Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty

niedziela, kwietnia 25, 2010

Niech przemówią inni

Zupełnie nie mam ochoty czegokolwiek pisać. Po pierwsze, moment historyczny jest sprzyjający katarynom i Ściosom, a ja nikim takim nie jestem i, choćbym się wściekł, nie będę. Po drugie, czuję to tak, jakbym sobie już niemal wszystko - przynajmniej na jakiś czas - powiedział, więc pisanie stało się bardziej niż kiedykolwiek męczące i (subiektywnie przynajmniej) jałowe. Napisałem zresztą parę dni temu z 1/3 dość długiego tekstu z długim cytatem z Clausewitza i krótszym ze Spenglera, ale jakoś nie mam ochoty go kończyć, a moja P.T. Publiczność zapewne też nie takie rzeczy w tej chwili pragnie czytać.

Chodziło tam bowiem (jakby kogoś to jednak trochę interesowało) o kwestię języków ważnych i nieważnych, na podstawie kryterium tego, czy da się w nich przeczytać NAJWAŻNIEJSZE dzieła świata. Gdzie oczywiście - kto mnie choć trochę zna, ten wie - że te "najważniejsze" dzieła, to dla mnie nie tyle Szekspir i Bracia Karamazow (choć oczywiście to TEŻ powinno być po polsku dostępne!), tylko takie różne Spenglery i Clausewitze (jego bowiem, jak wynika z moich internetowych poszukiwań, po polsku po prostu NIE wydano), plus różne czysto historyczne książki (i to wcale nie jakoś specjalnie niemieckie - to nie filozofia!), w rodzaju Guigliermo Ferrero o Rzymie, czy Carcopino o Sulli.

Przesłanie miało być takie, że albo sobie te rzeczy zaczniemy wydawać - całkiem niezależnie od chęci i popędów "wolnego rynku"! - albo musimy się pogodzić z tym, że język polski, będący przecież b. istotną podstawą polskiego poczucia narodowego, będzie językiem nieliczącym się na świecie, i to, z roku na rok, coraz bardziej. Samizdat byłby do tego konieczny, by mimo niechęci czy obojętności "wolnego rynku" tego dokonać? A co mnie to  obchodzi? Skoro musi być samizdat, to niech i będzie! W czym przeszkoda? Że to niepoważnie by wyglądało w wolnym (?), nowoczesnym (?!) i zamożnym (??) kraju? Sorry saligia, sorry slaughterhouse5 - NA DRZEWO!

No dobra, skoro już, zamiast pisać tamten tekst, piszę o czym on miał być (ach, te moje formalne wynalazki! prawda?), no to powiem, że cytowany w nim Clausewitz traktować miał o nędzy militarnych sojuszy, zaś cytowany w nim Spengler o tym, co się obecnie, w skali historyczno-globalnej, dzieje. "Obecnie" czyli po roku 2000. Jeszcze to pewnie zacytuję, bo naprawdę warto, a nie było tego wiele. W sensie objętości, znaczy, bo poza tym było tam szokująco wiele iście proroczych przewidywań. Szczególnie, że napisane to zostało przed rokiem 1918.

W porządku. Całkiem nam się rozrosło to wyjaśnienie dlaczego nie piszę, ale teraz skok do tego, co zamierzałem uczynić główną częścią tego wpisu. Chodzi o linki do bardzo interesujących, moim zdaniem, tekstów mniej dotąd znanych (mnie przynajmniej) blogerów. Albo, w przypadku Gadowskiego, takich, których na pewno warto znać lepiej, bo pewnie nie wszyscy już go znają. Teksty te są na szalomie24, jakby coś, ale tam nadal, mimo masy śmiecia, skurwielstwa, trolli i agentów, jest sporo interesujących rzeczy. (No a Gadowski pracuje dla TVN24, ale świat jednak jest mniej prosty, niż się może wydawać.)

Od siebie zaserwuję krótkie zajawki dla każdego z tych linków.

Tutaj autor zwraca uwagę na interesujące zjawisko, wiążące się w wieloraki sposób z naszym Ardreyizmem stosowanym, i w ogóle warte uwzględniania w analizach:

http://latolemingow.salon24.pl/174386,lewica-i-trybalizm

Tutaj bardzo fajny moim zdaniem długi tekst "Obywatela" (patriotyczna i często niegłupia lewica od m.in. Gwiazdów) na temat nieświętej pamięci Toeplitza, ale traktująca w ciekawy sposób o panującym nam niemiłościwie Oświeceniu i jego koryfeuszach w rodzaju Boya, Poppera, czy Słonimskiego. Szczerze polecam - także, choć nie tylko, jako wyciąganie ręki, a w każdym razie ucha, do patriotycznej lewicy.

http://obywatel.salon24.pl/174578,jacek-zychowicz-toeplitz

Tutaj obiecany Gadowski z czymś w swoim zwykłym stylu i na swoim zwykłym poziomie:

http://wgadowski.salon24.pl/174415,na-przyklad-maxwell

Tutaj tekst zasadniczo w konwencji, która w ostatnich dwóch tygodniach dominuje, ale zgrabny, przejmujący i sensowny, a autora dotychczas nie kojarzyłem:

http://gloswolny.salon24.pl/174519,patrz-mu-w-oczy-czyli-slon-w-salonie-z-oknem-na-helsinki-albo

Tutaj coś, co można m.in. analizować w kategoriach spenglerowskiej "drugiej religijności". Swoją drogą bardzo się kiedyś interesowałem giełdową analizą techniczną (czyli przewidywaniem giełdowej przyszłości na podstawie analizy kursów) i tam faktycznie były metody oparte o taką "nowoczesną" astrologię. Mnie to nigdy nie przekonywało, ale co do samej analizy technicznej, to jest to sprawa fascynująca, bo coś tam z prawdy niewątpliwie jest, ale wydaje mi się, że z 95% tego, co tam ludzie robią, można z całą pewnością uznać za chciejstwo i voodoo.

http://fizykbaba.salon24.pl/174570,astrologia-na-sgh

Tutaj drobny akcencik optymizmu, no bo skoro, mimo całego tego medialno-agenturalnego poparcia, całego tego moralnego i niemoralnego szantażu, wszystkich tych Bratkowskich i Barburów, ludek jednak w końcu na oczy zdaje się - w tej przynajmniej sprawie - przeglądać, no to może jeszcze nie wszystko przegrane. Nie, żebym widział wiele powodów do optymizmu, ale akcencik jest miły. Szczególnie, gdy człek pomyśli, ile to krwi musi psuć wspomnianym Bratkowskim i innym etatowym tropicielom "antysemityzmu".

http://szygiel.salon24.pl/174592,zapasc-wizerunku-izraela

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, kwietnia 03, 2010

Fellahy, Chłopi i Barbarzyńcy (z cyklu "Poprawiamy i Doprawiamy Spenglera")

Spengler precyzyjnie i wnikliwie opisuje przemiany ludzkiej mentalności w Kulturze i Cywilizacji, jednak coraz silniej brakuje mi równie precyzyjnego opisu tego, co poza nimi. Zgoda - analizować tego jako "historii" nie ma właściwie sensu, ponieważ zawsze będzie to taka czy inna wersja "długich, nużących list Chilperyków i Chlotarów", jak ktoś kiedyś celnie nazwał dzieje wczesnego średniowiecza (co do tych imion nie jestem pewien, ale chodziło o co najmniej b. podobne). Albo też prehistoria - która jest naprawdę fascynująca, ale to jednak coś całkiem innego niż "zwykła" historia, bo tam nie ma nawet Chilperyków, w których można by jakoś wbić zęby.

Jednak Spengler zdaje się utożsamiać swego "Fellaha" z odwiecznym chłopem - nie różnicując pomiędzy chłopem nieliźniętym nawet jeszcze przez żadną wysoką Kulturę czy Cywilizację, a takim, który, powiedzmy, rolnikiem został kiedy jego Cywilizacja upadła i w wielkim mieście nie dało się już wyżyć, ale przedtem przez pokolenia jego przodkowie żyli właśnie w wielkim mieście i byli typowymi późnymi wielkomiejskimi... Powiedzmy dla prostoty "lemingami", choć można to określić na liczne różne sposoby, na myśl przychodzi m.in. wielkomiejski proletariat, człowiek masowy. To muszą jednak być całkiem inne rodzaje ludzi!

Jeszcze niedawno wydawało mi się, że ta zgrubna jedynie analiza mentalności - bo o mentalności w tej chwili przede wszystkim mówimy - ludzi spoza K/C wydaje mi się taka istotna jedynie dlatego, że teraz, ponad 70 lat po śmierci Spenglera, jakby nie było, mamy sytuację, w której te sprawy nabierają wielkiego znaczenia, którego Spengler nie mógł przewidzieć.

Coraz jednak widzę to tak, że po prostu nawet najgenialniejsza książka musi wiele istotnych spraw z konieczności zostawiać na boku, i to właśnie jest tutaj główną przyczyna. Bowiem kwestia Fellahów, chłopów i BARBARZYŃCÓW (o których Spengler, o ile pamiętam, w ogóle nie mówi, utożsamiając ich implicite z Fellahami) to po prostu coś, co w historiozofii być powinno. I coś, czym historiozofię Spenglera dobrze by było uzupełnić. I na nas to, tak się złożyło, spada.

"Barbarzyńcy" to faktycznie mój własny w dużej mierze wkład do Spengleryzmu. Nie wiem oczywiście na ile wartościowy, ale wydaje mi się, że tak. Przynajmniej kiedy się nad tym popracuje, niekoniecznie już teraz. Co to są "Barbarzyńcy"? To określenie funkcjonuje w nauce historii i zazwyczaj całkiem sensownie. No a Toynbee (którego niespecjalnie cenię, ale parę rzeczy można jednak od niego zapożyczyć) mówi o "proletariacie zewnętrznym", który nawet dość ściśle definiuje, i który odpowiada dość dokładnie temu, co ja rozumiem przez Barbarzyńców.

No to konkretnie - co to jest "Barbarzyńca"? Dla mnie będzie to człowiek (mniej lub bardziej) "pierwotny", w sensie, że nie przesiąknięty żadną wysoką K/C, nie należący do żadnej, ale już przez jakąś "liźnięty". Chodzi o to, że człek całkowicie pierwotny dla historii jest niemal całkiem obojętny i interesujący staje się dopiero, kiedy zaczyna wchodzić w interakcje z jakąś K/C, albo z tym, co po niej pozostało. Nie chodzi oczywiście o żadną pogardę czy lekceważenie człeka pierwotnego, ponieważ możemy się od niego wiele istotnych rzeczy nauczyć, na przykład o nas samych, tylko o to, że przez sito akurat historii on całkowicie przelatuje i nie zostaje w niej z niego ani śladu.

Jednak kiedy taki Barbarzyńca wchodzi w interakcję z jakąś K/C, może mieć naprawdę ogromną rolę w historii do odegrania. Pomyślmy tylko o takich Celtach, Germanach, Hunach, Mongołach, Wandalach czy Wizygotach, żeby wymienić zaledwie kilka przykładów.

Ten rodzaj Barbarzyńców jest jednak stosunkowo prosty, ale być może nie jedyny. Zadajmy sobie bowiem pytanie: co się dzieje z Fellahami (czyli resztkami dawnej Cywilizacji, żyjącymi znowu w prosty, głównie rolniczy, sposób) po wielu pokoleniach? W końcu chyba otrząsają się jakoś z dziedzictwa wyjałowionej wielkomiejskiej cywilizacji i stają ponownie czymś w rodzaju ludzi "pierwotnych"? (Pierwotny nie oznacza tutaj koniecznie łowcy głów, posługującego się kamiennymi narzędziami - wystarczy brak miast, brak pisma, prosta, na rolnictwie oparta struktura społeczna.)

Mogą to być także ludzie, którzy zawsze żyli "na wsi", ale jednak ludzie żyjący "na wsi" w ramach wysokiej C. to nie jest to samo, co naturalny, pierwotny rolnik. Po pierwsze sama ta "wieś" jest już czymś całkiem innym - pod wieloma względami to tylko marna imitacja miasta, a w każdym razie "chciałaby być" miastem. Weźmy dzisiejszych "chłopów" - sam pamiętam tuż pod Krakowem słomiane strzechy, studnie z żurawiem, beczkowozy ciągnięte przez woły (to faktycznie już bardziej w górach, nie pod samym Krakowem). Konie ciągnące wozy, konie ciągnące pługi. Itd. Nie wdając się w jakieś socjologiczne rozważania, oczywiste jest jednak, że teraz to nie ci sami chłopi, co choćby owe skromne pół wieku temu. I tak musi być w każdej późnej Cywilizacji.

Wtedy zaś ponownie mogą te Fellahy wejść w kontakt z jakąś wysoką K/C - stając się przez to (wedle mojej własnej definicji) ponownie Barbarzyńcami. Tym bardziej, że możliwe jest, iż zacznie ich organizować jakaś niewielka elita - być może zainspirowana przez tę lub inną K/C, być może mająca wobec jakiejś K/C agresywne zamiary... Będziemy wiec mieli Barbarzyńców, ale nieco innego rodzaju, niż w przypadku społeczeństw, które nigdy nie zaznały "własnej" K/C. Ja dałem tym dwóm rodzajom Barbarzyńców miano "Barbarzyńcy A" i "Barbarzyńcy B". (Niezbyt błyskotliwe nazwy, ale na razie wystarczą, a jak ktoś wymyśli coś fajnego, to się bez żalu zmieni.)

Którzy są którzy? Być może warto tu przytoczyć bonmot Pana Tygrysa: "Różnica między Barbarzyńcami A i Barbarzyńcami B jest taka, jak między Chórem Aleksandrowa i Operą Pekińską". To powinno wyjaśnić co jest co i posłużyć za mnemotechniczną podpórkę.

Mielibyśmy zatem w naszym rozszerzonym, rozwiniętym i uaktualnionym Spengleryźmie Stosowanym: ludzi "pierwotnych", inaczej (pierwotnych) fellahów, (którymi się zajmujemy jak najbardziej, ale nie na Spengleryźmie, tylko na zajęciach z Ardreyizmu Stosowanego), Barbarzyńców A, ludzi K., ludzi C., Fellahów, oraz Barbarzyńców B. Oczywiście z Fellahów nie muszą koniecznie powstać Barbarzyńcy B, bo po drodze mogą się rozpłynąć w niebycie, wymrzeć, zostać wymordowani, cokolwiek. (Fellahów też by można sobie zresztą podzielić na typ A i B, tylko właściwie co nam z tego? No fakt, mogą nam się nagle zbarbarzynić... Więc też warto!)

Napisałem o tej sprawie, którą uważam za bardzo istotną i wartą rozpracowania, jeśli Spengleryzm Stosowany ma być czymś więcej, niż tylko całowaniem Świętej Księgi i powtarzaniem cudzych myśli. Jeśli ktoś ma na ten temat jakieś własne idee, jeśli chciałby o tych sprawach pogadać, jeśli coś się mu w moich, prowizorycznych w końcu jedynie i wstępnych, przemyśleniach nie widzi - to ja jestem gatow (wsiegda gatow), a bryła świata też w końcu potrzebuje kiedyś wreszcie być ruszona... Więc do boju Młodzi Spengleryści! (Przychylna Publiczności, Zwolennicy Konecznego i Kto Tam Jeszcze też!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 24, 2010

Leszek Biały i koniec historii

Jak wszyscy z pewnością wiedzą, już jakiś czas temu nastąpił koniec historii. I nawet zadano sobie trud, by nas o tym poinformować, co jest słodkie, bo przecież większość równie ważnych wydarzeń odbywa się ostatnio bez naszej wiedzy, ponad naszymi głowami niejako. "Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!" Nie zapominając przy tym o: "Szoruj babciu po kolei zlew i wannę. Zostaw szynkę, jadaj kleik albo mannę. Pierz skarpetki, kurze ścieraj, jadaj dżemy. I broń Boże, nie umieraj, bo zginiemy!" - wielkiego Jacka Zwoźniaka. Tylko głosować babci nielzia i jej kochany wnuczek na wszelki wypadek schowa dowód.

Niektórym się może "koniec historii" kojarzyć złowieszczo, tym bardziej w połączeniu z takim nazwiskiem, jak Fukuyama. Bo to i "Tora Tora Tora" z tymi wszystkimi płonącymi pancernikami... i kamikaze... i harakiri (elegancko zwane seppuku)... i samuraj wyskakujący z przydrożnych krzaków, by przeciąć powracającego z targu kmiotka przez całą długość kręgosłupa, testując swój nowy miecz...

