Na Forum Frondy ktoś ostatnio od niechcenia, ale chyba z pełnym przekonaniem, wyraził opinię, iż "wszyscy jesteśmy liberałami". Zaprotestowałem, że nie wszyscy, bo ja z pewnością nie. Wtedy zaczęto mnie pouczać, że przecież "nie być liberałem oznaczałoby, iż jest się przeciw obywatelskim wolnościom, bo wolność to przecież właśnie libertas".
Przekonania tego typu muszą być dość powszechne, pozwolę więc sobie sprawę wyjaśnić tak, jak ja ją rozumiem. Otóż związek "liberalizmu" z "wolnością" czyli "libertas" jest czysto werbalny. Żadna równość "liberalizm = wolność" nie może być traktowana poważnie, bo po prostu nic nie oznacza. Najgłupszą i naobrzydliwszą doktrynę można sobie nazwać dowolnie uroczym i wzniosłym określeniem, a mając odpowiednie środki propagandowe, można to miano powszechnie wylasnować. I co z tego miałoby wyniknąć?
Liberalizm rozpoczyna się od dwóch tekstów Johna Locke napisanych pod koniec XVII w. Co więcej były to teksty nie jakoś specjalnie głębokie, a po prostu pubicystyczne pamflety (żeby nie powiedzieć propagandowe). "Libertas" zaś w znaczeniu wolności obywatelskich istnieje dobrze ponad 2 tysiące lat.
Cóż to jest zatem "liberalizm", skoro nie jest to po prostu "wolność"? Jest to doktryna społeczna, inaczej mówiąc ideologia, której fundamenctem jest założenie, iż wszelkie międzyludzkie stosunki opierają się na zasadach analogicznych do tzw. "wolnego rynku" (lub nawet z nim tożsamych). Czyli praktycznie jedynie na wyborze opartym o świadomy rachunek zysków i strat, przyjemności i przykrości. Sam Locke zawarł w swej doktrynie kilka własnych idiosynkrazji i rzeczy, które głosiło jego własne polityczne stronnictwo (angielscy whigowie wspierający nową dynastię), najcharakterystyczniejszą z których jest "święte prawo własności". Locke miał na ten temat jakiś fetysz - sam Bóg, jak wynika z wielu fragmentów jego pism, był dla niego przede wszystkim właśnie strażnikiem prawa własności.
Niedługo potem liberalizm stał się czymś w rodzaju oficjalnej doktryny oświecenia. Niezwykle dobrze zresztą pasował do mechanistycznego, choć często podlanego mętnym deizmem, sposobu rozumienia świata uprawianego przez oświeceniowych mędrków.
Ponieważ w zetknięciu z realnym światem zasadnicze założenie liberalizmu raz po raz okazuje się fałszywe, a często nawet absurdalne, zaczęto doń dość arbitralnie włączać różne inne koncepty i idee, mające uczynić liberalną ideologię czymś, co daje się zaakceptować poza czysto kawiarnianymi dyskusjami czy polityczną propagandą. Najważniejszym z tych dodatków było - i jest do dzisiaj - wzięte od Jana-Jakuba Rousseau przekonanie, że "wszyscy ludzie są z natury dobrzy".
Nie muszę chyba wyjaśniać, że przekonanie to nie opiera się na zadnych konkretnych dowodach (nie mówiąc już o tym, że jest sprzeczne z nauką KK). Mimo swych braków bardzo się jednak ten dodatek liberałom przydaje - dzięki niemu liberalizm nie jest już powszechnie widziany, jako skrajnie redukcjonistyczna ideologia, twór oderwanych od życia mózgowców próbujących wcisnąć realny świat w swoje wydumane i ciasne poglądy, tylko jako coś szerokiego, eklektycznego w dobrym znaczeniu, po prostu "ucieleśnienie zdrowego rozsądku". Nie muszę jednak chyba nikomu poważnie traktującemu reliigię wyjaśniać, jak prymitywny, jak utylitarystyczny, jak fałszywy wreszcie jest ten liberalny "Bóg", który ma pomagać na wszystko, co nie pasuje do ideału, ale który nie ma prawa niczego sam wymagać i którego usuwa się bez cienia wstydu na strych, kiedy nie jest potrzebny.
Co do przekonania, iż "ludzie z natury są dobrzy", zwrócę tu uwagę, że jednak w przekonanu rasowego liberała ludzie stają się złymi demonami, kiedy tylko otrzymują jakąkolwiek władzę. Do dziś (czyli po czterystu latach istnienia liberalizmu) nie ma do żadnego racjonalnego wytłumaczenia - poza płaskim i durnym aforyzmem Lorda Actona, faceta nudnego zresztą jak flaki z olejem - ale jest to jeden z fundamentów liberalnej religii (tak - religii - powiedzmy sobie to wreszcie!).
Nie wdając się tutaj z braku miejsca w streszczanie całej historii liberalnej myśli, powiem tylko jeszcze, że inni myśliciele dodawali do pierwotnego liberalizmu różne własne modyfikacje i uzupełnienia, skutkiem czego stawał on się częstokroć trudny do rozpoznania dla niewprawnego oka. Jednak od gloryfikacji prawa dżungli przez Herberta Spencera, po mętną miłość człowieka zbliżającą się zdecydowanie do dzisiejszej socjaldemokracji w jej akademickim zachodnim wydaniu, jest to cały czas liberalizm, ze swą tendencją do atomizacji społeczeństwa, z odrzucaniem wszelkich nie do końca racjonalnych (i rozwodnionej dzisiaj panującej wersji liberalizmu nie całkiem prospołecznych) motywów i tendencji, z utopijną wiarą, iż kiedy liberalizm zapanuje na całym świecie, skończą się wojny, bieda, nieszczęścia, a zacznie ziemski raj.
Jeśli ktoś nie wierzy mym ostatnim słowom, to niech przeczyta kilka stron z proroka "nowoczesnego liberalizmu" von Misesa. Jestem całkowicie pewien, iż większość ludzi powołujących się na niego z wiarą i zapałem zaczerwieniłoby się ze wstydu, gdyby naprawdę wiedziało co jest w pismach tego pana. (Nie ma tam po prostu absolutnie nic, W każdym razie nic poza coś, co móglby mówić najmętniejszy kochający ludzkość socjaldemokrata, plus oczywiście spora ilość peanów do wolnego rynku, który to rynek ma te wszystkie socjaldemokratyczne ideał zrealizować.)
No dobra, na razie zacznę kończyć, bo długi już się zrobił ten tekst, choć Deo volente napiszę jeszcze sporo o liberaliźmie i nie będą do rzeczy przesadnie dlań pochlebne. Więc jeszcze tylko taka oto sprawa...
Jeśli prawdą jest, że "wszyscy jesteśmy liberałami" - ponieważ "wszyscy kochamy wolność", to prawdą też jest, ponieważ "wszyscy chcemy czegoś więcej, iż "WSZYSCY JESTEśMY BOLSZEWIKAMI". (Bo przecież "bolszewik" to taki, który chce więcej - od rosyjskiego "bolszie" czyli "więcej".)
Czego sobie i Państwu gorąco życzę.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
czwartek, marca 15, 2007
Wszyscy jesteśmy bolszewikami
słowa kluczowe:
bolszewizm,
ideologie,
liberalizm,
libertas,
wolności obywatelskie
niedziela, marca 11, 2007
Jak było w PRL - kwas adypinowy
Zadziała wsadzenie tu video? Dobrze by było, bo to prześliczny kawałek prlu:
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
dziennikarstwo,
postęp technologiczny,
PRL,
współpraca z ZSRR
sobota, marca 10, 2007
Ojciec tradycyjny i ojciec prawdziwie europejski
Jednym z najważniejszych i najtrudniejszych zadań każdego ojca było od zawsze, gdy potomek wchodzi już w ten dziwny wiek, kiedy to dzieciństwo traci swą szlachetną nazwę, zaczaić się, by znienacka, głosem (jak to się pięknie kiedyś mówiło) "nabolałym troską" wygłosić retoryczne pytanie brzmiące z grubsza tak: "Wiesz dziecię, jak to jest u motylków, kiedy się kochają?"
Tak było dotąd, bo teraz tolerancyjny i przesiąknięty europejskimi wartościami (fanfary, werble, chóry starców zawodzą!) ojciec mówi tak oto: "Wiesz dziecię, jak to jest u Biedroniów, kiedy się kochają?"
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Tak było dotąd, bo teraz tolerancyjny i przesiąknięty europejskimi wartościami (fanfary, werble, chóry starców zawodzą!) ojciec mówi tak oto: "Wiesz dziecię, jak to jest u Biedroniów, kiedy się kochają?"
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
gej,
homeseksualizm,
homofobia,
ojcostwo,
postępowość,
wychowanie seksualne
poniedziałek, marca 05, 2007
Zdjątka z manify
Oto moje najukochańsze zdjęcie z wczorajszej proaborcyjnej "manify" w Warszawie. Dla mnie to czyste arcydzieło ideologicznego marketingu, zachęcam więc do jego propagowania. (Może by zresztą warto by było wyprodukować koszulki z tą panią?)
A zatem (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Przedstawiam Państwu... "Kobietę po aborcji":
Nieuświadomionych uświadamiam, że kliknięcie spowoduje, iż zdjątko się powiększy, nabierając przez to JESZCZE WIĘCEJ czaru i uroku. A więc CLICK! (Dwa pozostałe też mają zresztą tę samą zadziwiającą właściwość.)
No to może jeszcze niezawodny tow. Homo Biedroń, który też tam oczywiście był i manifował:
Zdjątko poniżej też jest prześliczne. Sama mamusia nawet nie taka brzydka (prawda?), choć jak powiada Mędrzec: "Niewiasta piękna a głupia jest jako złoty kolec w pysku świni". I coś w tej Mędrca obserwacji z pewnością jest z prawdy. Nawiasem mówiąc, autor zdjęcia opowiada na Forum Frondy, że mamusia była trudna do sfotografowania, bo bardzo się starała tego uniknąć. Tym większy sukces łowcy. Oto więc (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Mamusia, pysk, świnia, kolec i niczemu niewinne dziecko:
Wszystkie te zdjęcia pochodzą stąd: http://www.prawy.pl/?dz=galeria&cat=196&id=1448
Dobra robota, brawo i dzięki!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
A zatem (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Przedstawiam Państwu... "Kobietę po aborcji":
Nieuświadomionych uświadamiam, że kliknięcie spowoduje, iż zdjątko się powiększy, nabierając przez to JESZCZE WIĘCEJ czaru i uroku. A więc CLICK! (Dwa pozostałe też mają zresztą tę samą zadziwiającą właściwość.)
