Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oświecenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oświecenie. Pokaż wszystkie posty

piątek, marca 09, 2012

To my! To my! To właśnie my!

Wpadła mi w rękę darmowa gazetka Metro. Przejrzałem sobie, żeby zobaczyć czym się żywią lemingi, no i widzę, że "Czesi wybierają komunizm". Tytuł taki, notki. Chodzi zaś w niej o to, że, cytuję w całości:
23 proc. Czechów ocenia jako dobry system polityczny w kraju przed upadkiem komunizmu, a tylko 15 proc. obecny - wynika z sondażu Centrum Badania Opinii Publicznej (CVVM) w Pradze.

Ponad połowa ankietowanych wyraziła też niezadowolenie z funkcjonowania demokracji w Czechach i coraz mniej osób uznaje tę formę ustroju politycznego za najlepszą.

Badanie CVVM wykazało, że oceny funkcjonującego w Czechach systemu politycznego stopniowo się pogarszają. W 2009 roku jeszcze 22 proc. osób miało o nim dobrą opinię. Wzrósł równocześnie odsetek ocen negatywnych - do 60 proc. z 41 proc. Nadzieje na poprawę obecnego systemu politycznego w najbliższym 10-leciu wyraziło 18 proc. ankietowanych.

Spadł też odsetek osób, które uważają demokrację za najlepszą formę ustroju państwa, podczas gdy w ub. r. było ich 42 proc.

24 proc. osób - głównie zwolenników Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM - "w pewnych okolicznościach" zgodziłoby się na rządy autorytarna, natomiast 27 proc. było obojętne, w jakim ustroju żyją.

pap
No i co na takie coś rzekłby rasowy tygrysista? (Zakładając, że takie źwierzę w ogóle istnieje.) Oczywiście trywialne sprawy w rodzaju tej, że jak się ludowi ten obecny syf stręczy jako "demokrację", to trudno się dziwić, że lud "demokracji" coraz bardziej nienawidzi. Nieco bardziej wyrafinowaną byłaby uwaga, że im mniej Czech w Czechach - więcej zaś szemranej brukselsko-berlińskiej, lewacko-totalitarnej "Europy" - tym, logicznie, mniej się ten "czeski system polityczny" ludziom podoba.

Można by także wspomnieć o tym, że ludzie się jakoś tam z czasem dostosują do niemal każdego politycznego systemu, on zaś w jakimś stopniu dostosuje się do ludzi. Co dotyczy nawet realnego komunizmu, w jego późnej (nie uwzględniając obecnej postkomuny) czeskiej wersji. Jednak dręczy mnie uporczywa myśl, że być może najsłabiej ta zasada stosuje się właśnie do realnego liberalizmu! Ciekawy problem.

Przyczyn można by tu szukać w tym, że jednak atomizacja społeczna realnemu liberalizmowi wychodzi jak chyba żadnemu innemu systemowi dotąd. Także być może tego, że realny liberalizm działa w dużym stopniu poprzez środki ekonomiczne, zmieniając warunki gry czasem niemal z dnia na dzień, a na to ludzka psychika zdaje się wyjątkowo mało uodporniona.

Może zresztą chodzić przede wszystkim o to, że nawet w realnym komuniźmie aż tak pozbawieni przekonań, oślizgli i wulgarnie cyniczni ludzie, jak w realnym liberaliźmie, tak wysoko nie awansowali i tak wielkiego wpływu na los swych bliźnich nie mieli. (Pomijając oczywiście kwestię jakości tych komunistycznych przekonań - zarówno w ich wczesnej "rewolucyjnej" wersji, jak i w tej późnej, z czasów Breżniewa i następców.)

Może zaś największą rolę ma tu fakt, że to już w sumie praktycznie nie jest państwo narodowe - choć wciąż pod szyldem "Czechy" - a pokraczne "europejskie" imperium pod niemiecką władzą, w którym Czesi są przeznaczeni do roli tyrających i wykonujących polecenia proli, choć może nie aż takich, jak np. Polacy.

Wznosząc się na wyższy poziom tygrysizmu, możemy się, pod wpływem cytowanej tu notatki, zastanowić nad mediami i propagandą. Otóż ludzie sądzą, że dla trzymania proli w szachu i ogłupieniu, jakie mają dzisiaj miejsce i stale się zdają pogłębiać, potrzebny jest całkowity monopol mediów, fundujący prolom swego rodzaju "total immersion", i że jakakolwiek luka w tym monopolu zrobi ogromną różnicę.

Ja mam co do tego spore wątpliwości. Otóż wydaje mi się, że w sumie my i tak niemal wszyscy "gadamy Michnikiem", i bez jakiejś radykalnej "rewolucji kopernikańskiej" niewiele się istotnie w stanie naszej proleciej świadomości zmieni. Łagodniejsze określenie na "gadanie Michnikiem" to byłoby coś w rodzaju "życie całkowicie w oparach milion razy przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego Oświecenia".

Tak czy tak, co byśmy z tych mediów nie usłyszeli, czy tam nie zobaczyli, będziemy to, bez takiej czy innej (niekoniecznie spenglerowskiej, choćby w teorii!) "kopernikańskiej rewolucji", interpretować tak jak Michnik, czy inny wspierający cały ten syf "moralny autorytet". Co najwyżej tu i ówdzie odwrócimy sobie znaczki - to co tamci lubią, dla nas będzie be, i odwrotnie. Nie ma tu żadnej istotnej INTELEKTUALNEJ różnicy, są co najwyżej różnice czysto emocjonalne!

Oczywiście - emocje SĄ ważne! Być może nawet ważniejsze od czystego mózgowego intelektualizowania. Jednak emocje mają to do siebie, że trwają, jeśli pozostawione sobie samym, krótko, a do tego łatwo nimi manipulować. Emocje to silnik, ale intelekt - a konkretnie tzw. "światopogląd" - to konstrukcja naszego pojazdu. Jeśli przyczepimy wielki potężny silnik do galaretowatej ramy i karoserii, to byle Michnik będzie mógł nas pokierować w dowolną stronę - skutecznie, pewnie i całkiem niewielkim wysiłkiem!

No i ja tu chciałem, na koniec, rzucić taką przewrotną myśl w związku z powyższymi rozważaniami. (I oczywiście w związku z cytowaną na samym początku rewelacją o upodobaniach Czechów.) Taką myśl, że być może owo "total immersion" nie jest wcale aż tak decydujące

Bo tu może bardziej chodzić o to, że jak np. te 22 procent "obywateli" którzy kochają obecny system, to musi istnieć jakaś gałąź, jakiś avatar sytemu władzy, który im - poprzez media, tańce z gwiazdami, "informację", i co tam jeszcze - będzie wrzeszczeć do ucha: "To my! To my! To właśnie my! To my jesteśmy obrońcy tej cudowności, którą tak kochasz!"

Tym zaś 60 procentom, które tego systemu nie znoszą, jakiś inny odłam establiszmętu, za pomocą tych samych (albo i nie, w sumie to nie aż tak istotne, jak oni to rozpisują na głosy) mediów, tańców i całej reszty, do ucha będą wrzeszczeć... Co? No przecież, że: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my przecież, i nikt inny, staramy się rozwalić ten syf i prawie nam już się udało!" Tak samo z władzą autorytarną i nieautorytarną: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my-y-y-y!!!"

(Nawiasem mówiąc, fakt, że na ew. autorytarną władzę zgodziliby się w Czechach akurat "głównie zwolennicy Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM", mógłby mieć spory związek z faktem, że, w wyniku konsekwentnych działań obozu władzy, jest to zapewne jedyna licząca się w jakikolwiek sposób partia, która głosi akurat tego typu "nie-całkiem-demokratyczne" hasła. Co, z punktu widzenia obozu władzy jest niegłupie, jak zresztą widać choćby z tego powiązania nielubienia "demokracji" z komuchami w owej notce.)

No i tak to, wędrując sobie umysłem po tych właśnie ścieżkach, nietrudno będzie, jak sądzę, postawić całkiem sensowne hipotezy co do tego, jak będą się teraz przedstawiać działania establiszmętu w dziedzinie "informacji", propagandy i odświeżania politycznego języka przemowy do proli. Jak również rola różnych tam Krytyk Politycznych, kolejnych (i równoległych) partii Korwina, "lepszych wersji PiS", ruchów Oburzonych i czego tam jeszcze - na Tweeterze, na Facebooku, i gdziekolwiek - staje się jaśniejsza.

Oczywiście temu @#$% establiszmętowi TRZEBA robić wbrew i trzeba się, jakoś, organizować, może nie całkiem wszystko jest neo-ubecką prowokacją (choć oczywiście o Krytyce Politycznej czy Korwinie tutaj nie mówimy!), ale też naprawdę trzeba uważać, bo tutaj wszystko jest z góry rozpisane na głosy, i zawsze podstawią nam kogoś, kto będzie słowiczym głosem wrzeszczał nam w samo ucho: "To my! To my! To właśnie my!"

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

piątek, lutego 24, 2012

Gadanie Michnikiem

Termin "gadanie Michnikiem" zaczyna wreszcie powoli przenikać do prawicowego krwioobiegu, co jest miłe, nawet nie tyle dla mnie osobiście, jako jego ojca, ale nawet dla tego krwioobiegu. Oczywiście odbywa się to znowu za sprawą Nicka, któren ma autentyczny talent publicystyczno-dydaktyczno-propagandowy i wyłapuje z atmosfery sporo tego typu potencjalnych perełek i młotów na lewiznę (z których pewna część jest mojego autorstwa). Sam też oczywiście tworzy swoje własne - nie że coś.

Z tym "gadaniem Michnikiem", że pokrótce wyjaśnię, chodzi o to, że jak się wystarczająco nie oddalimy od liberalnej, post-oświeceniowej - i "zdroworozumowej" po prostu, w takim sensie, że nie podważającej tego, co nam się dzisiaj, skutkiem specyficznej "edukacji", działania mediów, autorytetów, "wolnego rynku", interpretacji rzeczywistości wpaja - to zawsze będziemy skazani na tego typu, w sumie, "narrację". Co najwyżej tu i ówdzie odwrócimy sobie znaczki - że jak Michnik mówi, że pedalstwo dobre, to my że złe.

Ale w sumie to on, w najszerszym sensie oczywiście, narzuca warunki "dialogu" i kształtuje całą tę "dyskusję". O to w sumie chodzi. Owo "wyjście poza" liberalną i post-oświeceniową narrację to nie koniecznie "kopernikańska rewolucja" Spenglera, ale to musi być coś równie radykalnego i "wywrotowego", a ja, przyznam, wielu innych możliwości poza tą "kopernikańską rewolucją" akurat nie widzę.

Co jednak wcale nie oznacza, by o to koniecznie musiało chodzić. Nie - chodzi o "wyjście poza" i tyle! Oczywiście raczej nie na jeszcze bardziej lewackie pozycje, jeśli to ma być prawica i w końcu kontrrewolucja. U Nicka można sobie znaleźć ostatnio całkiem sporo na temat tego "gadania Michnikiem", szczególnie chyba w komętach - nie jest to chyba całkiem tak samo interpretowane, jak u mnie, i tym bardziej warto się zapoznać.

Że jednak przykłady uczą lepiej od wywodów, podamy tu sobie fajny przykład gadania Michnikiem. Prosty i łatwy, jak sądzę, do zrozumienia, choć - podkreślam to z naciskiem! - wcale nie jakiś monstrualny i kretyński. Ot, po prostu widać, jak głęboko w nas to gadanie Michnikiem siedzi!

Fakt, że autor tego przykładu, MatkaKurka, jeszcze niedawno był lewakiem, więc pewnie dużo łatwiej niż nam, czarnopodniebiennej prawicy od zarania dziejów, tym Michnikiem gadać. Jednak gość od jakiegoś czasu gada z dużym sensem, a sam fakt, że przejrzał na oczy, nie tylko dobrze o nim świadczy, ale nawet podważa nieco mój własny programowy brak wiary w człowieka. (Brak wiary w człowieka - sam w sobie ogromnie prawicowy, ale jednak, jeśli w tym, powiedzmy, przesadzam, to i to jest błędem.)

W swym niedawnym tekście - oto link:
http://www.kontrowersje.net/tresc/z_tuskiem_bylo_tragikomicznie_z_komorowskim_moze_byc_tylko_tragicznie

MatkaKurka pisze bardzo sensownie o wyjątkowo szemranym osobniku znanym jako Bronisław Komorowski albo "Prezydent Polski", o jego ciemnej przeszłości, niejasnych powiązaniach z ruskimi służbami (także w wiadomej i najistotniejszej do dwóch lat sprawie), oraz o zagrożeniach jakie się z tym wiążą. Naprawdę sensowny tekst! A samo jego zakończenie jest takie:
Nie chcę bluźnić, ale wydaje się, że Tuska wariant niemiecki nazywa się Pikuś w porównaniu z wariantem sowieckim Komorowskiego. Jakby nie patrzeć Wielkopolska jest „ordnung”, podwórza zagrabione, a Привислинский край gdzieniegdzie jeszcze dumnie strzechami świeci i furmanki ładuje. Strach się bać.
Coś tu kogoś razi? Komuś się jakieś ostrzegawcze światełko zapaliło? Ktoś tu dostrzega jakieś gadanie Michnikiem? Nie? No to nieźle siedzimy w tym michniczo-oświeceniowym szambie, polska prawico! A może jednak? No... właśnie! Czy to nie paranoja, że, po takim przywołaniu tych wszystkich potworności, które się z "Prezydentem" wiążą, i tych zagrożeń, dla nas, dla naszych dzieci, dla Polski... Pointą jest akurat wizja strzech i furmanek? To TO jest ową najstraszniejszą rzeczą, jaka może nas w ogóle, z Komorowskiego i GRU pomocą, spotkać?!

Jeśli naprawdę to, a nie co innego, tak przeraża rodzimą prawicę, no to teraz ten czy ów Orliński Wojtek uzupełni wam, że "jeśli się chce modernizacji, autostrad i czego tam, to trzeba zrozumieć, że to wszystko chodzi w pakiecie, i nie może być autostrad i modernizacji obok pastuszka z fujarką i moheru, a sprzeciwianie się by po tych autostradach paradowały wte i wewte parady kochających inaczej, jest kretyństwem".

