie wejdzie.

    OdpowiedzUsuń
  30. c.d.

    All that said, I'll give my own opinion on the controversy, and also my own philosophy regarding
    BJJ (especially as it relates to 40 Plus students).

    First off: Sport or Self-Defense BJJ? My answer is ultimately that it depends on the motivations and desires of the individual. And
    before you call me a fence straddler under your breath, think about it. One student is primarily
    interested in learning BJJ as a self-defense art and either has no interest in winning sport BJJ
    tournaments, or only competes once or twice for the experience; a second student is interested
    primarily in competing and inning, becoming a grappling champion. He studies tape on all the top
    players in his weight class, spends endless hours drilling specifically to devise gameplans to
    expose their weaknesses, etc. As long as Student 1 isn't deluded into thinking that she's going to
    beat the top dogs in the sport arena and Student 2 is realistic about the fact that some of his
    sport-specific strategies could land him in a world of hurt in a real fight (or MMA match), then
    how could we place a judgment on their personal goals?

    Ultimately, BJJ as we know it today has grown to encompass several facets: BJJ for self-defense, BJJ for vale tudo / mixed martial arts, BJJ for
    sport competition with a Gi, and BJJ for No Gi (submission grappling) competition. And no doubt, if the Metamoris format continues to be offered, we will see the differences in pace, strategy and emphasis become more pronounced as well, and
    potentially develop into another "branch" altogether.

    To me it all comes down to intent and honesty. Being interested in function (more on this below),
    I have no interest in doing pre-arranged forms. But that doesn't mean I look down on someone who follows their bliss by studying T'ai Chi. (I would
    just hope they are not honestly thinking that they can actually lay waste to a bar full of attackers using that form... seen that delusion come crashing down before, and it ain't pretty!)


    Second: My Personal Preference
    By the time I was a purple belt I knew a LOT about technique. I thought about and studied BJJ
    constantly, went to as many seminars as possible, did private lessons, watched tons of tapes (yes, video tapes) and later DVDs. But it wasn't until later, as a black belt, that I actually understood Jiu-Jitsu. The fact is, it's as simple as it can be
    infinitely sophisticated.

    With that in mind, I have always appreciated the approach of the great Rickson Gracie (which we
    saw well-represented by his son, Kron, in the tournament).

    And by that I mean: my "ideal" Jiu-Jitsu is one that is essentially the same in all areas of the art... Gi, No Gi, a fight in a parking lot or a fight in the cage. With some minor adjustments in tactics and grips, the thing thatt remains constant is what my friend Matt Thornton refers to as the "delivery system...." The core, root skill set.

    c.d.n.

    OdpowiedzUsuń
  31. c.d.

    I have always appreciated that Rickson, who notoriously has continued to shock top, world
    class champion BJJ competitors who've had the chance to roll with him (as one after another over
    the years has admitted that his control and skill live up to the hype), has always trained,
    competed in tournaments or vale tudo matches with essentially the same game. And his son, Kron, after
    submitting a world champion in Sousa on Sunday, was very sincere in saying that Sousa was still the
    legit (IBJJF) champion. Kron has been chasing that title for years, but with the ethic of always
    placing a higher priority on winning by submission than winning by points - even if it means risking the loss.

    I am in no way suggesting that the aspiring athlete dreaming of a world champion title should
    follow that same philosophy, I'm simply saying that I appreciate it. Like many, I got into martial arts to learn real self-defense (which is often as much about confidence as actual fighting). Now I worry less about that and more about the learning, personal growth, continual mastery and teaching. But I've never strayed from the original "form" and intent of the martial arts, which is combat, so for me the true beauty lies in the FUNCTION. A solid delivery system rooted in fundamentals may not make you the best sport competitor, the best "street fighter" or the best MMA fighter, but it will allow you to be very formidable in any of those areas without having to change your game very much.

    This is a very valuable point for the older grappler, because even if you're a 40-something who is still able to out-hustle and out-muscle a lot of the younger guys in your school, as the saying goes "this too shall pass." When it comes to relying on our physicality, we're ALL on borrowed time. The smart ones -- or the smaller, weaker ones who have no other options -- accept this or figure it out early on. Those who are stubborn or prone to a
    jock-riding mindset resist, until resistance become futile, and age, injuries or both result in a rude
    awakening.

    So... if you want to compete and win championships, do what you need to do to achieve that goal. If you want to train for self-defense, love of learning and fun, great. But either way,
    always understand that there IS a Jiu-Jitsu -- uniquely your own but based on universal physical
    principles -- that should always be your foundation... one that will serve you when your
    competition days or your fighting days are over.

    -Stephen Whittier
    40 Plus BJJ Success

    OdpowiedzUsuń