No to może jeszcze niezawodny tow. Homo Biedroń, który też tam oczywiście był i manifował:
Zdjątko poniżej też jest prześliczne. Sama mamusia nawet nie taka brzydka (prawda?), choć jak powiada Mędrzec: "Niewiasta piękna a głupia jest jako złoty kolec w pysku świni". I coś w tej Mędrca obserwacji z pewnością jest z prawdy. Nawiasem mówiąc, autor zdjęcia opowiada na Forum Frondy, że mamusia była trudna do sfotografowania, bo bardzo się starała tego uniknąć. Tym większy sukces łowcy. Oto więc (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Mamusia, pysk, świnia, kolec i niczemu niewinne dziecko:
Wszystkie te zdjęcia pochodzą stąd: http://www.prawy.pl/?dz=galeria&cat=196&id=1448
Dobra robota, brawo i dzięki!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
aborcja,
feminizm,
fotografie,
Król Salomon,
lewactwo,
manifa
piątek, marca 02, 2007
Powrót na zewnętrzną ścianę wychodka
MacLuhanie wygrałeś! Medium naprawdę jest przekazem i "prawicowy blog", czy "prawicowe forum internetowe" to niemal sprzeczność logiczna. Oczywiście, można przygważdżać poszczególne głupoty tow. Paradowskiej i cieszyć się z tego na całą sieć, można punktować manipulacje red. Lisa. Ba - w przypływie odwagi można nawet powiedzieć złośliwostkę pod adresem brukselskiej eurobiurokracji. (Oczywiście pod warunkiem, że zrównoważy się to odpowiednią ilością modlitewnych zaklęć na temat konieczności minimalizowania własnego państwa i obelg wobec tych rodaków, którym się gorzej powiodło.)
Po półtora roku, podczas którego starałem się intensywnie uczestniczyć w prawicowej debacie, stało się dla mnie jasne to, co powinienem był właściwie wiedzieć od samego początku: wszelka wartościowa wspólnota powstaje całkiem inaczej, niż w internecie; poglądy - takie, które mogłyby prowadzić do istotnych zmian w realnym świecie - przekazuje się całkiem inaczej, niż na forach i blogach... Przynajmniej tak jest w przypadku poglądów idących całkowicie "pod prąd" historii, wedle wszelkich danych skazanych już przez nią na śmierć - czyli poglądów prawicowych.
Nie, nie jestem historycznym deterministą, to jest znacznie bardziej skomplikowane, ale rzeczywiście uważam, że cywilizacje są pewnego rodzaju organizmami, które wzrastają, rozwijają się, potem zaś dochodzą do apogeum swego rozkwitu, by zacząć stopniowo chylić się do upadku. Nie mam skłonności do przyjmowania cudzych poglądów, to chyba zauważył każdy, kto ze mną próbował polemizować, moja przedziwna odporność na nauki W*lkigo G*ru R*lnej P*lityki też napsuły zdaje się wielu ludziom wiele krwi, ale poglądy Oswalda Spenglera na te sprawy naprawdę uważam za niewiarygodnie przenikliwe i co dzień obserwuję, że się potwierdzają.
Tak, jak wzrost świadomości religijnej ludzi świeckich doprowadził prostą drogą do protestantyzmu, tak samo to, co określa się chętnie mianem "wolna debata" czy "wolny przepływ idei" prowadzi prostą drogą do lewactwa. Czyli do czynnika najgruntowniej niszczącego naszą zachodnią cywilizację, lub raczej to, co jeszcze z niej zostało. Najgruntowniej spośród czynników ideowych i psychologicznych, bo w tym samym kierunku działa przecież już od dawna każdy praktycznie element postępu technologicznego czy organizacyjnego. Słuszna jest bowiem, jak większość jego obserwacji, obserwacja Edmunda Burke'a, iż każda radykalna zmiana sama z siebie niszczy tkankę społeczną, choćby przez to, iż niszczy autorytet starszych, zaś młodym i radzącym sobie w nowych warunkach daje złudne poczucie własnej mądrości.
Blogi, po prostu ze swej natury, nie są i nigdy nie będą w pełni prawicowe: na jeden blog próbujący zrobić coś, co uważam za pożyteczne, przypadają setki blogów ewidentnie lewackich, i te są bez porównania skuteczniejsze - po prostu dlatego, że jazgot, bezsensowne ględzenie, ekshibicjonizm i histeria są par excellence lewicowe. To nie żadna "wolna debata", powtarzam, stanowi o triumfie słusznych idei, tylko wola, rozum i, niestety, także, a nawet chyba przede wszsytkim, to, czy są akurat na czasie. Zaś idee prawicowe ewidentnie na czasie nie są.
Spotkałem przez ten czas sporo inteligentnych, wykształconych i obiektywnie sensownych ludzi, a jednak "debata" niemal nigdy nie odrywała się od ziemi. Nie mówiąc już o tym, że debata to dopiero pierwszy mały kroczek, ponieważ żadna debata sama przez się nic nie zmieni i lewactwo zje nas w kaszy, po prostu robiąc to, co robi.
Wracając do "debaty": jedni chcieliby naprawdę coś sensownego zrobić i mają zdrowe poglądy, ale są to ludzie ciężko zapracowani, nie mający czasu ani przekonania do ideologicznego filozofowania. Świetnie tych akurat ludzi rozumiem. Inni mają już gotowe rozwiązanie, przeważnie ultra-liberalne, i dyskusja interesuje ich o tyle, o ile będą mogli swoje mantry powtarzać, a ktoś będzie tego słuchał lub udawał, że słucha. Tych ludzi, a jest ich dziwnie sporo, całkiem nie interesuje, czy "małe państwo" nie oznacza "DUUUUUŻA I POTĘĘĘĘŻŻŻNA BRUKSELSKA BIUROKRACJA" plus "IV Rzesza". Na uroki i rozkosze myślenia, tak wychwalanego choćby przez słynnego liberała Johna Stuarta Milla, ci liberałowie wydają się być absolutnie odporni.
Jest też sporo takich, którzy po prostu chcą sobie podyskutować. Dziwne, ale często są to rzeczywiście b. inteligentni i posiadający autentyczną erudycję ludzie, którzy jednak ewidentnie nie dążą do zmiany czegokolwiek w realnym świecie, nie mówiąc już o odwróceniu czy zatrzymaniu historycznego trendu wiodącego nas (moim zdaniem skutecznie, a w każdym razie bardzo się starając) do Nowej Utopii, przy której niedawno przez niektórych przeżyty Realny Socjalizm będzie zaiste miłym wspomnieniem. Ci ludzie chcą się popisać swą wiedzą, swą zdolnością rozczepienia każdego włosa na 17 części, znalezieniu luki w każdym argumencie... W porządku, może to także ma jakiś sens, nieważne, że mnie trudno go dostrzec. W porządku, może ego tych panów naprawdę rozkwita w ogniu takich błyskotliwych dyskusji... Na prawicowym z założenia forum, w sytuacji tak ponurej i niebezpiecznej, jak obecna, w kategoriach obiektywnych, ci panowie są całkiem po prostu TROLLAMI.
Są też na takich gremiach oczywiście "zwykłe" trolle na niższym intelektualnym poziomie, plus ewidentny lewacki desant... Tyle, że narzekanie na oczywistych wrogów nie ma wiele sensu i jest po prostu żałosne, więc tego wątku nie rozwinę.
Wracając do "naszych"... Najzabawniejsi są w moich oczach ludzie, dla których prawicowe poglądy zaczynają się od postulatu, by palić na stosie za samo poddawanie w wątpliwość faktu, że dotknięcie króla (bo ma być i król, a jakże!) leczy skrofuły. Każdy mniej radykalny pogląd jest dla tych ludzi "jakobinizmem", czyli paskudną anatemą. Poniekąd zabawne jak cholera, ale jednak smutne w sytuacji, gdy potrzebne byłyby energiczne i sensowne zbiorowe działania, a tu zamiast tego mamy takie coś...
Są też ludzie, którzy odwracanie historycznych trendów rozpoczynają od wyboru skarbnika - nie troszcząc się tym, że ani żadnego "skarbu", ani ludzi, ani celu ani w ogóle nic tak naprawdę nie ma, ani tu, ani na horyzoncie, ani nigdzie.
Można by było jeszcze ten temat rozwijać i rozwijać, ale byłoby to śmieszne, skoro piszę to właśnie po to, by odtrąbić własny odwrót od "polityki", "debaty", "publicystyki" i "edukowania" innych na temat "prawdziwej" prawicowości. Tak się tego po prostu nie da zrobić i nie dało by się zapewne nawet, gdybym był drugim Stanisławem Michalkiewiczem. Medium jest przekazem i tyle.
Daję sobie spokój z polityką, bo nic w tej sprawie i tak nie zrobię. Pewnie, że mógłbym się sprężyć, opanować temperament i liczne antypatie, po to by móc uczestniczyć w bardzo inteligentnej i niemal wersalskiej konwersacji z użyciem pewnych popularnych w niektórych niszach słów kluczowych - tylko po co?
Te kilka lat, które mi pozostały z życia spędzę sobie bez TVN24 - zapewne też bez paru napradę interesuących i szczerze prawicowych blogów, stronek, pisemek - jednak wyznam szczerze, że Machault, Josquin, Monteverdi, bracia Limbourg bardziej mnie cieszą i wydają mi się bardziej odpowiedni dla faceta o moich poglądach. Bez obrazy dla autorów tych wszystkich znakomitych blogów, stronek i pisemek - oni robią świetną robotę, ale medium wicie rozumicie. No i czasy same w sobie.
Wracając do mych planów na jesień życia... Jeśli zapragnę wysilić korę, by zrozumieć czas, w którym żyję, to postudiuję sobie Spenglera, podleję go Diltheyem, cofnę się do kogoś jeszcze znacznie starszego, jak Augustyn czy Św. Tomasz... Jeśli zapragnę się zanurzyć w nowoczesności, to będą mi musieli wystarczyć The Pogues, Dwight Yoakam, Amália i włoskie wzrornictwo.