Kmiotek zaś, znakomitością tego miecza porażony, maszeruje jeszcze dziarsko parę kroków jakby nigdy nic, lekko się tylko zataczając, bowiem wypił był po udanym utargu nieco sake, by potem rozpaść się na dwie idealnie bliźniacze półtusze... No i zaczajony na dnie latryny ninja, który w stosownej chwili z japońską precyzją wbija dzidę w samo, że tak powiem, sedno korzystającego akurat z tej latryny, a nielubianego czegoś przez owego ninji mocodawców, dostojnika...

Takie rzeczy. Nie dziwię się, że dla niektórych straszne... Ale nie dla mnie. Mnie nazwisko w rodzaju Fukuyama kojarzy się - pomijając już rewelację o końcu historii - raczej przyjemnie, ba, zabawnie. Oczywiście - "Tora Tora Tora", płonące pancerniki, harakiri elegancko zwane seppuku, samuraj i ninja. Tyle że ja miałem kiedyś szczęście obejrzeć film "Tora Tora Tora" - o Pearl Harbour, płonących pancernikach, a i chyba jakieś harakiri musiało tam być, bo bez tego w takim filmie przecież nijak... Z WŁOSKIM DUBBINGIEM!

Na libijskiej telewizji mianowicie to było. Wyobraźcie to sobie. Było to coś tak rozczulająco zabawnego, że do dziś na nazwisko w rodzaju Fukuyama, na sam dźwięk słowa "kamikaze", na samą myśl o latrynach i dzidach... Tylko się rozanielony uśmiecham. Serio! Japończycy naprawdę muszą się nieco bardziej postarać, by mnie wprawić w zły humor czy nastraszyć. Koniec historii też mnie po tym przeżyciu nie ruszy. Byle Fukuyama, byle kamikaze, byle harakiri, nie wystarczą! (No, może "Masakazu Imanari" brzmi nieco groźniej, ale niewiele poza tym.)

Po drugie zaś, dlaczego miałbym się martwić końcem historii, skoro ona się skończyła - jak nas informuje Fukuyama - dlatego, że zapanował powszechny liberalizm? Liberalizm, jak wiadomo, jest dobrą rzeczą. Wiąże się na przykład ściśle z wolnym rynkiem, ten zaś polega na tym, że kapitaliści, we własnym dobrze pojętym interesie, czynią nam dobrze. Bo to im się po prostu opłaca! Nasze zaufanie przysparza im dochodów, a nasz ew. brak zaufania i niezadowolenie z ich usług działałyby dokładnie odwrotnie. I sama taka myśl boli takiego kapitalistę, jak nie przymierzając dzida w... latrynie. Więc zarówno Darwin z Mendlem, jak i Miczurin z Łysenką, sprzysięgli się, by kapitaliści byli coraz uczciwsi i coraz bardziej gorliwie, nie bacząc na własny interes... (Zaraz, chyba się nieco zagalopowałem... Ale nic to, jedźmy dalej, i tak nikt nie zauważył.)

Więc kapitaliści coraz bardziej nam chcą służyć, co im się opłaca, ale oni nie dlatego to przecież robią... Jakoś tak. Taka wersja jest oficjalna, oparta na ścisłym i logicznym rozumowaniu, bez zawracania sobie głowy wulgarną obserwacją jakichś trywialnych faktów... W rzeczywistości jednak to wygląda się jeszcze zabawniej i jeszcze fajniej, więc obserwacji można by się zasadniczo nie bać, choć oczywiście czysta teoria zawsze'ć wznioślejsza i bardziej ideologicznie słuszna.

W praktyce działa to tak, że np. spodnie mają wbudowany generator kolejnych zysków. Mówiąc mniej filozoficznie - portki przecierają się na tyłku po tygodniu noszenia. Dla filozofa jednak jest to rzecz bezcenna i dzięki wam kapitaliści za tę okazję do subtelnych rozważań! (Miczurin na pewno też by to jakoś ładnie wytłumaczył.) Albo weźmy telewizję kablową. Mam takie konto na UPC, gdzie jest masa różnych kanałów, ale mnie interesuje tylko ich drobna część. Ustawiam więc sobie kanały "Ulubione" za pomocą bardzo cwanego pilota i... Po paru dniach znowu mam do oglądania wszystkie kanały - z dziecinnymi, komuszymi, kuchennymi, postkomuszymi, ekumenicznymi, niemieckimi... I czym tam jeszcze.

W dodatku zapomniałem już, jak się te "Ulubione" kanały na tym cwanym pilocie ustawia, więc albo muszę szukać instrukcji, albo też żyć z tym całym niechcianym przeze mnie bogactwem inwentarza. Ostatnio instrukcja gdzieś mi się zawieruszyła, żyję więc. O wiele mniej mnie teraz cała ta telewizja cieszy i mam szczery zamiar przy najbliższej okazji z tego szczęścia (całkiem jak na te czasy i na ten kraj, kosztownego) zrezygnować, ale na razie to mam.

I jak chcę coś w miarę konkretnego zobaczyć: MMA wieczorem na Xtreme Sports, Mezzo kiedy tam dają jakiś wczesny barok ("O Israel!" - widać jednak będzie ta III WW), rodzimą politykę, kiedy mam nagły impuls zapotrzebowania na dodatkowy smród (i chcę zobaczyć co przemilczeli, a co zełgali), TV Trwam wreszcie, kiedy Bogurodzica albo Macierewicz... Kiedy więc chcę coś takiego zobaczyć, to marnuję 20 minut na wędrówkę przez "Po prostu tańcz" i TW Religia.

Nie ma jednak widać tego złego i wczoraj zatrzymałem się na czas jakiś na kanale "Russia Today". Kanał jest rosyjski, mówią tam całkiem autentyczną i niepodrabianą angielszczyzną (widać kolaborantów na Zachodzie nigdy nie zbraknie)... Co jeszcze? Wygląda to b. profesjonalnie zrobione, widać, ze Putin nie szczędził grosza.

Powiedzmy sobie z góry, że ja nigdy w życiu nie ufałbym takiej stacji w sprawach dotyczących w jakikolwiek sposób Rosji. Nawet nie mam tego ochoty oglądać, choć jest to oczywiście spora część "misji" tego kanału i jego programu. Przeżyłem jednak "propagandę sukcesu" za Gierka, przeżywam też ją dzisiaj - na co mi potrzebne takie coś okraszone zniewalającym uśmiechem Putina?

Jednak kiedym na ten kanał trafił, coś mnie tam zatrzymało. I nie było to KGB (czy jak się to teraz nazywa), ani nawet ruska mafia. Po prostu było tam coś całkiem interesującego. Mianowicie na tasiemce pod spodem leciały chyba (tylko) ze trzy wiadomości, z których jedna była taka, że: "Wiele firm z UE ma problemy, bo wykryto, iż eksportowały narzędzia tortur do krajów, gdzie one mogą być stosowane". Jakoś tak to było, w każdym razie taki był sens.

No i mnie to całkiem zaintrygowało, tym bardziej, że jednocześnie facet mówił całkiem ciekawe rzeczy na temat kryzysu bankowego i stanu zachodnich finansów. Na temat Rosji to ja im całkiem nie wierzę, ale na temat Zachodu to, ze sporą dozą ostrożności, ucho jednak nastawię.

Co jest w tym interesujące? Po pierwsze to, że nam tego nikt nie powiedział, z pewnością nie powie, a ile jeszcze tego typu wiadomości byłoby do się dowiedzenia, ale jakoś nikt... Po drugie, wiadomość była nieco durna (ci ruscy chyba ją zresztą skądsiś spisali), no bo jak eksportować sprzęt (do torturowania czy do czegokolwiek) gdzieś, gdzie go nie potrzebują? Ciekawe jest raczej, DLACZEGO taki sprzęt w ogóle się produkuje i sprzedaje - komukolwiek. Nie?

Posłuchajmy teraz tego, co mówił ten gość na fonii. Otóż był to taki facet co się nazywa Max Keiser, ponoć znany już zanim się z tymi ruskimi spiknął i dał im kupić. Z pyska trochę jak ten gość co to ostatnio się na jakieś stanowisko w Platformie załapał i wygląda jak notoryczny złodziej kur.

(Chroniąc się przed procesem o obrazę majestatu, który nam niedawno Sulla, spenglerycznie patrząc, wprowadził, a tutaj teraz Unia i Tusk krok po kroczku wprowadza, mówię wyraźnie: nie mówię, że on te kury KRADNIE - mówię, że dla mnie ma twarz jakby od pokoleń nic innego nie robił. Halicki jakiś, czy coś.)

Gadał ten gość jednak całkiem ciekawe rzeczy (ten Keiser znaczy, nie Halicki, bo ten to idiota) i nie wyglądało, by to były wyssane z brudnego palca kłamstwa. Nie tylko, w każdym razie, nie jedynie. A mówił, że zachodnie banki mają jeszcze ogromną masę trujących aktywów, które ukryły pod płaszczykiem przeróżnych pokrętnych instrumentów finansowych. Kiedy władza coś robi, żeby system bankowy ratować, to ci cwani bankierzy pokazują nowy pakiet trujących aktywów ze słowami "i to też, i to też!" Że, znaczy, to też trzeba ratować. No i wydaje się, że wkrótce czeka nas kolejna fala bankowego kryzysu, nie gorsza, że to tak kokieteryjnie wyrażę, od poprzedniej.

Prywatnie sądzę, że będzie niejedna i sytuacja jest po prostu mało wesoła, bo cały kapitalizm się zatarł i się kończy. Na dobre, czy złe, ale się kończy. Nie bardzo jest zresztą jak dokonać następnego wielkiego skoku - Europa Wschodnia już "wyzwolona", kolonializm już był, dekolonizacja już była, Trzecia Rzesza już pokonana, a z Czwartą i z o jeden niższą wojną światową może jednak nie być tak fajnie. Nawet tylko z punktu widzenia kapitalizmu.

To o trujących aktywach oczekujących nas w tych tam sejfach było niezłe, ale potem przyszło coś jeszcze lepszego. Chodziło rezerwy. Otóż... Najpierw krótki wstęp. Za Busha, jak mówił ten Max Keiser, ten tam sławny Alan Greenspan obniżył obowiązkowe rezerwy banków z 1/12 do 1/30. Jakby ktoś nie wiedział o co chodzi, to chodzi o to, że bank mógł z jednego posiadanego dolara pożyczyć ludziom najpierw 12 dolarów, a potem już 30. Jeśli bank pożyczał bankowi, to mieliśmy najpierw 1 / ( 12 x 12 ) = 1/144, a potem 1 / (30 x 30) = 1/900. Czyli np. miał dolara, a pożyczał ludziom 900.

Można by się tak bawić niemal w nieskończoność, to i się bawiono. Co nie było bez wpływu na obecny kryzys. No bo przecież jest to po prostu mnożenie pieniądza wirtualne, bez większego sensu i oparte jedynie na zgrubnej ocenie prawdopodobieństwa, że lud nagle nie przyjdzie całym hurmem po swoją forsę, albo nie zechce nagle na raz czegoś se kupić.

Teraz mamy nowego gościa od tych spraw, nazywa się Ben Bernanke. Zastanawiałem się, skąd się on wziął, z takim nazwiskiem. No i szukałem przed chwilą, jak się go naprawdę pisze, coby nie przekręcić... I co widzę?

Ben Bernanke – Wikipedia, wolna encyklopedia
Ben Shalom Bernanke (ur. 13 grudnia 1953 w Augusta w stanie Georgia), ekonomista amerykański pochodzenia żydowskiego, od 2006 roku Przewodniczący Rady ...

(Natomiast link do hasła "FED" w polskojęzycznej Wikipedii jest, o dziwo, martwy. Akurat ten, akurat teraz, dziwne.)

Więc się wyjaśniło skąd on i jakie ma kwalifikacje. No i ten Bernanke wymyślił ponoć teraz, że... NIE BĘDZIE W OGÓLE ŻADNYCH OBOWIĄZKOWYCH REZERW. Dla mnie bomba! Bank nie musi więc mieć żadnego kapitału, a pożyczać ludziom może ile tylko zechce. Każdy mógłby więc zostać wedle tych reguł bankierem czy bankiem, ale ja jednak nie sądzę, by to było takie proste - na pewno trzeba mieć jakieś chody, jakieś koneksje... No i na pewno właściwe pochodzenie.

Ten Max od kur cytował oficjalne oświadczenie Bernankego w tej kwestii, i nie wierzę, by mógł to wymyślić czy przekłamać. Nie to, że ufam propagandowej tubie Putina i jego paczki, ale po prostu nawet KGB wie, że nieco prawdy tam musi być. Kłamać i upiększać to oni se mogą na temat Matuszki Rossiji, ale słowa Bernankego każdy kto rozumie po angielsku i ogląda ekonomiczne programy se sprawdzi (poza mną, ja ufam niedowiarkom).

Jeśli ktoś doczytał, zrozumiał... No to niech się chwilę zastanowi. Jeśli to nie jest coś całkiem nie z tego świata, jeśli to nie jest gwóźdź do trumny historii, a na pewno do trumny zachodniej i "kapitalistycznej" gospodarki, no to ja nie wiem! Kłania się tutaj Spengler, który dokładnie w tym kierunku widzi rozwój naszej zachodniej (faustycznej) cywilizacji.

Nie żeby Spengler przewidział genialny pomysł Bernankego, ale pisał sporo o tym, że w naszej cywilizacji wyzwalamy się za wszelką cenę od ograniczeń, od związku z materią... Więc już karty kredytowe były realizacją Spenglera przepowiedni, a co dopiero to, co Bernanke wymyślił i nazwał, jak pamiętam: "Zero-Reserve Banking System" (czyli System Bankowy o Zerowych Rezerwach). Chłopcy przywracający złoty standard pod osiedlowym trzepakiem mogą płakać, ale biegu historii nie zmienią.

W ogóle ten kanał "Russia Today" jest z wielu względów zabawny. Pod niektórymi względami to taka Wolna Europa wieku XXI i III RP - z wizją, w kolorach i bez zagłuszania. Z Rosji! Putinowskiej! Cóż, tamta też nie przychodziła byle skąd, bo z Niemiec, a taka idealna to jednak nie była, kiedy się teraz wie np. o jej długoletnim szefie - Zdzisławie Najderze, współpracowniku SB - oraz o forowaniu na siłę KORu i innej lewizny, kosztem prawdziwych patriotów.

Przezabawne jednak wydaje mi się to, że Rassija Putina wysyła do Europy te swoje wywrotowe, jakby nie było, programy, a Europa nie robi w tej sprawie nic. Nie mówię nie zagłusza, ale mogłoby np. tego kanału nie być w podstawowej ofercie. Mają w końcu koszmarny program propagadnowy Unii, zadbali o to, by TV Trwam była dokładnie pomiędzy kanałami nadającymi już wczesnym wieczorem pornografię... A tutaj nic! Gra do jednej bramki. Rosja Europę podgryza i sieje wrogą propagandę - prawda tutaj całkiem wystarczy by było sianie i to wrogie, bo obywatele Unii do prawdy, a  tym bardziej kontrowersyjnej, trudnej czy bolesnej, przecież nie dorośli - a Europa merda do Rosji przymilnie ogonkiem... Cudne!

(Swoją drogą, czy to czasem nie oznacza, że Niemcy w pewnym momencie zatańczą odbijanego, pozostawiając żałosną Unię i żałosną Europę samym sobie, by rzucić się w ramiona nowego kochanka? Mówię oczywiście o Rosji.)

Wracając na koniec do kryzysu ekonomicznego i pomysłów genialnego pana Bernanke, to tak się ostatnio zastanawiam, chadzając sobie tu i tam po mojej okolicy... Wszędzie budują wielkie i często luksusowe domy. Tutaj kompleks wieżowców "Cztery Oceany", tam "Wieża Leszka Białego"... (Mam tylko nadzieję, że i o Bolesławie Wstydliwym nie zapomną!)

A przecież, na ile kojarzę, mamy kryzys, który zaczął się od branży budowlanej i ją chyba wciąż potężnie dręczy. Kto za to zapłaci? Kto te mieszkania kupi? Pamiętam z połowy lat '80 jak w Szwecji też był kryzys po krachu budowlanych spekulacji i stały sobie całe kilometry pustych domów, które potem były pracowicie burzone. Czy i tutaj tak nie będzie? Jeśli nie, to czemu?

Albo ktoś koniecznie chce tę branżę - i "całą gospodarkę" - na siłę podtrzymać... Dlaczego? Czy obliczono kto zapłaci? Kto zyska? Czy zasługuje? Czy warto? Przedyskutowano to ze społeczeństwem? Z podatnikami?

