sobota, lipca 05, 2014

Maskulinistyczny koniec historii

W zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze sporo pisałem, a niektóre z moich tekstów były długie i z założenia przemądre, mój blogas otaczała urocza trzódka inteligentnych i elokwentnych komentatorów. Mieliśmy wtedy nieraz sporo zabawy, na przykład z książkami. Ja, powiedzmy, zachwalam "Błąd Kartezjusza" niejakiego pana Damasio, na co moi komentatorzy zgłaszają pretensje, że ów pan pisze nie takie rzeczy na temat duszy i w ogóle nie jest po linii.

Ja na to, że w życiu by mi nie przyszło do głowy dowiadywać się od jakiegoś neurobiologa, choćby się i nazywał Damasio, na temat duszy - co za pomysł? Jednak ten pan robi znakomitą robotę, wykazując czarno na białym i niesamowicie naukowo, iż cała te oświeceniowa koncepcja "czystego intelektu"...

Że siedzi sobie jakiś taki Michnik i wymóżdża, a skutkiem tego jest obraz świata - precyzyjny i wierny... To brednie. Po prostu. Pan Damasio wykazuje, iż myślenia w żaden sposób nie da się oddzielić na przykład od emocji. I to wystarczy, by tego tytułowego Kartezjusza możemy poklepać po plecach (łeb miał w końcu nie byle jaki!) i odesłać na zieloną trawkę. A w jeszcze większym stopniu Kanta, który nas od tak dawna prześladuje (żeby już się nie zniżać do Michnika z Korwinem, Johnem Stuartem Millem i Herbertem Spencerem).

Szczerze mówiąc, jeśli w ogóle zwróciłem uwagę na religijne poglądy pana Damasio, to zaraz po odłożeniu tej książki o nich zapomniałem. Co mnie obchodzą religijne poglądy uczonych? Nauka to użyteczne hipotezy, żeby przywołać tezę naszego drogiego Spenglera (nie twierdzę, że na pewno sam to pierwszy wymyślił), religia zaś to sens życia i sens śmierci. Nie ma między tymi sprawami żadnego styku! (O ile oczywiście ktoś nie wkracza bez sensu na teren drugiego, co się niestety często zdarza. Tylko że to nie zmienia istoty sprawy.)

Oczywiście mówimy tu o duszy w sensie religijnym, bo kiedy np. Spengler używa tego słowa, to nie chodzi o religijną duszę, tylko o coś w rodzaju "wewnętrznego oprogramowania", "immanentnej istoty"... A to całkiem co innego, żadnej religii nie udaje, i na pewno inteligentnego komentatora mojego blogasa nie ma powodu wnerwiać. "Dusza" u pana Damasio może, ale naprawdę szkoda nerwów - tacy jak on, powtarzam, nie są od uczenia nas o duszy, tej religijnej!

A zresztą, powiedzmy to sobie otwarcie - czy ja jestem religijny? Czy religijny jest Ardrey? Albo Spengler? Spengler mówi miłe rzeczy o katolicyźmie, ja, mam nadzieję, też, ale zaprawdę powiadam wam - nie rozmawiajcie o duszy i takich sprawach, ani z lewakami, ani z naukowcami, bo nie ma sensu! (Z posoborowymi księżmi też, chciałoby się dodać, ale już zamilczę.) U niektórych da się natomiast znaleźć rzeczy naprawdę cenne - z ich dziedziny, czyli tych użytecznych hipotez - i z tego korzystajmy!

No więc książki... Akurat sobie podczytuję "Mózg i płeć" autorstwa pani o imieniu Deborah Blum. O duszy nic tu akurat nie ma, za to jest parę innych aspektów - na poziomie meta, jeśli ktoś rozumie taki ezoteryczny język - o których by może warto. W książce tej jest w każdym razie sporo interesujących informacji, choć dla Pana T. - dyslektyka z urodzenia i przekonania - te wszystkie części mózgu i większość tych substancji (poza takimi oczywistymi jak testosteron) to sprawa, którą zaraz wypuszcza drugim uchem, bo ani go to nie kręci, ani nie byłby tego w stanie zapamiętać.

Niezbyt go też cieszą opisy doświadczeń polegających na wycinaniu źwierzętom części mózgu, lub kastrowanie ich, oraz wstrzykiwaniu im różnych świństw, w celach naukowych. Wciąż jakoś tam doceniam osiągnięcia nauki... To na przykład, że w dalszej rodzinie urodziło się niedawno głuche dziecko, które odzyskało słuch, kiedy mu po pół roku wszepiono cośtam...