Zastanawiam się nad kliknięciem na odpowiedni link i zlikwidowaniem tego bloga-niebloga. Przychylam się jednak do tego, by pozostawić go w sieci, w charakterze takim, jaki był zaplanowany od samego początku. Miał to bowiem być nie żaden prawdziwy blog, tylko coś w rodzaju prywatnej tablicy ogłoszeń - deski powieszonej na marnie oświetlonej klatce schodowej koło drzwi do własnego mieszkania (chciałem napisac "tuż obok", ale naprawdę nie wiem, jak się to "tuż" pisze), na której wywieszałoby się wszelkie własne twory pisarsko-intelektualne - po prostu po to, by nie było to pisanie "do szuflady". Bo do szulfady to dno, więc jeśli to coś nie jest zbyt osobiste ani zbyt pornograficzne, to powinno być, chociaż całkiem teoretycznie, wystawione na ogląd i krytykę ogółu.
Deska na ścianie klatki schodowej, albo na zewnętrznej ścianie wychodka - jeśli mówimy o środowisku wiejskim. Takiej sławojki, drzewianej, jak zapewne mówią redaktorzy Gazety Wyborczej (bo tak mówiono w przedwojennych szmoncesach, stąd się domyślam). Wiejskie jest z natury konserwatywne, a zatem...
Lewactwo mogłoby poniekąd zaliczyć sobie pewien triumf, ale nie sądzę, bo lewactwo nawet się nie dowie. Polska prawica się nie przejmie, skoro nie przejmowała się mymi żałosnymi wysiłkami dotąd, to niby dlaczego by miała teraz? Nic się nie zmieni, po prostu dotrzemy tam, gdzie dotrzeć jest nam przeznaczone, tam, gdzie podążamy.
Jedyną sensowną działalność "pod prąd dziejów" robi dzisiaj w Polsce PiS (sorry wszyscy czciciele "małego państwa" i proeuropejskie cieniasy!), malutki kawałeczek na prawo od niego znajdują się "jednodniowe badania w Tworkach" (takie mamy czasy i już nawet "prawica" nie dostrzega w tym nic specjalnego, a w każdym razie nic nie zamierza robić), idziemy do "Europy" i za 20 lat nasze dzieci nawet nie uwierzą, że kiedyś mogło być tak "faszystowsko" i tyle "nietolerancji", jak my mamy dzisiaj. Jeśli nie mamy zamiaru tego radykalnie, nie szczędząć środków i poświęceń, zmieniać, to po co się wygłupiać z "pawicowością"? Nie dość, że to bez sensu, to w sumie jeszcze przeszkadza tym, którzy coś robią. Tym zdeterminowanym niedobitkom, których powinniśmy szanować i podziwiać, skoro sami tak nie potrafimy. Zamiast, w tradycji "Szkła Kontaktowego" - tej zaiste super-prawicowej audycji - przerzucać się na ich temat beznadziejnymi, za uszy ciągniętymi dowcipasami i krytyką godną stada wałachów w stadzie ogierów.
A co do tego blogu, to wycowuję się ze wszelkich zobowiązań - danych explicite czy tylko zasugerowanych świadomie lub nie - umieszczania tu nowych tekstów i idiosynkrazji. Coś pewnie się tu kiedyś pojawi Deo volente, ale kiedy i co, nie mam pojęcia. Kto ma do mnie linki, może je usunąć, naprawdę już mi na popularności nie zależy. (Tylko, że oni nie mają się nawet jak tego dowiedzieć, wot zagwozdka!)
Niniejszym ogłaszam (komu? komu?), że Marks i MacLuhan wygrali, a mój "prawicowy blog", w wyniku obiektywnych historycznych procesów, stał się znowu ŚCIANĄ od WYCHODKA.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo. Ta, fajnie by było! ;-)
Po półtora roku, podczas którego starałem się intensywnie uczestniczyć w prawicowej debacie, stało się dla mnie jasne to, co powinienem był właściwie wiedzieć od samego początku: wszelka wartościowa wspólnota powstaje całkiem inaczej, niż w internecie; poglądy - takie, które mogłyby prowadzić do istotnych zmian w realnym świecie - przekazuje się całkiem inaczej, niż na forach i blogach... Przynajmniej tak jest w przypadku poglądów idących całkowicie "pod prąd" historii, wedle wszelkich danych skazanych już przez nią na śmierć - czyli poglądów prawicowych.
Nie, nie jestem historycznym deterministą, to jest znacznie bardziej skomplikowane, ale rzeczywiście uważam, że cywilizacje są pewnego rodzaju organizmami, które wzrastają, rozwijają się, potem zaś dochodzą do apogeum swego rozkwitu, by zacząć stopniowo chylić się do upadku. Nie mam skłonności do przyjmowania cudzych poglądów, to chyba zauważył każdy, kto ze mną próbował polemizować, moja przedziwna odporność na nauki W*lkigo G*ru R*lnej P*lityki też napsuły zdaje się wielu ludziom wiele krwi, ale poglądy Oswalda Spenglera na te sprawy naprawdę uważam za niewiarygodnie przenikliwe i co dzień obserwuję, że się potwierdzają.
Tak, jak wzrost świadomości religijnej ludzi świeckich doprowadził prostą drogą do protestantyzmu, tak samo to, co określa się chętnie mianem "wolna debata" czy "wolny przepływ idei" prowadzi prostą drogą do lewactwa. Czyli do czynnika najgruntowniej niszczącego naszą zachodnią cywilizację, lub raczej to, co jeszcze z niej zostało. Najgruntowniej spośród czynników ideowych i psychologicznych, bo w tym samym kierunku działa przecież już od dawna każdy praktycznie element postępu technologicznego czy organizacyjnego. Słuszna jest bowiem, jak większość jego obserwacji, obserwacja Edmunda Burke'a, iż każda radykalna zmiana sama z siebie niszczy tkankę społeczną, choćby przez to, iż niszczy autorytet starszych, zaś młodym i radzącym sobie w nowych warunkach daje złudne poczucie własnej mądrości.
Blogi, po prostu ze swej natury, nie są i nigdy nie będą w pełni prawicowe: na jeden blog próbujący zrobić coś, co uważam za pożyteczne, przypadają setki blogów ewidentnie lewackich, i te są bez porównania skuteczniejsze - po prostu dlatego, że jazgot, bezsensowne ględzenie, ekshibicjonizm i histeria są par excellence lewicowe. To nie żadna "wolna debata", powtarzam, stanowi o triumfie słusznych idei, tylko wola, rozum i, niestety, także, a nawet chyba przede wszsytkim, to, czy są akurat na czasie. Zaś idee prawicowe ewidentnie na czasie nie są.
Spotkałem przez ten czas sporo inteligentnych, wykształconych i obiektywnie sensownych ludzi, a jednak "debata" niemal nigdy nie odrywała się od ziemi. Nie mówiąc już o tym, że debata to dopiero pierwszy mały kroczek, ponieważ żadna debata sama przez się nic nie zmieni i lewactwo zje nas w kaszy, po prostu robiąc to, co robi.
Wracając do "debaty": jedni chcieliby naprawdę coś sensownego zrobić i mają zdrowe poglądy, ale są to ludzie ciężko zapracowani, nie mający czasu ani przekonania do ideologicznego filozofowania. Świetnie tych akurat ludzi rozumiem. Inni mają już gotowe rozwiązanie, przeważnie ultra-liberalne, i dyskusja interesuje ich o tyle, o ile będą mogli swoje mantry powtarzać, a ktoś będzie tego słuchał lub udawał, że słucha. Tych ludzi, a jest ich dziwnie sporo, całkiem nie interesuje, czy "małe państwo" nie oznacza "DUUUUUŻA I POTĘĘĘĘŻŻŻNA BRUKSELSKA BIUROKRACJA" plus "IV Rzesza". Na uroki i rozkosze myślenia, tak wychwalanego choćby przez słynnego liberała Johna Stuarta Milla, ci liberałowie wydają się być absolutnie odporni.
Jest też sporo takich, którzy po prostu chcą sobie podyskutować. Dziwne, ale często są to rzeczywiście b. inteligentni i posiadający autentyczną erudycję ludzie, którzy jednak ewidentnie nie dążą do zmiany czegokolwiek w realnym świecie, nie mówiąc już o odwróceniu czy zatrzymaniu historycznego trendu wiodącego nas (moim zdaniem skutecznie, a w każdym razie bardzo się starając) do Nowej Utopii, przy której niedawno przez niektórych przeżyty Realny Socjalizm będzie zaiste miłym wspomnieniem. Ci ludzie chcą się popisać swą wiedzą, swą zdolnością rozczepienia każdego włosa na 17 części, znalezieniu luki w każdym argumencie... W porządku, może to także ma jakiś sens, nieważne, że mnie trudno go dostrzec. W porządku, może ego tych panów naprawdę rozkwita w ogniu takich błyskotliwych dyskusji... Na prawicowym z założenia forum, w sytuacji tak ponurej i niebezpiecznej, jak obecna, w kategoriach obiektywnych, ci panowie są całkiem po prostu TROLLAMI.
Są też na takich gremiach oczywiście "zwykłe" trolle na niższym intelektualnym poziomie, plus ewidentny lewacki desant... Tyle, że narzekanie na oczywistych wrogów nie ma wiele sensu i jest po prostu żałosne, więc tego wątku nie rozwinę.
Wracając do "naszych"... Najzabawniejsi są w moich oczach ludzie, dla których prawicowe poglądy zaczynają się od postulatu, by palić na stosie za samo poddawanie w wątpliwość faktu, że dotknięcie króla (bo ma być i król, a jakże!) leczy skrofuły. Każdy mniej radykalny pogląd jest dla tych ludzi "jakobinizmem", czyli paskudną anatemą. Poniekąd zabawne jak cholera, ale jednak smutne w sytuacji, gdy potrzebne byłyby energiczne i sensowne zbiorowe działania, a tu zamiast tego mamy takie coś...
Są też ludzie, którzy odwracanie historycznych trendów rozpoczynają od wyboru skarbnika - nie troszcząc się tym, że ani żadnego "skarbu", ani ludzi, ani celu ani w ogóle nic tak naprawdę nie ma, ani tu, ani na horyzoncie, ani nigdzie.
Można by było jeszcze ten temat rozwijać i rozwijać, ale byłoby to śmieszne, skoro piszę to właśnie po to, by odtrąbić własny odwrót od "polityki", "debaty", "publicystyki" i "edukowania" innych na temat "prawdziwej" prawicowości. Tak się tego po prostu nie da zrobić i nie dało by się zapewne nawet, gdybym był drugim Stanisławem Michalkiewiczem. Medium jest przekazem i tyle.