Prawda? A mogę was zapewnić i założyć się o co chcecie, że Orliński Wojtek, albo jakiś inny Orliński Wojtek, choćby go inaczej wołali, to powie. Skąd wiem? A stąd, że owe Wojtki już to wiele razy powtarzały, a ich różne ętelektualne guru piszą to nie od dziś.

I co my na to dictum Orlińskiego Wotjka, czy dowolnego innego michniczego avatara? A cóż my innego możemy zrobić, niż podjąć dialog? Konstruktywny oczywiście. Jak Polak z Polakiem! Wszak pragniemy w sumie tego samego! Pragniemy, my i oni też, żeby nie było tych strzech i tych furmanek, a żeby były autostrady i drapacze chmur.

Cóż więc można zrobić? Musimy działać razem - pragniemy tego samego, i chyba nie chcemy, żeby oni nam wkładali kije w szprychy (a kije to oni mają grube!) - prawda? Z pastuszka bez płaczu rezygnujemy, z fujarki też, no a parady pedałów zaakceptujemy - w ramach kompromisu i zwycięstwa rozsądku. 

Co najwyżej we własnym już wyłącznie, prawicowym gronie, podyskutujemy sobie o tym, czy parady lesbijek powinny chodzić od dziewiątej do szóstej w dnie powszednie, czy też 24/7, a parady pedałów jakoś inaczej, czy może tak samo. I czy nie warto by było tej sprawy skierować do Trybunału w Strasburgu. (Prawica, psia mać! Polscy patrioci!)

No więc jak, polska prawico, będzie z tym gadaniem Michnikiem? Gadamy, ale się "w porę" zatrzymujemy? Zostawiając dopowiedzenie dalszego ciągu Orlińskim Wojtkom tego świata? Czy też może zaczynamy się z tego gadania Michnikiem (i Orlińskim Wojtkiem, bo to jedna parafia, gorzej, ze wraz ze sporą częścią rodzimej "prawicy", jak się okazuje) pracowicie wyplątywać?

Może warto się zastanowić CO miałoby być naszym celem, jakie mamy priorytety i jakie są te najgorsze zagrożenia? No bo jeśli ktoś powie, że te zagrożenia to furmanki i strzechy, to sorry, ale z pewnością nie jesteśmy tą samą "prawicą". Może to on jest tą właściwą, to w końcu tylko  kwestia terminologii, ale ja w sumie nie chcę mieć z tą jego nic do czynienia.

BO TU NIE O FURMANKI I STRZECHY CHODZI, A O SPRAWY BEZ PORÓWNANIA WAŻNIEJSZE! (Co nie znaczy, bym o tych strzechach i furmankach koniecznie marzył, jeśli nie miałoby to oznaczać cofnięcia się o powiedzmy sto lat i zrobienia wszystkiego od nowa - lepiej!)

triarius

P.S. W mojej opinii FYM z ekipą robią znakomitą robotę i, z obiektywnych przyczyn, mają o wiele większe szanse dotarcia w pobliże prawdy. (Co nie zmniejsza mego podziwu dla całej ich roboty, bo to jest właśnie coś, dzięki czemu blogowanie nabiera wreszcie realnego sensu.) Ruscy nie są takimi idiotami, żeby pozwolić rozgryźć swoje zagrania standardowym, jakby nie było, urzędnikom, jak Macierewicz, którzy, co nie jest nawet dziwne, bardziej boją się "ośmieszenia" i "absurdalnych teorii", niż mijania się z prawdą o setki kilometrów. 

No i ruscy właśnie tak zagrali, żeby Macierewicz się z prawdą o te kilometry mijał. Cóż, to by się jeszcze dało przeżyć, ale jeśli naprawdę jego sfrustrowana urzędnicza ambicja (którą da się zrozumieć) skłoni go do rzucania obrzydliwych oskarżeń na blogerów, to nie będzie dobrze. Lepiej by było, gdyby Macierewicz robił swoje, jednocześnie będąc świadomy ograniczeń swojej sytuacji, i nie przeszkadzał tym, którzy szczęśliwie tych akurat nie mają.

wtorek, listopada 08, 2011

Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?

Wiele spośród mózgowych idiotyzmów - jak na przykład pseudo-religia "wolnego rynku" - bierze się z hipostazowania, albo z tego, że ludzie biorą czysto umowne granice za rzeczywistość, ignorując przy okazji ewentualne granice rzeczywiste. Hipostazowanie (w największym skrócie, żeby nam tu nie robić wykładu z propedeutyki filozofii) to uznawanie bytów wyimaginowanych, albo w jakiś sposób "pochodnych", za rzeczywiste.

Przykładem są "prawa człowieka". OK, jeśli ktoś ma tego typu POSTULAT, czyli uważa, że jest taka lista "praw", których należy przestrzegać, to ja mogę się z nim zgodzić, albo i  nie, ale zasadniczego błędu w myśleniu tu nie dostrzegam. Jednak rzecz w tym, że nikt tego, przynajmniej dzisiaj, w taki, stosunkowo zdrowy sposób nie traktuje.

Za to, korzystając z dwuznaczności słowa "prawo" - bo mamy przecież "prawo przyrody", które jest z definicji prawdziwe zawsze i niezależnie od niczyjej woli; oraz "prawo" w sensie wydanej przez kogoś ustawy (zakazu, nakazu i czego tam jeszcze), w którym to przypadku, aby nie było po prostu przez ludzi (bo tylko do ludzi się takie coś odnosi) ignorowane, musi za nim stać realna siła, groźba realnej siły, albo też ostra (i wsparta oczywiście realną siłą lub jej groźbą) indoktrynacja.

"Prawa człowieka" to jest, jak nam próbują zasugerować jego propagatorzy, choć wprost tego oczywiście nie mówią, to coś, co panuje nam obiektywnie i niezmiennie - jak prawo przyrody - choć jednak w oczywisty sposób nie, bo można ich nie przestrzegać.... Tyle, że wtedy na arenę wkracza jakaś stosowna "społeczność narodowa", albo "międzynarodowy trybunał praw człowieka", i daje zbrodniarzowi w dupę. Oczywiście wszystko absolutnie bezinteresownie, a same te "prawa człowieka", w szczegółach, spływają na owych jego stróżów i sędziów owych trybunałów z nieba, w postaci białej gołębicy... Jakoś tak.

W każdym razie nie to, że ktoś sobie to, wedle własnego gustu, czy (apage Satanas!) interesu, wymyśla. Bo wszystko tam jest, trzeba wam ludzie wiedzieć, absolutnie jednoznaczne, absolutnie prawdziwe, nikt poza kompletnym potworem nie mógłby tam w jedną literę wątpić... No bo jak można wątpić np. w święte prawo grawitacji? A to całkiem takie samo coś! Te prawa są odkrywane stopniowo, jak prawa przyrody, ale jednak w każdej chwili są ostateczne i absolutnie prawdziwe... Po prostu Święta Księga. I bez oświeceniowego deizmu wszystko to po nie ma krzty sensu.

I w sumie bardzo podobnie jest z "wolnym rynkiem", któren sobie oczywiście istnieje - jako czysto intelektualny model - ale nikt nigdy nie jest w stanie jednoznacznie i obiektywnie określić co w danej konkretnej realnej sytuacji jest "wolnym rynkiem", a co nim nie jest. Bowiem w realu wszystko się w sumie ze wszystkim wiąże, a "wolny rynek" zajmuje się tylko b. wąskim wycinkiem tego wszystkiego. Itd., bo ja w sumie nie o tym dzisiaj.

Hipostazy albo wadliwe ustalenie granic, tak sobie powiedzieliśmy na początku. No i to z "wolnym rynkiem" zawiera także tę sprawę z granicami, ale są i piękniejsze przykłady. Na przykład wojna. Spengler w swoim Magnum Opus stwierdza, że wszelkie długie okresy pokoju okazują się złudzeniem, jeśli uwzględnimy wojny domowe, ludowe bunty, walki klasowe... Jakoś tak, podaję to z pamięci.

Do tego oczywiście dyplomację, która potrafi być tak brutalna, jak ta, która doprowadziła do rozbiorów Polski. Do tego to, co mamy dzisiaj, choć w istocie istniało niemal zawsze, tyle że dopóki sprawa nie zostanie nazwana przez autorytety i pod tą nazwą roztrąbiona przez media, nie istnieje, przynajmniej w tych czasach. Mówię oczywiście o terroryźmie.

W którym oczywiście my, zwykli szarzy ludzie, nie mamy prawa dostrzegać wojny - a co dopiero wojny obronnej - bo to ma dla nas być "po prostu zbrodnia i tyle" (przeciw ludzkości w dodatku). Z masą rzeczy, które z tego wynikają, ale o których, Deo volente, jakimś innym razem.

No a jak sobie człowiek wyobrazi ten "pokój" w jakimś związku kochających inaczej... Te spojrzenia, te intonacje, te gotowe do ataku pazurki, te drgające opięte porciętami tyłeczki, ach! Albo powiedzmy wśród... No i właśnie, zaraz będzie właśnie o tym.

Cały ten wywód wziął mi się z bardzo konkretnego powodu, a nawet z całkiem aktualnej biężączki. Ktoś by po prostu napisał tę biężączkę i byłoby bardzo fajnie, ale ja chciałem przed tym napisać parę zdań filozoficznego wstępu, żeby to miało pewną głębię, no i oczywiście wyszedł wykład. Ale owa biężączka będzie u nas na deser. Dobre i to!

Otóż przed chwilą przejechałem sobie po kanałach TV, no i na francuskim kanale dla zagranicy (bardzo oczywiście "proeuropejskim" i w ogóle dla młodych wykształconych) było o tym, że dziennikarze podsłuchali w czasie tego ostatniego szczytowania... (Kiedy to punkt G Boskiej Merkeli był obrabiany przez elity w imieniu nas wszystkich, stąd nazwa "Szczyt G20", ale to już mój własny domysł.) Więc podsłuchali oni tam, że Sarkozy z Obamą bardzo nieładnie wyrażają się o szefie Izraela (co on się chyba Netaniahu nazywa, czy jakoś tak).

Chodziło o to, że poproszono ponoć dziennikarzy, by już nie dziennikarzowali, i zaczęto sobie rozmawiać prywatnie. Sarkozy z Obamą znaczy. No i Sarkozy mówi coś takiego, że już całkiem ma dość tego kłamcy Neta... Jakoś tam. (On wiedział, wam musi tyle starczyć. Sprawdźcie se sami, jeśli wam to potrzebne.) A na to Obama, że "a co ja mam powiedzieć, skoro ja się z nim muszę spotykać codziennie?" No i to po paru dniach wyciekło.

Izraelskie media podobno huczą. (Ale kiedy one nie huczą? Dobrze że raz nie na temat Polski.) No i oni tam, na tym francuskim kanale, co jest tak pro-ojro i w ogóle, zacytowali też blogasa jakiegoś ważnego gościa, z Francji, któren stwierdza, że rozmowy wśród europejskich elit rozpoczynają się teraz rutynowo od słów: "Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?"

Oczywiście nie jest to całkiem to samo co totalna wojna - w sensie bomby, rakiety, samoloty, czołgi i talibany - ale tak całkiem na pokój też to raczej chyba nie wygląda. Spengler, jak zawsze, ma genialną rację, ale cóż w tym nowego dla odwiedzających tego bloga? W każdym razie, jeśli oni tak się mało lubią, to i chyba łatwiej będzie im (a przy okazji nam) przejść z tych oplotkowywań za plecami do prawdziwych działań wojennych, niż to się może wielu ludziom wydawać...

Co może też dla nas stanowić pewien promyk nadziei, jeśli oni tam się naprawdę ostro pożrą, a zwykli ludzie nie aż tak. No a po drugie, trza skonstatować - z podziwem mieszanym z przerażeniem - co to za obłudna zgraja, ci "europejscy" przywódcy, skoro na wizji tak się zawsze do siebie mizdrzą, a w realu najchętniej to by sztylet w plecy albo i gorzej! (Czyli w sumie całkiem jak u Biedronia, czemu się zresztą dziwić?)

Swoją drogą, skoro oni tak się między sobą opyskowują i tak mało mają drug do druga (b. dobre określenie w ich przypadku zresztą!) szacunku, to JAK ONI MUSZĄ TRAKTOWAĆ CAŁKIEM JUŻ ŻAŁOSNE TYPKI W RODZAJU TUSKA? O Komórze nawet nie wspomnę, bo ten trzeci już z kolei (z krótką przerwą, której szybko zaradzono) avatar TW Bolka, niestety służy właśnie do tego, by Polskę i Polaków w świecie kompromitować, i on to, jak wszystkie poprzednie Bolki, robi po prostu znakomicie.

I naprawdę nie ma się z czego cieszyć. Tusk jednak? Ten to się całym sobą stara, żeby go możni tego świata lubili, ego też faciowi nie brakuje... Może kiedyś wycieknie zresztą to, co o Tusku mówią te wszystkie Sarkozy i Barrosy? Chyba że panowie (z Merkelą na czele) wcześniej obnażą pazurki i skoczą sobie do ocząt. Sylwio, letko czegoś wkurwiony, powie na przykład Merkeli, co o niej ostatnio powiedział Putin... Albo choćby van Rumpuy. I dalej się szarpać za włosy (który tam jakieś ma)! Dalej się drapać! Pluć! Tarzać po dywanach! Piszczeć! Syczeć!

Po czym będzie totalna wojna, obiecana nam przez Rostowskiego. I może być różnie, albo lepiej, albo gorzej. Ale warto przecież sobie uświadomić, że wojna z TAKIM CZYMŚ, to wydarzenie jedyne w dotychczasowej historii świata, i warto być czegoś świadkiem! Ale ubaw! Niech żyje Europa! Tram tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam ta ta!

triarius

niedziela, listopada 28, 2010

To co, że bez tytułu?! Jest 7:53 rano, a ja oka nie zmużył.

Zadziwia mnie, a nierzadko i martwi, jak mało intelektualnego wyrobienia mają często całkiem inteligentni i wykształceni ludzie. Na przykład mało kto na naszej rodzimej "prawicy" zdaje się zdawać sobie sprawę z tego, że, o ile ktoś, komu obojętny (nie mówiąc już o traktowaniu ich wrogo!)  jest Honor, Ojczyzna, Wolność, czy jakieś inne tego typu sprawy, to całkiem inny człowiek*, niż my - to ktoś, obojętny, albo wprost wrogo nastawiony, do spraw takich, jak "wolny rynek", MA PO PROSTU INNE POGLĄDY i tyle! 