Piękna sprawa, przyznaję! Jednak cały ten religijny w sumie zapał do nauki, charakterystyczny dla wieku XIX, znika, i we mnie też całkiem już w sumie zanikł, choć w młodości mnie to pasjonowało (fizyka i takie tam, nie kastrowanie źwierząt). Eseje czerpiące informację z nauki - także z niej - jak najbardziej, ale sama nauka pozostawia mnie obojętnym. Dávila ma rację, że każde osiągnięcie "Ludzkości" obraca się w bat na jej własne plecy i pogrąża ludzi w jeszcze większym niewolnictwie wobec tego, kto te nowe cuda może dystrybuować, albo nie dystrybuować - wedle swej woli.

To była (długa) dygresja - teraz znowu o książce pani Blum. Nasunęła mi się na jej temat taka myśl: o ile, bardziej znana, książka "Mózg i płeć" jest jak niezłe liceum w czasach PRL - czyli solidna i niezakłamana wiedza, plus obowiązkowe hołdy oddane Molochowi - w przypadku tej akurat książki zachwyty nad równouprawnieniem głównie...

To książka "Mózg i płeć" pani Blum jest jak dzisiejsze liceum. Nie żeby od razu ministra Hall i podobne koszmary, bo to jest w sumie rzecz wartościowa (mimo, że jej autorka jest laureatką nagrody Pulitzera), w dodatku napisana przez kobietę, która wprost i otwarcie odżegnuje się od politycznej poprawności i feminizmu... W każdym razie w ich skrajniejszych postaciach, a to w Ameryce dzisiaj nie jest takie byle co. A jednak nie ma tu rozdziału prawdy od Molocha, bo wszystko zdaje się być na przysłowiowej kupie.

O ile na przykład "Płeć mózgu" - przy wszystkich swoich postępowych, równouprawnionych sloganach - wyjaśniała w sumie prawdopodobną genezę i istotę homoseksualizmu, oraz ewidentnych różnic charakteru kobiet i mężczyzn - to "Mózg i płeć", choć zawiera sporo fragmentów ukazujących (ewidentne dla każdego ardreyisty oczywiście) biologiczne, ewolucyjne przyczyny wielu z tych różnic (o homoseksualiźmie jest w niej niewiele), ale żadnych bardzo konkretnych i finalnych tez nie stawia.

Wszystko raczej jest zawieszone w sferze możliwości interpretacji, nigdy całkie pewne... Kiedy na przykład pani Blum poświęca cały rozdział rozważaniom nad tym, czy kobiety rzeczywiście w pewnych okresach księżycowego cyklu stają się szalone - rozważa tezy za, rozważa tezy przeciw...

Przytacza, faktycznie dość koszmarne, przykłady z dziewietnastowiecznej (i późniejszej też, choć w mniejszej skali) medycyny, kiedy to "niezrównoważonym" kobietom usuwano jajniki i/lub łechtaczkę (obrzydliwe słowo, swoją drogą!), w ramach terapii oczywiście... (Nic nowego pod słońcem, nawiasem mówiąc, kłania się aborcja z eutanazją.)

Jednak ani słowem się nie zająknie, że przecież w dawnych  czasach, w naszej ewolucyjnej historii, o której sama tyle mówi, kobiety mogły sobie wariować w pewnych momentach tego cyklu... Po prostu dlatego, że takich cykli bylo w ich życiu zaledwie parę, góra dziesięć! (Plus specjalne tabu itd.) O tym fakcie (nie o tabu jednak) mówią wyraźnie autorzy tej drugiej książki, tej od prlowskich hołdów Molochowi, żeby to tak złośliwie określić. I to więcej wyjaśnia, niż cały ów długi, napakowany informacjami rozdział pani Blum.

Swoją drogą, niektóre z tych informacji są dość przerażające. Na przykład o kobiecie, która celowo rozgniotła samochodem byłego kochanka o słup telegraficzny, a została wybroniona, bo akurat taki miała dzien cyklu. (W Angli to było, nawiasem. Precedensy i te sprawy. Nie "prawo rzymskie".) Paranoja! Nie jestem zwolennikiem strasznych kar dla zabójców w afekcie, ale to to już przesada.