Daję sobie spokój z polityką, bo nic w tej sprawie i tak nie zrobię. Pewnie, że mógłbym się sprężyć, opanować temperament i liczne antypatie, po to by móc uczestniczyć w bardzo inteligentnej i niemal wersalskiej konwersacji z użyciem pewnych popularnych w niektórych niszach słów kluczowych - tylko po co?
Te kilka lat, które mi pozostały z życia spędzę sobie bez TVN24 - zapewne też bez paru napradę interesuących i szczerze prawicowych blogów, stronek, pisemek - jednak wyznam szczerze, że Machault, Josquin, Monteverdi, bracia Limbourg bardziej mnie cieszą i wydają mi się bardziej odpowiedni dla faceta o moich poglądach. Bez obrazy dla autorów tych wszystkich znakomitych blogów, stronek i pisemek - oni robią świetną robotę, ale medium wicie rozumicie. No i czasy same w sobie.
Wracając do mych planów na jesień życia... Jeśli zapragnę wysilić korę, by zrozumieć czas, w którym żyję, to postudiuję sobie Spenglera, podleję go Diltheyem, cofnę się do kogoś jeszcze znacznie starszego, jak Augustyn czy Św. Tomasz... Jeśli zapragnę się zanurzyć w nowoczesności, to będą mi musieli wystarczyć The Pogues, Dwight Yoakam, Amália i włoskie wzrornictwo.
Zastanawiam się nad kliknięciem na odpowiedni link i zlikwidowaniem tego bloga-niebloga. Przychylam się jednak do tego, by pozostawić go w sieci, w charakterze takim, jaki był zaplanowany od samego początku. Miał to bowiem być nie żaden prawdziwy blog, tylko coś w rodzaju prywatnej tablicy ogłoszeń - deski powieszonej na marnie oświetlonej klatce schodowej koło drzwi do własnego mieszkania (chciałem napisac "tuż obok", ale naprawdę nie wiem, jak się to "tuż" pisze), na której wywieszałoby się wszelkie własne twory pisarsko-intelektualne - po prostu po to, by nie było to pisanie "do szuflady". Bo do szulfady to dno, więc jeśli to coś nie jest zbyt osobiste ani zbyt pornograficzne, to powinno być, chociaż całkiem teoretycznie, wystawione na ogląd i krytykę ogółu.
Deska na ścianie klatki schodowej, albo na zewnętrznej ścianie wychodka - jeśli mówimy o środowisku wiejskim. Takiej sławojki, drzewianej, jak zapewne mówią redaktorzy Gazety Wyborczej (bo tak mówiono w przedwojennych szmoncesach, stąd się domyślam). Wiejskie jest z natury konserwatywne, a zatem...
Lewactwo mogłoby poniekąd zaliczyć sobie pewien triumf, ale nie sądzę, bo lewactwo nawet się nie dowie. Polska prawica się nie przejmie, skoro nie przejmowała się mymi żałosnymi wysiłkami dotąd, to niby dlaczego by miała teraz? Nic się nie zmieni, po prostu dotrzemy tam, gdzie dotrzeć jest nam przeznaczone, tam, gdzie podążamy.
Jedyną sensowną działalność "pod prąd dziejów" robi dzisiaj w Polsce PiS (sorry wszyscy czciciele "małego państwa" i proeuropejskie cieniasy!), malutki kawałeczek na prawo od niego znajdują się "jednodniowe badania w Tworkach" (takie mamy czasy i już nawet "prawica" nie dostrzega w tym nic specjalnego, a w każdym razie nic nie zamierza robić), idziemy do "Europy" i za 20 lat nasze dzieci nawet nie uwierzą, że kiedyś mogło być tak "faszystowsko" i tyle "nietolerancji", jak my mamy dzisiaj. Jeśli nie mamy zamiaru tego radykalnie, nie szczędząć środków i poświęceń, zmieniać, to po co się wygłupiać z "pawicowością"? Nie dość, że to bez sensu, to w sumie jeszcze przeszkadza tym, którzy coś robią. Tym zdeterminowanym niedobitkom, których powinniśmy szanować i podziwiać, skoro sami tak nie potrafimy. Zamiast, w tradycji "Szkła Kontaktowego" - tej zaiste super-prawicowej audycji - przerzucać się na ich temat beznadziejnymi, za uszy ciągniętymi dowcipasami i krytyką godną stada wałachów w stadzie ogierów.
A co do tego blogu, to wycowuję się ze wszelkich zobowiązań - danych explicite czy tylko zasugerowanych świadomie lub nie - umieszczania tu nowych tekstów i idiosynkrazji. Coś pewnie się tu kiedyś pojawi Deo volente, ale kiedy i co, nie mam pojęcia. Kto ma do mnie linki, może je usunąć, naprawdę już mi na popularności nie zależy. (Tylko, że oni nie mają się nawet jak tego dowiedzieć, wot zagwozdka!)
Niniejszym ogłaszam (komu? komu?), że Marks i MacLuhan wygrali, a mój "prawicowy blog", w wyniku obiektywnych historycznych procesów, stał się znowu ŚCIANĄ od WYCHODKA.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo. Ta, fajnie by było! ;-)
słowa kluczowe:
Mac Luhan,
sens blogowania,
sławojka,
wychodek
wtorek, lutego 27, 2007
Nasz człowiek na drzewie
Przyznam, że w pierwszej chwili udział Andrzeja Gwiazdy wraz z jego mądrą i w ogóle godną najwyższego szacunku żoną w checy zorganizowanej przez lewackich hunwejbinów eurokouchozu w Dolinie rzeki Rospudy zaskoczył mnie bardzo nieprzyjemnie.
Z czasem jednak zaczynam dochodzić do wniosku, że może po prostu zaczynamy działać naprawdę politycznie, czyli nie tylko płakać, dyskutować o niczym na różnych forach, kłócić się między sobą zostawiając rozbawionego wroga w świętym spokoju... Ale także staramy się w chytry sposób temu wrogowi pokrzyżować plany i postawić, mimo bardzo trudnych okoliczności, na swoim. Od kogo zaś moglibyśmy oczekiwać takiego mistrzowskiego ruchu, jeśli nie od człowieka, który dokładnie, jak nikt chyba, sformuował przyczyny i istotę naszych obecnych polskich nieszczęść? Trudno przecież sobie wyobrazić, by akurat Andrzej Gwiazda nie wiedział, co to suwerenność, albo by mu na niej aż tak mało zależało.
Moja teza na temat udziału państwa Gwiazdów w spędzie ekofilskich Rasputinów, tej piątej kolumny na usługach późnych wnuków Bismacka, podstarzałych już paryskich "rewolucjonistów" z '68, nawiedzonych fartuszkowców i zgrai lubiących luksusowe życie europasożytów, jest na dzień dzisiejszy taka: Gwiazdowie poświęcili częściowo swe dobre imię, zgodzili się na marne towarzystwo, ponieważ uznali, że Polska potrzebuje Wallenroda.
(Przy okazji zwracam uwagę na wspomniane tu przed chwilą a ukute przeze mnie terminy "Rasputiny" - oczywiście od Raspudy, oraz "ekofile" - bo przecież ci ludzie nie są żadnymi "ekologami", ekologia to nauka i w dodatku całkiem o czym innym, zaś tego rodzaju nadrzewni masturbanci terroryzujący porządnych ludzi powinni się kojarzyć właśnie z ludźmi określanymi słowami kończącymi się na "-filia". Takie jest moje zdanei i podzielam je absolutnie! Warto by chyba było te słowa rozpropagować.)
Powrót to państwa Gwiazdów i Wallenroda... Dzięki temu posunięciu, genialnemu jak mam zamiar wykazać, po pierwsze zablokowana została TW Bolkowi łatwa możliwość przyłączenia się do antypolskiej ekofilskiej akcji. To już coś, prawda? Zamieszanie w kręgach lewactwa też może z czasem niezłe powstać, kiedy część tej zgrai dowie się, kim jest Andrzej Gwiazda i jakie poglądy głosi. Skoro rodzima "prawica" (poza PiS'em) nie potrafi zrobić absolutnie nic poza jałowym ględzeniem, to niezłym pomysłem może się okazać użycie lewactwa do realizacji niektórych chociaż prawicowych celów. To towarzystwo naprawdę ma energię, naprawdę nienawidzi swych wrogów, naprawdę chce, i niestety także potrafi, działać!
Andrzej Gwiazda poświęcił się zatem i tłumiąc naturalny wstyd zdrowego inteligentnego człowieka wiedzącego, że odtąd aż po wieki wieków - a przynajmniej do odrycia za kilkadziesiąt lat intymnych zapisków naszego Walleroda, które wszystko wyjaśnią - będzie uważany za lewaka. Zgroza! Przyznam, że ja bym się aż tak poświęcić nie potrafił, już chyba prędzej z butelką na czołgi.
Wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych środków, a sytuacja Polski, dla ludzi, którym nieobojętna jej niepodległość i honor, jest wyjątkowo wprost trudna. Nieuświadomionym wyjaśnię, że dla mnie Unia Europejska jest złem, i niezbyt mnie interesuje czy do mnie przemawia rozczepianie włosa na 17 części i dyskutowanie tego, ile jej jeszcze brakuje do stalinizmu, najazdów Hunów, Pol Pota, czy Czarnej Śmierci. Dla mnie jest lewackim totalitaryzmem, który pożera polską niepodległość i grzebie pod stertą nieczystości to, co jeszcze pozostało ze wspanialej do niedawna zachodniej cywilizacji.
Andrzej Gwiazda postanowił działać, chwała mu za to! Wybrał drogę trudną, bo z pewnością tylko wyjątkowe jednostki gotowe są na takie poświęcenie. Nie dość, że Wallenrod, to jeszcze TAKI Wallerod! To niemal coś, jak nasz agent w samych bebechach UB czy Gestapo!
Wallenroda już mamy... Ale nie oszukujmy się - jeden Wallenrod, choćby na drzewie i z butelką na siuśki, nie zapewni nam zwycięstwa, lub choćby tylko dalszych kilku lat w miarę znośnego przetrwania. Zadać więc muszę niewygodne, ale konieczne pytanie: co Ty gotów jesteś dla niepodległości Polski i ratowania naszej cywilizacji zrobić, polski prawicowy patrioto?