Czy też może spodziewamy się jakiejś ogromnej inwazji? Marsjan? Urzędników unijnych? Tych na takie mieszkania stać, to fakt. Ochrona też im się przyda, więc zamknięte osiedla jak najbardziej. A może skądsiś bardziej na południe? Spod niemal samego równika? Tylko skąd by to mogło konkretnie być?

Naprawdę nie wiem. Tyle pytań, tyle pytań! Dobre tylko, że historię mamy już za sobą, więc nic właściwie nam już nie grozi. Dzięki ci panie Fukuyama za ten koniec! Dzięki ci panie Bernanke za pańską delikatność i takt - że pan to dopiero po tym końcu, więc już nas to praktycznie nie dotknie!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 26, 2010

Różne Święte Księgi a Szpęgleryzm Stosowany

 Rozmawiałem sobie z hrPonimirskim pod poprzednim moim tekstem umieszczonym na blogmedia24.pl i udało mi się chyba powiedzieć coś istotnego o istocie mojego szpęgleryzmu. Hrabia czepiał się jak zwykle (i jak zwykle w uroczy sposób), że ętuicje, i że nie ma dowodów i że trza by dopiero zrobić szpęgleryczną teorię gier w zastosowaniu do historii... (Co ja jak najbardziej popieram!)

A ja mu na to, że mnie akurat faktycznie te Spenglera intuicje i cała przedstawiana przezeń historia powszechna cholernie kręcą, wydają mi się wciąż nieprawdopodobnie celne - nawet w szczegółach... ALE TU W SUMIE NIE O TO CHODZI! Magnum Opus Spenglera to NIE JEST żadna Święta Księga! Święta Księga, jakby ktoś nie wiedział, polega na tym, między innymi w każdym razie, że tam każdy przecinek musi być bezbłędnie, bo inaczej cała księga jest nieważna i nieświęta.

Święte księgi, jak uczy zresztą właśnie Spengler, to nie jest coś z naszej K/C, choć "my" - znaczy zachodni chrześcijanie - też mamy przecież poniekąd własną Świętą Księgę, którą pozostaje wciąż Biblia. Nie jest ona jednak traktowana tak samo, jak Święte Księgi "tamtych"... Vide wszelkie Kabały, Talmudyzmy, Koran występujący jedynie w swym tradycyjnym arabskim oryginale... Porównajmy to z podejściem do Biblii nawet u tych, którzy jeszcze wśród nas traktują ją (w swoim pojęciu) poważnie i z szacunkiem.

Temat jest ciekawy, ale rozwiniemy se go (Deo oczywiście volente) jakimś innym razem, bo teraz to była tylko dygresja. Co chcę rzec, to że nie ma większego znaczenia, czy intuicje Spenglera na temat jakiegoś miasta Sybaris czy jakiegoś tam Maniego są w stu procentach słuszne! Jeśli na przykład najnowsze odkrycie dendro-archeologii coś podważą, to nic wielkiego z tego nie wynika. Spengler to nie Święta Księga, to nie Duch Boży, to człowień i ma prawo się czasem mylić. (Choć jakoś trudno dostrzec, by się naprawdę mylił, co i mnie samego mocno dziwi.)

Co jest istotne, to czy naprawdę żyjemy w umysłowym Matrixie, czy naprawdę ta nasza słodka postoświeceniowa rzeczywistość jest - jak twierdzi Spengler - taką samą pokrętną i w sumie dość paskudną utopią jak wszystkie pokrętne i w sumie dość paskudne utopie, czy też może jednak nie. Tylko Spengler, z tego co wiem, pozwala nam stanąć dostatecznie daleko od tej naszej rzeczywistości - którąśmy się przez stulecia nauczyli traktować jako PRAWDĘ SAMĄ, PRAWDĘ OBIEKTYWNĄ i niepodważalną... A mówię tu o wszystkim: od filozofii Kanta i jego niewydarzonych wnuków, po publicystykę Michników tego świata i kult różowych golarek do części intymnych.

Jasne, jest na prawicy masa ludzi, którym się Oświecenie i postoświeceniowa ideologia bardzo nie podobają. Tyle, że ci ludzie uciekają od niej w dzikiej panice w jakieś irracjonalizmy, kulty Ludwika XIV, monarchie i inne brednie. Nie zaś, żeby rozsądnie starali się na to spojrzeć z boku. Obiektywnie, przedstawić alternatywny punkt widzenia... Nie, musi to zawsze musi być odwrócenie Manifestu Komunistycznego, tylko - darujcie prawico! (?) -  w głupszej wersji.

Spengler tak nie robi! Nie tworzy żadnych utopii. (Zaskakujące?) Nie daje żadnych zaleceń. Nie oburza się, nie głaszcze po główkach. No i faktycznie, nie obiecuje świetlanej przyszłości po wieki wieków. Ani tym, co ich, jak się może wydawać, lubi, ani tym pozostałym. Jest w tym, z tego co wiem, niemal jedyny. No, chyba że uwzględnimy tu Roberta Ardreya, dowodzącego, że choć wiele zwierząt potrafi oszukiwać, to tylko człowiek ma zdolność oszukiwania samego siebie, a nasza cywilizacja robi z tej umiejętności w ostatnich czasach użytek o jakim się filozofom nie śniło. I to się nie może, zdaniem Ardreya, dobrze skończyć.

Albo taki Pan Tygrys, z jego tezą, iż cały ten rozkoszny interes, który mamy wokół siebie, którym (mniej lub bardziej chętnie, to zależy od osobnika) na codzień oddychamy i który chłepczemy zewsząd niemal bez przerwy, chcemy czy nie, zasługuje na nazwę Realnego Liberalizmu, a wszelkie ew. skojarzenia z Realnym Socjalizmem są o wiele bardziej uzasadnione, niż się to może w pierwszej chwili wydawać. Realny Socjalizm to przecież TEŻ była UTOPIA wprowadzona w życie, która się nieco z biegiem lat UCUKROWAŁA, a wielu nauczyło się ją uważać za normę i normalność. Zgoda?

Poza tym ja naprawdę nie znalazłem dotąd inteligentnej krytyki tego całego ICH Oświecenia (bo powinniśmy sobie zrobić NASZE, jak stwierdził Dávila) poza Spenglerem, Ardreyem i Panem T. W każdym razie nic w na tyle zrozumiałej formie, by to mogło stanowić jakąkolwiek broń ideolo. Nic na tyle czytelnego, bym ja to, z moją dyskleksją i brakiem odporności na nudę, potrafił strawić.

Oczywiście u Spenglera jest masa innych ważnych i ciekawych rzeczy, dotyczących historii, a ta Sybaris i ten Mani też zapewne zostali przedstawieni jak należy, albo i o niebo lepiej. To jednak, powtarzam, nie jest dla nas teraz najistotniejsze.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 21, 2010

Myśli złote... no, może srebrne... a może zresztą ino tombakowe...

Ze wszystkich szkodników najpaskudniejszym jest być może małpa z brzytwą. Szczególnie, jeśli to brzytwa Ockhama.

* * * * *

Zastanawiam się nad historią i dochodzę do wniosku, że ruchy, które wywołały spore zamieszanie, dysponowały ideologią, ale te, które osiągnęły coś trwałego i znacznego (niezależnie od tego, czy oceniam to jako dobre, czy wręcz przeciwne) dysponowały FILOZOFIĄ.

Jest to spora różnica: ideologia to coś na granicy propagandy. W najlepszym przypadku jest to zbiór odpowiedzi na hipotetyczne pytanie "do czego właściwie zmierzamy?" Fakt, w ideologii może się znajdować garść sensownych i szczerych czyichś poglądów - to będzie coś jak kilka pereł w treści żołądkowej wieprza, który połknął był naszyjnik pani dziedziczki (co zresztą przypłacił przedwczesnym zgonem).

Filozofia to wizja świata, z którą można żyć, której nie podważają poglądy innych filozofów, i która nie boi się zetknięcia z realnym światem. To coś pod pewnymi względami bardzo pokrewnego religii. (W każdym razie nie chodzi tu o intelektualne wygibasy bez związku z rzeczywistością i bez cienia znaczenia dla kogokolwiek, kto akurat nie ma interesu się w to bawić, co dzisiaj, jak wszyscy wiemy, nazywa się filozofią, ba - uważa za jedyną filozofię godną tego miana.)

Weźmy parę przykładów: liberalizm jak najbardziej miał swoją filozofię - stanowiło ją praktycznie całe Oświecenie. (To samo może dotyczyć poszczególnych elementów liberalizmu, jak kapitalizm, masoneria itd.) Komunizm, cokolwiek byśmy nie sądzili o marksiźmie i o tym, jak dokładnie realne komuchy się go trzymały czy trzymają, także miał swoją filozofię, i to obiektywnie (jak na te czasy) nie byle jaką. To naprawdę była niemal, albo i całkiem, religia! Na odmianę nazizm miał jedynie ideologię, no i trwałego sukcesu nie odniósł.

* * *  * *

Gdyby obecnie nam miłościwie panujący mieli nieco rozumu, to już zaczęliby się przymierzać do zamykania ludzi, którym całkowicie obojętne są wyczyny wszelkich Małyszy i miejsca jakie oni mogą gdzieś zająć. Jak również tych, którzy uparcie odmawiają zachwycania się Beethovenem (i to nie tylko z powodu "Ody do Radości", hymnu Unii), Chopinem, czy Verdim, a nawet - o zgrozo! - próbują szukać dostępu do Machaultów, Palestrin i Monteverdich. Tylko z takich ludzi mogą kiedykolwiek być autentyczni kontrrewolucjoniści.

TtT stwierdził kiedyś, wedle mojej opinii absolutnie słusznie, że "Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyciągnąć". Jeśli to zbyt aforystyczne i za bardzo ezoteryczne, to wyjaśnię prostym językiem i bez odwoływania się do dorobku dawnych, a w niektórych przypadkach i zapomnianych, kompozytorów: Mieszczańska sztuka (z muzyką na czele, jak sądzę, ale to może być tylko moja specjalna wrażliwość na muzykę) to dno, a upadek naszej wielkiej niegdyś cywilizacji postępował ręka w rękę i krok w krok wraz z jej sukcesem.

Co tu było przyczyną, a co skutkiem, pewnie nie da się w ogóle rozstrzygnąć, w każdym razie nie odrzucając tego, oraz Małyszy, naprawdę śmieszni będziemy gadając o kontrrewolucjach. Kolejna postoświeceniowa sekta - jakich było już setki i ciągle powstają nowe: od Svedenborgianów po K*winianów, przez komunistów, liberałów realnych, feministów i zwolenników chodzenia w trepach (patent Orwell) - to żadna kontrrewolucja, a tym mniej kontrrewolucja przeciw temu, co nas teraz dręczy i co szykuje nam knebel, bat, kajdany i chomąto na mordę, czyli postoświeceniowemu REALNEMU LIBERALIZMOWI.

Zaś co do Monteverdiego i Palestriny, to być może nie doceniam czujności naszych kochanych władców i ich wiernych służb, ale dziwi mnie nieco, że na kanale Mezzo nie udaje mi się ostatnio złapać nic sprzed romantyzmu - żadnych Dufayów, Palestrin czy Monteverdich w ostatnich tygodniach. I to nawet nie ma takich ich utworów, gdzie co drugą frazę powtarza się "O Israel!"... Co mnie ostatnio poniekąd ratowało w dziedzinie muzycznych uciech. Czyżby plany ataku na Iran zostały odłożone na nieokreśloną przyszłość i barokowa propaganda nie była już konieczną?!

* * * * *

W nawiązaniu do powyższego powiem coś, o czym jestem z każdym praktycznie dniem bardziej przekonany, otóż...

Ewentualna kontrrewolucja będzie albo w szerokim sensie spengleryczna, albo w ogóle jej nie będzie. (To drugie wydaje mi się zresztą o wiele prawdopodobniejsze.)

Spengleryzm bowiem (szeroko pojęty i twórczo rozwijany) jest jedyną filozofią w sensowny sposób podejmującą krytykę dorobku Oświecenia, nie uciekając przy tym w mętne irracjonalizmy, w lęk przed prawdziwymi osiągnięciami współczesnej nauki, infantylne chciejstwo i inne tego typu narowy, które poza tym widzę praktycznie wszędzie na tzw. prawicy.

Jeśli więc ktoś zamierza stać się jakimś Prometeuszem przyszłej kontrrewolucji, to dobrze by jednak zrobił, dowiadując się DOKŁADNIE o co w spengleryźmie i u samego Spenglera chodzi... A potem ew. z czymś się nie zgodził, skoro musi. Ktoś, kto TERAZ rozmyśla o kontrrewolucji i planuje ją, jest w tak ogromnej mniejszości, że jego ew. działanie w kółku łowieckim czy samorządzie gminnym naprawdę sprawy nie załatwia. Bez autentycznego intelektualnego dorobku, bez (w nawiązaniu do tego, co rzekłem powyżej) własnej, autentycznej i przystającej do realnego świata FILOZOFII, nic i tak się tu nie zrobi.

Ktoś kto zaczyna od kółka łowieckiego - co swoją drogą doceniam i uważam za cenny, ale jednak drobiazg -  ignorując nie tylko filozofię, ale nawet i IDEOLOGIĘ, po prostu pozostawia te sprawy innym. Komu, chciałbym spytać? Może też być tak, że taki ktoś w istocie nie widzi potrzeby oderwania się od postoświeceniowej ideologii, miłościwie nam panującej. I znalezienia lepszych, prawdziwszych podstaw do analiz i syntez...

No, ale wtedy z konieczności dzieli wizję człowieka i społeczeństwa z michnikami, borrellami, polańskimi i k*winami tego świata - cóż więc ten ktoś chciałby właściwie osiągnąć? Stworzyć kolejną postoświeceniową, leberalną w istocie sektę, i mieć nadzieję, że ona właśnie podbije kiedyś świat, jak uczyniła to poniekąd masoneria? Dla mnie to naiwne mrzonki, sorry! Zakładając już nawet, że ja bym w ogóle czegoś takiego chciał, a niby po co mi to - postoświeceniowych sekt jest pełno, gdzie tylko człek spojrzy.

Jeśli więc tę drugą możliwości odrzucimy, to wypada chyba się zgodzić, że dowiedzenie się co i jak z tym spengleryzmem od "zdefrokowanego" (czyli takiego co zrzucił sukienkę, dla mnie fuj!) księdza Gadacza to raczej dla takiego prawicowego Prometeusza kompromitacja. Przeczytaj sam, bona fide i zadając sobie trud, a potem ew. krytykuj, jeśli coś znajdziesz naprawdę wartego krytyki!

Nie jest to oczywiście atak na nikogo osobiście, choć o kimś konkretnym w tej chwili z konieczności myślę - to jest konstruktywna rozmowa o KONTRREWOLUCJI. Nikt tu naprawdę nie ma powodu się obrażać, a na wszelkie autentycznie przemyślane i mające na celu to, co my tu za dobro uważamy, uwagi, będę szczerze wdzięczny.

Każdy bowiem chyba się zgodzi... No, może poza takimi, dla których bieganie po polach i lasach jest fajne, ale nie dość fajne bez ogłaszania tego światu za KONTRREWOLUCJĘ, bo wtedy to dopiero jest to cymes! (przy okazji - Jamajka się kłania)... że jeśli nie wykona się naprawdę sporej roboty - poczynając od sporej roboty INTELEKTUALNEJ - to jakakolwiek kontrrewolucja, w jakiejkolwiek, dowolnie odległej perspektywie, wygląda mało realistycznie.

No a jeśli tak, to zwracam uwagę, że biedronie, cenzura, chomąta, łagry, kwoty mleczno-wyborcze, przymuszanie do każdej kolejnej politycznej poprawności, jaką sobie akurat jakaś kolejna szpetna jak noc październikowa frustratka płci nieokreślonej, siedząc wczoraj w bólach na sedesie wymyśliła... Wszystko to wygląda BEZ PORÓWNANIA REALNIEJ! Prawda? Co nie jest chyba wesołe? No więc?

* * * * *

Ludzie, obudźcie się! Oni nas chcą tu wszystkich ZRUMPUJOWAĆ!


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lutego 09, 2010

Wybuchowym cycem w leberała

Parę godzin temu usłyszałem we francuskim dzienniku telewizyjnym na kablówce taką oto wiadomość... Otóż okazuje się, że w Wielkiej Brytanii wyszkoliło się  na chirurgów plastycznych około stu lekarzy z Pakistanu i Jemenu, którzy teraz wrócili do swych krajów i są gotowi na wszczepianie babom w cyce materiałów wybuchowych do samobójczych zamachów. Wedle podanych informacji nie ma żadnego problemu z umieszczeniem w tym tam silikonie wystarczającej ilości gramów wybuchowej substancji, by łatwo zniszczyć pasażerski samolot.