Jeśli tak to ma działać, to przecież kobiety powinny być - cyklicznie, albo i nie, bo to by cholernie komplikowało - traktowane jako niepoczytalne i potencjalnie niebezpieczne. Albo albo! My jednak dzisiaj mamy zamiast tego parytety i za autorytety robiące dnie tygodnia.

No dobra, długie nam się to zrobiło, a co z tytułowym maskulinizmem? (Spyta ktoś.) Z maskulinizmem mianowicie to, że on - tak samo zresztą jak sama autorka - broni ponoć mężczyzn przed zarzutami, że oni, pod wpływem tego całego testosteronu, to tacy po prostu jaskiniowcy z maczugami, co to tylko "uga uga" i agresja. No i przyznam, że to dla mnie była cenna informacja, bo nie miałem w sumie pojecia, co te wszystkie liczne "ruchy wyzwolenia mężczyzn" w tych Stanach robią i o co walczą.

Spotkałem takich kiedyś na Facebooku, ale o ich dążeniach i ideologii trudno by było coś pewnego rzec, bo oni zajmowali sie głównie biężączką - broniąc facetów przed zarzutami i pokazując światu różne brutalne mordercznie. Nie mówię że to bez sensu, ale jednak biężączka, a nie filozofia i zmienianie świata.

No, ale też trzeba sobie zdać sprawę z tego, że gdyby oni tam, w tej Ameryce i na tym Facebooku, głosili jakieś naprawdę "męsko-szowinistyczne" poglądy, w stylu choćby Pana Tygrysa... (Z całym należnym szacunkiem dla kobiet i oczywiście bez bezinteresownego chamstwa z wulgarnością prezentowanych przez np. Korwina. Chamstwa obrzydliwie ociekającego Oświeceniem, przynajmniej dla mnie.) To by od razu mieli poważne kłopoty. A po co im to?

No i teraz, dla mnie, ta pani Blum broniąca mężczyzn przed feministkami, które by ich chciały w kołysce kastrować (mówię serio, słyszałem i takie głosy!) jest słodka i ma sporo racji, ale jednak mnie u niej razi to, że ona rzeczywiście chyba wierzy, iż całe to równouprawnienie, wszystkie te kobiety-dyrektory, wszyscy ci wspaniali tatusiowie pozbawieni agresji i niemal karmiący dzieci piersią - to NAPRAWDĘ!

Że tak to już będzie, i coraz tego będziemy mieli więcej. Że "uga uga", maczugi i męska agresja to zło samo w sobie... Choć wyraża to bardzo kulturalnie i oględnie, to jej przyznaję... Zaś te kobiece pragnienia "osiągnięć", te nowe, do niedawna niesłychane i nieoglądane... No, niemal... Żeńskie ambicje, cale to "równouprawnienie" - to będzie szło i szło, i opanuje świat. I tylko ono już będzie, wszędzie... Hurra!

I to byłby ten "koniec historii", który nam wywróżono. Po prawdzie, to w sensie głęboko szpęglerycznym dałoby się powiedzieć, że mamy już "koniec historii" - tylko że to jest całkowicie inny sens, i całkowicie inny koniec historii, od tego co się pod tym mianem rozumie. Nie wiem co sam Fukuyama chcial wyrazić pod tym mianem - nigdy tej jego książki w rekach nie miałem i nie ciągnęło mnie do niej, ale bardzo wątpię, bym się pomylił i książka była w istocie szpęgleryczna. To nie te czasy, to nie ten kraj... Nie ten koniec po prostu!

W każdym razie, o ile w "Płci mózgu" mieliśmy zdrowe pojmowanie świata plus bicie czołem przed Molochem Politycznej Poprawności, to tutaj - mimo całej ewidentnej sensowności i umiarkowania autorki! - mamy totalne przemieszanie i absolutne przekonanie, iż to wszystko naprawdę - że kobiety będą "coraz ambitniejsze" i "coraz bardziej aktywne", mężczyźni zaś coraz łagodniejsi i mniej skłonni do awantur, bo w tym kierunku idzie świat i co do tego nie ma wątpliwości.