Jeśli nic sensowengo nie przychodzi Ci do głowy, to postaraj się choćby wylansować terminy "ekofil" i "Rasputin". Może dało by się też zorganizować demonstracje z poparciem dla mieszkańców Augustowa i przeciw uroszczeniom agresywnego eurokochozu. Róbmy coś, bo nasz człowiek na drzewie to potężny atut, ale może aż tak długo tam nie wytrzymać, jeśli nie przyjdziemy mu wkrótce z odsieczą.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Z czasem jednak zaczynam dochodzić do wniosku, że może po prostu zaczynamy działać naprawdę politycznie, czyli nie tylko płakać, dyskutować o niczym na różnych forach, kłócić się między sobą zostawiając rozbawionego wroga w świętym spokoju... Ale także staramy się w chytry sposób temu wrogowi pokrzyżować plany i postawić, mimo bardzo trudnych okoliczności, na swoim. Od kogo zaś moglibyśmy oczekiwać takiego mistrzowskiego ruchu, jeśli nie od człowieka, który dokładnie, jak nikt chyba, sformuował przyczyny i istotę naszych obecnych polskich nieszczęść? Trudno przecież sobie wyobrazić, by akurat Andrzej Gwiazda nie wiedział, co to suwerenność, albo by mu na niej aż tak mało zależało.
Moja teza na temat udziału państwa Gwiazdów w spędzie ekofilskich Rasputinów, tej piątej kolumny na usługach późnych wnuków Bismacka, podstarzałych już paryskich "rewolucjonistów" z '68, nawiedzonych fartuszkowców i zgrai lubiących luksusowe życie europasożytów, jest na dzień dzisiejszy taka: Gwiazdowie poświęcili częściowo swe dobre imię, zgodzili się na marne towarzystwo, ponieważ uznali, że Polska potrzebuje Wallenroda.
(Przy okazji zwracam uwagę na wspomniane tu przed chwilą a ukute przeze mnie terminy "Rasputiny" - oczywiście od Raspudy, oraz "ekofile" - bo przecież ci ludzie nie są żadnymi "ekologami", ekologia to nauka i w dodatku całkiem o czym innym, zaś tego rodzaju nadrzewni masturbanci terroryzujący porządnych ludzi powinni się kojarzyć właśnie z ludźmi określanymi słowami kończącymi się na "-filia". Takie jest moje zdanei i podzielam je absolutnie! Warto by chyba było te słowa rozpropagować.)
Powrót to państwa Gwiazdów i Wallenroda... Dzięki temu posunięciu, genialnemu jak mam zamiar wykazać, po pierwsze zablokowana została TW Bolkowi łatwa możliwość przyłączenia się do antypolskiej ekofilskiej akcji. To już coś, prawda? Zamieszanie w kręgach lewactwa też może z czasem niezłe powstać, kiedy część tej zgrai dowie się, kim jest Andrzej Gwiazda i jakie poglądy głosi. Skoro rodzima "prawica" (poza PiS'em) nie potrafi zrobić absolutnie nic poza jałowym ględzeniem, to niezłym pomysłem może się okazać użycie lewactwa do realizacji niektórych chociaż prawicowych celów. To towarzystwo naprawdę ma energię, naprawdę nienawidzi swych wrogów, naprawdę chce, i niestety także potrafi, działać!
Andrzej Gwiazda poświęcił się zatem i tłumiąc naturalny wstyd zdrowego inteligentnego człowieka wiedzącego, że odtąd aż po wieki wieków - a przynajmniej do odrycia za kilkadziesiąt lat intymnych zapisków naszego Walleroda, które wszystko wyjaśnią - będzie uważany za lewaka. Zgroza! Przyznam, że ja bym się aż tak poświęcić nie potrafił, już chyba prędzej z butelką na czołgi.
Wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych środków, a sytuacja Polski, dla ludzi, którym nieobojętna jej niepodległość i honor, jest wyjątkowo wprost trudna. Nieuświadomionym wyjaśnię, że dla mnie Unia Europejska jest złem, i niezbyt mnie interesuje czy do mnie przemawia rozczepianie włosa na 17 części i dyskutowanie tego, ile jej jeszcze brakuje do stalinizmu, najazdów Hunów, Pol Pota, czy Czarnej Śmierci. Dla mnie jest lewackim totalitaryzmem, który pożera polską niepodległość i grzebie pod stertą nieczystości to, co jeszcze pozostało ze wspanialej do niedawna zachodniej cywilizacji.
Andrzej Gwiazda postanowił działać, chwała mu za to! Wybrał drogę trudną, bo z pewnością tylko wyjątkowe jednostki gotowe są na takie poświęcenie. Nie dość, że Wallenrod, to jeszcze TAKI Wallerod! To niemal coś, jak nasz agent w samych bebechach UB czy Gestapo!
Wallenroda już mamy... Ale nie oszukujmy się - jeden Wallenrod, choćby na drzewie i z butelką na siuśki, nie zapewni nam zwycięstwa, lub choćby tylko dalszych kilku lat w miarę znośnego przetrwania. Zadać więc muszę niewygodne, ale konieczne pytanie: co Ty gotów jesteś dla niepodległości Polski i ratowania naszej cywilizacji zrobić, polski prawicowy patrioto?
Jeśli nic sensowengo nie przychodzi Ci do głowy, to postaraj się choćby wylansować terminy "ekofil" i "Rasputin". Może dało by się też zorganizować demonstracje z poparciem dla mieszkańców Augustowa i przeciw uroszczeniom agresywnego eurokochozu. Róbmy coś, bo nasz człowiek na drzewie to potężny atut, ale może aż tak długo tam nie wytrzymać, jeśli nie przyjdziemy mu wkrótce z odsieczą.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Andrzej Gwiazda,
ekolodzy,
ekologia,
Raspuda
środa, lutego 21, 2007
Moje prawicowe aksjomaty
Oto moje własne prawicowe (w moim oczywiście własnym rozumieniu) aksjomaty. Z którym oczywiście nie każdy musi się zgadzać, ale mógłby się co najmniej zastanowić i ew. wypowiedzieć. "Aksjomaty" nie w tym znaczeniu, by dało się na nich zbudować jakiś system, tylko raczej dlatego, że nie podejmuję się ich udowodnić. I albo ktoś tak samo mniej więcej czuje, a wtedy jest moim bratem w prawicowości, albo tego tak nie czuje, a wtedy naprawdę może być trudno z tym coś zrobić. W obecnej formie nie aspirują one do naukowej czy językowej elegancji, są bowiem, choć oparte na latach przemyśleń i lektur, zapisane niemal bez chwili namysłu. Tym razem nie chodziło mi bowiem o styl (choć jest niezwykle ważną rzeczą!), tylko o materiał do dyskusji. (Marzenie ściętej głowy!)
1. Pewne najistotniejsze rzeczy nigdy się w istotny sposób nie zmienią, dopóki ludzie żyją na ziemi i są ludźmi. (Stąd mój głęboki sceptycyzm wobec wszelkich utopii i samej idei postępu.)
2. Mało wartościowych rzeczy przychodzi łatwo i bez wysiłku, a już na pewno w życiu społecznym i polityce.
3. Nawet aby tylko utrzymać społeczeństwo w znośnym stanie, potrzebny jest spory wysiłek woli i intelektu.
4. Nigdy nie zapanuje na świecie powszechna miłość i zrozumienie, zaś wszelka wewnętrzna spójność grupy jest w dużym stopniu zależna od jej wrogości wobec otoczenia.
5. Lepiej dać w dupę, niż w nią wziąć. (Co wcale nie oznacza, by prawicowiec koniecznie odczuwał potrzebę dawania komuś w dupę bez wyraźnego powodu.)
6. Ludzkie życie jest, i zawsze będzie, w dużym stopniu tragiczne, czego ważnym i pozytywnym aspektem jest to, że ma ono swą immanentną godność i wielkość.
7. Obiektywna rzeczywistość istnieje i nie zmieni się jej zamykaniem oczu, odmawianiem zaklęć, wiarą w cuda itp.
8. Życie każdego człowieka, jak również życie społeczne, składa się zarówno z rzeczy konkretnych, przyziemnych i prozaicznych, jak i z rzeczy wzniosłych.
9. "Ludzkość" jest czymś niewiele więcej, niż nie mającą realnego znaczenia abstrakcją. (Każdy człowiek jest w pewnym sensie moim bratem, ale indywidualnie. Liczony w milionach i miliardach przestaje niemal cokolwiek dla normalnego człowieka znaczyć.)
10. Człowiek jest z natury istotą społeczną.
11. Niemal każdy człowiek ma pewne potrzeby i instynkty religijne, których jeśli się w sensowny sposób nie zaspokoi, grozi to aberracjami i różnymi quasi-religiami.
12. Nie tylko ludzie żyjący obecnie, ale i wielu zmarłych stanowi grupę społeczną każdego z nas.
13. Całkiem sporo relacji społecznych nie opiera się wcale na zasadach wolnorynkowych, czy w szerokim znaczeniu ekonomicznych, czyli na racjonalnym rachunku zysków i strat.
14. Życiowym ideałem dla zdrowego dorosłego i dojrzałego człowieka nie jest, i nie powinno być, jakieś podrabiane dzieciństwo (jak to jest dla wielu lewaków).
15. Każde zdrowe i normalne społeczeństwo ma swą strukturę i jakąś formę władzy. Władza w przypadku zdrowego układu oznacza także odpowiedzialność, podległość zaś oznacza pewien stopień bezpieczeństwa, taki, na jaki stać dane społeczeństwo.
16. Coś takiego, jak "prawa człowieka" nie istnieje. Prawa każdego wynikają ze struktury i sposobu funkcjonowania danego społeczeństwa.
17. To samo dotyczy "praw naturalnych", tyle, że kiedy mówi o nich Kościół Katolicki, to nabiera to sensu, ponieważ jest to nakaz realigijny i prawa obowiązujące w pewnej grupie (choć wielkodusznie przyznawane także i innym).
18. Człowiek to z samej swej istoty istota społeczna i jako taka do pełni swej realizacji potrzebuje także efektywnego udziału w życiu swej społeczności. (Mogą być wyjątki, ale nie o to teraz chodzi.)
19. Z czego wynika, że republika jest ze swej natury idealniejszym ustrojem od np. absolutnej monarchii, jeśli oczywiście obie miałyby funkcjonować równie sprawnie i równie dobrze rozwiązywać problemy danego społeczeństwa.