Pokazano nam zresztą próbny wybuch tego rodzaju, wysadzając w powietrze taki właśnie skrzydlaty obiekt. Był to naprawdę niezły wybuch, w którym jakieś ćwierć dużego odrzutowca poszło w drebiezgi. O całej sprawie dowiedziano się z telefonicznych podsłuchów nagranych tuż przed słynną ostatnio sprawą nieudanej próby wysadzenia samolotu z Holandii do USA. Jak się można domyślić tajne służby są nieco zaniepokojone, tym bardziej, że ów wybuchowy żel w babskich cyckach jest naprawdę trudnowykrywalny przez różne tam nowoczesne skanery, no a metody bardziej, żeby tak to określić, organoleptyczne, wydają się nie całkiem "polityczne" (w znaczeniu stosowanym przez małego rycerza, ale nie tylko). A już szczególnie w stosunku do zakwefionych haremowych żon różnych dostojnych muzułmanów.

Jest to kolejne fajne uderzenie w kretyńskie brednie różnych leberałów, że to niby "nie ma żadnego problemu w dowolnie swobodnej imigracji, byle nie było zasiłków", no bo przecież "wszystko, na czym ludziom zależy, to forsa i wolność ekonomiczna". Jakiś czas temu mieliśmy już muzułmańskich lekarzy wysadzających w Londynie autobusy, teraz to. Cała ta oświeceniowa, behawiorystyczna, leberalna koncepcja człowieka - to co się mądrze określa mianem "homo oeconomicus"  - wali się w gruzy. Co dla niektórych, w tym dla piszącego te słowa, było oczywiste od samego początku.

Człowiek nie kieruje się "zasadą przyjemności", jak to się wydawało oświeceniowym mędrkom i wydaje się dziś nadal liberalnym mędrkom wszelkiej maści! Próby ulepszenia tego hiper-naiwnego schematu - przez dodawanie doń, a to "instynktu śmierci", a to "hierarchii potrzeb", a to "schizofrenii bezobjawowej", czy "neurozy" (ulubione słowo takiego np. Misesa!), to tylko dodawanie kolejnych epicykli do kulawego systemu Ptolemeusza, jakim są te wszystkie liberalne złudzenia i kłamstwa.

Skutek tych złudzeń i tych kłamstw jest taki, że my jesteśmy coraz częściej i coraz agresywniej podsłuchiwani, a terroryści - którzy przecież mogliby teoretycznie nie mieć w ogóle dostępu do osiągnięć naszej technologii i nauki, i których by mogło niemal u nas nie być - i tak robią co zechcą. W dodatku my już nigdy nie rozliczymy tych mędrców, tych dobroczyńców naszych, którzy nam tych wszystkich terrorystów faktycznych, potencjalnych, przyszłych i obecnych nasprowadzali... Którzy nam cały nasz świat zdążyli już pozmieniać tak, by im było u nas jak najmilej i najłatwiej, by jak najchętniej babcie i pociotków do nas sprowadzali...

Teraz ci mądrzy ludzie walczą z zagrożeniem, ratując nasze życie, zdrowie i mienie. Podsłuchując nas, ograniczając nam dostęp do internetu, urządzając nam wielogodzinne cyrki na lotniskach, zwalczając nasze odwieczne symbole religijne, żeby przypadkiem nie urazić tych naszych miłych gości, co by mogło skutkować tym, że się na nas obrażą i zechcą nas wysadzić w powietrze. (O obowiązkowej miłości do Izraela, która z powyższym dość marnie harmonizuje, ale widać tu działają wyższe racje, nawet nie warto wspominać.)

W sumie sprawdza się co do joty - a nawet o wiele bardziej - to, co Oswald Spengler pisał w swej ostatniej większej pracy: "Człowiek i technika" (dostępnej także po polsku). Nasza cywilizacja nie potrafiła utrzymać wyłącznie dla siebie osiągnięć własnej nauki i technologii, których nikt inny nie byłby w stanie sam zdobyć, jest więc skazana na to, że "ludy kolorowe" wykorzystają to wszystko przeciw niej, choć dalej nie będą już potrafiły tego rozwijać, jako że to nie jest zgodne z naturą ich własnych cywilizacji. No i wykorzystują... Także powiększanie cycków. I trudno nawet zaprzeczyć, że w dość kreatywny sposób.

Tak że, jeśli ktoś z państwa zostanie wkrótce wysadzony gdzieś w powietrze za pomocą muzułmańskiego cyca rozmiaru F, to niech na przed śmiercią podziękuje jeszcze tym naszym mędrcom, tym naszym dobroczyńcom kochanym, tym naszym moralnym autorytetom, co nas tak skutecznie leczyli z uprzedzeń... I w ogóle z wszystkiego.

Liberałom niech podziękuje, socjaldemokratom, i całej tej "przyzwoitej i rozsądnej prawicy", której to swoje ostatnie życiowe doświadczenie i tę swoją drogę w zaświaty zawdzięcza. A jeśli przypadkiem nie zginie od razu, tylko będzie, na przykład po urwaniu obu nóg i obu rąk, powolutku się gdzieś w rynsztoku wykrwawiał, to może poprawi mu nieco humor myśl, jakim to smętnym durniem okazał się każdy czciciel Misesa, czy inny szemrany "liberatarianin", który kiedykolwiek otworzył gębę, by wyrazić swe błazeńskie i fanatyczne poglądy. To taka drobna sugestia, na wszelki wypadek.

No, chyba że sam do tej błazeńskiej sekty za życia człeku należałeś... Albo w inny jakiś sposób podtrzymywałeś ów leberalny syf, który nas do tego dzisiejszego semi-totalitaryzmu doprowadził, prowadząc nas dalej szparkim krokiem do totalitaryzmu całkiem zupełnego... Wtedy faktycznie nie bardzo masz się z czego śmiać. Sam jesteś sobie winien. No i zresztą ci nie wypada. Ale za to lud już ci nie zdąży podziękować tak, jak sam wiesz, że zasługujesz. Dobre i to, prawda?

Ja każdym razie, skoroś się sam tak surowo ukarał, nie będę już tak okrutny, by ci biedaku na pożegnanie nie rzec:

NIECH CI ZIEMIA LEKKĄ BĘDZIE!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 17, 2009

Megalopolie, Merkurianie i inne takie

W najbardziej zapewne rewolucyjnej i najpłodniejszej tezie Spenglera - tej, że cywilizacje są swego rodzaju organizmami, które rozwijają się, a potem zamierają, zgodnie ze swymi wrodzonymi prawami - nie ma nic specjalnie mistycznego, magicznego czy niewytłumaczalnego. Rozwój cywilizacji to, mówiąc bardzo skrótowo, rozwój miast. (Co zresztą sam Spengler wyraźnie mówi.)

Jeśli dla kogoś nie jest oczywista różnica, jaka po prostu MUSI występować między - z jednej strony, dużym kawałem lądu, gdzie w wiejskim, rolniczym, odwiecznym krajobrazie pojawiają się, a potem rosną, niewielkie, początkowo zaledwie kilkutysięczne, miasta... Ze wszystkimi wynikającymi z tego wzajemnymi oddziaływaniami, wpływami, z coraz bardziej radykalną, ale także twórczą, opozycją pomiędzy wsią i miastem...

I, z drugiej strony, wielomilionowymi miastami leżącymi wśród terenów przez nie wyjałowionych, totalnie już życiu tych miast podporządkowanych i całkowicie pozbawionych własnego, niezależnego życia - niegdyś dzikich lub wiejskich, a teraz już zaledwie nie-będących-miastem, takich do-których-miasto-nie-sięga...

Jeśli ktoś nie dostrzega tej fundamentalnej różnicy, jeśli od razu nie widzi, że to są całkiem inne sytuacje i całkiem inny człowiek musi tam żyć, to taki ktoś, moim zdaniem, nie powinien się zajmować historiozoficznymi rozważaniami, bo nie ma do tego cienia predyspozycji.

Oczywiście tu nie chodzi o jakieś demonizowanie, czy nawet rzucanie sobie od niechcenia hasełkami o "człowieku masowym" i snobistyczne kręcenie nań nosem. Jasne, że i w wielomilionowych magalopoliach (żeby użyć określenia używanego przez Spenglera, które warto moim zdaniem wskrzesić) następuje jakiś rozwój, że i tam jest życie, dzieje się postęp, że i megalopolia ma pewne istotne przewagi nad tradycyjną wsią czy chatką w leśnych ostępach, a także nad krajem, gdzie kilkutysięczne miasta rozsiane są w rolniczym krajobrazie, a poza tym zostało jeszcze wiele dzikiej natury.

Wybetonowane alejki w miejskich parkach są pod niektórymi istotnymi względami lepsze od błotnistych dróg wiejskich. "Taniec z Gwiazdami", przy wszystkich swoich oczywistych wadach, pod niektórymi względami jest jednak lepszy od szczucia oślepionego i przywiązanego do palika niedźwiedzia psami, albo od publicznego łamania kołem, traktowanego jako rozrywka.

Skrajną naiwnością byłoby jednak wierzyć, że z wybetonowane alejki zakwitną nagle kwieciem łąk, i tak samo skrajną naiwnością byłoby sądzić, że mieszkający wśród tych alejek od pokoleń i symbiotycznie z nimi związany, megalopolitalny człowiek może mieć życie duchowe porównywalne z tym, które miał mieszkaniec starożytnych Aten, średniowiecznego Paryża, renesansowej Florencji. W sumie jakiegokolwiek dawniejszego miasta, a także jakiegokolwiek dawniejszego zamku, dworku, czasem zresztą nawet chaty.

Można oczywiście twierdzić, że nic nie jest zdeterminowane, i że na wybetonowanych alejkach może się z czasem pojawić całkiem nowe, zdolne do wspaniałego rozwoju, życie. Życie, które by znowu stworzyło niewielkie miasta, rozrzucone wśród niemal naturalnego, a w każdym razie wiejskiego i rolniczego, krajobrazu.

Jednak to, na ile mogę ufać swej wyobraźni, by wymagało, żeby te milionowe miasta przestały istnieć. To zaś, na ile rozumiem, zakłada, że przestanie istnieć całe społeczne życie, które te miasta stworzyło, które im pozwala istnieć (i poniekąd "żyć"), i które te miasta, z kolei, tworzą. Musiałyby one przestać istnieć albo szybko i gwałtownie, albo wolno i stopniowo popadać w ruinę.

W obu tych przypadkach nie potrafię sobie wyobrazić, by całe to życie społeczne mogło się jeszcze jakoś odrodzić - bo, uświadomijmy to sobie, nie mówimy tutaj o katastrofie pojedynczego miasta, tylko o zniknięciu ich wszystkich! - w tym sensie, że byłaby to jeszcze ta sama w istocie forma życia społecznego. Jeśli by coś na tym miejscu miało powstać, to byłaby to, z konieczności, całkiem inna forma.

(No, oczywiście, jeśli my jesteśmy dalszym ciągiem starożytnych Greków i  Rzymian, to niech by sobie na nasze miejsce przyszli muzułmańscy Chińczycy i Murzyni z Afryki z ich własną cywilizacją, a i tak będziemy mogli uznać, że to dalszy ciąg naszej, i nie ma się w sumie czym martwić.)

Tym bardziej sprawa wydaje się beznadziejna, jeśli przyjmiemy (a nieprzyjąć tego moim zdaniem nie sposób, skoro już się raz o tym pomyśli), że każda nowa cywilizacja do powstania i późniejszego rozwoju potrzebuje właśnie pozbawionego miast, naturalnego krajobrazu; pierwotnej rolniczej ludności (z niewielką domieszką kapłanów i szlachty), dziecięcej naiwności w sprawach religijnych... I takich tam rzeczy. Jakoś tego nie widzę i nie potrafię sobie wyobrazić, by coś podobnego mogło powstać, choćby na ruinach naszych miast, w ciągu najbliższych paru setek lat.

A że nasza cywilizacja opanowała praktycznie cały świat, więc i perspektywy JAKIEGOKOLWIEK naprawdę istotnego odrodzenia gdziekolwiek oceniam (jak i sam Spengler zresztą) jako bardzo nikłe.

* * * * *

Teza McLuhana, że żyjemy w globalnej wiosce wydaje mi się skrajną naiwnością (albo też, gorzej, lulającą do snu propagandą sukcesu) - naprawdę żyjemy w globalnej megalopolii. Co jest, dla mnie przynajmniej, bez porównania mniej wesołe.

* * * * *

Co do tych Merkurian, których nazwy plemiennej nie wolno dzisiaj wymawiać (a w każdym razie nie bez padnięcia na twarz i wykonywania przez co najmniej kwadrans proskynesis), to istnieje pogląd naiwny - reprezentowany na przykład przez Konecznego: że wszystko wynika ze starotestamentowego prymitywizmu ich religii z dodatkiem rabinicznej tego interpretacji...

Oraz pogląd moim zdaniem o wiele sensowniejeszy, reprezentowany (oczywiście) przez Spenglera, że to skutek tego, iż: 1. to "fellahy", i to b. już w tym "dojrzałe"; 2. fellahy całkiem innej od naszej Cywilizacji, która oczywiście całkiem inaczej od naszej widzi i pojmuje wiele istotnych rzeczy... No i dodatkowo żyją sobie w ścisłej symbiozie (jeśli ktoś chce to tak eufemistycznie nazwać) z nami od tysiącleci.

Pogląd, który określiłem jako "naiwny", słabo, moim zdaniem, potrafi wytłumaczyć Merkurian do szpiku kości niereligijnych, których przecież jest, i w historii było, co niemiara. Oczywiście można by rzec, że skoro kilka lat bez religii miałoby całkiem zmienić podejście tych ludzi do świata, to tym bardziej setki lat oderwania (zakładając oczywiście, że jest oderwanie) od ich własnej, żyjącej jeszcze wtedy, cywilizacji. Jest tu pewien problem, zgoda, ale tak od ręki go sobie na pewno nie da się wyjaśnić. A na dwoje z tym przysłowiowa babka wróżyła.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, grudnia 14, 2009

Święty mąż i naga dziewica (w sumie jednak głównie o Spenglerze)

Ach, jakże nie znają mnie ludzie przypisujący mi kult świętych ksiąg i inne podobne rzeczy! W związku ze Spenglerem znaczy się. Ja w ogóle nie jestem ten typ człowieka, który mógłby kogoś tak po prostu czcić, a święte księgi to już w ogóle... No, ale fakt - skąd ci ludzie mogą to wiedzieć? Nie tylko beczki, ale nawet szczypty soli ze mną w większości nie zjedli, a co najwyżej poczytali sobie na blogasku, czy w jakichś forumowych dyskusjach.

Jednak zaprawdę, powiadam wam: to nie tak! Miałbym na to nawet całkiem sporo argumentów (poniekąd to by było udowadnianie, że nie jestem wielbłądem, ale niech tam!), jednak tym razem skoncentrujmy się na czym innym i napiszmy w miarę spójny i zgrabny kawałek.

Wszystkim tym ludziom mogę w każdym razie rzec, że sporo ostatnio czytam o historii... I przy tych lekturach faktycznie sporą przyjemność sprawia mi znalezienie czegoś, co Spenglera potwierdza - tym większą w dodatku, im mniej "spengleryczny" jest dany autor. O co zresztą naprawdę nietrudno, bo spenglerystycznych historyków trudno znaleźć. (Z którego to faktu można sobie zresztą wyciągać przeróżne dalekosiężne konkluzje, choć ja akurat powodu do ich wyciągania tu nie dostrzegam.) I takich potwierdzeń wciąż dostrzegam niemało. Co, jako się rzekło, sprawia mi radość.

Jednak (ach!) jakąż by wzbudziło... No, może nie całkiem aż "radość", ale na pewno emocję, wzbudziłoby we mnie znalezienie w tych historycznych książkach czegoś, co by tezy Spenglera wyraźnie podważyło. Nie mówię o hipotezach czy interpretacjach, które by szły pod włos Spenglerowi (bo tych naprawdę nie brakuje), tylko o konkretach i to w miarę dobrze ustalonych. Jednak, w odróżnieniu od tych pierwszych, tego nie udaje mi się właściwie nigdzie znaleźć.

O czym ja konkretnie mówię? Co chciałbym podważać? No bo przecież Spengler gra, jak to się mówi, na wielu fortepianach, choć wszystko mu się w tym Magnum Opus cudownie (moim zdaniem) zazębia. Jest tam przecież i "dualistyczna" psychologia... I ta wydaje mi się słuszna, nic tam do podważania nie dostrzegam. Jest tam historia sztuki, przede wszystkim Zachodu... Która wydaje mi się głęboko słuszna, ale żeby ją ewentualnie podważyć, trzeba by studiować te sprawy całe życie, a i tak jest to nie dość konkretne, by dało się jednoznacznie.