Model małosygnałowy, jeśli mnie spytać. (O tym modelu śmy sobie już parę razy pisali. Poszukać!) A jednocześnie hołubiony przez Amerykę kraj wali się na pysk, na Bliskim Wschodzie, który (z mniej i bardziej sensownych, mniej lub bardziej koniecznych powodów) jest pępkiem dzisiejszego świata, powstaje fundamentalistyczny kalifat... Masa ludzi oswaja sie z bronią, z ryzykiem własnej śmierci i zabijaniem bliźnich...

A my tu mamy ten koniec historii, tych łagodnych tatusiów i te ambitne, wyemacypowane białogłowy. I tak miałoby być zawsze, hłe hłe! Za to, przyznam, że zabawnych momentów w tej (fajnej przecie w sumie, polecam, choć ze sporą szczyptą soli oczywiście) książce nie brakuje. Czasem jest to nawet śmiech przez łzy, kiedy na koniec tego księżycowego rozdziału autorka przedstawia statystykę dotyczącą depresji u kobiet i mężczyzn, oraz jak się ona zmieniała przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Dla Tygrysisty jest w tych paru suchych liczbach o wiele więcej treści, niż by się pani Blum w najwiekszych porywach potrafiła domyślić. W istocie, kolejny raz fragmenty układanki wskakują na swoje miejsca. Panią Blum i jej książkę można postrzegać jako jedną z armat, czy może raczej dronów, w tej kosmicznej zaiste walce między "uga uga" nowopowstałego kalifatu z przyleglościami, oraz słodkiej (do porzygania) dzisiejszej zachodniej wiary w Człowieka i Postęp.

Tylko że teraz trzeba by szybko to dzieło przetłumaczyć na arabski, wydrukować na miliardach ulotek, a potem zrzucać to nad owym kalifatem. (Może być z dronów.) Bez tego, zajęci innymi sprawami, oni się mogą w ogóle o tych sprawach nie dowiedzieć, a wtedy, niestety, nasz ukochany koniec historii może ucierpieć w starciu z, turpe dictu, uga uga. Czegobyśmy oczywiście nie chcieli - niezależnie od dziwnie nieprzyjemnych statystyk dotyczących depresji.

triarius

6 komentarzy:

  1. Nie wydaje Ci się, że Damasio wcale Ameryki nie odkrył. Samobójstwa, zabójstwa w afekcie, krótkotrwałe zwiąki małżeńskie itp. Przecież to wszystko to decyzje podjęte pod wpływem emocji. Akurat podałem negatywne tragiczne przykłady, a jest ich bez liku. (Może dałoby się zanleźć pozytywne). Zresztą to chyba trzeba być doktorantem jakiegoś upadłego uniwersytetu, żeby nie zauważyć takiej oczywistości.
    Mój przyjaciel (wierzący, religijny i mój autorytet) powiedział, że emocje stoją nam na drodze jak przeszkody albo że są jak wagony, które ciągnie nasza lokomotywa. A węgiel, który sprawia, że to wszystko jedzie to, mój drogi kolego: WIARA! Może być w Boga, a może być w lepsze jutro, albo chociażby w skuteczność tego twojego karniaka, od którego ma rzekomo zależeć życie narodu.
    A propos duszy: Teoria duszy już dawno wypracowana na gruncie teologii chrześcijańskiej i to całkiem całkiem "użyteczna hipoteza": dusza = rozum + wolna wola.
    Ale zaciekawiłeś mnie tematem. Poczytam więcej jakie zdanie ma papież o emocjach.
    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiesz, ja tam jestem prosty człowiek i mogę się mylić, ale dla mnie Damasio idzie w tym o wiele dalej, niż się to nam dzisiaj zazwyczaj wydaje.

      Oczywiście - jujiści jak Ty i ja wiedzą, że emocje wpływają na myślenie. Jednak u Damasia, na ile ja to zrozumiałem, to po prostu nie da się niemal konceputalnie rozdzielić ludzkiego (no bo nie mówimy o teoretycznych algorytmach jakichś hiper-komputerów) od emocji.

      Co do duszy, to oczywiście - papieże są lepszym źródłem od ścisłego naukowca, i ta sprawa wydaje mi się naprawdę interesująca.

      Jestem Ci ogromnie wdzięczny za te komęta - w dodatku inteligentne - bo jak widzisz, nikt mi tu już nie raczy. I jakbyś miał jakieś wnioski na temat np. tych emocji, albo i na temat duszy (choć w teologii jestem dość nierówny), to się serdecznie polecam.