Wcale nawet nie jestem pewien, że owo pracowite zacieranie w świadomości tej ogromnej różnicy, którymi Polacy byli poddani przez dziesięciolecia, nie było robione cynicznie i celowo. Naprawdę bardzo żałuję, że inteligentni i niewątpliwie także porządni ludzie potrafią u nas jednym tchem wypowiadać nazwy najistotniejszych wartości i mętnych hipotez... I kłócić się o nie z taką samą zawziętością, a przeważnie nawet o te mętne hipotezy (które oni oczywiście traktują jak Prawdy Objawione) o wiele bardziej zajadle.

A potem mi mówią, że "filozofia nie ma znaczenia". Oczywiście - można nie czytać Platona i Schopenhauera. Sam za tymi panami nie szaleję i z ich lekturą nie przesadzam - jak i za lekturą wielu innych, nie mówiąc już o  faunie pomniejszego płazu, a już szczególnie zgrają trywialnych kompilatorów, kreujących się na wyrocznie i "prawdziwych filozofów". 

Jednak w czasach tak chorych jak te obecne, myślenie "jedynie do kreski" - kiedy nie ma już pewnych wartości, które by były naprawdę, "same z siebie", bez wysiłku intelektu (wzgl. kompletnego odmóżdżenia czy prostaczkowatości) naturalne i oczywiste - prowadzi właśnie do tego typu zaburzeń własnego obrazu świata (przenoszących się, co gorsza, na zaburzenia w sferze społecznej, politycznej, a może i, czasem przynajmniej, moralnej), o jakich tu mówiłem na początku. 

I to jest problem - jeśli nawet nie osobisty tych ludzi (kim ja w końcu jestem, żeby komuś włazić z butami w jego etyczną duszę?) - to na pewno polskiej patriotycznej (a jest jakaś inna?) prawicy.


--------------------------------------

* "Inny gatunek człowieka." Choć w kategoriach zoologicznych to jednak nadal "człowiek" - nadal należący do gatunku Homo sapiens, sapiens, sapiens, sapiens... sapiens. (Nie ma jak leberalne samozadowolenie i skromność! Jedno "sapiens" z głębi uppsalskiego Oświecenia da się zrozumieć - w końcu wiewiórki i pawiany nie czytają gazet i nie wymyślają zoologicznych klasyfikacji - ale DWA razy "sapiens"?! Dla niektórych ta nazwa, tak przecież "obiektywna i naukowa", musi działać jak najsilniejszy narkotyk. ;-)


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, lutego 26, 2010

Różne Święte Księgi a Szpęgleryzm Stosowany

 Rozmawiałem sobie z hrPonimirskim pod poprzednim moim tekstem umieszczonym na blogmedia24.pl i udało mi się chyba powiedzieć coś istotnego o istocie mojego szpęgleryzmu. Hrabia czepiał się jak zwykle (i jak zwykle w uroczy sposób), że ętuicje, i że nie ma dowodów i że trza by dopiero zrobić szpęgleryczną teorię gier w zastosowaniu do historii... (Co ja jak najbardziej popieram!)

A ja mu na to, że mnie akurat faktycznie te Spenglera intuicje i cała przedstawiana przezeń historia powszechna cholernie kręcą, wydają mi się wciąż nieprawdopodobnie celne - nawet w szczegółach... ALE TU W SUMIE NIE O TO CHODZI! Magnum Opus Spenglera to NIE JEST żadna Święta Księga! Święta Księga, jakby ktoś nie wiedział, polega na tym, między innymi w każdym razie, że tam każdy przecinek musi być bezbłędnie, bo inaczej cała księga jest nieważna i nieświęta.

Święte księgi, jak uczy zresztą właśnie Spengler, to nie jest coś z naszej K/C, choć "my" - znaczy zachodni chrześcijanie - też mamy przecież poniekąd własną Świętą Księgę, którą pozostaje wciąż Biblia. Nie jest ona jednak traktowana tak samo, jak Święte Księgi "tamtych"... Vide wszelkie Kabały, Talmudyzmy, Koran występujący jedynie w swym tradycyjnym arabskim oryginale... Porównajmy to z podejściem do Biblii nawet u tych, którzy jeszcze wśród nas traktują ją (w swoim pojęciu) poważnie i z szacunkiem.

Temat jest ciekawy, ale rozwiniemy se go (Deo oczywiście volente) jakimś innym razem, bo teraz to była tylko dygresja. Co chcę rzec, to że nie ma większego znaczenia, czy intuicje Spenglera na temat jakiegoś miasta Sybaris czy jakiegoś tam Maniego są w stu procentach słuszne! Jeśli na przykład najnowsze odkrycie dendro-archeologii coś podważą, to nic wielkiego z tego nie wynika. Spengler to nie Święta Księga, to nie Duch Boży, to człowień i ma prawo się czasem mylić. (Choć jakoś trudno dostrzec, by się naprawdę mylił, co i mnie samego mocno dziwi.)

Co jest istotne, to czy naprawdę żyjemy w umysłowym Matrixie, czy naprawdę ta nasza słodka postoświeceniowa rzeczywistość jest - jak twierdzi Spengler - taką samą pokrętną i w sumie dość paskudną utopią jak wszystkie pokrętne i w sumie dość paskudne utopie, czy też może jednak nie. Tylko Spengler, z tego co wiem, pozwala nam stanąć dostatecznie daleko od tej naszej rzeczywistości - którąśmy się przez stulecia nauczyli traktować jako PRAWDĘ SAMĄ, PRAWDĘ OBIEKTYWNĄ i niepodważalną... A mówię tu o wszystkim: od filozofii Kanta i jego niewydarzonych wnuków, po publicystykę Michników tego świata i kult różowych golarek do części intymnych.

Jasne, jest na prawicy masa ludzi, którym się Oświecenie i postoświeceniowa ideologia bardzo nie podobają. Tyle, że ci ludzie uciekają od niej w dzikiej panice w jakieś irracjonalizmy, kulty Ludwika XIV, monarchie i inne brednie. Nie zaś, żeby rozsądnie starali się na to spojrzeć z boku. Obiektywnie, przedstawić alternatywny punkt widzenia... Nie, musi to zawsze musi być odwrócenie Manifestu Komunistycznego, tylko - darujcie prawico! (?) -  w głupszej wersji.

Spengler tak nie robi! Nie tworzy żadnych utopii. (Zaskakujące?) Nie daje żadnych zaleceń. Nie oburza się, nie głaszcze po główkach. No i faktycznie, nie obiecuje świetlanej przyszłości po wieki wieków. Ani tym, co ich, jak się może wydawać, lubi, ani tym pozostałym. Jest w tym, z tego co wiem, niemal jedyny. No, chyba że uwzględnimy tu Roberta Ardreya, dowodzącego, że choć wiele zwierząt potrafi oszukiwać, to tylko człowiek ma zdolność oszukiwania samego siebie, a nasza cywilizacja robi z tej umiejętności w ostatnich czasach użytek o jakim się filozofom nie śniło. I to się nie może, zdaniem Ardreya, dobrze skończyć.

Albo taki Pan Tygrys, z jego tezą, iż cały ten rozkoszny interes, który mamy wokół siebie, którym (mniej lub bardziej chętnie, to zależy od osobnika) na codzień oddychamy i który chłepczemy zewsząd niemal bez przerwy, chcemy czy nie, zasługuje na nazwę Realnego Liberalizmu, a wszelkie ew. skojarzenia z Realnym Socjalizmem są o wiele bardziej uzasadnione, niż się to może w pierwszej chwili wydawać. Realny Socjalizm to przecież TEŻ była UTOPIA wprowadzona w życie, która się nieco z biegiem lat UCUKROWAŁA, a wielu nauczyło się ją uważać za normę i normalność. Zgoda?

Poza tym ja naprawdę nie znalazłem dotąd inteligentnej krytyki tego całego ICH Oświecenia (bo powinniśmy sobie zrobić NASZE, jak stwierdził Dávila) poza Spenglerem, Ardreyem i Panem T. W każdym razie nic w na tyle zrozumiałej formie, by to mogło stanowić jakąkolwiek broń ideolo. Nic na tyle czytelnego, bym ja to, z moją dyskleksją i brakiem odporności na nudę, potrafił strawić.

Oczywiście u Spenglera jest masa innych ważnych i ciekawych rzeczy, dotyczących historii, a ta Sybaris i ten Mani też zapewne zostali przedstawieni jak należy, albo i o niebo lepiej. To jednak, powtarzam, nie jest dla nas teraz najistotniejsze.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 25, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 1)

Wedle powszechnie przyjętego dzisiaj poglądu, ludzkość najpierw jest zbyt głupia na porządną religię i wierzy w różne zabobony, potem tworzy sobie religię jak się patrzy, a na końcu z wszelkiej religii wyrasta i zaczyna się kierować rozsądkiem oraz nauką. Pogląd ten, jak wszystkie chyba tego typu poglądy stanowiące dziś komplet aksjomatów na wyposażeniu ortodoksyjnego inteligenta, pochodzi z Oświecenia.

Voltaire wyraził to wprost i bez ogródek, a po nim, mniej lub bardziej ozdobnie, mniej lub bardziej okrężnie, czasem z jakimiś drobnymi zmianami czy ulepszeniami, pokolenie za pokoleniem jego duchowych potomków. Dodatki mogą być takie, że np. religia wzięła się wedle niektórych mędrców z tego, że chytrzy kapłani mamili głupi lud wydając powiedzmy przerażające odgłosy za pomocą specjalnej aparatury, albo konstruując prymitywną wersję turbiny parowej. Czemu kapłani lud mamili? Tutaj odziedziczona po Oświeceniu odpowiedź jest dziecinnie prosta - oczywiście, że dla lubego grosza! W końcu "jeśli nie wiadomo o co chodzi..."

Kto mnie zna, wie, że walkę z tym bezkrytycznym przyjmowaniem oświeceniowych aksjomatów uważam za swe naczelne intelektualne zadanie. Fakt, że najlepszą odtrutkę i najlepszą alternatywę znalazłem w filozofii Oswalda Spenglera, jednak uważanie mnie za jakiegoś jego propagatora i nic więcej, uznaję za bardzo niesprawiedliwe i po prostu nieprawdziwe. Tu nie chodzi akurat o Spenglera - tu chodzi o to, że od trzystu lat żywimy się rozkładającym się trupem Oświecenia i niemal niczym więcej.

Nie mówię tu o radarach, tyrystorach i komputerach, tylko o naszej wiedzy o nas samych, o historii, polityce, ludzkiej naturze, religii... Zamiast ewentualnego krótkiego okresu "wyzwolenia" ze starych dogmatów i nieoptymalnych ujęć, które zapewne tak czy tak musiało nastąpić, mamy coraz bardziej jałową i coraz mniej zważającą na rzeczywistość intelektualną strawę...

Poza którą nie wolno już nawet wyjść - a w każdym razie nie wtedy, kiedy może to dotrzeć do ludu... Mamy coraz więcej i coraz ostrzejsze tabu... I mamy myślenie schematami, które coraz bardziej przypominają późnego Ptolemeusza i wymagają coraz to nowych uzupełnień...

Coraz to nowych epicykli, które trzeba - dla zachowania względnej integralności modelu, lub po prostu takiego złudzenia - chytrze umieszczać w już istniejących epicyklach... I tak to się odbywa w coraz większym tempie, a z oświeceniowego wyśmiewania się z religii, mamy dzisiaj Świecką Świeckość Jacka Kuronia i Świętą Świeckość Unii Europejskiej... Dekretowane ex cathedra i już wsparte groźbą oficjalnej i całkiem realnie bolesnej dla grzesznika ekskomuniki, wkrótce zaś... Może być jeszcze gorzej!

No, tośmy we wzniosłe tony uderzyli - jak to wypada czynić na prawicowych blogach w tych czasach powszechnego skurwienia... I tu naprawdę gorąco przepraszam wszystkie panie prostytutki - bez urazy, po prostu tak się mówi! Mógłbym rzec "skundlenia", ale wtedy musiałbym przepraszać nierasowe psy, a to mogłoby być jeszcze trudniejsze. Powszechnego zatem skurwienia i upadku. Kassandrą też żeśmy pojechali, ten punkt mamy zatem z głowy.

Jak ja, spyta ktoś (i spyta słusznie!) widzę kwestię religii? Czym w ogóle jest moim zdaniem religia? No to odpowiem czym religia z całą pewnością moim zdaniem NIE jest. Otóż nie jest jakąś niedoważoną nauką - tworem i strawą mitycznej niedojrzałej ludzkości. Żeby to wyjaśnić, powiem czym (moim zdaniem, jak zwykle) jest, a czym nie jest, nauka.

Otóż nauka to zbiór użytecznych hipotez. Tylko tyle i aż tyle! A w ogóle to należałoby tu wtrącić, że w żadną "ludzkość" przeżywającą swoje religijne ewolucje nie wierzę - bo moim zdaniem ewentualne religijne ewolucje przeżywać mogą co najwyżej poszczególne ludy, a najprawdopodobniej poszczególne cywilizacje (używając utartej terminologii), spenglerycznie zaś rzeczy nazywając Kultury i Cywilizacje (tutaj z dużej, bo to specjalistyczne terminy).

Z czego wynika niemało ciekawych rzeczy, jak na przykład ta, że w tym samym momencie historii różne ludy mogą przeżywać różne fazy swego religijnego rozwoju. (Jeśli oczywiście uda nam się ustalić, że coś takiego jak "religijny rozwój" w ogóle istnieje.)

To samo zresztą, jako spenglerysta, sądzę o nauce, nie mówiąc już o filozofii, matematyce czy sztuce - one także należą do konkretnej K/C (Kultura/Cywilizacja). Jeśli obecnie mamy na całym świecie jedną naukę, to dlatego, że na tym świecie istnieje w tej chwili jedna jedyna Cywilizacja - nasza - a pozostałe ludy, będące albo barbarzyńcami (bez obrazy!) sprzed jakiejkolwiek własnej K/C, albo też Fellahami (piszę to z dużej, bo to też termin ścisły i pochodzący od Spenglera, podczas gdy np. barbarzyńcy są raczej moi właśni, bo przecież nie od Toynbee'go, którego nie cenię za grosz). Fellahy to ludzkie resztki po dawnych wielkich K/C.