Są tam, w Magnum Opus Spenglera znaczy, różne konkretne historyczne interpretacje... I TO by się faktycznie dało podważać. Są tam nawet hipotezy dotyczące istotnych spraw, które, kiedy Spengler to pisał nie były wyjaśnione, albo też były interpretowane całkiem inaczej niż on to interpretował. No i tutaj właśnie byłoby pole do podważania. Tylko, że jakoś dotąd nie udało mi się znaleźć nic na tyle konkretnego, na tyle pewnego, a jednocześnie na tyle jednoznacznie idącego Spenglerowi pod włos, bym musiał te jego interpretacje odrzucać.

Albo też... składać na nowo, z rozsypanych w wyniku ich podważenia kawałków. Co, przysięgam, sprawiłoby mi niemałą radość. Dlaczego? A dlatego, że wtedy mógłbym, zachowując i tak wiele ze spenglerycznych zasad i założeń, niektóre rzeczy zrobić lepiej, pociągnąć je dalej... I zamiast być, w oczach wielu, jedynie "znawcą und propagatorem" - zostać historiozofem "w sobie i dla siebie", z Bożej łaski, i w ogóle. Myślicielem miarę samego Spenglera, jeśli wolno pomarzyć.

Ach, jakież by to było rozkoszne gdyby - zachowując to, czego mi uważna lektura poważnych przeważnie historycznych dzieł NIE podważyła - znalazło się w historiozofii Spenglera coś, co by wymagało gruntownej przeróbki. W końcu ja NAPRAWDĘ się potężnie dziwię, że jakoś żadne konkretne historyczne sprawy, które on opisuje - często stawiając ogromnie śmiałe i pod włos wszystkim wokół idące hipotezy - nie zostają, językiem Poppera mówiąc, w wyniku tych wszystkich lektur "sfalsyfikowane".

W końcu cóż by w tym było dziwnego? Cóż by w tym było takiego, co by kazało odrzucić całość spengleryzmu? W końcu człowiek ma prawo się mylić, i niewielu jest (eufemizm!) uczonych, którzy by się nigdy w żadnej, choćby niewielkiej sprawie, nie mylili. A jednak jakoś trudno mi znaleźć coś, co Spengler by w swym Magnum Opus spieprzył...

Bo inne jego pisma są już dla mnie na ludzkim poziomie, choć wysokim - ale ta jedna książka jednak jest wyraźnie inspirowana Duchem Świętym... Nie, żartuję, nie aż tak, zresztą na serio to by było bluźnierstwo... Jeśli i tak nie jest. Sorry! No, ale ja naprawdę tak to sobie prywatnie widzę. Nie że jest, ale jakby była!

No dobra, tośmy sobie posmęcili, wyjaśniając w sumie niewiele (trzeba by co najmniej książki!), za to nudząc tak, że Blogowy Teatrzyk Moralnego Niepokoju pewnego znanego blogera przy tym to... (Tu sobie wpisać co kto zna najbardziej emocjonującego.) No dobra, dociskamy pedał i wkładamy tu coś w co można zęby wbić. I nie tylko.

Tak więc, w ramach głównie moich podważających wysiłków, przeczytałem sobie właśnie drugi raz książkę pani Averil Cameron "Późne cesarstwo rzymskie". Kto zna Magnum Opus, ten wie, iż ten właśnie późny Rzym to jest coś wyjątkowo fascynującego w spenglerowskiej historiografii. Szczególnie dla nas, dzisiaj. (Dlaczego? A bo tak!) I że jeśli coś się ma podważać, to raczej tam należałoby najpierw grzebać. Z tej książki - tak mało zresztą (co jest poniekąd nużąco oczywiste) spenglerystycznej, jak to możliwe - cytowałem już tutaj swego czasu jeden, spenglerystyczny w swej wymowie, fragmencik.

Obecnie znowu pilnie szukałem co by tu cosisk, na odmianę, podważyło, i nie znalazłem. To znaczy, - w interpretacjach i hipotezach są takie rzeczy. Na przykład autorka pisze - bardzo obcesowo i nie wyjaśniając z czego ten wniosek (choć książeczka jest w sumie niewielka, a temat późnego Rzymu ogromny, więc można jej darować) - że "Niebiescy" i "Zieloni", czyli słynne stronnictwa cyrkowe późnego Rzymu, a potem Bizancjum, "nie mieli celów politycznych", "wbrew uparcie podtrzymywanym współczesnym hipotezom".

Otóż Spengler pisze, że te stronnictwa, które miały spory udział w wielu buntach, a nawet powstaniach, a z pewnością też i w wielu mniej opisywanych przez kronikarzy wydarzeniach, były swego rodzaju partiami politycznymi, i że to ich kibicowanie, to była niejako przykrywka dla działalności w sumie politycznej, która nie mogła w tamtych czasach znaleźć innego ujścia. (Fajnie, że istnieją "uparcie podtrzymywane współczesne hipotezy", mówiące to samo. Choćby nawet Averil Cameron ich nie lubiła.)

Potem autorka (i nie rozumiem w jaki sposób to by miało być wsparciem dla powyższej tezy) podaje fakt, że w Afrodyzjas w Karii, gdzie nie było hippodromu ani wyścigów rydwanów, a  także te dwa stronnictwa istniały (co wynika z inskrypcji), grupując bywalców teatru. W tych teatrach, gdyby ktoś nie wiedział, odbywały się w tym czasie istne bitwy klak, aktorów, publiki... Co dla mnie zdecydowanie właśnie wspiera owe, rzekomo błędne, "uparcie podtrzymywane współczesne hipotezy".

No i tezę Spenglera. Wydaje się, że to jednak naprawdę było ujście dla temperamentów, dla odruchów buntu, dla społecznego działania... Czyli w sumie dla tego, co ludowi z polityki zostaje w państwie niemal totalitarnym - gdzie normalniej i bardziej oficjalnie ogromna większość żadnego udziału w niej brać nie może.

Książeczkę Averil Cameron mogę polecić, choć niewielka jest i w sumie stara się stonować wszystkie co bardziej zdecydowane sądy na temat późnego Rzymu. Zawiera jednak stosunkowo sporo konkretów o ekonomii, co szczególnie niektórych powinno ucieszyć. Ja jednak nie o tym.

Otóż na zakończenie, tytułem puenty, powiem, że najbardziej mnie w tej książce ucieszył fragmencik (nie ma tam wielu aż tak smakowitych, to nie taki rodzaj książki, ale to tym smakowitsze) z jej samego końca, opowiadający o pewnym świętym mężu, opisanym w jednym z wielu ówczesnych żywotów pustelników. Gość nazywał się Serapion, był znany jako Sindonita, pochodził z Egiptu. Chodził bez ubrania, a przepasywał się jedynie prześcieradłem. Ale nie to jest w nim najciekawsze.

Otóż facet miał się sprzedać w niewolę pewnym greckim aktorom, których wkrótce nawrócił (skutkiem czego, jak rozumiem, oni go wypuścili), potem ruszył do Grecji, gdzie nawracał na wiarę chrześcijańską tamtejszych filozofów, potem w Sparcie nawrócił manichejczyka, a na końcu "udał się do Rzymu, gdzie bezskutecznie usiłował namówić pewną pobożną dziewicę, by nago przeszła przez miasto na dowód, że naprawdę, jak twierdziła, 'umarła dla świata'".

Ach, jak ja kocham takie historyjki! (Tym bardziej, jeśli pochodzą one ze świątobliwego źródła, a nie z jakiejś plotkarskiej książczyny, jak "Historia sekretna" Prokopiusza, czy "Historia Augusta".)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 29, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 5)

Ach, jakiż długi ten wstęp! A samej historii, o ile w ogóle do niej dojdziemy, będzie malutko. Cóż, czy to raz tytuł jest nie całkiem na miarę? Czy to jeden Tusk obiecuje, by potem nie dotrzymać? Czy ja też nie mogę być postpolityczny? Tym bardziej, że te moje tutaj filozofowania to taka "narracja", tyle że dla intelektualnej (pochlebiam sobie) elity.

A więc, męczmy się, i ew. czytelnika, dalej! Kiedy mówię "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - co to jest? Oczywiście to jest Prawda, w sensie o którym tu mówimy, czyli spenglerycznym. Brawo! W dodatku to jest Prawda w swej najczystszej postaci, czyli Prawda Religijna - wprost i bez owijania w bawełnę, jak to się często (owijanie znaczy) zdarza.

No a kiedy mówię "Jutro wstanie słońce"? To jest... Oczywiście - hipoteza. (I nie chodzi tu o czepianie się do utartej metafory o słońcu wstającym, kiedy przecież Kopernik... itd.) Jest niemal pewne, że to się sprawdzi, ale jednak nie absolutnie pewne. Zakładam że tak właśnie będzie, bo inaczej zamiast płacić rachunki, pożyczyłbym może tyle forsy ile by się dało, by za nie zorganizować pożegnalną orgię, o jakiej Neron z Lukullusem nie śnili.

Podobnie z tym, że ziemia kręci się wokół słońca - pewnie tak i jest, ale co mi to właściwie robi? Z żadną metafizyką nie ma to dla mnie nic wspólnego, choć przecież... Nie zawsze musi tak być. Dla takiego Giordana Bruno dość analogiczne "odkrycie", że wszechświat jest nieskończony i zawiera nieskończoną liczbę układów słonecznych takich jak nasz, było, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, religijnym olśnieniem. Za które zapłacił życiem, a niewykluczone, że zrobił to ze świadomego wyboru (może nawet to jest wiadome, tyle że nie akurat mnie w tej chwili).

Ze mną jest inaczej - dowolna ilość dowolnie wrzaskliwych Dawkinsów może mi udowadniać, żem ofiarą "samolubnego genu"... Po mnie to jak woda po kaczce. Skoro to gen mną kieruje, to ja jestem ten gen i wszystko w porządku! Podobnie z honorem, patriotyzmem, sensem mojego życia - całkowicie mi wystarcza, że ja to tak czuję, że to są moje... Fenomeny. (O których jeszcze tu nie było, ale zaraz będzie.) To całkiem nie musi być wieczne, niezmienne i absolutne.

Mi to naprawdę nie jest do niczego potrzebne i nawet się nad tym za bardzo nie zastanawiam. Tacy ludzie istnieją! Dlatego tutaj mówię o tych swoich nietypowych cechach. Istnieją, i niewykluczone, że to oni właśnie odgrywają nieproporcjonalnie wielką rolę w historii. A my tu przecież historię mamy opowiadać i analizować.

No dobra, a teraz coś trudniejszego... Kiedy mówię "Wierzę, że jutro słońce także wstanie" - co to jest? A to, moi państwo, jest już FENOMENOLOGIA. Przynajmniej taka, jak ja ją rozumiem. Fenomenologia spengleryczna, bo tej "prawdziwej", to się po prostu, poza całkiem wstępne (i słuszne) stadia, całkiem nie da zrozumieć. I nawet nie o to chodzi, że się nie da - bo gdyby było warto, to należałoby się po prostu wysilić i w końcu zrozumieć... Tu chodzi raczej o to, że po co?

Jeśli nikt nam za to zrozumienie nie da profesury, lub choćby doktoratu, to po co właściwie? Ani nam to w realnym naszym życiu do niczego się nie przyda, ani nic. Czysto jałowa i akademicka działalność, a ten krótki czas, który mamy na ziemi, zdrowy człowiek woli poświęcić na inne sprawy. Życie. Albo właśnie religię. Albo jakąś kombinację obu tych rzeczy.

Wracając do tej naszej fenomenologii dla... Ubogich duchem? No nie. Dla ludzi czynu? Coś takiego. Dla spenglerystów - o, to jest dobre określenie. Więc wracając do niej, wyjaśnię, że to jest tak, iż moje PRZEKONANIE o tym, że "jutro słońce także wstanie" (pomijając, jak już rzekłem, różne tam odkrycia Kopernika i nie czepiając się tego, czy to słońce wstaje, czy może ziemia) jest po prostu Faktem. Ja tak naprawdę sądzę, niezależnie od tego, czy mam rację, mój sąd jest rzeczą pewną.

Nie wypowiadam bowiem opinii na temat ISTOTY BYTU, czyli powiedzmy tego, jak tam się rzeczy z tym słońcem NAPRAWDĘ mają, tylko konstatuję fakty, które dzieją się w mojej jaźni. Całkiem obiektywnie się dzieją! Te fakty, które ja w tej mojej jaźni sobie całkiem realnie oglądam, to są Fenomeny. (Skoro stale wracamy do naszego Spenglera, i słusznie, to wypada dodać, że on sam o fenomenologii nigdzie, z tego co kojarzę, nie pisze. Cała ta interpretacja jego filozofii jako swego rodzaju fenomenologii, plus masy innych fajnych rzeczy oczywiście, jest moja własna.)

Może nam się to o fenomenach i fenomenologii do czegoś w dalszym ciągu przyda, a może nie. W każdym razie to kolejny punkt w naszym programie "Spengleryzm dla odpornych na wiedzę", który sobie tutaj na boczku prowadzimy.

OK. Czy, aby wrócić wreszcie do religii, teza że "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - będąca w stosowanym tu przez nas sensie Prawdą - jest w potocznym sensie "prawdziwa"? Mówię otwarcie - nie mam absolutnie żadnego sposobu by to ocenić! Moje okienko do Bytu Jako Takiego (a o niego tutaj w końcu chodzi) jest całkowicie zamurowane. Nie mówię, że to źle, nie mówię że to dobrze, tak po prostu jest.

Nie wykluczam (hipoteza!), że istnieją ludzie, że istnieją instytucje, że istnieją metody, wyjrzenia przez to okienko i dotknięcia, poznania, ujrzenia Bytu Jako Takiego. I że jego istotną częścią może być akurat wyrażona tutaj przed chwilą teza. Masa ludzi taką możliwość z góry odrzuca. Opierając się przeważnie na argumentach, które same całkowicie nie wytrzymują solidnej krytyki. Ja do nich nie należę. Uważając się za "niewierzącego trydenckiego katolika" (o tej "trydenckości" niedługo zamierzam powiedzieć nieco więcej, i to już będzie coś w rodzaju historii religii), na tyle jestem "niewierzący", że jako Prawda to w mojej jaźni realnie nie funkcjonuje.

Zaś ta i inne tego rodzaju hipotezy - skoro nie Prawdy - nie są dla mnie osobiście bardzo istotne i nie przyznaję im specjalnie wysokiego prawdopodobieństwa "prawdziwości". Mój tutaj wywód nie jest więc wyrazem jakiejś prawowiernej katolickiej nauki, czy choćby domorosłej filozofii, która by się oglądała na jakąś prawowierność. Mój szacunek do katolicyzmu, dla jego dokonań, dla tego co zainspirował, jest naprawdę ogromny, ale ktoś bardzo żywo w katolicyzm zaangażowany, może nie strawić mojej, z zewnątrz przeprowadzanej i bez dogmatycznych hamulców, analizy.

Naprawdę nie zamierzam tu mówić niczego, co by mogło, w mojej opinii, urazić uszy wierzącego. To co tu już powiedziałem o nauce i Prawdach - w tym religijnych - stanowi raczej niezłą broń dla katolików w walce z agresywnym lewackim ateizmem, z lubością podpierającym się na każdym kroku, uczciwie i nieuczciwie - ale w mojej opinii tak czy tak nieprawnie, nauką. Mniej wrażliwi katolicy powinni traktować moje wywody jako swego rodzaju teodyceę, czyli teologię nie podpierającą się dogmatami, a działającą całkiem "od zewnątrz" i mogącą, dzięki temu, przemawiać także do niewierzących.

Ja na pewno nie zamierzam tutaj, ani nigdzie, szkodzić katolikom, choć nie czuję się zobowiązany, by mówić głosem KK. Tym bardziej zaś dzisiejszego KK! I tutaj dotykamy interesującej kwestii, w dodatku związanej już dość bezpośrednio z historią zachodniej religijności.

Ale o tym, Deo volente, następnym razem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, października 26, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 3a - uzupełnienia)

Pisząc, jak piszę, szybko i spontanicznie, mogę niektóre sprawy nie do końca wyjaśnić. Dlatego też stworzyłem (ach!) tę dodatkową część, w której na razie wyjaśnię pewną istotną rzecz, a potem ew. będę wklejał dalsze wyjaśnienia, w miarę potrzeby. Z czasem, w gotowym dziele (ach!) umieści się to może na końcu i będzie całkiem jak trzeba.