      Pzdrwm

      Usuń
    2. Ludzkiego MYŚLENIA, of course.

      P.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli chodzi o emocje to może być też problem definicji. I chyba od tego należałoby zacząć. Z definicji słowa emocje są czymś co nas porusza, wprawia w ruch. Nas, a dokładnie co? Serce? Tak się mówi, ale chodzi właśnie o myślenie. Emocje to generalnie uczucia, prawda? Może raczej odczucia. Takie odczucia, które są jakby pierwszymi stanami naszego umysłu reagującego na bodźce zewnętrzne. Umysł ma jakby wyuczone drogi rozwiązywanie dylematów w razie W. Być może chodzi o sprawy przetrwania itp. Emocje mogą uruchamiać bardziej skomplikowane procesy myślowe, innym razem mogą je zagłuszać. Być może chodzi tu o jakiś stan równowagi. Ciekawy temat dla psychologów i pijarowców.
    Dusza natomiast to ciekawy temat dla nas. Rozum i wiara. Uprzedzam, że nie mam na myśli rozumu rozumianego jako szkiełko i oko, ale raczej boży dar (DLA KAZDEGO człowieka stworzonego na podobieństwo Boże) do wyrażania naszej woli. Czyli do samego życia w bardzo dużym skrócie. To po prostu musi iść w parze (rozum + wolna wola) inaczej mówilibyśmy o zwierzęcym instynkcie, ewentualnie nałogu. Wiara to już troszkę metafizyka i pewnie Cię nie interesuje, ale mnie bardzo, a ciekawym co na to Damasio... A wydaje mnie się kolejnym stopniem angażowanie naszej kory do życia. I tu pojawia się największe zagadnienie ludzkości - Miłość. Bo kto by miał wiarę, a miłości by nie miał.... To już św. Paweł dwa tysiące lat przed Damasio. A ona też jest po części emocją! Ale taką szlachetną! I koło się zamyka. Pogubiłem się. Jakie to szczęście, że nie muszę pisać naukowych rozpraw na tematy tak nie pasujące do naukowego szufladkowania.

    OdpowiedzUsuń
  4. No i oczywiście drugi raz też poszło w cholerę... Zmieniłem przeglądarkę, a ci od Firefoxa powinni siedzieć w piedrlu!

    *

    Co tu się dzieje? Wpisałem komęta i poszedł się kochać. Nie dziwię sie, że nikt tu już (poza Tobą, dzięki!) nie komęta...

    Na szczęście trochę skopowałem.

    No dobra, a gdyby tak zajść wroga od zadu i zdefiniować sobie "emocje", jako wszystko to, co nie pozwala nam pojmować ludzkiego myślenia w kategoriach czysto algorytmicznych? Myślę, że rozumiesz o co mi chodzi. Nie wiem - pewnie to by nie był szczyt elegancji dla definicji, ale jeśli to by potraktować na roboczo, to całkiem mi się ten pomysł (do którego, bajdyłej, zapłodniłeś mnie właśnie przed chwilą) podoba.

    Co miłości... Ja nic Ci na ten temat nie zdołam powiedzieć, bo jestem w tym bardzo słaby. Każdy ma swoje słabe strony, powiedzmy że ta jest moją. Jeśli TO jest największe zagadnienie ludzkości, jak mówisz, no to musi ja nie jestem ludzkość. ;-)

    Przeciw metafizyce ja nic nie mam, po prostu nie sądzę, bym się mógł na te tematy sensownie wypowiadać. Ale akurat wczoraj rozmawiałem z jedną sensowną osobą na temat roli ochów i achów w przekazach - w związku głównie z poezją - no i to by się chyba nieźle wiązało.

    W aspekcie psychologicznym wiara mnie oczywiście jak najbardziej interesuje i może nawet coś o tym potrafię, od czasu do czasu, rzec.

    Co do "ludzkości", to oczywiście w katolickich kategoriach ona istnieje, ale dla prostych świeckich ludzi, jak ja, to albo "gatunek ludzki" (o który tak się martwi Ardrey), albo każdy sam za siebie (a Bóg wszystkim zsyła z Nieba ciężkie próby, chyba że to ten drugi i nie z Nieba, co ja tam mogę wiedzieć).

    No to chyba na tyle na razie, tym bardziej, że pewnie i to pójdzie w cholerę.

    Pzdrwm czule

    OdpowiedzUsuń