20. Fochy na temat "ludu", "władzy ludu", "d***kracji" itd. mają bardzo mało wspólnego z prawicowością, bardzo dużo zaś z życiem w świecie ułudy i jałowych rojeń, odgrywaniem wielkiego pana i robieniem namiastki prawdziwej polityki wedle zasady "cała para w gwizdek".
21. Polityka to przede wszystkim sprawa tego, kto będzie miał prawo decydować - czyli kto będzie miał władzę - oraz ile tej władzy będzie miał. Niemal wszystko inne to nie polityka, tylko co najwyżej administrowanie lub ekonomia.
22. Przeważnie wyraźnie widoczne stosunki władzy i zależności są lepsze od zakamuflowanych i zakłamanych.
23. Dobrze funkcjonujące społeczeństwo zapewnia skuteczne, powszechnie rozumiane i jak najpowszechniej akceptowane mechanizmy, pozwalające jednostkom ambitnym i mającym pożądane dla danego społeczeństwa cechy na pięcie się w hierarchii, oraz wzgl. spokojne i bezpieczne miejsce dla tych, którzy nie są do takiej walki zdolni, nie chcą w niej brać udziału, albo już w niej przegrali.
Mechanizmy te powinny, dla dobra danego społeczeństwa, stanowić jakieś formy "zrytualizowanej" walki, nie zagrażającej rozpadem społeczeństwa ani poważnymi w nim zaburzeniami.
24. Rynkowa GOSPODARKA - tak, rynkowa RELIGIA - nie!
25. Bezsilność korumpuje, zaś absolutna bezsilność korumpuje absolutnie. (Jest to oczywiście parafraza słynnego stwierdzenia Lorda Actona, moim zdaniem znacznie sensowniejsza od oryginału. Sam ją kiedyś stworzyłem, co nie było aż tak trudne przy moich poglądach, ale całkiem niedawno ze zdziwieniem odkryłem ją w pewnej niezbyt znanej amerykańskiej książce. Jej autor miał na nazwisko Korda.)
26. Kobiety i mężczyźni różnią się wcale nie "tylko jedną malutką rzeczą". Tak jest dobrze i tak ma pozostać!
27. Naród jest (zgodnie ze słowami kard. Wyszyńskiego) "rodziną rodzin" i jest istotny. Naturalną formą istnienia narodu jest państwo.
28. Takie pojęcia jak "Europa" są pojęciami geograficznymi i nie implikują jakiejś realnej wspólnoty społecznej. Co innego "zachodnia", czy "europejska", "faustyczna", czy "zachodnio-chrześcijańska" cywilizacja.
29. Regionalizm i "małe ojczyzny" mają realne znaczenie proporcjonalne do realnego znaczenia swych gwar, dialektów, miejscowych zwyczajów, i po prostu swego odcięcia od innych obszarów czy społeczności. W dzisiejszym, bardzo już ujednoliconym świecie, wyraźnie straciły na znaczeniu i wszelkie wysiłki w celu zwiększenia ich znaczenia trzeba uzać za co najmniej podejrzane, bowiem ich skutkiem jest przede wszystkim rozbijanie państw narodowych. Co jest niewątpliwie robione w celu stworzenia ponadnarodowego zideologizowanego molocha, w rodzaju Unii Europejskiej.
(Po latach: Choć np. Szkocja, czy nawet Katalonia, to o wiele więcej, niż tylko "regiony". "Regionem par excellennce jest no Śląsk czy Bretania.)
30. Siły zbrojne każdego kraju służą do prowadzenia wojny, albo do unikania wojny przez odstraszanie, nie zaś do inżynierii społecznej - czy to w kierunku liberalnym, czy jakimkolwiek innym. Głoszenie propagandowych tez, że to właśnie w pełni zawodowa armia jest idealnym środkiem od obrony kraju - w dodatku kraju takiego jak Polska, z brakiem naturalnych granic i o specyficznych sąsiadach - dowodzi albo intelektualnej nieuczciwości i kompletnej nieznajomości spraw militarnych, a nawet historii. Albo też jest po prostu działaniem obcego agenta wpływu. (Zresztą inżynieria społeczna sama w sobie jest w zasadzie sprzeczna z prawicowością.)
31. "Suwerenność narodu", czy nawet "ludu" wcale - wbrew temu, co opowiadają różni monarchiczni frustraci - nie jest zaprzeczeniem prawicowości. Także nie jest nim demokracja, i w istocie znacznie lepiej jest, by naród miał wpływ na własne losy, choćby w sposób wysoce niedoskonały, niż oddać ten wpływ bez żadnego sposobu na jego odzyskanie jakimś niekontrolowanym przez nas, i niegodnym zaufania, ponadnarodowycm siłom. (Dojście PiS'u do władzy, mimo wszelkich wad tej formacji, jest dobitnym dowodem na to, że demokracja na poziomie kraju nie jest jeszcze zupełną fikcją. I tak powinno pozostać. Przynajmniej na razie)
32. Wszelkie hipostazowanie jest wysoce podejrzane, np. czynienie z demokracji jakiejś utopii absolutnego raju na ziemi, czy mieszanie do stosunkow prostej definicji tego pojęcia niezwiązanych z nim pojęć w rodzaju "tolerancja", "polityczna poprawność", czy "wartości europejskie".
33. Większość ludzi nie jest z pewnością bardzo mądra, ale prawicowiec będzie raczej traktował ich z szacunkiem i nieco na wyrost, niż z pogardą i jako głupszych i podlejszych, niż wedle wszelkich danych w istocie są. A zatem wszelkie pomysły w stylu "wzięcia tej hołoty za mordę i uszczęśliwienia ich na siłę", charakterystyczne np. dla masonerii, ale wcale nie wyłącznie, są dla prawicowca wstrętne. (Choć realne życie też ma swoje prawa i różnie może być, tyle, że tutaj mówimy o skłonnościach i upodobaniach, przeważnie zresztą czysto werbalnych i śmiesznie bezsilnych. No a "uszczęśliwianie" stoi w prawicowym jadłospisie dość w sumie nisko, o wiele niżej od np. etyki.)
No, to by było na razie tyle.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
1. Pewne najistotniejsze rzeczy nigdy się w istotny sposób nie zmienią, dopóki ludzie żyją na ziemi i są ludźmi. (Stąd mój głęboki sceptycyzm wobec wszelkich utopii i samej idei postępu.)
2. Mało wartościowych rzeczy przychodzi łatwo i bez wysiłku, a już na pewno w życiu społecznym i polityce.
3. Nawet aby tylko utrzymać społeczeństwo w znośnym stanie, potrzebny jest spory wysiłek woli i intelektu.
4. Nigdy nie zapanuje na świecie powszechna miłość i zrozumienie, zaś wszelka wewnętrzna spójność grupy jest w dużym stopniu zależna od jej wrogości wobec otoczenia.
5. Lepiej dać w dupę, niż w nią wziąć. (Co wcale nie oznacza, by prawicowiec koniecznie odczuwał potrzebę dawania komuś w dupę bez wyraźnego powodu.)
6. Ludzkie życie jest, i zawsze będzie, w dużym stopniu tragiczne, czego ważnym i pozytywnym aspektem jest to, że ma ono swą immanentną godność i wielkość.
7. Obiektywna rzeczywistość istnieje i nie zmieni się jej zamykaniem oczu, odmawianiem zaklęć, wiarą w cuda itp.
8. Życie każdego człowieka, jak również życie społeczne, składa się zarówno z rzeczy konkretnych, przyziemnych i prozaicznych, jak i z rzeczy wzniosłych.
9. "Ludzkość" jest czymś niewiele więcej, niż nie mającą realnego znaczenia abstrakcją. (Każdy człowiek jest w pewnym sensie moim bratem, ale indywidualnie. Liczony w milionach i miliardach przestaje niemal cokolwiek dla normalnego człowieka znaczyć.)
10. Człowiek jest z natury istotą społeczną.
11. Niemal każdy człowiek ma pewne potrzeby i instynkty religijne, których jeśli się w sensowny sposób nie zaspokoi, grozi to aberracjami i różnymi quasi-religiami.
12. Nie tylko ludzie żyjący obecnie, ale i wielu zmarłych stanowi grupę społeczną każdego z nas.
13. Całkiem sporo relacji społecznych nie opiera się wcale na zasadach wolnorynkowych, czy w szerokim znaczeniu ekonomicznych, czyli na racjonalnym rachunku zysków i strat.
14. Życiowym ideałem dla zdrowego dorosłego i dojrzałego człowieka nie jest, i nie powinno być, jakieś podrabiane dzieciństwo (jak to jest dla wielu lewaków).
15. Każde zdrowe i normalne społeczeństwo ma swą strukturę i jakąś formę władzy. Władza w przypadku zdrowego układu oznacza także odpowiedzialność, podległość zaś oznacza pewien stopień bezpieczeństwa, taki, na jaki stać dane społeczeństwo.
16. Coś takiego, jak "prawa człowieka" nie istnieje. Prawa każdego wynikają ze struktury i sposobu funkcjonowania danego społeczeństwa.
17. To samo dotyczy "praw naturalnych", tyle, że kiedy mówi o nich Kościół Katolicki, to nabiera to sensu, ponieważ jest to nakaz realigijny i prawa obowiązujące w pewnej grupie (choć wielkodusznie przyznawane także i innym).
18. Człowiek to z samej swej istoty istota społeczna i jako taka do pełni swej realizacji potrzebuje także efektywnego udziału w życiu swej społeczności. (Mogą być wyjątki, ale nie o to teraz chodzi.)
19. Z czego wynika, że republika jest ze swej natury idealniejszym ustrojem od np. absolutnej monarchii, jeśli oczywiście obie miałyby funkcjonować równie sprawnie i równie dobrze rozwiązywać problemy danego społeczeństwa.
20. Fochy na temat "ludu", "władzy ludu", "d***kracji" itd. mają bardzo mało wspólnego z prawicowością, bardzo dużo zaś z życiem w świecie ułudy i jałowych rojeń, odgrywaniem wielkiego pana i robieniem namiastki prawdziwej polityki wedle zasady "cała para w gwizdek".
21. Polityka to przede wszystkim sprawa tego, kto będzie miał prawo decydować - czyli kto będzie miał władzę - oraz ile tej władzy będzie miał. Niemal wszystko inne to nie polityka, tylko co najwyżej administrowanie lub ekonomia.