* * * * *

Oto ważna kwestia, którą czuję się w obowiązku wyjaśnić: Otóż twierdzenie, że "nauka to zbiór hipotez" w żaden sposób nauki nie deprecjonuje! Te hipotezy mogą być w praktyce stuprocentowo pewne - jak taka na przykład "naukowa" teza, że nie wyrosną mi za chwilę skrzydła i nie wylecę przez okno na Majorkę. Tu nie chodzi o pewność czy niepewność hipotez, tylko o to, że one nie są - wedle terminologii niemieckiej "idealistycznej" filozofii - Prawdami.

Bo Prawdy to całkiem inna para przysłowiowych kaloszy! Prawda, jak to zauważył już np. Kierkegård (ja wiem jak się robi "å, więc nie muszę pisać "aa"!) zawsze jest indywidualna. Prawda jest wieczna, niezmienna, bardzo dla nas istotna, dotyczy spraw najważniejszych i ostatecznych. Zgodnie oczywiście z tą terminologią, bo każdy może sobie to zdefiniować jak chce. Ale tu naprawdę nie chodzi o to, że "Prawda" to wszystko co jest "prawdziwe", czyli odwrotne do fałszywego.

Fakty zaś są konkretne, pojedyncze, niepowtarzalne. A w każdym razie nigdy całkowicie takie same. Występują w konkretnym momencie czasu, nie są więc abstrakcyjne i wieczne. Żeby móc porównywać ze sobą fakty, potrzebny jest pewien intelektualny aparat, pewne założenia... I tu właśnie mamy naukę - ścisłą albo nie. I tu właśnie mamy te nieszczęsne hipotezy. Bowiem stwierdzenie, że dwa fakty są w istocie takie same, wymaga właśnie hipotezy - to nigdy nie da się uczynić z absolutną pewnością!

* * * * *

Z powyższą kwestią wiąże się także inna istotna kwestia, a mianowicie rozróżnienie pomiędzy naukami ścisłymi i pozostałymi. Te pierwsze tworzą wieczne i niezmienne prawa i zajmują się sytuacjami powtarzalnymi, te drugie - a szczególnie nauki społeczne czy historia - zajmują się sytuacjami jednostkowymi i niepowtarzalnymi. Te pierwsze mogą też szeroko zazwyczaj posługiwać się eksperymentem (poza matematyką, która jest całkiem specjalną nauką), a te drugie wcale albo z wielką trudnością i zasadnymi metodycznymi wątpliwościami. To rozróżnienie jest oczywiście bardzo istotne, choć słabo dostrzegane przez ogół, także naukowców, ale np. dla Spenglera jest sprawą wprost podstawową.

Na razie tyle, chyba innych istotnych spraw, co do których powstawałyby nieporozumienia, dotychczas w tym moim dzikim esejiku nie ma. Jeśli są, proszę o zwrócenie mi na to uwagi!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 25, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 1)

Wedle powszechnie przyjętego dzisiaj poglądu, ludzkość najpierw jest zbyt głupia na porządną religię i wierzy w różne zabobony, potem tworzy sobie religię jak się patrzy, a na końcu z wszelkiej religii wyrasta i zaczyna się kierować rozsądkiem oraz nauką. Pogląd ten, jak wszystkie chyba tego typu poglądy stanowiące dziś komplet aksjomatów na wyposażeniu ortodoksyjnego inteligenta, pochodzi z Oświecenia.

Voltaire wyraził to wprost i bez ogródek, a po nim, mniej lub bardziej ozdobnie, mniej lub bardziej okrężnie, czasem z jakimiś drobnymi zmianami czy ulepszeniami, pokolenie za pokoleniem jego duchowych potomków. Dodatki mogą być takie, że np. religia wzięła się wedle niektórych mędrców z tego, że chytrzy kapłani mamili głupi lud wydając powiedzmy przerażające odgłosy za pomocą specjalnej aparatury, albo konstruując prymitywną wersję turbiny parowej. Czemu kapłani lud mamili? Tutaj odziedziczona po Oświeceniu odpowiedź jest dziecinnie prosta - oczywiście, że dla lubego grosza! W końcu "jeśli nie wiadomo o co chodzi..."

Kto mnie zna, wie, że walkę z tym bezkrytycznym przyjmowaniem oświeceniowych aksjomatów uważam za swe naczelne intelektualne zadanie. Fakt, że najlepszą odtrutkę i najlepszą alternatywę znalazłem w filozofii Oswalda Spenglera, jednak uważanie mnie za jakiegoś jego propagatora i nic więcej, uznaję za bardzo niesprawiedliwe i po prostu nieprawdziwe. Tu nie chodzi akurat o Spenglera - tu chodzi o to, że od trzystu lat żywimy się rozkładającym się trupem Oświecenia i niemal niczym więcej.

Nie mówię tu o radarach, tyrystorach i komputerach, tylko o naszej wiedzy o nas samych, o historii, polityce, ludzkiej naturze, religii... Zamiast ewentualnego krótkiego okresu "wyzwolenia" ze starych dogmatów i nieoptymalnych ujęć, które zapewne tak czy tak musiało nastąpić, mamy coraz bardziej jałową i coraz mniej zważającą na rzeczywistość intelektualną strawę...

Poza którą nie wolno już nawet wyjść - a w każdym razie nie wtedy, kiedy może to dotrzeć do ludu... Mamy coraz więcej i coraz ostrzejsze tabu... I mamy myślenie schematami, które coraz bardziej przypominają późnego Ptolemeusza i wymagają coraz to nowych uzupełnień...

Coraz to nowych epicykli, które trzeba - dla zachowania względnej integralności modelu, lub po prostu takiego złudzenia - chytrze umieszczać w już istniejących epicyklach... I tak to się odbywa w coraz większym tempie, a z oświeceniowego wyśmiewania się z religii, mamy dzisiaj Świecką Świeckość Jacka Kuronia i Świętą Świeckość Unii Europejskiej... Dekretowane ex cathedra i już wsparte groźbą oficjalnej i całkiem realnie bolesnej dla grzesznika ekskomuniki, wkrótce zaś... Może być jeszcze gorzej!

No, tośmy we wzniosłe tony uderzyli - jak to wypada czynić na prawicowych blogach w tych czasach powszechnego skurwienia... I tu naprawdę gorąco przepraszam wszystkie panie prostytutki - bez urazy, po prostu tak się mówi! Mógłbym rzec "skundlenia", ale wtedy musiałbym przepraszać nierasowe psy, a to mogłoby być jeszcze trudniejsze. Powszechnego zatem skurwienia i upadku. Kassandrą też żeśmy pojechali, ten punkt mamy zatem z głowy.

Jak ja, spyta ktoś (i spyta słusznie!) widzę kwestię religii? Czym w ogóle jest moim zdaniem religia? No to odpowiem czym religia z całą pewnością moim zdaniem NIE jest. Otóż nie jest jakąś niedoważoną nauką - tworem i strawą mitycznej niedojrzałej ludzkości. Żeby to wyjaśnić, powiem czym (moim zdaniem, jak zwykle) jest, a czym nie jest, nauka.

Otóż nauka to zbiór użytecznych hipotez. Tylko tyle i aż tyle! A w ogóle to należałoby tu wtrącić, że w żadną "ludzkość" przeżywającą swoje religijne ewolucje nie wierzę - bo moim zdaniem ewentualne religijne ewolucje przeżywać mogą co najwyżej poszczególne ludy, a najprawdopodobniej poszczególne cywilizacje (używając utartej terminologii), spenglerycznie zaś rzeczy nazywając Kultury i Cywilizacje (tutaj z dużej, bo to specjalistyczne terminy).

Z czego wynika niemało ciekawych rzeczy, jak na przykład ta, że w tym samym momencie historii różne ludy mogą przeżywać różne fazy swego religijnego rozwoju. (Jeśli oczywiście uda nam się ustalić, że coś takiego jak "religijny rozwój" w ogóle istnieje.)

To samo zresztą, jako spenglerysta, sądzę o nauce, nie mówiąc już o filozofii, matematyce czy sztuce - one także należą do konkretnej K/C (Kultura/Cywilizacja). Jeśli obecnie mamy na całym świecie jedną naukę, to dlatego, że na tym świecie istnieje w tej chwili jedna jedyna Cywilizacja - nasza - a pozostałe ludy, będące albo barbarzyńcami (bez obrazy!) sprzed jakiejkolwiek własnej K/C, albo też Fellahami (piszę to z dużej, bo to też termin ścisły i pochodzący od Spenglera, podczas gdy np. barbarzyńcy są raczej moi właśni, bo przecież nie od Toynbee'go, którego nie cenię za grosz). Fellahy to ludzkie resztki po dawnych wielkich K/C.

Obie te grupy - skoro już uświadamiamy Szan. Publiczność na temat spengleryzmu - żyją w pewnej formie Pseudomorfozy, czyli pod sporym wpływem naszej K/C, która, pomijając wszelkie tego ew. zalety, tłumi także i wypacza ich własne duchowe życie i rozwój. Co zresztą widać chyba wszędzie gołym okiem, a jeśli spytać jakiegoś Araba czy Eskimosa, to... Lepiej nie ryzykować!

Wracając do definicji nauki, mojej własnej zresztą i dość ad hoc, ale stoję przy niej murem, bo w zasadniczych sprawach jest niezatapialna (w dobrym sensie, nie w popperowskim!), to, jako zbiór użytecznych hipotez i nic więcej, NIE jest to zbiór PRAWD. Ex definitione! (Jeśli oczywiście odróżniamy prawdy od hipotez, ale to chyba sprawa oczywista.)

Cóż to są jednak te "prawdy"? Prawdy, całkiem inaczej niż hipotezy, albo fakty... Tutaj niektórzy od razu przywołają Hegla, który to miał nieszczęście podpaść wielu, wygłaszając słynne zdanie, że "tym gorzej dla faktów". Nie jestem heglistą, Hegla nie bronię, ale gość miał w tym chyba jednak znacznie więcej racji, niż mu różni wielbiciele płytkich mędrków w rodzaju Locke'a, Actona czy Misesa raczą przyznać... Prawda to jest takie coś, w co wierzymy nie potrzebując dowodów, a co ma dla nas naprawdę wielkie znaczenie - prawda to coś, co nam wyjaśnia sens naszego życia, sens świata, sens śmierci...

Powie ktoś, i niejeden, że co za bzdura, bo tylko ludzie dotknięci niedorozwojem, mohery i katolicy, takiego czegoś w ogóle potrzebują, a ludzie światli i nowocześni żyją sobie bez tego szczęśliwi... Z czym się nie zgodzę. Wspomniałem już tutaj wcześniej Świecką Świętość, która jakimś dziwnym trafem trafiła jednak do hiper-racjonalnego i absolutnie antyreligijnego, jak by wielu jego wyznawców (!) chciało wierzyć., światopoglądu lewicowo-liberalnych, nasiąkniętych oświeceniową myślą i obsesją postępu ludzkości, elit.

Innych zaś przykładów tego typu religijności jest cała masa i to właśnie tam, gdzie nie spodziewalibyście się ich znaleźć. Musimy sobie tylko ustalić co to jest ta religia, co to jest ta religijność... Wtedy, Deo volente, postaram się wykazać, że...

(Ale o tym już następnym razem.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, września 27, 2009

Bonmoty muzyczne (plus bonus)

Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyprowadzić!

* * * * *

Muzyka to Matematyka Czasu, tak jak Matematyka jest Muzyką Przestrzeni (a dla ludzi bardziej oblatanych w technice, niż w spenglerycznych kategoriach - Muzyka to Matematyka Czasu Rzeczywistego), nie zaś, jak sobie wyobrażają Toyahy Tego Świata - coś służącego do łechtania przytępionych zmysłów, drażnienia przywiędłych organów rozkoszy i szczypania zdrewniałych końcówek nerwowych. (W każdym razie nie tylko, w każdym razie nie przede wszystkim!)

Tyle bonmotu, ale jestem światu winien wyjaśnienie: otóż nie mam absolutnie nic przeciw Toyahowi jako człowiekowi czy blogerowi. Przeciwnie, osobiście cenię jego teksty i uważam go za jednego z najrówniejszych i najbardziej profesjonalnych polskich blogerów. I nie to, bym go uważał za nudnego, jak niektórzy z moich dobrych kumpli! - nie, to co toyah pisze uważam w większości za interesujące, słuszne i dobrze zrobione. Poza... No właśnie. Toyah stał się ostatnio dla mnie symbolem tego mieszczańskiego, eklektycznego podejścia do sztuki, które nam miłościwie panuje, i to właśnie na "prawicy". Krótko mówiąc symbolem TOYAHIZMU. A ja zacząłem przeciw Toyahizmowi prowadzić krucjatę, bo to jest moim zdaniem to, co nas w tej całej kloace trzyma. (Vide Dávila.)

* * * * *

To byli bonomty (z komętem), a teraz obiecany bonus:

Szedłem ci ja dzisiaj parkiem, aż tu widzę napis: "Nie śmiecić, usuwać odpadki!" I - przysięgam że to prawda! - jakoś tak samo z siebie wyszło, żem się zaczął zastanawiać, ilu już lewaków zgłosiło ten zdrożny napis do prokuratury, jako godzący w sojusze, nawołujący do różnych rzeczy i antysemicki...

* * * * *

No to jeszcze na deser nieco tego Monteverdiego, com o nim mówił na początku. Jeśli to nas nie uratuje, to już nic!




triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, czerwca 16, 2009

Spengler o rynkach finansowych

Oczywiście to bzdura, że wszystko co piszę to tylko wariacje na temat Spenglera i jego propagowanie, choć nie zamierzam przeczyć, że Spenglera magnum opus jest dla mnie książką genialną ponad normalną ludzką miarę. Zawiera ona jednak ponad 900 stron, które bardzo trudno jest jakoś wykorzystać na blogu - czy to w postaci jakichś moich własnych syntez, czy to w postaci oryginalnych (choć przetłumaczonych na polski) fragmentów.

Dlatego też sporo radości daje mi za każdym razem odkrycie jakiegoś niezbyt wielkiego fragmentu tej genialnej książki, na tyle kompletnego i zamkniętego, że nadaje się do umieszczenia na blogu, z nadzieją, że ten i ów coś z tego zrozumie.

Jakaż więc była moja radość, kiedy wczoraj na stronie 98 drugiego tomu autoryzowanego angielskiego wydania (bo niemieckiego nie znam i w tym akurat przypadku nieco tego żałuję, choć w większości innych nie)
znalazłem fragment znakomity - bowiem nie tylko stanowi pewnego rodzaju zamkniętą całość - ale w dodatku hiper-aktualny! Jeśli ktoś się głęboko wczyta, a potem ew. wmyśli, może nawet uznać, że proroczy. Nie zapominajmy, że było to pisane w czasach pierwszej wojny światowej, a wydane po raz pierwszy w roku 1922.

Przekład jest na tyle ścisły, na ile się to dało w miarę szybko zrobić, w sumie tym razem wyszło to nawet całkiem ściśle i dosłownie. Ten plus między akapitami pokazuje, że tam właśnie podzieliłem jeden oryginalny akapit dla poprawienia czytelności w sieci.

Nieznającym Spenglera nawet na tyle, by wiedzieć, że Kultura to wcześniejsza, twórcza i organiczna faza rozwoju "cywilizacji", a Cywilizacja to jej faza późna, mechaniczna, nietwórcza i coraz bardziej schyłkowa - niniejszym to mówię.

Proszę państwa - Oswald Spengler z roku 1922:



[_ _ _ ] Tutaj pojęcie pieniądza osiąga swą pełną abstrakcyjność. Już nie służy wyłącznie rozumieniu ekonomicznych stosunków, ale podporządkowuje wymianę dóbr swej własnej ewolucji. Wartościuje rzeczy, już nie pomiędzy jedną a drugą, ale w odniesieniu do siebie. Jego związek z ziemią i żyjącym z ziemi człowiekiem tak kompletnie zanikł, że w myśli ekonomicznej wiodących miast - "rynków finansowych" - jest on ignorowany. Pieniądz stał się teraz potęgą, a co więcej, potęgą całkowicie intelektualną i jedynie wyrażaną w metalu, którym się posługuje, potęgą, której rzeczywistość rezyduje w świadomości górnej warstwy ekonomicznie aktywnej ludności, potęgą czyniącą ludzi, których dotyczy, tak samo zależnymi od siebie, jak chłop był zależny od gleby. Istnieje myślenie finansowe, tak samo, jak istnieje myślenie matematyczne czy prawne.