Obie te grupy - skoro już uświadamiamy Szan. Publiczność na temat spengleryzmu - żyją w pewnej formie Pseudomorfozy, czyli pod sporym wpływem naszej K/C, która, pomijając wszelkie tego ew. zalety, tłumi także i wypacza ich własne duchowe życie i rozwój. Co zresztą widać chyba wszędzie gołym okiem, a jeśli spytać jakiegoś Araba czy Eskimosa, to... Lepiej nie ryzykować!

Wracając do definicji nauki, mojej własnej zresztą i dość ad hoc, ale stoję przy niej murem, bo w zasadniczych sprawach jest niezatapialna (w dobrym sensie, nie w popperowskim!), to, jako zbiór użytecznych hipotez i nic więcej, NIE jest to zbiór PRAWD. Ex definitione! (Jeśli oczywiście odróżniamy prawdy od hipotez, ale to chyba sprawa oczywista.)

Cóż to są jednak te "prawdy"? Prawdy, całkiem inaczej niż hipotezy, albo fakty... Tutaj niektórzy od razu przywołają Hegla, który to miał nieszczęście podpaść wielu, wygłaszając słynne zdanie, że "tym gorzej dla faktów". Nie jestem heglistą, Hegla nie bronię, ale gość miał w tym chyba jednak znacznie więcej racji, niż mu różni wielbiciele płytkich mędrków w rodzaju Locke'a, Actona czy Misesa raczą przyznać... Prawda to jest takie coś, w co wierzymy nie potrzebując dowodów, a co ma dla nas naprawdę wielkie znaczenie - prawda to coś, co nam wyjaśnia sens naszego życia, sens świata, sens śmierci...

Powie ktoś, i niejeden, że co za bzdura, bo tylko ludzie dotknięci niedorozwojem, mohery i katolicy, takiego czegoś w ogóle potrzebują, a ludzie światli i nowocześni żyją sobie bez tego szczęśliwi... Z czym się nie zgodzę. Wspomniałem już tutaj wcześniej Świecką Świętość, która jakimś dziwnym trafem trafiła jednak do hiper-racjonalnego i absolutnie antyreligijnego, jak by wielu jego wyznawców (!) chciało wierzyć., światopoglądu lewicowo-liberalnych, nasiąkniętych oświeceniową myślą i obsesją postępu ludzkości, elit.

Innych zaś przykładów tego typu religijności jest cała masa i to właśnie tam, gdzie nie spodziewalibyście się ich znaleźć. Musimy sobie tylko ustalić co to jest ta religia, co to jest ta religijność... Wtedy, Deo volente, postaram się wykazać, że...

(Ale o tym już następnym razem.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 16, 2009

Takie tam w sam raz na sezon ogórkowy (albo i nie to)

Rzuciłem okiem na krajową telewizję i stwierdziłem, że gdybym miał w salonie wielki telewizor obity mahoniowym fornirem na wysoki połysk, na nim koronkową serwetkę, na której z kolei królowałby przywieziony przed laty ze wczasów na Gran Canaria osiołek, któremu z tyłka wychodzą papierosy, to do kompletnego szczęścia brakowałoby mi tylko codziennego widoku gamoniowatej twarzyczki byłego premiera Buzka (może nie wielbłąd, ale za to TW Karol oraz TW Docent, i niech nikt nie gada, że nieprawda, bo na własne uszy słyszałem jak się przyznał w lokalnej telewizji) i dobrodusznego, sarmackiego oblicza marszałka Komorowskiego (równie dobrodusznego i sarmackiego, jak dobroduszną i sarmacką była Targowica).

Jako tło dźwiękowe niezbędne oczywiście byłoby duszoszczipatielnoje gruchanie w wykonaniu obecnego premiera.

* * * * *

To nie jest tak, że ja bym pragnął odesłać liberalizm i wszelkie jego avatary na śmietnik. Ja raczej widzę widzę ich miejsce w intelektualnej przestrzeni wokół trzepaka, a dokładniej pomiędzy trzepakiem i piaskownicą.

* * * * *

Tak jak żaden człowiek i żadna grupa ludzi nie są naprawdę wolni, jeśli nie potrafią swojej wolności bronić, tak samo "rynek" nie może być "wolny", skoro nie potrafi sam się przed zakusami na swoją wolność obronić.

* * * * *

Jednym z absolutnych fundamentów wynikającej z Oświecenia ideologii i światopoglądu (które dla mnie w istocie tożsame są z liberalizmem) jest dualistyczne, manichejskie widzenie społeczeństwa, w którym niemal wszystko jest (faktycznie lub potencjalnie) czystym dobrem, ale zagrożonym i w ciągłej walce z esencją zła - władzą ucieleśnioną przede wszystkim (by nie powiedzieć praktycznie wyłącznie) w państwie. Państwo i w ogóle wszelka władza to dla szczerego liberała po prostu demon, którego trzeba zniszczyć, by osiągnąć raj na ziemi.

Dotyczy to WSZELKICH wynikających z Oświecenia światopoglądów i ideologii! Każda z nich władzę demonizuje i stara się ją unieszkodliwić, choć metody są oczywiście różne: od ignorowania problemu metodą strusia w "czystym" liberaliźmie, po paradoksalną (lub obłudną) wiarę komunizmu, że orgia nieokiełznanej władzy, spoczywającej na odmianę we "właściwych rękach", cały brzydki problem w krótkich abcugach na wieki wieków rozwiąże i zakończy.

Ponieważ wszelkie avatary liberalizmu (do których zaliczam i komunizm, a jakże!) opierają się na stosunkowo b. prostym, mechanicystycznym modelu świata i ludzkiego społeczeństwa, tak złożone zjawiska jak np. rodzina nie dają się umysłom liberałów nijak zrozumieć czy w miarę gładko dopasować do schematów. A przecież właśnie w rodzinie każdy normalny i nie do końca przeżarty liberalnym zidioceniem człowiek widzi, że władza to nie jest, a przynajmniej nie zawsze, to, co sądzą o niej liberały.

W oświeceniowym, liberalnym schemacie władza, jak rzekomo wszyscy ludzie, kieruje się jedynie "zasadą przyjemności", czyli dba o własny interes, nie bacząc na interes innych. Czyli wykorzystuje, gnębi, a w miarę, jak jej na to np. międzynarodowe trybunały pozwolą, masowo morduje i popełnia zbrodnie przeciw ludzkości. Niby jak mogłoby tak nie być, skoro zaakceptujemy liberalny model ludzkiej psychiki i życia społecznego? A tym bardziej, jeśli i tę ideologię potraktujemy tak, jak być traktowana każda ideologia powinna, czyli jako namiastkę czy równoważnik (żeby nie wartościować) religii. Dla Oświecenia i jego dziecięcia liberalizmu władza jest z gruntu i samej swej natury złem, musi więc też zło czynić.

W rodzinie jednak jest tak, że na przykład niemowlę nie ma żadnej władzy i b. niewiele "wolności", Rodzice mają nad nim praktycznie pełną władzę, ale trudno uznać, że dzieje się to jego kosztem i z jego szkodą. Szkoda jednak, wbrew pozorom, jest - szkoda dla "eleganckiego", wszechogarniającego oświeceniowo-liberalnego modelu świata!

To poważna rysa - o wiele poważniejsza od wielu innych, jakie pojawiają się na liberalnym modelu... Rysa która trwa od stuleci, w istocie o wiele dłużej, niż sam liberalizm i post-oświeceniowe prądy. Rysa która sama z siebie szybko nie zniknie!

Wiele innych rys pojawia się na oświeceniowym modelu każdego dnia i z nimi model sobie jakoś radzi. Zamilczając, tworząc wokół nich intelektualne tabu, albo po prostu, coraz częściej, zakaz, poparty groźbą sankcji. Albo też, w poważniejszych, przynajmniej dla panujących nam autorytetów (nie władzy, bo władza jest przecież be!) przypadkach - przez dodanie kolejnego epicyklu.

Prosty i elegancki przez to w swej prostocie oświeceniowy model, podobny dziś już się stał do późnego modelu wszechświata Ptolemeusza - epicykle w epicyklach, w nich epicykle... I tak niemal w nieskończoność, ponieważ wciąż pojawiają się wyjątki, z których niektóre trzeba jednak w modelu jakoś uwzględnić. Więc dostajemy kolejny epicykl. Moim ulubionym jest świecka świętość Jacka Kuronia, ale każdy znajdzie tu coś dla siebie!

Rodzina to jednak zbyt poważny problem, i epicykl, który by ją jakoś odwzorował w ramach miłościwie nam panującego modelu świata, byłby tak wielki, że groziłoby to rozsadzeniem całego modelu. Dlatego też rodzina stanowi dla wszelkich wynikających z Oświecenia światopoglądów z samej swej natury coś diabolicznego, skażonego immanentnym złem...

Coś co nie pasuje do reszty. A ponieważ ten liberalny model nie pełni wcale dla wielu ludzi mniejszej, czy zasadniczo innej roli, niż katolicyzm dla Torquemady, czy powiedzmy wiara w pierzastego węża dla masowo wycinającego ludzkie serca obsydianowym nożem kapłana Azteków, więc rodzina ma u wyznawców Oświecenia - dla mnie tożsamych z liberałami różnych maści i ich mniej lub bardziej zdegenerowanymi kuzynami - łagodnie mówiąc ciężko.

W istocie wygląda to już na niemal frontalne zderzenie, z którego z życiem może wyjść tylko jeden współzawodnik. Słodkie słówka, pokazywanie się przez autorytety oraz ludzi obdarzonych przez nas mandatem na uszczęśliwiania nas i budowanie raju na ziemi w telewizjach w otoczeniu dziatwy - przeważnie sztuk jedna, góra dwie - niczego tu nie zmieniają. To jest walka na śmierć i życie. Żadne środki nie są zbyt radykalne, przynajmniej z jednej strony - tej aktywnej. Jakby ktoś, nawiasem mówiąc, chciał wiedzieć, dlaczego nasze autorytety i ludzie obdarzeni przez nas mandatem tak pokochali homoseksualistów, to niech chwilę pomyśli, teraz może potrafi odkryć prawdę.

To nie ja zresztą pierwszy czy jedyny to odkryłem - bo choćby Aleksander Zinowiew to samo pisał o roli pedałów w menażerii dzisiejszych naprawiaczy świata. Także tych, mniej czy bardziej jawnie, sterowanych z Moskwy, mniej czy bardziej wiernej duchowi Lenina, mniej czy bardziej otwarcie głoszącej światową rewolucję. Także, ale wcale nie wyłącznie!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 30, 2008

Oświecenie Bis - po co, na co i przeciw komu

Nie przyszłoby mi do głowy pragnienie "unieważnienia" osiemnastowiecznego Oświecenia - tak samo jak nie przyszłoby mi do głowy pragnienie likwidacji powiedzmy Wielkiej Francuskiej Rewolucji (zwanej przez różnych zabawnych fanatyków "rewolucją antyfrancuską").

Po pierwsze, nie mam dość tego typu fantazji, by potrafić sobie w ogóle wyobrazić "historię alternatywną". Pamiętam, kiedyś na pisanie takiego czegoś chciał mnie namówić ówczesny naczelny "Nowego Państwa" Adam Lipiński, kiedy było jeszcze tygodnikiem... I nie potrafiłem. Zamiast tego napisałem jedynie kilka historycznych drobiażdżków - przeważnie znacznie skróconych i opisanych własnymi słowami rzeczy, które wyszukałem i różnych moich ulubionych autorów. No a skoro nie potrafię sobie i tak wyobrazić, jak by to przepięknie było, gdyby nie... To i trudno takie wydarzenia traktować inaczej, niż fakty, które miały miejsce, bo widać musiały. I tyle.

Po drugie, wspomnianych tu przed chwilą wydarzeń nie uważam wcale za jednoznacznie złe. Oczywiście, rozbiorów wolałbym by nie było i jakoś tam nawet mgliście sobie wyobrażam Polskę jako mniej więcej "normalny" kraj - nie całkiem zachodni, ale nie kompletną azjatycką barbarię w najgorszym ruskim wydaniu i nie kompletne dno upadku, jakimi praktycznie od trzystu lat jesteśmy.

Dżumy w XIV w. także mogłoby dla mnie nie być. Jakoż i zwycięstwa bolszewizmu w Rosji, a potem, krok po kroku, na całym świecie. No i oczywiście Hitler mógłby nie zdobyć władzy, Zachód mógłby (teoretycznie faktycznie mógłby) nie dać mu się tak idiotycznie i tchórzowsko omamić... A więc są jednak pewne granice mojej tolerancji dla faktów, choć i tak nie wkładam już tak wiele serca w takie żale, jak to bywało w młodości.

Faceci od "rewolucji antyfrancuskiej" mają jednak o tyle rację, że KULT tej rewolucji - w dodatku totalitarnie już niemal dzisiaj zinstytucjonalizowany i cwanie zideologizowany - jest głupi i z mojego punktu widzenia szkodliwy. Na razie zresztą dzieje się to tylko we Francji, a gdzie indziej raczej tylko pośrednio.

Elity w innych krajach, albo mają do lansowania wśród ciemnego ludu "jeszcze lepsze" rewolucje, albo też jak diabeł święconej wody boją się wszelkiej sugestii rewolucji, będąc w sytuacji w pewnych aspektach podobnej do sytuacji Ancien Régime'u, i mając nadzieję z tego wyjść przy pomocy środków tamtemu praktycznie, na tle obecnych możliwości, niedostępnych, a szczególnie tzw. piaru i powszechnej inwigilacji do n-tej potęgi.

Podobnie jest z czymś, co uważam za o wiele jeszcze istotniejsze od jednorazowego wydarzenia jakim w końcu była Francuska Rewolucja, czyli Oświecenia. Oświecenie miało prawo być! Tak to powiem, uśmiechająć się celowo głupkowato, żeby było chociaż śmiesznie. No bo kto w końcu mnie o to naprawdę pyta i co miałoby od mojej opinii na ten temat zależeć? Triarius the Tiger mawia, że "całkiem by rozumiał jakieś 50 lat Oświecenia, jednak 300 to już ogromna przesada, szczególnie, że te ostatnie stulecia to raczej mętne po Oświeceniu popłuczyny, które chłepcemy, w których pływamy, całkiem sobie jednak z tego sprawy nie zdając".