22. Przeważnie wyraźnie widoczne stosunki władzy i zależności są lepsze od zakamuflowanych i zakłamanych.
23. Dobrze funkcjonujące społeczeństwo zapewnia skuteczne, powszechnie rozumiane i jak najpowszechniej akceptowane mechanizmy, pozwalające jednostkom ambitnym i mającym pożądane dla danego społeczeństwa cechy na pięcie się w hierarchii, oraz wzgl. spokojne i bezpieczne miejsce dla tych, którzy nie są do takiej walki zdolni, nie chcą w niej brać udziału, albo już w niej przegrali.
Mechanizmy te powinny, dla dobra danego społeczeństwa, stanowić jakieś formy "zrytualizowanej" walki, nie zagrażającej rozpadem społeczeństwa ani poważnymi w nim zaburzeniami.
24. Rynkowa GOSPODARKA - tak, rynkowa RELIGIA - nie!
25. Bezsilność korumpuje, zaś absolutna bezsilność korumpuje absolutnie. (Jest to oczywiście parafraza słynnego stwierdzenia Lorda Actona, moim zdaniem znacznie sensowniejsza od oryginału. Sam ją kiedyś stworzyłem, co nie było aż tak trudne przy moich poglądach, ale całkiem niedawno ze zdziwieniem odkryłem ją w pewnej niezbyt znanej amerykańskiej książce. Jej autor miał na nazwisko Korda.)
26. Kobiety i mężczyźni różnią się wcale nie "tylko jedną malutką rzeczą". Tak jest dobrze i tak ma pozostać!
27. Naród jest (zgodnie ze słowami kard. Wyszyńskiego) "rodziną rodzin" i jest istotny. Naturalną formą istnienia narodu jest państwo.
28. Takie pojęcia jak "Europa" są pojęciami geograficznymi i nie implikują jakiejś realnej wspólnoty społecznej. Co innego "zachodnia", czy "europejska", "faustyczna", czy "zachodnio-chrześcijańska" cywilizacja.
29. Regionalizm i "małe ojczyzny" mają realne znaczenie proporcjonalne do realnego znaczenia swych gwar, dialektów, miejscowych zwyczajów, i po prostu swego odcięcia od innych obszarów czy społeczności. W dzisiejszym, bardzo już ujednoliconym świecie, wyraźnie straciły na znaczeniu i wszelkie wysiłki w celu zwiększenia ich znaczenia trzeba uzać za co najmniej podejrzane, bowiem ich skutkiem jest przede wszystkim rozbijanie państw narodowych. Co jest niewątpliwie robione w celu stworzenia ponadnarodowego zideologizowanego molocha, w rodzaju Unii Europejskiej.
(Po latach: Choć np. Szkocja, czy nawet Katalonia, to o wiele więcej, niż tylko "regiony". "Regionem par excellennce jest no Śląsk czy Bretania.)
30. Siły zbrojne każdego kraju służą do prowadzenia wojny, albo do unikania wojny przez odstraszanie, nie zaś do inżynierii społecznej - czy to w kierunku liberalnym, czy jakimkolwiek innym. Głoszenie propagandowych tez, że to właśnie w pełni zawodowa armia jest idealnym środkiem od obrony kraju - w dodatku kraju takiego jak Polska, z brakiem naturalnych granic i o specyficznych sąsiadach - dowodzi albo intelektualnej nieuczciwości i kompletnej nieznajomości spraw militarnych, a nawet historii. Albo też jest po prostu działaniem obcego agenta wpływu. (Zresztą inżynieria społeczna sama w sobie jest w zasadzie sprzeczna z prawicowością.)
31. "Suwerenność narodu", czy nawet "ludu" wcale - wbrew temu, co opowiadają różni monarchiczni frustraci - nie jest zaprzeczeniem prawicowości. Także nie jest nim demokracja, i w istocie znacznie lepiej jest, by naród miał wpływ na własne losy, choćby w sposób wysoce niedoskonały, niż oddać ten wpływ bez żadnego sposobu na jego odzyskanie jakimś niekontrolowanym przez nas, i niegodnym zaufania, ponadnarodowycm siłom. (Dojście PiS'u do władzy, mimo wszelkich wad tej formacji, jest dobitnym dowodem na to, że demokracja na poziomie kraju nie jest jeszcze zupełną fikcją. I tak powinno pozostać. Przynajmniej na razie)
32. Wszelkie hipostazowanie jest wysoce podejrzane, np. czynienie z demokracji jakiejś utopii absolutnego raju na ziemi, czy mieszanie do stosunkow prostej definicji tego pojęcia niezwiązanych z nim pojęć w rodzaju "tolerancja", "polityczna poprawność", czy "wartości europejskie".
33. Większość ludzi nie jest z pewnością bardzo mądra, ale prawicowiec będzie raczej traktował ich z szacunkiem i nieco na wyrost, niż z pogardą i jako głupszych i podlejszych, niż wedle wszelkich danych w istocie są. A zatem wszelkie pomysły w stylu "wzięcia tej hołoty za mordę i uszczęśliwienia ich na siłę", charakterystyczne np. dla masonerii, ale wcale nie wyłącznie, są dla prawicowca wstrętne. (Choć realne życie też ma swoje prawa i różnie może być, tyle, że tutaj mówimy o skłonnościach i upodobaniach, przeważnie zresztą czysto werbalnych i śmiesznie bezsilnych. No a "uszczęśliwianie" stoi w prawicowym jadłospisie dość w sumie nisko, o wiele niżej od np. etyki.)
No, to by było na razie tyle.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
sobota, lutego 17, 2007
Pani docent, kniaź Kropotkin i ja (głównie jednak o Robercie Ardreyu)
To jest w istocie całkiem pierwszy tekst, który jakieś półtora roku temu napisałem na ten blog, kiedy ten właśnie powstał. Wtedy wydał mi się jednak zbyt osobisty i... zbyt "antysemicki" (nie w stosunku do moich obecnych poglądów oczywiście, tylko do tego, co w Polsce jest nawet na prawicy tolerowane). Więc go po paru dniach wywaliłem. Jednak chyba aż tak źle z nim nie jest, więc go tu wklejam, bo trochę ostatnio za bardzo jestem zajęty ganianiem za forsą (typowa przypadłość ludzi, którzy nie współpracowali i nie należeli, a "europą" się brzydzą).
* * *
Gdzieś na przełomie lat '90 stałem się jednym z licznych zapewne obiektów badań nad poglądami i stanem świadomości solidarnościowej emigracji w Szwecji. Odbywało się to w formie rozmów, w moim przypadku było to kilka parogodzinnych, swobodnych i całkiem interesujących rozmów z mieszkającą niedaleko panią docent – świetnie urządzoną w socjalistycznej Szwecji i szwedzkim socjaliźmie pomarcową emigrantką (ze wszystkim, co można z tego faktu wywnioskować).
Analizę osoby pani docent, jej sfery i jej poglądów zostawię sobie, Deo volente, na jakiś inny czas. Czemuż zatem wspominam ją i całą tę błahą w końcu sprawę? Otóż pamiętam, że od razu pierwsze pytanie owej ankiety dotyczyło „książki, która cię najbardziej cię ukształtowała”. Ja zastanowiłem się krótką chwilę, no bo parę dobrych książek zdarzyło mi się w życiu przeczytać, za co zresztą musiałbym w znacznej mierze podziękować socjalistycznym szwedzkim bibliotekom, od zwyczajnych miejskich, po sławne uniwersyteckie, po czym odpowiedziałem, że „Territorial Imperative” („Imperatyw terytorialny”) Roberta Ardreya.
Na to pani docent zrobiła naprawdę bardzo wielkie oczy. Ja zaś dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem w czym rzecz. I rzekłem, szczerze rozbawiony: „To pani naprawdę nie może sobie wyobrazić, że bez pomocy Michnika i Kuronia, ktoś mógłby w ogóle stwierdzić, że komunizm jest be? Otóż zapewniam panią, że takich ludzi jest cała masa, po prostu to nie są te kręgi, w których pani się obraca”. Dla każdego chyba prawicowego czytelnika będzie to oczywiste, ale dla pani docent naprawdę było absolutnie niewyobrażalne.
Prawdopodobnie zresztą nadal dla pewnych licznych i nadal bardzo wpływowych ludzi każda antylewicowość - na przykład antykomunizm nie będący rewizjonizmem, nie natchniony „młodym Marksem”, Trockim, Gramscim itd. - jest po prostu przejawem ostrej i (oczywiście, jak to one) nieuleczalnej psychopatii. Oni naprawdę tak to widzą, i w tym jedna z ich ogromnych przewag - podczas gdy ja mogę sobie łatwo wyobrazić „jak to jest być lewicowcem” (tylko że mnie to odstręcza), oni duszę prawicowca zrozumieć mogą akurat tak, jak duszę krokodyla.
Kiedy pani docent nieco ochłonęła, co zajęło jej jakiś czas, podczas którego ogarnąłem wzrokiem jej pokoik, a przede wszystkim regał pełen książek o feminiźmie, plus kilka o żydowskiej martyrologii pod okupacją, no i parę też o „Solidarności”. Potem pani docent wykonała następny ruch, w założeniu pojednawczy: zasugerowała mianowicie, że tym najważniejszym dziełem mogłaby być bardzo niegdyś głośna książka kniazia Kropotkina, duchowego ojca anarchizmu. To było coś więcej niż pojednawczy gest – to była zgoda na cofnięcie mojego własnego, nieudanego ruchu. Nieprzemyślanego, albo nawet po prostu sprzecznego z regułami gry.
Kropotkina nie wszyscy z pewnością czytali, ja sam kiedyś dostałem jego książkę w prezencie, jako ciekawostkę, i z zainteresowaniem przeczytałem kilkadziesiąt pierwszych stron, poświęconych historii rodu. Odrzuciłem dzieło, gdy kniaź doszedł do sedna. Czyli kiedy zaczął bredzić na temat „przykłady współpracy w przyrodzie i co z tego wynika dla przyszłej ludzkości”.
Pani docent naprawdę chciała mi dać szansę i uczyniła to bardzo finezyjnie i elegancko: Kropotkin to wprawdzie nie Michnik, ale jeśli komuś w ręce wpadnie wcześniej, to przełom też przecież nastąpić musi! Nie będziemy przecież zsyłać ludzi do łagrów dlatego, że przed wydanym w drugim obiegu późniejszym (współ)Ojcem Okrągłego Stołu, do rąk wpadło im przedpotopowe wydanie Ojca Anarchizmu... To już nie te czasy!