Jednak ziemia jest realna i naturalna, pieniądz zaś abstrakcyjny i sztuczny, to zaledwie kategoria - tak samo jak "cnota" w wyobraźni Wieku Oświecenia. Dlatego każda pierwotna, przed-miejska ekonomia zależy od sił kosmicznych i jest nimi skrępowana: od gleby, klimatu, typu człowieka, podczas gdy pieniądz, jako czysta forma stosunków ekonomicznych istniejąca w świadomości, nie jest bardziej ograniczony w swym potencjalnym zakresie przez rzeczywistość, niż wielkości ze świata matematyki czy logiki. Tak, jak żadne obiektywne fakty nie przeszkadzają nam w konstruowaniu tylu nie-euklidesowych geometrii, na ile mamy ochotę, tak samo rozwinięta wielkomiejska ekonomia nie zawiera już żadnych wewnętrznych zapór przed zwiększaniem (ilości) "pieniądza", albo, powiedzmy, przed myśleniem w innych pieniężnych wymiarach.

+

Nie ma to absolutnie nic wspólnego z dostępnością złota, czy jakiegokolwiek rodzaju dóbr istniejących w rzeczywistości. Nie ma takiego standardu, ani takiego rodzaju dóbr, wedle którego dałoby się porównać wartość talentu z okresu Wojen Perskich z wartością egipskiego łupu Pompejusza. Pieniądz stał się, dla człowieka jako ekonomicznego zwierzęcia, formą działania świadomości, nie mającą już żadnego korzenia w Bycie. Taka jest podstawa jego monstrualnej potęgi nad każdą rozpoczynającą się Cywilizacją, która zawsze stanowi bezwarunkową dyktaturę pieniądza, choć przybiera to różne formy w różnych Kulturach. Jest to jednak także przyczyna braku solidności, prowadzącego w końcu do utraty przezeń władzy i znaczenia, tak, że w końcu, jak w czasach Dioklecjana, pieniądz znika z myśli kończącej się Cywilizacji, a pierwotne wartości ziemi na nowo powracają, by zająć należne im miejsce.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 31, 2009

Jakiego koloru masz futrzaka?

Tak to się podobno teraz robi, że podchodzisz do dziewczyny i bez żadnych wstępów pytasz: "jakiego koloru masz futrzaka?" Na co ona futrzaka, jeśli wierzyć mediom, wyjmuje, by mi pokazać. Mnie wtedy wypada rzec, takim specjalnym głosem, "SZACUUN!" Po czym wszystkie lody pękły i ze sobą oficjalnie chodzimy.

Dobrze, że mi to media powiedziały, bo, jako człek starej daty, sam bym na to nie wpadł. W końcu słysząc to dictum nasze prababcie by z pewnością umarły, nasze babcie by zemdlały, nasze mamy poczuwałyby się do obowiązku dania nam po pysku (choć niekoniecznie byłoby to zgodne z melodią ich serca), a moje koleżanki ze szkoły, też bardzo dawno temu, fakt, by się zaczerwieniły. (Choć futrzaka by raczej, mimo to, wyjęły, bowiem było się ślicznym chłopięciem i miało się u bab powodzenie. To były czasy! Nie ma jak PRL!)

Niezgłębiona dusza kobiety i sposoby na jej usidlenie to jedno, ale dla spenglerysty takiego jak ja, równie ważne są spenglerystyczne rozważania i rzucanie takich zjawisk na maksymalnie rozległe tło, by wyniuchać historyczne trendy i wymacać przyszłość. Tak więc, pilnie czekając na okazję do wykorzystania, zacząłem sobie umilać czas historiozoficznymi und politycznymi rozważaniami.

No bo ten futrzak to jest nieco bardziej skomplikowana sprawa, niż człowiek w mrok dziejów już odchodzący mógłby przypuścić. Na tym filmiku ten facet mówi "jakiego koloru masz futrzaka?", a dziewczyna... Nawet nie to, żeby odpowiedziała "jestem dokładnie ogolona!" - to by jeszcze sytuacji radykalnie nie zmieniało, śmiechu i tak byłaby co niemiara i chodzenie jak w banku. Rzecz w tym, że ona tam wyjmuje takie małe coś z ekranikiem, na którym żyją sobie, wirtualnie, takie wirtualne stworki. I te stworki, jak wynika z filmiku, odpowiadają na pytania.

Te pytania można sobie samemu tam ustawić, a potem wysyła się takiego specjalnego SMS'a, i futrzak odpowiada. Na przykład, jak się domyślam, pytanie mogłoby brzmieć - czemu nie? - "na jaką partię głosować?" Albo - czemu nie? - "czy prezydent Karnowski z Sopotu to porządny facet?" I tak dalej. No bo w końcu dlaczego takich pytań akurat miałoby nie być? Nie, jasne, pytania o to, czy z Felkiem mam chodzić, a z Marleną się przyjaźnić, też mogą być. Co ja w ogóle opowiadam?

Przecież dokładnie tego typu pytania proponuje inny reklamodawca - a może właśnie ten sam, w każdym razie reklama jest inna - zadawać SMS'ami, aby otrzymać na nie autorytatywne odpowiedzi. Jak i odpowiedzi na pytanie "czy muszę się przed wakacjami odchudzać?"

Pomyślmy tylko - niektórzy przynajmniej reklamodawcy wydają już spore pieniądze oferując młodzieży (bo w końcu to do niej adresowane) tego typu usługi! I młodzież będzie SMS'em podawać temu usługodawcy imię swoje oraz imię kogoś drugiego, płacąc za tę usługę parę groszy, aby otrzymać autorytatywną odpowiedź, czy do siebie z tym kimś pasują! A przecież usługodawca nie zna ani tego, kto SMS wysyła, ani też tej drugiej osoby, z którą ona, ta pierwsza, ma albo nie ma chodzić, albo i się ożenić, czemu nie?

Jak się o tym nieco pomyśli, to człek zaczyna się nieco dziwić. W przekonaniu jakichś biznesludzi wystarczająco znaczna część naszej dzisiejszej młodzieży zapłaci za tego typu usługę i zapewne jakoś tam będzie się otrzymaną odpowiedzią kierować. Co najmniej tak, jak wielu ludzi kieruje się od dawna gazetowymi horoskopami, jednak horoskopy są zazwyczaj dość długie i pokrętne, unikają b. konkretnych zaleceń, tutaj zaś mamy mieć ostro postawione pytania typu: "Czy mam za Donka wyjść, czy też wywalić go z mego życia na mordę?" To co najmniej kolejny krok w tym samym kierunku. (Jaki to kierunek? Spengler sporo mówi o "drugiej religijności" w schyłkowym okresie każdej cywilizacji. Ja to widzę właśnie w tych kategoriach.)

No dobra, a jak to się wszystko przekłada na politykę i naszą wspólną przyszłość? Podałem tu już przed chwilą, wprawdzie tylko jako wymyślony przykład, pytania o to jak głosować. Jednak na podobnie rzetelnych i racjonalnych informacjach oparte rady są już ludziom udzielane właśnie w sprawach politycznych. Niemało ostatnio pisano na blogach o stronce, firmowanej przez masę ludzi z kręgu Gazety Koszernej, gdzie umieszczono test politycznych przekonań, który sugeruje na jaką partię powinniśmy głosować w najbliższych ojrowyborach. Test ten, nie tylko ewidentnie pozbawiony jest naukowych podstaw, ale po prostu łże i niemal nie sposób otrzymać tam rady, że z naszymi przekonaniami powinniśmy głosować na PiS.

Jest więc w tego rodzaju sprawach - a przede wszystkim w tego rodzaju mentalności, jaką zdaje się mieć coraz więcej ludzi, i nad jakiej produkcją zdają się pracować z iście stachanowskim zapałem masy ludzi (i stworzeń człekopodobnych)... Tutaj ukłony dla obecnej minister edukacji, ale ona przecież nie jest jedyna, po prostu rzuca się w oczy, bo ma najokrąglejszy łeb i wygląda wyjątkowo śmiesznie.

W ogóle ten "człowiek masowy", sterowany przez media, całkowicie obojętny na własną wolność polityczną, brzydzący się polityką, a jednak dość łatwo dający się podszczuć do politycznych działań... To dziwaczne dla ludzi nieco starszej daty stworzenie, którego wokół niestety coraz więcej, stanowi niesamowitą wprost glebę dla różnych politycznych działań, i to takich, których skutki mogą o wiele przekroczyć skutki wszystkiego, z czym mamy w tej chwili na codzień.

Weźmy taką dyskusję, która się jakiś czas temu wywiązała - dyskusję nad głosowaniem przez internet. (Choć dyskusja to o wiele za dużo powiedziane, bo dyskusji nad tą propozycją Partii Postępu w istocie niemal nie było.) Mówiono o tym różne rzeczy, przytaczano różne argumenty - także przeciw - jednak ja osobiście nie spotkałem argumentu, że przecież wtedy obywatele nie będą mieli tak naprawdę kontroli nad liczeniem głosów, ani też gwarancji, że władza nie dowie się, jak kto z nich głosował.

Te rzeczy już współczesnego "obywatela" widocznie nie interesują, a ludzie mający obowiązek takie sprawy poruszać także z jakiegoś powodu uważali, by to było ważne! Powszechnie, jak rozumiem, uznano, że bardziej istotne będzie analizowanie na ile internauci zostali obrażeni stwierdzeniem, iż "będą głosować po piwku i w gaciach" (czy jak to tam było sformułowane)!

No tom sobie już nieco na te współczesne czasy i współczesną młodzież ponarzekał, jak starzy ludzie czynili od wieków, a teraz na odmianę nieco naukowości. Otóż w b. fajnej książce "Życie codzienne Etrusków", którą teraz (obok piętnastu innych oczywiście) czytam, znalazłem taki oto fragment. Nie ma on cienia związku z tym, o czym usiłowałem tu powiedzieć, ale z jakichś niejasnych względów wydaje mi się być niezłą literacką klamrą na zakończenie tego wpisu. Brzmi to tak:
A oto również ciekawy szczegół dotyczący hodowli świń, która w Etrurii, jak i w Galii Przedalpejskiej, prowadzona była na wielką skalę. [ _ _ _ ] A ponieważ u Etrusków muzyka towarzyszyła prawie wszystkim zajęciom, wyćwiczyli świnie, by szły za pasterzem na głos trąby' inaczej niż u Greków, którzy, jak pisze Polibiusz, pędzili je przed sobą. I historyk grecki opisuje ogromne stada ciągnące wzdłuż brzegów Morza Tyrreńskiego, które prowadzi świniopas, idący w pewnej odległości przed nimi i grający od czasu do czasu na trąbie, której tony były dobrze znane zwierzętom i nie pozwalały im zgubić się na jakimś zakręcie lub wmieszać w stado sąsiednie. Warron dodaje, mówiąc również o edukacji prosiąt, że hodowca musi je bardzo wcześnie przyzwyczaić omnia ut faciant bucinam*.
Naprawdę nie wiem, dlaczego wydaje mi się to taką adekwatną klamrą, choć może gdyby tu były nie trąby, tylko np. SMS'y, albo inne Szkło Kontaktowe, a świnie gdyby zastąpić... Choćby świnkami morskimi... Albo może... Może na przykład, czemu nie? - lemingami? Może wtedy nabrałoby to nieco sensu, naprawdę nie wiem.

Acha, jeszcze drobne uzupełnienie: jeśli komuś ten sielski obrazek prosiąt podążających za ich ukochanym pastuchem przygrywąjacym na trąbce wydał się aż nazbyt sielski i słodki, uzupełnię, cytując jeszcze jedno zdanie: "Venter Faliscus, czyli flaczki na sposób Falisków, uchodziły za wyśmienite". Chodzi tu, horribile dictu, o flaczki z owych tam muzykalnych i posłusznych prosiąt, a więc nie było to wszystko, aż tak bezinteresowne i słodkie jak byśmy wszyscy pragnęli, jak byśmy oczekiwali...

Na pociechę jednak warto pamiętać, że po pierwsze było to bardzo dawno, kiedy ludzie nie byli jeszcze przesiąknięci wszystkimi tymi wzniosłymi wartościami, co dzisiaj... (Nie doceniacie obywatelu postępu ludzkości, jaki się przez te ponad dwa tysiące lat dokonał! Mandat!) A po drugie, to w przecież i tak nie ma z niczym żadnego związku - bo to też było z mojej strony wyłącznie popisywanie się erudycją i ucieczka od szarej, choć tak przecież w sumie szczęśliwej, liberalnej rzeczywistości.

-------------------------

* Żeby wszystko robiły na dźwięk trąby.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 24, 2009

Głos współczesnego inteligenta o paskudnie złym guście

Nosiłem się od jakiegoś czasu z myślą o napisaniu czegoś w rodzaju biężączki - tyle że, jak to u mnie, spenglerycznej, w sensie że "byty równoległe", czy raczej "równoległa historia" i takie tam różne historiozoficzne głębie... Temat odpowiednio nabrzmiały i, jak się to pięknie mówiło w epoce środkowego Gierka - "nabolały" - dostarczyli mi goście z Der Dziennika i obecny minister sprawiedliwości (że się zaśmieję) III RP...

No to chciałem napisać, że wszystkie te płacze o wolność słowa to daremny trud, próżne złorzeczenia, bo akurat w tej samej mniej więcej epoce (w latach '80 przed Chrystusem) Lucjusz Korneliusz Sulla wprowadził po raz pierwszy w rzymskiej republice kary za obrazę majestatu, no i to jest w sumie całkiem to samo, czym są obecne procesy o zgwałcenie "dóbr osobistych" (co by to miało znaczyć), oraz różne inne szykany i ograniczenia, które od dłuższego już czasu w zachodnich demokracjach spotykają "wolność słowa".

"Wolność słowa", która - jak nietrudno sobie to uświadomić - jest samym fundamentem zarówno demokracji (skoro bez dostępu do informacji i swobodnej dyskusji demokracja z założenia nie może działać), jak i różnych innych rzeczy, które nam się serwuje jako cudowne i stanowiące niedościgłe osiągnięcia Ludzkości (ach!). Nie mówiąc już o tym, że w serwowanym nam na każdym kroku zestawie tzw. "praw człowieka" ta "wolność wyrażania opinii" wciąż znajduje się na jednym z czołowych miejsc i nikt ze znaczących kapłanów tej (dość) nowej religii tego dotąd explicite nie podważa...

Choć zarówno subtelnych, jak i mało subtelnych, gierek wokół interpretacji "wolności słowa" (a także samej "demokracji") odbywa się na naszych oczach co niemiara, a "wolność słowa" (i "demokracja") nie stwarzają wrażenia, by miały te czułe wobec nich zabiegi długo przeżyć.

Wracając do Sulli i Rzymu - Sulla to był oczywiście człowiek reakcji i "prawicowiec" (zakładając, że takie coś mogło istnieć poza cywilizacją zachodu i w dodatku przed Rewolucją Francuską). Prawo o obrazie majestatu wprowadził więc przeciw temu, co można by ew., dokonując dość dzikiej akrobacji, uznać za "lewicę". Różnic jest oczywiście więcej. Potem jednak to prawo już funkcjonowało i służyło Cezarowi (człowiekowi "lewicy" i niemal monarsze jednocześnie), no i cesarzom, którzy byli już praktycznie, bez owijania w bawełnę, monarchami.

Jednak tutaj, niezależnie już od kwestii, czy to "lewica" czy "prawica" była górą, najistotniejsze było to, że republika - a więc coś, co spenglerycznie odpowiada naszej obecnej liberalnej demokracji, z jej wszechwładzą pieniądza, demagogią (tam głównie sądowo-retoryczną, tu gazetowo-telewizyjną), rozszalałym sądownictwem itd. - ustępowała przed gołą polityką, a mówiąc brutalniej gołą władzą, zaś mówiąc jeszcze brutalnej - niemal gołą przemocą lub jej groźbą...

I to nawet niekoniecznie dlatego ustępowała, że ktoś był tak paskudny i nie lubił (wtedy), czy nie lubi (teraz), demokracji czy republiki, tylko że, w wyniku masy skomplikowanych społecznych procesów, częściowo całkiem różnych, a częściowo właśnie bardzo podobnych - masy stały się (i wtedy i teraz) niezdolne do utrzymania republiki, i w sumie całkiem obojętne wobec własnej wolności, a szczególnie już tej politycznej.

Tam chodziło o to, że ktoś tak czy tak musi to wszystko wziąć, mówiąc brutalnie, za twarz, żeby po prostu nie zgniło i się błyskawicznie nie rozpadło. Dzisiaj, jak ja to subiektywnie widzę, wygląda to w ten sposób, że tak czy tak ktoś to za mordy weźmie - o ile oczywiście przedtem nie będzie katastrofy na skalę niemal kosmiczną, powrotu zlodowacenia (którego już by po 12 tys. lat należało oczekiwać), albo szybkiego podboju naszej cywilizacji przez kogoś z zewnątrz.