Dávila zaś mówi, że "Oświecenie to my sobie dopiero powinniśmy zrobić". W tym też coś jest, choć nie chodzi o to, by tamtemu odmawiać jego utrwalonej nazwy, tylko o to, że gdyby naprawdę uwolnić się od różnych oświeceniowych par excellence złudzeń i chciejskich zakłamań, gdyby naprawdę sięgnąć do dorobku naukowego tego, co było PO Oświeceniu - bez ideologicznych klapek na oczy, bez chciejstwa, metafizycznego tchórzostwa, bez zamawiania duchów... To mielibyśmy coś dokładnie takiego, jak Oświecenie wobec zastanego przezeń świata.

Świata, zgoda, który dla nas, jak sądzę w wielu przypadkach słusznie, wydaje się o niebo piękniejszy, szlachetniejszy i po prostu lepszy od tego co było potem, z Oświeceniem włącznie, który jednak nie miał w sobie dość siły, by się Oświeceniu oprzeć. Gdybym chciał tu jechać spengleryzmem, miałbym ogromnie ułatwione zadanie, choć perspektywa by się znacznie zmieniła, bowiem i schyłek tamtego świata, i Oświecenie, i cały ten późniejszy... Nie wiem jak to określić, bo nie chciałbym tu nadużywać czysto emocjonalnych negatywnych epitetów, ale nic fajnego nie mam teraz na myśli...

Więc to wszystko rysowałoby się nam jako po prostu objaw pewnej fazy w rozwoju zachodniej cywilizacji (używam tego słowa w powszechnym znaczeniu). I ta faza byłaby, nie da się ukryć, schyłkowa, a Oświecenie byłoby tego schyłku początkiem. I nawet trudno by się było, przy takim ujęciu dziwić, że nie możemy się z tego nieszczęsnego Oświecenia wyplątać do dzisiaj, a widoków na to, że się przed całkowitym upadkiem Zachodu wyplączemy, także jak na przysłowiowe lekarstwo.

No dobra, powiedziałem całkiem sporo spenglerycznie, choć w sumie to przecież ułamek promila tego, co by należało w ten sposób powiedzieć... (I właśnie dlatego nie bardzo mam przekonanie by o tym na serio mówić - i tak nie potrafię tego w takiej postaci wyrazić z wystarczającą siłą i dość przekonująco. Tu trzeba być zdolnym do czytania filozofii i przeczytać. Potem możemy sobie zapodyskutować.) Teraz jednak spróbuję powrócić do zwykłego dyskursu, jaki się zwykło uprawiać na początku trzeciego tysiąclecia. Choć od Spenglera się chyba poruszając takie kwestie nie uwolnię.

Nikt kto go poznał nie potrafi się uwolnić, chyba że porzuci te sprawy i zajmie namiętnym oglądaniem "Tańca z Gwiazdami". Mam po prostu całkiem inną wizję historii, inne spojrzenie na kwestię postępu, czym innym jest dla mnie "ludzkość", czym innym "zachodnia cywilizacja". Tak się składa, że na sztukę ostatnich dwóch czy trzech stuleci mam - sam z siebie - pogląd nie tylko spengleryczny, ale o wiele radykalniejszy od jego poglądu. Co stanowi dla mnie zresztą silny hermeneutyczny dowód na prawdziwość jego tez.

No dobra, tyle już sobie luźno i o właściwie niczym (?) popisałem, że wypadałoby wyrazić jakieś konkretne tezy, postawić wnioski, porazić pointą i przyfastrygować między oczy kropką nad i... Zróbmyż to zatem!

Otóż moja pierwsza na dzień dzisiejszy teza jest taka: "POrzućcie wszelką nadzieję wy, którzy chcecie zbawienia i nawrócenia lemingów!" Wystarczy usiąść i porządnie się zastanowić - nie trzeba do tego nawet czytać Spenglera czy choćby mnie (?) - ludzie żyjący w ogromnych miastach, wykorzenieni, karmieni rozrywką, robiący dla chleba coś, czego sami przeważnie nie rozumieją (przynajmniej w którychś z głównych aspektów), totalnie zależni od (dalekiej a jakże jednak bliskiej) władzy (choćby dostawy prądu, żarcia do sklepów, wywóz śmieci - wsio!), edukowani w postoświeceniowych szkołach i potem przez całe życie karmieni leberalną propagandą - to nie są ci sami ludzie, co chłopi sprzed paru setek lat, co księża z epoki dobrze przed V2, co jakiś rycerz, kupiec sukienny czy choćby ziemianin z II RP!

Ci ludzie, ci nowi, o nich teraz, mają swoje zalety. Są często inteligentni. Na swój sposób są ideowi... To jednak nie są te idee, które nas motywują - całkiem po prostu. Zaś ta ich inteligencja jest, z naszego punktu widzenia, jałowa, pusta i kazuistyczna. Jednak w ich oczach TO MY jesteśmy zgrają prymitywnych, krwiożerczych albo co najmniej religijnie-fanatycznych, kseno- i homofobicznych męskich świń... Z niewielką domieszką kobiet zbyt głupich, by dojrzeć swoją niewolniczą głupotę, służą więc tym męskim świniom w nadziei na głaski. Ale przecież cała ta zgraja jest tak czy tak przeznaczona na śmietnik historii! My znaczy. Już wkrótce!

No i zaskoczę pewnie niejednego (jeśli ktoś tak daleko doczytał) mówiąc, że ja całkiem tych ludzi rozumiem. Z ich punktu widzenia mają rację. Podejrzewam, że jeśli "ludzkości" uda się kiedyś zachować przy życiu czystą korę mózgową w jakiś fizjologicznym płynie - to na pewno będzie ona głosowała na Zielonych ileśtam, któryś tam avatar SLD, albo po prostu na Platfusów Obywatelskich. Po prostu jak się TYLKO mózgiem kompinuje, to się do takich dochodzi wniosków. Z życiem nie ma to z drugiej strony nic wspólnego, że nie będę już mówił o jajach, hormonach, czy czymś tak nieuchwytnym jak honor czy godność. I dla mnie, jak i, jak sądzę, dla prawicy w ogóle, TO właśnie jest istotne.

Z drugiej strony sytuacja jest naprawdę zabawna, bo prawdziwa nauka przyznaje jednak NAM rację. Weźmy taką matematykę i słynne (?) twierdzenie Gödla. B. dobrze udowodnione i nie do podważenia! Mówiące w sumie, że nie da się niczego racjonalnie udowodnić, ponieważ każde twierdzenie opiera się, z konieczności, na aksjomatach, które nie są udowodnione i udowodnić ich się w ramach tego samego systemu nie da. Z czego wynika, że wszystko co nam się na podst. racjonalnego mędrkowania wydaje pewne, całkiem pewne nie jest.

Powie ktoś, że 2 + 2 jest pewne. No dobra, choć i na ten temat dałoby się popolemizować, jako ze cała matematyka opiera się na pewnych, nielicznych ale jednak, aksjomatach. NIEUDOWODNIONYCH! Jednak mówimy tutaj o życiu, a 2 + 2 = 4 przekłada się na życie społeczne, historię i takie złożone sprawy dość jednak marnie. Może się faktycznie przydać, raczej nie będzie tak, że okaże się fałszywe, ale co z tego faktu w ogromnej większości przypadków wynika? No a najważniejsze jest to, że przecież 2 + 2 = 4 nie zostało nigdzie UDOWODNIONE - tak po prostu jest, za każdym razem. Czyli jednak to sprawa PRAWICOWA, a nie lewicowo-oświeceniowego mędrkowania. Q.e.d.

Jednak oczywiście coś tam pewne jest, a w każdym razie żeby w miarę sensownie żyć, musimy postępować tak, jakby było. Zgoda, ale filozofia na tym się opierająca, to już nie jest oświeceniowe mędrkowanie różnych Michników i (toutes proportions gardées) Kołakowskich (zresztą tego drugiego prowadzące do niemal czystego "błazeńskiego" sceptycyzmu), tylko jakieś fenomenologie. Fenomenologia zaś, o czym co bystrzejsza lewizna wie, jest NASZA! Tylko że my o niej nic nie wiemy, a już całkiem o tej, która (choć pod innym mianem) obfitym strumieniem płynie ze Spenglera.

Nasza jest także autentyczna nowoczesna biologia. Z Darwinem włącznie, jeśli nie wprost na czele! Co by na ten temat nie mówili różni duchowni (zresztą co to dziś w większości przypadków za duchowni?), a nawet sam Spengler. (Który za Darwinem nie szalał, choć raczej nie Darwina zwalczał, a różnych "darwinistów" spod znaku Herberta Spencera i scjentyzmu.) Jednak fakt, że, jak to cudownie ujął szwedzki socjobiolog Svante Folín w swej książce "Den påklädda apan" ("Ubrana małpa", dopiero po latach odkryłem, że napisałem "nakna", czyli "naga", jak u Desmonda Morrisa): "społeczeństwa w których o obcych dbano bardziej niż o swoich, jeśli kiedykolwiek istniały, dawno wyginęły, tak samo społeczeństwa gdzie np. mężczyźni zabijają się walcząc o wdzięki kobiet po przekwitaniu".

Pewne biologiczne fakty zawsze w ostatecznej instancji przeważą. Widać to choćby we wzroście przemocy, spowodowanej bez wątpienia obecnym "pokojem", ale w większym zapewne stopniu przeludnieniem i wymieszaniem ludzi z rozbiciem tradycyjnych więzi i struktur społecznych. Czytać Roberta Ardreya kto potrafi i chce coś o tych sprawach wiedzieć! Jak kiedyś pisałem, taki Sierakowski może sobie zagadać o "samcach alfa", ale gdyby naprawdę nos do tego pojęcia przystawił, uciekłby z piskiem jak szczeniak po trąceniu nosem jeża!

Tak samo cybernetyka jest nasza! Spengler jej nie znał bo nie mógł, ale dopiero ona przepięknie wyjaśnia i potwierdza jego genialne i super-przenikliwe tezy. I tak to wygląda - mamy rację, nawet czysto intelektualnie, jednak od poziomu, na który niewielu ludzi w ogóle się kiedykolwiek wdrapie. A już na pewno żaden obecny mędrkujący postępowy intelektualista. Czyli intelektualna wersja wielkomiejskiego leminga. Co więc powiedzieć o prawdziwych lemingach?

Mamy rację i jeśli potrafimy to praktycznie wykorzystać, to może coś uda nam się osiągnąć. Jeśli przy okazji przeciągniemy paru zabłąkanych lemingów do naszego obozu - ale podkreślam: ZABŁĄKANYCH, bo innych nigdy nam się przekonać nie uda! I nacisk tutaj na "przy okazji".

Jeśli ktoś chce się przekonać, że ma rację - że mamy rację - niech zajmie się studiowaniem tych spraw. A potem... albo i w czasie... albo i przedtem... Pogada o tym z kimś, np. ze mną. Ale to tak czy tak sprawy nie załatwi! Musimy jeszcze zacząć coś robić. A z tym naprawdę nie jest łatwo, bo trendy historii - o ile b. się nie mylę, co by było niezwykle wprost cudowną sprawą! - są przeciw nam. A w każdym razie nie pozwolą nam już nigdy na zrobienie takich rzeczy, o jakich wielu z nas wciąż marzy. I dlaczego nie miałoby marzyć, skoro nie wie, skoro nie rozumie, co się w istocie zmieniło, czym jest obecny świat w stosunku do tego świata, w którym, gdyby to od niego zależało, pragnąłby żyć?

Jednak do tego by to zrozumieć, musiałby ten ktoś całkiem zmienić całą swoja perspektywę... Na historię, życie społeczne, życie w ogóle... Musiałby znaleźć i zacząć umieć stosować filozofię, która by mu zastąpiła te postoświeceniowe popłuczny, którymi żył od pieluszek... Którymi wszyscy wokół żyją. Którymi ogromna większość żyć będzie po wieczne czasy. To znaczy do całkowitego upadku zachodniej cywilizacji.

A wiec jednak, poza hasłem "róbmy coś wreszcie do kurwy nędzy, bo samym wirtualnym biciem piany nic się nie da osiągnąć", wygląda jednak że potrzebne nam jest to nowe Oświecenie, o którym pisał Dávila. A więc wznoszę toast za Oświecenie Bis! A teraz do roboty!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 02, 2008

Krótka historia polityczna Zachodu - cz. 1

Parę tygodni temu opublikowałem tu tekst, w którym, jak sądzę, wykazałem, że na kształt stosunków społecznych i polityki wpływ co najmniej tak samo wielki jak ekonomia mają sprawy militarne. Teraz pójdę za ciosem i postaram się zrobić coś podobnego, od nieco innej strony. Chciałbym mianowicie wykazać, że na ekonomię ogromny wpływ ma władza...

Czyli coś dokładnie odwrotnie od tego, co mówi Marks, marksiści, i (co cholernie zabawne) wielu rzekomo hiper-prawicowych sierot po marksiźmie (i Oświeceniu), które nie potrafią inaczej, niż sprowadzać wszystkiego do ekonomii. (W dodatku skrajnie prymitywnie i bez sensu zrozumianej, co staram się właśnie wykazywać, także i w tym tekście.)


Wprowadzenie

Co to jest władza nie będziemy tu sobie wyjaśniać - ta sprawa, zależnie od naszego temperamentu i podejścia do intelektualnych kwestii, musi się nam wydać albo zbyt oczywistą, albo też zbyt skomplikowaną. Jednak kwestia tego co przesądza o tym, kto ma aktualnie władzę, wydaje mi się być w sam raz, by ją tu poruszyć, a do tego istotna. A więc, jak sądzę, dałoby się to z sensem ująć w ten sposób - co najmniej prowizorycznie, do czasu gdy znajdziemy lepszą odpowiedź - że władzę ma ta jednostka czy grupa, która dysponuje monopolem na pewne istotne zasoby.

Brzmi to dość uczenie, ale jak na razie niewiele wyjaśnia, zanim nie dojdziemy do tego, jakie to by mianowicie miały być zasoby. Ekonomiczne? Być może, ale w posiadaniu monopolu na zasoby ekonomiczne jest jeszcze zawsze kwestia dlaczego ktoś ma ten monopol - czyli po prostu brutalne pytanie o to, dlaczego ktoś inny mu tego zasobu nie odbiera? To już nie jest pytanie z zakresu ekonomii, w każdym razie na pewno nie ekonomii o której wszyscy dziś z takim zapałem rozprawiają.

Fakt, istnieje taka teoretyczna możliwość, iż ktoś jest powiedzmy genialnym wynalazcą, który potrafi tworzyć na zawołanie różne genialne rzeczy, których pragną inni ludzie, a których nikt inny dać im nie może... No i nie ma po prostu możliwości temu komuś tego jego osobistego zasobu odebrać, zaś on dzięki niemu posiada władzę co najmniej nad wszystkimi, który jego wynalazków pragną.

Jeśli zaś nad nimi, to przecież (choć to już znowu nie będzie ekonomia) może im rzec: "Idźcie i zmuście wszystkich żyjących na tej ziemi do posłuszeństwa wobec mnie! To znaczy wszystkich poza wami - wszystkich tych, którzy na urok moich wynalazków są (z jakichś dziwnych powodów) odporni i mogą bez nich żyć, że nie uznają mojej władzy, by z móc nich korzystać." No bo faktycznie, tych których ma w kieszeni z powodu apetytu na jego wynalazki zmuszać już innymi środkami przecież nie musi. Prawda?

Mogłoby tak być? Mogłoby, zgoda. I co na to powie ktoś, taki jak np. ja, kto na każdym kroku zwalcza panekonomizm polegający m.in. na wmawianiu ludziom, że to ekonomia o wszystkim decyduje, że tak naprawdę poza ekonomią niemal nic nie istnieje, i że mityczny "wolny rynek" to coś w rodzaju ulepszonej, "naukowej" Bożej opatrzności, która zawsze ma rację i zawsze prowadzi Ludzkość w kierunku Dobra, coraz większego i wspanialszego Postępu... Cóż więc ma do powiedzenia taki ktoś na temat tej   podstawy politycznej władzy? Zasadniczo przecież ekonomicznej, łał! Plus dla wolnorynkowców i marksistów!? Tak by się mogło zdawać, ale wątpię.

Powie taki ktoś, po pierwsze, że jeśli nie założymy, iż wszyscy ludzie dobrowolnie oddadzą się we władanie naszemu hipotetycznemu wynalazcy... Który zresztą nie musi być, ściśle biorąc, wynalazcą - może być np. artystą, masażystą, opowiadaczem kawałów, tancerką egzotyczną, trupą klaunów czy drużyną piłkarską... Chodzi po prostu o to, że ten ktoś, lub ta grupa, potrafi coś, czego nikt inny nie potrafi, a wielu innych ludzi bez tego czegoś nie potrafi żyć.

No i w porządku, polityki nie będzie, a tylko ekonomia - a więc np. żadnej przemocy czy groźby przemocy - pod warunkiem, że dosłownie wszyscy poddani naszych klaunów czy naszej Bambi od tańca egzotycznego na tyle te ich twory ducha kochają, że wolą je mieć, choćby nawet oznaczało to posłuszeństwo władzy, zamiast wolności. Przechodząc jednak od całkiem wyimaginowanych i, mówiąc łagodnie, skrajnie wysilonych (choć błyskotliwych) przykładów do realnego świata - zadajmy sobie pytanie jak często zdarzają się w realu tego właśnie typu sytuacje?

Czyli sytuacje, gdzie twórca (artysta, wynalazca, rzemieślnik, prostytutka itp.) ma nad ludźmi władzę tylko dlatego, że wolą oni dostęp do jego tworów od własnej wolności. Z tego co wiem, takich sytuacji w realu dotąd nie było, a nawet jeśli jakaś się kiedyś zdarzyła, to i tak nie ma to znaczenia wobec tysięcy i tysięcy sytuacji, gdy władza opiera się na czymś całkowicie innym, niż czyjeś unikalne twórcze zdolności. (Bo przecież nie mówimy teraz o zdolnościach politycznych! O tem ew. potem.)

Zakończę ten wywód stwierdzeniem, iż w mojej opinii trudno byłoby znaleźć inny, choćby całkowicie wyimaginowany, przykład, gdzie władza całkowicie i wyłącznie opiera się na ekonomii. Zgoda, ani marksiści ani ich późne pseudo-prawicowe wnuki tego akurat nie twierdzą, by się wyłącznie na niej, i to w tak prosty sposób opierała. Jednak sądzę, że dobrze się stało żeśmy sobie ten skrajny i akademicki przykład przeanalizowali, bo jakoś nikt inny tego chyba dotąd nie zrobił, a warto sobie raz na zawsze móc z przekonaniem powiedzieć, że żadna realna władza nie opiera się wyłącznie na ekonomii.

Co można ująć i na wiele innych fajnych sposobów, na przykład tak, że nie ma i być nie może ekonomii niezależnej od polityki... Czyli od władzy... Czyli od przemocy lub jej groźby... Z czego m.in. wynika, że tzw. "wolny rynek" jest albo całkiem abstrakcyjnym, akademickim pojęciem, albo też naprawdę nigdy nie jest "wolny". Bo nie jest nigdy wolny od zewnętrznych wpływów, a także, o czym tu nie mówimy, ale co jest z punktu widzenia władzy równie ważne, od wpływania na inne aspekty życia danej społeczności.

I to sprowadza całe pojęcie "wolnego rynku" do absurdu. Nawet decyzja władzy, by się "do wolnego rynku nie mieszać", także jest jej arbitralną decyzją, która, jako taka, może zasadniczo w dowolnym momencie być zmieniona. No a do tego sam fakt, że władza akurat decyduje się "do wolnego rynku nie mieszać", na zdrowy rozum oznacza, że jej się akurat w danym momencie ten "wolny rynek" opłaca. I TO nie jest już także kwestia ekonomiczna, tylko jak najbardziej polityczna - związana nie z "rynkiem" i jego rzekomymi "wiecznymi i niezmiennymi mechanizmami", tylko z całkiem konkretną decyzją konkretnej władzy, jak najbardziej doraźnej i zmiennej.

Deo volente c.d.n

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lipca 11, 2008

Koneczny, Spengler i ten tam na T. (odc. 2)

Ryzykując, że uczynię z tego blogu najmniej popularny blog północnej półkuli, ja znowu o Spenglerze i znowu na podstawie komentarza Artura M. Nicponia. Nie jest to może najważniejszy aspekt sprawy, ale będzie to, mam nadzieję, częściowo także i okazja do rekompensaty za poprzednie wykorzystanie jego komentarza, które odebrał jako "chamówę". (Choć się nie obraził, na co dał mi już wielorakie dowody.)

Chodzi o to, że o ile w Spenglerze ja jestem duży, Artur zaś wciąż niewielki - choć nie całkiem tak, jak zasugerowałem w tamtym złośliwym wpisie, bo nie na poziomie Wikipedii - to w Konecznym jest niemal odwrotnie. Coś tam tego fascynującego autora faktycznie przeczytałem, ale ani tyle, ile bym chciał, ani tyle, by dawało mi to prawo do pozowania na jakiegoś eksperta od jego twórczości. A więc, mam niepłonną nadzieję, tym razem chociaż nie "chamówa"!

Ważniejszą i naprawdę ważną przyczyną jest to, iż Spenglera uważam nie tylko za intelektualnego giganta wypowiadającego się na najważniejsze dla nas dzisiaj tematy, ale także za potencjalnie naszą tajną broń. Bo, jak już to wielokrotnie w różnych miejscach mówiłem, kręcąc się wciąż w tych żałosnych popłuczynach po Oświeceniu, jesteśmy skazani co najwyżej na to, by opędzać się od tych - naturalnych na takiej glebie - myśli, które różne Michniki czy Tuski witają jak jutrzenki swobody.

Nastawienie do tych myśli jest wprawdzie u nich i u nas inne, same myśli jednak te same! Wystarczy sobie poczytać pierwsze z brzegu "Polactwo" Ziemkiewicza, żeby dojrzeć, że "prawicowiec" odwraca jedynie niektóre wartościujące znaki, jednak świat widzi zasadniczo tak samo jak Michnik, przez co ten drugi walczy na swoim gruncie i wyciąga logiczne wnioski, ten pierwszy zaś ciągle musi dokonywać nieuzasadnionych skoków myślowych, czynić przedziwne intelektualne wygibasy i w ogóle mamić swych czytelników...

Co nie przeszkadza mu zawrzeć w swej mętnej zupie tej czy innej sensownej myśli, ale to w końcu ętelektualna elita dzisiejszej "prawicy". Zresztą nie on jeden mówi co pewien czas z sensem, Korwin też, choć to szkodnik jakiego drugiego od Lizbony do Władywostoku ze świecą szukać. To była długa dygresja nie całkiem na temat, ale w sumie potrzebna, bo - czy to się komuś podoba, czy też nie - Klub Młodych Spenglerystów będzie (Deo volente) dawał objazdowe wykłady, organizował gry strategiczne i jasełka. Bez tego bowiem już nas właściwie nie ma, a Michnik z Biedroniem tańczą na zgliszczach trzymając się za ręce i klepiąc nawzajem po obciągniętych skórzanymi portaskami pupach.

No dobra, do ad remu! Tak oto zagadał Artur M. Nicpoń:
Natomiast głowny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotycza tej własnie organiczności społeczeństw.

Koneczny twierdzi, słusznie zresztą, że cywilizacje zwyczajnie morfują. Grecy upadli ale NAJLEPSZE elementy ich cywilizacji, stanowiace ten wartościowy rdzeń, czyli to, wokół czego powstała Grecja, zostało wchłoniete przez Rzym i Rzym zrobił na tej greckiej nodze krok do przodu. Upadł Rzym, ale jego rdzeń (ktorego składową byla tez Grecja) został znowu wchłoniety przez chrześcijaństwo w wersji Christianitas. To wskazuje, nie tylko zdaniem Konecznego, ale i np. Kerenyi`ego, to, co przyjdzie nastepne wchłonie w siebie wszystko co najlepsze w Christianitas (czyli i grzecki i rzymski rdzeń cywilizacyjny), nada nowa jakość i zrobi kolejny krok.

Koneczny opisuje także to, jak cywilizacje rozwijają się, od żywiłowej młodości, poprzez statecznienie po starość. Tyle, ze proces ten nazywa inaczej i nabija sie własnie z tego cyklu narodzin i smierci. Widzi cywilizacje jako pewne kontinuum ewolucyjne.
Podśmie-Konecznego-chujki (przepraszam wszystkie wrażliwe damy, przyzwoitych kawalerów i zabłąkanych tu ministrantów!) wynikają z tego, że jeden był pozytywistycznie zorientowanym historykiem, zafascynowanym do tego akurat prawem, drugi zaś filozofem, dla którego historia była faktycznie ogromnie ważna, ale traktował ją jednak inaczej niż zawodowy historyk. Na dobre i złe inaczej, bo, pomijając wszystkie normalne warsztatowe wymagania, które można oceniać pozytywnie - trudno np. stwierdzić, że wodoszczelne niemal grodzie oddzielające poszczególne regiony badań, są rzeczą dobrą.

Są one prawdopodobnie w jakiejś mierze nieuniknione, zgoda, wynikają bowiem z ludzkich ograniczeń, jednak są w sumie jakoś arbitralne i z pewnością w wielu przypadkach po prostu zafałszowują opisywaną rzeczywistość. I tutaj Spengler, naprawdę świetnie znający historię, ale nie tylko historię, bo i nauki ścisłe też, jeśli nie lepiej, oraz sztukę i filozofię, całkiem po prostu ma pewną znaczącą przewagę nad profesjonalnym historykiem.

Tak więc porównywanie Konecznego i Spenglera, jak też bardzo poważne traktowanie zarzutów jednego wobec drugiego, jest w moich oczach nieco jak porównywanie sprintera z bokserem, albo dupy z gwoździem. Każdy jest naprawdę niezły w swojej dziedzinie, ale niech Twój Koneczny nie przesadza z narzucaniem swego warsztatu wszystkim dokoła! (To było powiedziane dość żartobliwie, gdyby ktoś miał wątpliwości.)

Mówisz Arturze, cytuję: "Natomiast główny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotyczą tej właśnie organiczności społeczeństw". I cieszę się, żeś to powiedział. Tu Cię bowiem mogę potraktować fajnym argumentem. Dawno już uderzyła mnie myśl, że Spengler mówił o tym, że Kultury są w pewnym sensie organizmami - bardzo przekonująco zresztą i ja nie mam co do tego większych wątpliwości, iż miał racę - jednak w naszych czasach mówiłby przede wszystkim nie o biologicznym życiu, ale o czymś innym!

Czym mianowicie? No przecież, że o układach samosterujących - o cybernetyce po prostu. Tak całkiem nawiasem całkiem się z tym moim poglądem zgadza hrPonimirski, to zaś, gdyby ktoś nie widział, facet o ścisłym wykształceniu, informatyk, spec od AI, którego udało mi się Spenglerem zafascynować - co mogłoby się teoretycznie okazać niewykonalne, jednak Spengler mu od pierwszych stron zaimponował... Czym? A swą fantastyczną znajomością i głębokim zrozumieniem nauk ścisłych, w tym matematyki. M.in. ich historii, ale nie tylko.

Chciałbym teraz powiedzieć Ci pokrótce (bo sprawa wymagałaby tomów, gdyby miało nie być pokrótce), na czym to polega ta - moim zdaniem przesądzająca o wielu sprawach - różnica w rozumieniu pojęcia "kultura" u obu panów. Z tym, że jeśli w ogóle mamy coś porównywać, to Spenglera "Kultura" (zawsze piszę to z dużej, gdy chodzi o to specyficzne znaczenie tego słowa) powinna być porównywana z Konecznego "cywilizacją". Bowiem "Cywilizacja" u Spenglera (znowu z dużej), jak i "kultura" u Konecznego, to już całkiem inne sprawy.

U Konecznego zatem chodzi o to, że ludzie mają różne typy systemów prawnych i, częściowo z tego wynikające, różne społeczne systemy. Jeśli jest jakiś lud, a w każdym razie na tyle rozwinięty, że ma jakieś prawo, to ma i cywilizację. (Jeśli się w tym mylę, to popraw, ale w sumie jakoś tak to jest, co zresztą jest dość zdroworozumowym podejściem i każdy to raczej łatwo zrozumie.)