No i wybór polega tylko na tym, czy naprawdę temu komuś, kto to wszystko za twarz weźmie, będzie chodziło o ratowanie cywilizacji, zachowanie jakichś (a najlepiej maksymalnej liczby) naszych odwiecznych wartości - czy też dorwą się do władzy szaleńcy z zamiarem przerobienia świata i wszystkich ludzi wedle swych własnych mózgowych rojeń. Na co się w tej chwili zanosi, bo oni właśnie mają praktycznie wszystkie sznurki do pociągania.

I tak to sobie gnuśnie kombinowałem, żeby to jakoś przystępnie dla Młodych Spenglerystów napisać, aż tu nagle niezrównany Artur M. Nicpoń wkleja mi na komunikatorze takie coś:

Jedynie złemu gustowi współczesnej "inteligencji" dzieło Spenglera mogłoby wydawać się oryginalne, podczas gdy jest ono jedynie zręcznym i barokowym przebraniem instrumentarium historiozofii niemieckiej. Nieprzerwane paradoksy, upragniony przewrót cieszących się uznaniem schematów, bulwersujące stwierdzenia i przede wszystkim niski i dyletancki klimat intelektualny, czyli ten, w którym żyjemy od około czterdziestu lat, przysłużyły się książce Spenglera i jej sławie. W rzeczywistości Spengler, zręczny kompilator motywów i sprawny twórca wybiegów, podąża jedynie śladami tego typu historii zbeletryzowanej przez Chamberlaina lub Keyserlinga. Odległe jest to jednak od powagi i spekulatywnej żywotności najlepszego Schopenchauera i bliskich najgorszemu Nietzschemu lub najgorszemu Simmlowi.


Text autorstwa M.F. Sciacca. Z "Historia filozofii XXw" tom 1 "filozofia życia, pragmatyzm, filozofia ducha. Autor Tadeusz Gadacz. Obecnie najwybitniejszy polski historyk filozofii.
Artur tak ma, cholernie go ten mój Spengler wkurza, i częściowo wiem dlaczego, choć tego zapału by mnie wyprowadzić z moich błędów sprośnych i niebu obrzydłych (patent St. Michalkiewicz) nie jestem jednak w stanie do końca pojąć. Może to po prostu taka braterska kłótnia - taki Romulus (czyli ja) i Remus (czyli on)... Kłótnia, która się bardzo podobnie zapewne skończy, jeśli gość się na czas nie pohamuje!

I co ja na to, spyta ktoś? Powiem tak - cóż to wszystko jest absolutna prawda... Pod warunkiem, że ja jestem "współczesna inteligencja". Taka typowa, która się statystycznie liczy i może jakąś książkę i jakiegoś autoryteta skutecznie wylansować. Jednak, jak mi się zdaje, jestem czyste zaprzeczenie "współczesnego inteligenta", i naprawdę nie wiem co by się działo i jak by ten świat wyglądał, gdyby takich "współczesnych inteligentów" jak ja było jeszcze na świecie z parę milionów. Może by ten nie wyglądał lepiej (choć sądzę że tak), ale na pewno by wyglądał INACZEJ!

Ja właśnie w tych krytykach Spenglera - a spotykałem się z nimi przecież od dawna, także zanim się zetknąłem z samym dziełem, np. u Paula Johnsona, który Spenglera zbył jako "głupiego niemieckiego belfra". I jakoś, mimo że "Historia Świata Współczesnego" (którą czytałem po francusku), w sumie mi się podobała, kiedy się wreszcie z książką Spenglera zetknąłem, Paul Johnson zmniejszył się w moich oczach do rozmiaru polnej myszki. Gadacza nie znam, ale także mi tą swoją recenzją nie zaimponował.

Gadacz Spenglera nie rozumie - to by mu można darować. Że nie rozumie a pisze... Cóż, taki ma zawód i trudno pisać historię filozofii pomijając jakieś działy, jednocześnie przyznając się, że się nie jest w stanie czegoś pojąć. Ja jednak JESTEM w stanie coś tam zrozumieć, co z kolei coś chyba oznacza. No bo jeśli coś tam widzę, to albo gorzej ze mną niż z każdym, albo coś tam jest, zgoda?

Tym bardziej to coś oznacza, że, jak rzekłem, uważam się za niemal zaprzeczenie tego przesiąkniętego marnym smakiem "współczesnego inteligenta", a w każdym razie statystyczny "współczesny inteligent" brata by we mnie raczej nie dojrzał. I jakoś nikt, kto mnie nieco zna, za konformistę mnie nie uważa, raczej za gościa chodzącego swoimi drogami i mało układnego. W dodatku Spengler, obok całej masy innych zalet, ma także i taką, że jest bez większego trudu w stanie zrozumieć Gadacza. Podczas gdy Gadacz jego nijak zrozumieć nie potrafi. Poza tym, że nie raczy.

I nawet się Spengler na temat Gadaczy tego świata nie wybrzydza! On po prostu zostawia takim (nomen omen) Gadaczom ich świat - świat Absolutnych i Niezmiennych Prawd, świat gadania do upojenia i intelektualnego orgazmu. Świat mędrców, kapłanów, literatów, ideologów. Sine ira et studio go opisuje, choć to nie jest jego własny świat. Naprawdę, można sprawdzić - Spengler Gadacza rozumie i wcale mu nie ubliża! Jego na to stać.

Sam jednak, choć, moim przynajmniej zdaniem, w tym świecie porusza się nie gorzej (łagodnie mówiąc, znowu moim prywatnym zdaniem) od nich, należy do innego świata. Do tego, do którego i ja należę, także zresztą, jak sobie pochlebiam, nieźle się poruszając w tamtym świecie - świecie Prawd Absolutnych... świecie profesorów... świecie zawodowych i genetycznych gadaczy... świecie historyków filozofii...

W świecie ludzi - żeby to lapidarnie ująć - którzy prawdziwego życia nie zauważą, nie mówiąc już nie zrozumieją, choćby ich w mroźny poranek walnęło w nos. Prawdziwego, nie gadanego, nie opisywanego, nie rozbieranego na czynniki pierwsze za pomocą mózgowej kory - ale życia jakie wszyscy żyjemy, kiedy tamtych rzeczy akurat nie robimy, a niektórzy żyją nim znacznie silniej (choćby nawet dość często je robili).

Tak właśnie ja to widzę: jedni żyją, inni nie żyją, tylko coś tam analizują - często właśnie, szczególnie dzisiaj, od godziny takiej do takiej, w takie a takie dnie tygodnia... Albo czas pracy nieregulowany, ale muszą produkować treści spełniające takie a takie parametry "rzetelnej pracy naukowej". I co takiego prof. Gadacza obchodzi realne życie? To znaczy - wróć! - ono jego zapewne w miarę obchodzi - kiedy na świat przyjdzie mu nowy wnuk, kiedy żona zostawi go i ucieknie z docentem, kiedy bank odmówi mu prolongaty hipoteki... Ale żeby to analizować? Filozoficznie?! W godzinach pracy? Fi donc!

Co by koledzy, co by środowisko, co by publiczność powiedziała?! Bo tak to przecież funkcjonuje - człek ma swoje kafelki do łazienki, szafki do kuchni, ślub kuzynki, rachunki do zapłacenia, samochód nam porysowali... A w godzinach od tej do tej ma człowiek swoją pracę zawodową. Jak jest dziennikarzem, to pisze co karzą. Jak jest politykiem, to mami lud. Jak jest profesorem filozofii, to analizuje to, co analizować należy. A życie? A historia? To przecież leży POZA GRANICAMI naszej dziedziny! To nie mieści się w naukowym paradygmacie! To nie podlega kryteriom naukowości!

Mamy więc "filozofię", która jest albo trywialnym spisem różnych dawnych filozofów z listą ich "poglądów", które nasz szacowny autor raczy nam, maluczkim, przybliżyć z głębi swojej mądrości. Albo mamy filozofię która wprost wypina się na jakikolwiek związek z realem, zadowalając się przestawianiem znaczków (miałem nieco z taką do czynienia w Uppsali, sławna szkoła filozofii tam grasuje, czyste dno!), a filozofowie na żadne pytania zwykłych ludzi odpowiadać nie raczą - po prostu. Won profani od wysokich progów czystej i prawdziwej Nauki! Oczywiście czasem trzeba się jednak wypowiedzieć - kiedy np. oficer prowadzący karze potępić zachodnie zbrojenia i wezwać do jednostronnej rezygnacji z broni atomowej - no, ale mus to mus, a poza tym wtedy nasze moralne racje kompensują odstępstwo od wzniosłych reguł.

Tak więc, szanowny Arturze M. Nicponiu, trafiłeś jak kulą w płot i całkowicie mnie tym gadaczem nie przekonałeś. Tak właśnie działa współczesna nauka - opisuje to b. dokładnie na przykładzie biologii i antropologii inny z moich ulubionych myślicieli, Robert Ardrey. Zresztą fakt, że dzieła Ardreya - które są, w odróżnieniu od dzieł Spenglera, naprawdę przystępne i łatwe w czytaniu - zostały w przeciągu dwudziestu lat tak gruntownie i skutecznie przemilczane, to jeszcze lepszy dowód, że z naukowymi autorytetami dzisiaj trzeba naprawdę ostrożnie.

Spenglera oczywiście spotkało to samo, ale to mnie mniej dziwi, bo sama myśl, iż nikt inny, tylko Spengler to właśnie ten poziom, który najbardziej podnieca owego "współczesnego inteligenta" o wulgarnym smaku, powoduje, że turlam się ze śmiechu. To tak nie działa, panie Gadacz! To tak nie działa panie Nicpoń! Tacy panowie jak prof. Gadacz robią swoją naukową i zawodową robotę, dostają za to pensje i tytuły naukowe... Mając totalnie w dupie to, co się wokół nich dzieje. I co się dzieje z normalnymi ludźmi - takimi którzy coś poza przestawianiem znaczków w życiu dostrzegają.

I ZA TO WŁAŚNIE są wielkimi naukowcami, autorytetami, i, jak sam piszesz, "obecnie najwybitniejszymi polskimi historykami filozofii". I za to ich kocha współczesny inteligent, którym, wyjawię teraz tę straszną tajemnicę, gardzę nie mniej niż Twój ukochany prof. Daj im Boże wszystkim zdrowie i długie życie! - ale ja do takich panów jak profesor G. sięgam tylko tak, jak sięgam do podręcznej encyklopedii czy innej wikipedii - nie interesują mnie ich opinie, ja tam szukam co najwyżej w miarę rzetelnie podanych faktów. Wszystko inne co tam jest wydaje mi się tylko watą na użytek wykształciucha... Czyli jednak kogoś, kogo z o wiele większą niż mnie słusznością można określić jako "współczesnego inteligenta", pokiwać z pogardą nad jego wulgarnym smakiem (może także nad jego stadnym konformizmem i kultem marnych autorytetów), a potem zająć się swoimi sprawami, nie chcąc już z kimś takim mieć do czynienia.

A jednak nie każdy głosząc się filozofem czy antropologiem ignoruje te istotne pytania. Nie ignoruje ich Spengler, nie ignoruje ich Ardrey. I dlatego właśnie zresztą ja ich czytam i cenię! Inaczej po co? Po prostu dlatego - z żadnej innej przyczyny! Gdybym był "współczesnym inteligentem", czytałbym całkiem co innego. Gdybym był "współczesnym inteligentem", wiedziałbym, że należy takie pytania ignorować, bo nie należą one do Nauki, do Filozofii, a Filozofem czy innym (ach!) Uczonym jest ten, kto ma odpowiedni certyfikat i o którym piszą "najwybitniejszy obecnie polski historyk filozofii". Bo to się przecież liczy!

Filozofia to przecież coś takiego jak muzyka, prawda? Na co dzień kafelki, zbieramy na urlop na Balearach, a raz na jakiś czas ubieramy się w garnitur i idziemy do filharmonii, posłuchać Frycka, pooglądać jak artysta cudnie rzuca włoskami (bo przeżywa), a potem przedyskutować z żoną czy znajomymi subtelności interpretacji... Nie mając wprawdzie zielonego pojęcia o podstawach muzyki i nigdy nie wygrawszy wlazkotka na żadnym instrumencie, ale cóż to znaczy?! - liczy się, by być... Kim właściwie, jeśli nie "współczesnym inteligentem"? A jeśli nie współczesnym, to co? Łacina i Tukidydes do poduszki? Machault i Monteverdi jako poobiednia rozkosz? "Principia Mathematica" jako coś, co innym, tym bardziej typowym "współczesnym inteligentom" zastępuje krzyżówkę czy sudoku?

Nie panie Nicpoń - Pan sobie wmawiasz, że tutaj chodzi o jakąś Świętą Księgę. Pan sobie wmawiasz, że mój kult Spenglera (a mogę to chyba aż tak mocnym słowem określić) wynika z konformizmu, nie zaś z czegoś dokładnie przeciwnego. Znasz mnie Pan na tyle, że musisz wiedzieć, ile we mnie konformizmu i czegokolwiek typowego dla "współczesnego inteligenta" - choćby tego "prawicowego".

Wydaje mi się, że jeśli naprawdę jesteś Pan w stanie zrozumieć Spenglera - choćby po to, by go skrytykować z góry do dołu czy nawet całkiem odrzucić, choć w życiu od Pana nie słyszałem żadnego konkretnego i sensownego zarzutu... Jeśli jesteś Pan w stanie choćby prof. Gadacza naprawdę zrozumieć... To zrozumiesz Pan to com tutaj napisał i zastanowisz się pan nad tym i owym.

Nikt tu Pana na żaden kult Świętej Księgi nie namawia, nikt tu Pana nie namawia na żaden kult jednostki, ani też na żadną inną religię (poza katolicyzmem). To naprawdę nie o to chodzi i musisz Pan świetnie wiedzieć, że to nie są sprawy, które by mnie jakoś kręciły. Jednak Pan tworzysz sobie (by użyć Pana własnego określenia) słomianego luda i go walisz.

Jeśli Pan nie uważasz, że - mimo tego co ja na ten temat mówię - Spenglera znać warto, to Pańskie prawo! Ale proszę, nie wmawiaj Pan sobie i innym, że wynika to albo z jakichś moich brudnych czy durnych zamierzeń, albo że to właśnie ja jestem tym najbardziej konformistycznym, obdarzonym najwulgarniejszym smakiem, najbardziej pogardy godnym "współczesnym inteligentem" ze wszystkich! I, co już całkiem zieje absurdem, nie wmawiaj Pan ludziom, że właśnie to dzięki milionom takich jak ja Spengler w ogóle uzyskał tę swoją "popularność"! Jakże niewielką popularność zresztą uzyskał! I jakże krótkotrwałą - skoro większość nawet z tych, którzy go znać z zawodowego obowiązku muszą i jakoś się starać zrozumieć, ewidentnie nie znają, a obowiązek zrozumienia o co mu chodzi traktują tak, jak nieświętej pamięci Geremek traktował obowiązek lustracji.

A więc, zaczniemy wreszcie rozmawiać poważnie? Albo przynajmniej niech ci, którzy traktują te nieco trudniejsze intelektualne zagadnienia - te które naprawdę dotykają spraw naszego niepowtarzalnego ziemskiego życia i historii od której wszystko w nim zależy - tak samo jak typowy współczesny inteligent traktuje swoje wyjścia do filharmonii, przestaną się na te tematy wypowiadać.

Bowiem ktoś, kto kto się mądrzy, a nie raczył czegoś na tym poziomie trudności co Spenglera magnum opus przeczytać - starając się w dodatku uczciwie i lojalnie wobec autora zrozumieć o co tam chodzi - jest dla mnie jak pewna moja znajoma sprzed lat, która potrafiła godzinami analizować poszczególne interpretacje na obejrzanym w prlowskiej telewizji festiwalu szopenowskim, tyle że ja dusiłem się ze śmiechu, wiedząc, że ona nie potrafiłaby w miarę znośnie zanucić choćby wlazkotka.

Ty oczywiście, drogi i znamienity Arturze, jesteś dla mnie kimś lepszym, ale w tym akurat temacie to Ty właśnie bardziej się zbliżasz do modelu "współczesnego inteligenta". Tyle że, wbrew jakżesz zgrabnemu dictum prof. Gadacza - to nie Spengler dzięki takim ludziom jest popularny, a raczej właśnie sam pan profesor! (Zabawna ironia, nie sądzisz?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.