U Spenglera jest całkowicie inaczej! Jego Kultura to rzadki i cudowny kwiat, który niespodziewanie czasem wyrasta z gleby zwyczajnego życia. Takiego w miarę zwierzęcego, choć niby przecież ludzkiego - opartego na sprawach niezmiennych, jak uprawa roli, płodzenie, rodzenie i umieranie. Niechby i była w tym jakaś "polityka", jakaś "historia", ale taka o jakiej piszą historycy okresu np. merowińskiego: "długie nużące listy Hilperyków i..." Nie pamiętam tego drugiego imienia, ale też coś równie wzniosłego.

Kultur, w znaczeniu stosowanym przez Spenglera, było dotychczas osiem, co nie jest wielką ilością na pięć tysięcy lat i cały glob. W dodatku tylko jedna jeszcze istnieje, jest jest zresztą już w swej fazie schyłkowej, ale jednak wciąż odległej od fazy a-Kulturowej, od stanu, gdy w sumie ludy stają się ponownie zgrają "fellahów" (jak ich określa Spengler), z jakimiś Hilperykami (to już moje określenie ad hoc) - coś tam sobie po swojemu robiącymi, nawet na swój sposób jakoś politykującymi, ale bez poczucia formy i w sumie bez istotnego historycznego znaczenia.

Kultura zatem jest czymś w rodzaju rakiety pędzonej łączeniem się paliwa i utleniacza... Co akurat dałoby się pięknie rozwinąć w duchu spenglerycznym, bo paliwo mogłoby być Życiem, Czasem, Przeznaczeniem, Intuicją, związkami krwi, zaś Utleniacz - Formą, Rozległością, Przyczynowością, Rozumem, pisanymi prawami, w tym konstytucjami... hrPonimirski by to na pewno zrozumiał, ale wątpię by w tej chwil zrozumiało to wielu innych.

Kultura powstaje niezwykle szybko, niemal z niczego... No nie całkiem, bo np. okres karoliński to dla Spenglera dopiero wstęp do zachodniej ("faustycznej") Kultury. W każdym razie, kiedy się człek zastanowi, w jakim tempie i z jak niewielką ilością nieudanych prób, powstały tak niewiarygodnie wyrafinowane rzeczy, jak gotyckie katedry, muzyka polifoniczna, etos rycerski... To w naszej Kulturze, którą najlepiej znamy, ale możemy mówić, w całkiem ten sam sposób, o doryckiej świątyni, piramidach i obeliskach, kopułach i arabeskach...

Kultura rozwija się dzięki swym wewnętrznym zasobom - wszelkie zapożyczenia czy fascynacje innymi Kulturami nie są w sumie istotne. Zapożyczenia takie i fascynacje są dość powszechne, a najbardziej uderzający przykład to przecież dzika i trwała fascynacja naszej Kultury (a nawet, choć o wiele mniej, Cywilizacji) Kulturą (a także Cywilizacją) grecko-rzymskiego antyku. A mimo to, wedle Spenglera, co niezwykle przekonująco wykazuje, trudno sobie pomyśleć bardziej różne, bardziej niekompatybilne Kultury niż właśnie te dwie.

Dokonywane przez Spenglera analizy rozwoju różnych Kultur, w tym naszej, a także leżących i podstaw tego procesu prawidłowości, są niezwykle wprost wnikliwe i zadziwiająco ścisłe - na tyle oczywiście, na ile taka trudnouchwytna problematyka w ogóle na to pozwala. (A mówi to, że wspomnę nawiasem, facet, jakby nie było, z inżynierskim wykształceniem, były programista i inż. konstruktor w telekomunikacji. Czyli ja. Nie żebym wszystkie te rzeczy robić uwielbiał, choć programowanie kiedyś mnie dziko podniecało, ale naprawdę potrafię odróżnić ścisłe myślenie od mętniactwa i zabobonów.)

To, co nas teraz najbardziej na ogół fascynuje, to okres w którym my sami się obecnie znajdujemy, czyli wedle Spenglera terminologii Cywilizacja. Cywilizacja następuje wtedy, gdy paliwo naszej rakiety się skończy. Mówiąc mniej parabolicznie - kiedy dana Kultura osiągnie swą dojrzałość i zacznie, mniej lub bardziej powoli, pogrążać się w starość. Starość, która całkiem długo może być krzepka, pełna wigoru i agresywna. Nawet bardziej agresywna od wcześniejszych faz, ponieważ akurat z Cywilizacją, więc tą późniejszą fazą, wiąże się tworzenie imperiów.

Cywilizacja jest jednak już mało twórcza - mówiąc przenośnie, roślinę zastąpiła, czy może zastępuje stopniowo, maszyna, która z czasem będzie się coraz bardziej zacierać i kruszyć. Jednak, o ile Kultura, na podstawie Spenglera obserwacji, zawsze trwa mniej więcej tyle samo - około 900 lat (i nasza gdzieś od 900-1000 po Chrystusie; antyczna od 1100 przed itd., czyli od Wojny Trojańskiej; "magiańska", czyli żydowsko-persko-bizantyjsko-arabska od mniej więcej narodzenia Chrystusa; itd.), to nie ma żadnych reguł, nawet czysto empirycznych, pozwalających przewidywać ile potrwa konkretna Cywilizacja, zanim wszystko wróci do... Zasadniczo do biologii. (Choć gatunek "człowiek" to oczywiście nie gatunek "szczur", "szympans", czy "lis polarny", i np. to zoón polítikon zawsze będziemy.)

Równoległa chronologia Kultur Spenglera pozwala więc np. stwierdzić, że my, jako część Zachodu, znajdujemy się obecnie w momencie mniej więcej odpowiadającym rządom Augusta, jednak niewiele da się powiedzieć na temat tego, jak będzie ta nasza rakieta leciała teraz, już od 200 lat bez paliwa, i kiedy, oraz jak, całkiem skończy lecieć. Nie jest to więc żaden fatalizm, żadna ścisła numerologia czy inna kabała!

To, jak się potoczą dalsze losy nas i naszej cywilizacji daje się wprawdzie - jeśli ktoś zaakceptuje metodę i założenia Spenglera - jakoś tam przewidzieć w wyniku tego, iż odrzucamy całkiem nieprawdopodobne możliwości, ale nie da się przewidzieć ile lat to jeszcze potrwa, zanim zostaniemy fellachami, ani jak to się dokładnie stanie. Tutaj więc zarówno zarzuty, jak i oczekiwania od spengleryzmu są nie całkiem na miejscu. Choć co do oczekiwań, to ja bym jednak się upierał, że i tak jest to niezwykle cenne narzędzie przewidywania przyszłości.

Na przykład, żeby uderzyć w osobiste tony, mnie - autentycznego konesera muzyki, nie zaś jakiegoś standardowego bywalca filharmonii czy festiwalowego snoba - nikt nie jest w stanie przekonać, że dzisiejsza muzyka w ogóle daje się traktować w tych samych kategoriach, co muzyka Monteverdiego, Dufaya, Bacha czy Frescobaldiego. I to wcale nie dlatego, bym nie lubił i nie cenił The Pogues, Dwighta Yoakama czy Buenavista Social Club. Ale to jest całkiem inny rodzaj muzyki (także dla Spenglera). Mówię bowiem o muzyce hiper-ambitnej, tzw. "poważnej".

Ktoś kto na serio zestawia ze sobą - jako rzeczy mające tę samą wagę, to samo formalne znacznie, równie wielkie - powiedzmy Pendereckiego, czy innego Hindemidta, z jednej, i Josquina des Près czy innego Perotina z drugiej, nie wie o czym gada! Już Chopin czy inny Verdi - ta uciecha mieszczańskich uszu, jak raz pasująca do zegarka z dewizką i odświętnej kolorowej kamizelki - to nie jest całkiem to samo co tamci, i jeśli ktoś nie dostrzega różnicy skali, klasy i znaczenia, to albo nie miał jeszcze dobrej okazji poznać muzyki zachodu do baroku włącznie (w naprawdę dobrym wykonaniu oczywiście), albo też słoń mu nadepnął na ucho i na te tematy nie powinien się wypowiadać. (Zabawne, choć nie aż tak, jest to, że w tej muzycznej kwestii jestem, sam z siebie, bez porównania bardziej spengleryczny od Spenglera, bo on całkiem ceni Beethovena, a nawet Wagnera traktuje, z nieco wymuszonym, jak mi się wydaje, szacunkiem. Choć to jednak jego rodacy, a Monteverda z Dufayem raczej po prostu nie miał jak poznać.)

Dlaczego ja tu tyle mówię o muzyce? Bo ją kocham? Nie, nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego. Chodzi mi o to, że ten akurat fragment naszej rakiety już od setek lat opada, nie on jeden oczywiście, jednak wiele innych wciąż jeszcze się wznosi, i wcale nie wszystko - Spenglera i moim zdaniem - jest już martwe, jałowe i beznadziejne. Po prostu ta siłą, ta żywotność, ta całkiem niezwykła, niemal boska siła, która stworzyła (w naszej Kulturze) rachunek różniczkowy, kult Maryjny, polifonię, malarstwo olejne itp. itd. przestała już bezpośrednio działać - to zaś co działa, to już niejako sama inercja.

To był taki sobie szkic, nic mi się oczywiście porządnie nie udało wyjaśnić, ale może komuś coś z tego przyjdzie. W każdym razie może to się jakoś przyczyni do popularyzacji największego myśliciela z jakim się spotkałem, i w sam raz dla rodzimej prawicy (choć Prusak). Z Arturem, moim uroczym choć niewidocznym polemistą, włącznie. Przy okazji zaś napisało mi się coś, co da się sprzedać jako drugi odcinek cyklu "Koneczny, Spengler i ten tam na T." U mnie drugi odcinek to naprawdę spory sukces, wiec się cieszę jak dziecko, mówiąc w dodatku, skoro już tyle się udało, że...

c.d.n. (Deo volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 28, 2008

Radości i troski z zasadą przyjemności (1)

Wyraziłem sie niedawno na tym blogu z lekceważeniem o tzw. "zasadzie przyjemności", po czym paru znajomych w prywatnych rozmowach zgłosiło pretensje w stylu: "przecież nie powiesz, że zasada przyjemności to jest nieprawda". W porządku, jest "prawda" - dokładnie taka sama, jak prawdą jest stwierdzenie "7,43 x 2,91 różne od 18,65". Prawda, jak najbardziej, ale bardzo niewiele z tego wynika. Bowiem próba budowania na tym ostatnim, prawdziwym niewątpliwie, stwierdzeniu jakiejś realnej matematyki ma tyle samo mniej więcej szans powodzenia, co próba zbudowania realnej psychologii na "zasadzie przyjemności".

Zaraz... Może ktoś jeszcze nie wie, co to jest "zasada przyjemności"? No to mówię, w końcu naszym hasłem "ucząc bawić, bawiąc uczyć"...

Ta zasada to podstawa całej niemal obecnej psychologii, jeśli nie liczyć kompletnych lewackich bredni w rodzaju "młodego Marksa" podlanego Freudem, albo u innej sekty Freuda podlanego "młodym Marksem". Ale mówimy nie o tych niszowych środowiskach, tylko o głównym nurcie realnego liberlizmu. Który zasadą przyjemności oddycha, który ją propaguje wszelkimi dostępnymi środkami, który pilnie baczy by jej nie podważano, rzucając w takich przypadkach oskarżeniami, na samych brzmienie których skóra cierpnie najodważniejszym... A czyni tak, ponieważ na takiej właśnie psychologii opiera się cały niemal współczesny świat, a w każdym razie te jego części, które realnym liberałom, technokratom, postępowcom i uszczęśliwiaczom ludzkości przypadają do smaku.

Więc należałoby powiedzieć, że o ile w samej "naukowej" psychologii (jest taka?) dominacja tego podejścia nie jest może aż tak ogromna, to na takim właśnie podejściu opiera się cała niemal społeczna praktyka. Z inżynierią społeczną na czele, która "zasady przyjemności" potrzebuje jak powietrza, jak wody...

No więc, na razie koniec wtrętów i mówię co to jest. Zasada przyjemności to zasada, że zawsze robimy to, po czym spodziewamy się największej z dostępnych nam w danej chwili przyjemności. Proste, prawda? I genialne? Moim zdaniem to akurat nie tak do końca. Albo i wcale. Tą cudownie prostą zasadę, jak i sporo innych równie błyskotliwych intelektualnych wytrychów zresztą, można bowiem wykorzystać na dwa sposoby: albo w zasadniczo rzetelny, tyle że jednocześnie całkiem trywialny i jałowy...

Przez co absolutnie nic się nie uzyskuje, więc do dupy z taką zasadą... Albo też można próbować z niej coś rzeczywiście istotnego wycisnąć... Tyle, że wtedy uzyskuje się w sferze intelektu twory pokraczne i mętne, zaś w sferze realiów po prostu fałsze. Czegoż zresztą można się spodziewać próbując coś wycisnąć z niczego?

Oto najbardziej zasadnicza przyczyna, dla której zasada przyjemności, jeśli się nie zacznie jej w jakiś dziwny sposób naciągać i uzupełniać czym popadnie, jest kompletnie jałowa. Co to jest "przyjemność" bowiem? No, proszę! Zanim Czytelnik odpowie, chciałbym na wszelki wypadek przypomnieć, że nie stoimy na gruncie żadnej introspekcyjnej psychologii, tylko szeroko pojętej psychologii behawioralnej. Które to podejście, wypracowane w Oświeceniu i stanowiące samą esencję takich dominujących dziś ideologii jak liberalizm, o jeszcze bardziej postępowych ideologiach już nie wspominając.

Fakt, że czasem trzeba oświeceniową wizję świata czymś uzupełnić - a to "zwykłą ludzką przyzwoitością" (bardzo specyficznie w tych grupach zresztą rozumianą), która do prawicowego światopoglądu nieźle przystaje, ale do "zasady przyjemności" absolutnie wcale... A to świecką świętością Jacka Kuronia... Co już jest paranoją, której idiotyzmy tylko kora zmacerowana latami WybGazetnika może nie dostrzec... Tak jak w późnym średniowieczu system Ptolemeusza musiał być uzupełniany coraz to nowymi epicyklami. Choć tamto jednak było elegantsze i uczciwsze. Zasadniczo jednak przyjmuje się - i my mamy przyjmować, bo inaczej będzie to już zalatywało "faszyzmem" - że człek to tabula rasa, na której dopiero społeczeństwo coś pisze, a kieruje się on wyłącznie dyskutowaną tu przez nas "zasadą przyjemności".

Tyle że "przyjemne", wedle tej behawiorystycznej psychologii, to jest właśnie coś dlatego - z definicji - że sprawia, iż takiego a nie innego dokonujemy wyboru. Coś wybieramy, spodziewając się w wyniku tego wyboru jakichś skutków, więc te skutki muszą być z definicji "przyjemniejsze" od skutków innych czynności, które mogliśmy wybrać, ale nie wybraliśmy. Czy to nie genialne? Fakt, genialne, a już do potęgi genialne, kiedy zaraz potem zaczniemy wszem i wobec trąbić, że ludzie kierują się "zasadą przyjemności", która polega dokładnie na tym, że wybieramy przyjemne. Które to przyjemne przyjemnym jest dlatego, że je wybieramy. Czyli tautologia, błędne koło, a jeśli ktoś koniecznie chce Poppera, to system niefalsyfikowalny, czyli z definicji nienaukowy.

Zresztą gdyby ktoś utrzymywał, że "przyjemność" w "zasadzie przyjemności" daje się zdefiniować jakoś inaczej, bo bo można w końcu ją definiować np. na podstawie stanów neurologiczno-hormonalnych, to i tak niewiele z tego wynika w praktyce. O czym za chwilę.

Trudno się więc dziwić, że mając tak genialną podstawę psychologii - w końcu wiedzy o ludzkich motywach, potrzebach, zachowaniu - żyje się w świecie złudzeń, kłamstw, a z czasem zaczyna się coraz bardziej tę autentyczną ludzką psychologię niszczyć, jako coś niesfornego, zdrożnego, głupiego... Wszystko, co się nie daje zastosować do jednej z niewielu "rozsądnych i logicznych zasad", na której świat jest zbudowany... Czyli zasady przyjemności oczywiście. Zasady, którą ludzie rozsądni i prawdziwi kochający ludzkość humaniści pojmują bez trudu, ale większość tępego i oszołomskiego bydła ciągle wysila się, by coś zepsuć i postąpić nieracjonalnie. Czym sami sobie najbardziej oczywiście szkodzą. I tak zwykły, normalny, w dupie mający "zasadę przyjemności", człowiek staje się z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień coraz większym przestępcą. Z samej swojej natury.

Intelektualnie to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy, co mam nadzieję, wyjaśniłem. A jak się ma zasada przyjemności - w swej gołej, naiwnej postaci - do wyjaśniania, że nie będziemy już nawet wspominać o przewidywaniu, realnego zachowania realnych ludzi? Prosta sprawa: proszę sobie wyjaśnić z użyciem zasady przyjemności Powstanie Warszawskie, rewolucję Chomejniego, samospalenia tybetańskich mnichów, samobójstwa, w tym samobójcze zamachy bombowe? Będą to bez wątpienia wytłumaczenia skomplikowane i pokrętne, pełne dodatkowych założeń, wtrętów, ochów i achów. Zresztą świecki kult Jacka Kuronia też proszę mi wyjaśnić zasadą przyjemności.

I tutaj właśnie nie ma całkiem znaczenia, jak zdefiniujemy sobie "przyjemność" - tego i tak nie da się w taki prymitywny sposób, ignorując osobowość i instynkty, przywiązanie do swojej grupy, miłość do kraju, religijność, nienawiść do wrogów czy obcych, wytłumaczyć. Chyba, że ktoś ma zamiar mnie przekonać, iż rzucanie butelkami z benzyną w niemieckie czołgi to był dla tamtych chłopaków najprostszy i najskuteczniejszy sposób na orgazm. I to samo dla samopalących się mnichów czy uczestników walk zapaśniczych na rozsypanych pineskach. Przykro mi, ale to nie jest prawda i sam znam prostsze, szybsze i bezpieczniejsze sposoby na orgazm.

Chętnie zresztą o nich zainteresowanych poinformuję, choć mogą się o pewnych, tyleż specyficznych co postępowych, ich formach bez trudu dowiedzieć choćby z adresowanych do dziatwy szkolnej przez bojowników z homofobią publikacji. Którzy to bojownicy także, zgodnie z ową zasadą, muszą mieć z tego powodu orgazm większy, niż gdyby sobie zostali w domu z pisemkiem poświęconym imponująco wyposażonym chłopysiom, i sobie... Jak już się rzekło, to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy!

Nie trzyma się, ale przecież można? Oczywiście że można. Papier jest cierpliwy, fale różnych tam TokFM tak samo, a jak ma się poparcie Gazetnika Wyborczego czy innego TVN, to można sobie gadać co się chce i do woli. Zasada przyjemności nie zostaje obalona przez samobójcze zamachy? No to sorry, ale system Ptolemeusza także nie został obalony. Co najwyżej trzeba go nieco uzupełnić, może tu i ówdzie lekko przeformułować... Tyle, że z prostej i eleganckiej zasady wyjaśniającej wszystko, otrzymujemy właśnie pokraczny twór, złożony z nieuprawnionych założeń i masy chciejstwa. To już nie jest logiczna i błyskotliwa "zasada", moi państwo - to raczej coś jak zawartość mózgu czytelnika Gazety Wyborczej. Czyli mętne i lepkie kłębowisko nieprzetrawionych informacji, słów kluczowych i odruchów Pawłowa, które owe słowa jak za pociśnięciem michniczego guzika w POstępowym ęteligęcie wywołują.

No to wersję bezpłodną "zasady przyjemności" mamy z głowy. Wypadało by może dodać, że szczerze mówiąc to ja dziękuję za taką "bezpłodność", która służy za maczugę do łamania sumień, dusz i kręgosłupów ogółowi normalnych i wciąż jeszcze w miarę zdrowych ludzi, w interesie garstki nawiedzonych świrów, których psychologia z pewnością zresztą działa jakoś inaczej. Ale ściśle intelektualnie na pewno to jest bezpłodne. Jak i w praktyce byłoby bezpłodne w normalnym, zdrowym świecie. Co innego oczywiście w dzisiejszym chorym świecie realnego liberalizmu, ostatnio zresztą w oczach z dnia na dzień bardziej totalitarnym... W którym jeśli "obywatel" nie przystaje do światłego, z góry zatwierdzonego modelu, tym gorzej dla "obywatela".

No dobra, a co z próbami wyciśnięcia z "zasady przyjemności" czegoś konkretnego - i nie mówię o jedynie totalitaryźmie, tylko o próbie zrozumienia realnego działania ludzkiej psychiki? Tutaj idealnym moim zdaniem przypadkiem jest Zygmunt Freud.

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 01, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (4)

A więc, mamy cybernetyczną teorię schizofrenii, autorstwa doktora Kępińskiego, którą sobie nieco rozszerzyliśmy. Dzięki czemu tego samego mechanizmu - upośledzenia funkcji pobierania informacji z otoczenia i wynikającej stąd nienormalnej dominacji funkcji porządkującej umysłu - dopatrzyliśmy się także u ludzi z klinicznego punktu widzenia zapewne zdrowych, jednak wykazujących swego rodzaju psychiczne narowy.

Coś, co moglibyśmy, zależnie od dziedziny, gdzie to się objawia, nazwać "schizofrenią ideologiczną", czy powiedzmy "schizofrenią intelektualną". Czyli swego rodzaju psychiczne zaburzenie objawiające się (względną) ślepotą na obiektywne fakty, w połączeniu z dogmatyczną wiarą, iż świat realny rzeczywiście jest tak prosty, ja się danemu... Chciałem powiedzieć "pacjentowi", ale niestety, to, w tych przynajmniej czasach, nigdy nie są pacjenci, a często wręcz przeciwnie, bo osoby bardzo wpływowe.

Takie upraszczanie świata, tworzenie modelu - który ze swej natury musi być bardzo prosty i na tym w końcu polega jego wdzięk i wartość - gdyby odbywało się jako świadoma intelektualna działalność, nie ma w sobie nic złego. Nie mam pretensji do Newtona, że stworzył względnie prosty model wszechświata. Nie mam nawet prentesji do oświeceniowych mędrków, którzy ten newtonowski model starali się zastosować do ludzi i życia społecznego. Voltaire nie dlatego jest dla mnie dość obrzydliwy, że tego właśnie próbował dokonać, a z całkiem innych przyczyn.

Różne tam D'Alemberty, Condorcety, nie mówiąc już o Szkotach, takich jak Malthus, Adam Smith, czy Hume, dokonywali całkiem wartościowych rzeczy - nieważne, czy ich skłonność do tworzenia prostych modeli była uwarunkowana jakimiś psychicznymi przechyłami, czy po prostu tak im wyszło. Z realnego świata widzieli i tak dość sporo, a modele stworzyli interesujące, nadające się w każdym razie jako materiał do dyskusji i dalszej obróbki.

Cały problem z tym, że dalszej dyskusji nie ma, a obróbka jest taka, że chce się płakać. To nie Oświecenie jest tak straszne, tylko to, że my już wyjść poza nie nie potrafimy, choć minęło dobrze ponad 200 lat. (Dávila zresztą wyraźnie mowi w jednej ze swych scholiów, że potrzeba nam nowego Oświecenia. I na pewno nie chodziło mu o to, by jeszcze pogłębiać obecne lewactwo, bo to nie był tego rodzaju facet, wręcz przeciwnie.)

Przywołałem już w tym tekście Oswalda Spenglera, o wiele zbyt wsześnie, ale teraz wreszcie do czegoś nam się przyda. Otóż, gdyby pojechać Spenglerem, to nie tyle Oświecenie jest winne, co po prostu faktem jest, iż Oświecenie było końcem naszej zachodniej ("faustycznej" wedle terminologii Spenglera) Kultury (w sensie tej wcześniejszej, organicznej fazy, co już wyjaśniałem we wcześniejszej części tego tekstu), zaś teraz mamy już od 200 lat Cywilizację (czyli fazę niejako mechaniczną i coraz bardziej skonstniałą).

Wobec czego trudno się dziwić, że nie udaje nam się już stworzyć w dziedzinie myśli czegoś żywego i oryginalnego, a tylko coraz bezmyślniej powtarzamy to, do czego Oświecenie, w swym zapale niszczenia wszystkiego co stare i "nieracjonalne" - doszło. "Nieracjonalne" przeważnie zresztą było to właśnie dlatego, że organiczne. Czyli powstałe ewolucyjnie, nie zaś wymyślone od A do Z przez znajdującego się - przynajmniej wedle własnych i kolegów po fachu zapewnień, którym człowiek (nomen omen) cywilizowany wierzyć przecież musi! - w bezpośrednim, intymnym kontakcie z Istotą Najwyższą "mędrca".

Rzecz w tym, iż takich "oświeceniowych mędrców" mamy dziś nieprzeliczoną ilość, i im większy ma ktoś wpływ na nasze życie, tym większym "oświeceniowym mędrcem" się z pewnością okaże. My zaś tego już nawet nie zauważamy, bo tak nas od tych ponad 200 lat wytresowano, że poruszamy się jedynie w wąskiej przestrzeni pomiędzy oświeceniowym lewactwem Michnika, a oświeceniowym... naprawdę nie wiem czym, Korwina. Czy kogoś dziś razi słynne określenie Le Corbusiera, że "mieszkanie to po prostu maszyna do mieszkania"?

Czy ktoś, choćby był architektem lub studentem architektury, widzi w tym coś nienormalnego? Obraźliwego dla nieszczęśnika, który w takiem "maszynie" zmuszony będzie "mieszkać"? Czy ktoś, na przykład historyk sztuki, zastanawia się dzisiaj dlaczego nasi przodkowie na tę genialną myśl nie wpadli? Dlaczego dla nich mieszkania nie były "maszynami" i dlaczego dawało się w nich żyć - i nie chodzi mi teraz o trywialny argument wygód, zależny w końcu od wielu różnych rzeczy, tylko o ludzką... powiem brutalnie - godność? "Jestem robotem, czy jakimś powiedzmy manometrem, i mieszkam w maszynie" - albo też "jestem człowiekem i mieszkam na pewno nie w maszynie". Tertium, do q...wy nędzy, non datur!

No dobra, ale pohasaliśmy sobie na oświeceniowym poletku, porozmawialiśmy o ludziach, którzy świat ŚWIADOMIE starają sie upraszczać, organizować... Czyli z pewnościa intensywnie korzystać z funkcji porządkowania zawartej w ich mózgach, jak zresztą przecież w mózgach nas wszystkich... Ale czy to już "schizofrenia", zgodnie z teorią doktora Kępińskiego?

Ocena musi zależeć od tego, czy się upraszcza świadomie - mówiąc sobie: "zbuduję model, wiem, że to cholernie skomplikowane, ale model na pewno ułatwi analizę", czy też człek upraszcza, bo tak mu działa jego informacyjny metabolizm, a potem wykrzykuje: "Eureka! To przecież takie proste! Że też te cholerne irracjonalisty/mohery/reakcjonisty/socjalisty/katoliki/Polaki/itd. itd. (niepotrzebne skreślić) tego nie widzą! Po prostu trzeba wziąć to bydło za mordę i narzucić tolerancję/liberalizm/socjalizm/internacjonalizm/europejskość/racjonalność/itd. itd. (niepotrzebne skreślić)."

No, wtedy to już jest z całą pewnością coś nie tak z metabolizmem informacyjnym danego towarzysza. Nie tylko dlatego, że chce narzucać coś, czego ja nie lubię - inaczej się jakoś nigdy nie zdarza - tylko dlatego, że wyraźnie ma problemy z pobieraniem informacji z otoczenia, skutkiem czego świat staje się dlań prosty, "logiczny", symetryczny, i ach jakiż elegancki! ("Żeby tylko chcieli to zobaczyć, ale się zmusi!") No i to nie jest już jakaś intelektualna gra, nie jest to świadomie skonstruowany model, służący jakimś w miarę konkretnym celom - praktycznym czy czysto intelektualnym.

To już jest psychopatologia. Od intelektualnego modelu różni go fanatyzm. Ten swój - absolutnie schizofreniczny, zgodnie z teorią metabolizmu informacyjnego - obraz świata traktuje się jako jedyny prawdziwy. I zadziwiająco wprost często narzuca się go, przemocą czy podstępem, innym.

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.