Ja jednak brutalnie odtrąciłem wyciągniętą rękę, więcej – obśmiałem nawiedzonego kniazia i jego głęboką znajomość życia zwierząt. Sam Ardrey choćby dawał całkiem inny jego obraz, a zresztą wystarczyło minimum zdrowego rozsądku. (Teraz dostrzegam, że w oczach pani docent to było chyba coś więcej, niż wyciągnięta ręka – to musiało być swego rodzaju koło ratunkowe. Miałem szansę stać się przyzwoitym człowiekiem. I odrzuciłem ją...)
Do czego zmierzam? Moje boje z panią docent byłyby chyba warte opowiedzenia, różne inne zarysowane tutaj fakty także mogłyby stanowić osnowę (albo wątek) interesujących tekstów. Ale tutaj chodzi mi przede wszystkim o Roberta Ardreya – autora, który uczynił mnie prawicowcem. Nie żebym nim w jakimś, może nawet w całkiem znacznym, stopniu nie był, zanim jeszcze w uppsalskiej miejskiej bibliotece wpadła mi w ręce książka ta jego książka. Gdybym nie nie miał prawicowych skłonności, prawdopodobnie nigdy bym jej nie pożyczył, nie mówiąc już o gruntownym przeczytaniu.
Czytałem przed „Terytorialnym imperatywem” parę książek, które dały mi do myślenia i wpłynęły jakoś na moją reakcyjność i te rzeczy. Na przykład „Lwy Alkazaru” w tanim przedwojennym wydaniu. Albo „Oblicze Trzeciej Rzeszy” Joachima Festa w całkiem oficjalnym wydaniu prlowskim - z pewnością nie prawicowe, ale skutek na moją młodą duszę był piorunujący. (Tam poczytałem sobie o totalitaryźmie jako takim. Do komuny też się to cudnie odnosiło, w tym rzecz.)
Czytałem też jako nieletnie pachole Dżilasa, który nie zrobił na mnie większego wrażenia. Zresztą byłem już dawno przekonanym antykomunistą. (Nawiasem dziwne, bo nie pamiętam, by pani docent dała mi do wyboru, jako tę super-ważną, książkę Dżilasa, widać całkiem straciła co do mnie nadzieję.)
Miałem też od b. wczesnego okresu dobry kontakt z publikacjami podziemnymi, z których wiele było interesujących i jakoś na mnie wpłynęło. Nawet, mówię to uczciwie, te lewicowe, których przecież była większość. Zresztą taki „lewicowiec” jak np. Orwell... Paradne! Działał po nieodpowiedniej stronie, nawet być może strzelał, ale intelektualnie? Nic dziwnego że się go tak panicznie boją, i to bynajmniej właśnie nie tylko tych dwóch jego sławnych książek.
Ale to Ardrey, przypadkowo napotkany w szwedzkiej bibliotece, bardziej niż ktokolwiek inny, dał mi intelektualną podbudowę, a przede wszystkim pewność, że już żadne lewicowe argumenty nie są nigdy w stanie przeważyć kilku najbardziej podstawowych faktów i prawd. Prawd opartych na faktach dostępnych dzisiaj każdemu, kto chce widzieć i chce wiedzieć, ale znanych wciąż bardzo niewielu ludziom, a w dodatku zajadle kontestowanych przez liczne autorytety. Nie, pomyłka! Kontestacja faktycznie była, ale już jej nie potrzeba, teraz po prostu wszyscy zgodnie milczymy, udało się kontestatorom, za pomocą zmienionej taktyki, osiągnąć w końcu to, czego osiągnąć nie mogli kontestując. A my im nie przeszkadzamy...
A prawdy jakie? Powiem to znowu w obrzydliwie subiektywny, egocentryczny sposób. Cóż, widać inaczej nie umiem. Takie, że jeśli bym się któregoś ranka zbudził i zwątpił w którąś z nich, byłbym pewien, że znalazłem się, już nawet nie na całkiem innej planecie, ale w którymś z innych, nawet nie bardzo „równoległych” wszechświatów.
Nie chodzi tu oczywiście o moją osobę, chodzi o autentyczny przykład, o autentyczną „duchową spowiedź prawicowca”. Dlatego to co tu piszę ma w moim przekonaniu znaczenie. Więc osobiście mogę się nie zgadzać z całą masą poglądów różnych prawicowych partii, znamienitych prawicowych myślicieli, polityków i ogólnie autorytetów (nie mówiąc już o tych jedynie określanych jako prawicowi, lub którzy z jakichś powodów sami się tak lubią określać). Mogę się nie zgadzać z ich poglądami na temat ekonomii, religii, życia społecznego, wojny, patriotyzmu, czegokolwiek. Jądro moich przekonań zawsze będzie prawicowe i zawsze myślę że będę w stanie się obronić w ideologicznych sporach – zarówno wobec ataków z lewa, jak i ze strony, że tak powiem „nieokreślonej”.
Proszę powyższego nie brać za przejaw pychy czy autoreklamy! Tutaj chodzi nie o mnie, tylko o Ardreya, oczywiście – pewne umysłowe możliwości są konieczne by polemizować, ale ludzi o takim potencjale nie brakuje. Dlaczego więc prawica naszej zachodniej „faustycznej” (wedle określenia Oswalda Spenglera, bardzo wielkiego i bardzo prawicowego myśliciela) cywilizacji jest w tak wielkim stopniu intelektualnie podzielona i rozdrobniona? Dlaczego prawicowcy i niby-prawicowcy szarpią się o tysiące szczegółów i szczególików? I nie tylko szczególików niestety - nie trzeba być lewicowcem, by pękać ze śmiechu słysząc ciągłe spory o to, czy ekonomiczny liberalizm jest prawicowy, czy wręcz przeciwnie. A to przecież fundamentalna kwestia.
(Starożytna Sparta byłabyż zatem państwem skrajnie lewicowym? Bardziej lewicowym niż powiedzmy nasza droga Platforma Obywatelska? Wolne żarty! Można Sparty nie lubić, ale "socjalizm", w jakimś zbliżonym do marksizmu sensie, to to nie był. To może i bardziej lewicowa ona była od przesławnej partii demokraci.pl, czy jak oni się akurat dzisiaj raczą nazywać?)
Oczywiście nie twierdzę, że książki Roberta Ardreya - a jest ich sporo, kilka nawet w moich oczach jeszcze lepszych od „Imperatywu terytorialnego”, nie wspominając już jego wcześniejszych lewicowych (!) sztuk i masy wysoko cenionych hollywoodzkich scenariuszy ("Trzech muszkieterów", "Pani Bovary", "Ben Hur", itp.) - to jakaś „biblia prawicowca”, że poza nimi nie ma prawicowego zbawienia, czy coś takiego. Chodzi tutaj tylko mi o dwie zasadnicze sprawy:
Po pierwsze, w moim najszczerszym przekonaniu istota prawicowości leży znacznie głębiej, niż doktryny ekonomiczne w ich gazetowo-telewizyjnym, a nawet partyjno-parlamentarnym, wydaniu. Ba, głębiej niż stosunek do religii, powszechnego poboru, kary śmierci, czy globalizacji!
Po drugie, lewicowym intelektualistą, nie mówiąc już o artyście, jest być stosunkowo bardzo łatwo. (Nie mówiąc już o pseudo-artyście, tym bardziej jeszcze uchodzącym za geniusza!) Dlaczego tak jest? Dobrze, jeśli uczciwie pomyślisz nad tą kwestią parę minut i nie znajdziesz zadowalającej odpowiedzi, to daj mi cynk na adres Redakcji, a ja zobowiązuję się to wyjaśnić czarno na białym. Umowa stoi?
Na razie przyjmijmy, że tę sprawę już ustaliliśmy – jest bez porównania łatwiej być lewicowym intelektualistą czy artystą, niż prawicowym. (Co zresztą w pewnej mierze musi tłumaczyć, czemu jest ich tylu więcej.) A jeśli tak jest, to nie mamy się co spodziewać, iż dzisiejsza „krótka ławka” prawicowych intelektualistów i artystów, nagle się wydłuży. Ergo, potrzebujemy każdego, kto jest tego naprawdę wart. A Robert Ardrey na pewno jest. Moja własna intelektualna... nie tyle „przemiana”, co może raczej „krystalizacja”, jest tego dowodem. (Jakkolwiek mało skromnie by to mogło zabrzmieć, ale przesadna skromność nie jest prawicowa, zgoda?) Na pewno nie byłem jedyny, a co ważniejsze – mogłoby być o wiele więcej takich „krystalizacji”.
Tutaj nie chodzi o żadne „objawienia”! Jeśli ktoś się nie zgadza z Ardreyem - na podstawie faktów, albo wyciągniętych wniosków - to ja osobiście byłbym bardzo zainteresowany ich poznaniem. I bardzo się zdziwię, jeśli te poglądy nie będą wybitnie lewicowe. W końcu jeśli pisarz tak w latach '60 i nieco później głośny, tak agresywnie i powszechnie atakowany, całkiem znika z intelektualnego widnokręgu, to tu coś chyba jest na rzeczy. Ataki niewiele pomogły, ale przemilczanie (i chytre wykorzystanie przepisów prawa autorskiego, Święte Prawo Własności zatem!) działa znakomicie. Żadni prawicowcy, nikt w ogóle z tych, którzy w opisywanych przez Ardreya faktach – na temat życia dzikich zwierząt, prehistorii człowieka, życia prymitywnych plemion - żeby już pominąć jego wnioski, mogliby znaleźć oparcie, nie próbuje go nawet wygrzebać z zapomnienia.
A przecież wystarczy w w wyszukiwarkę, np. Google wklepać „Ardrey + Robert” (bez cudzysłowu), żeby zobaczyć, że nie jest to ktoś pozbawiony znaczenia. Nawet w 25 lat po swej śmierci. Jego książki też są w internetowych księgarniach dostępne. Tylko prawicowcy wolą wsłuchiwać się we własne głosy, wygłaszając jedynie słuszne poglądy na temat liberalizmu, czy zjednoczonej Europy, poziom wewnątrz-prawicowej dyskusji i myślenia zostawiając... Komu właściwie?
Oczywiście mógłbym się sam zakręcić koło spopularyzowania tego wybitnego myśliciela i autora. Skłamałbym mówiąc, że nie rozmyślam o tym co pewien czas przez wszystkie te lata. Ardrey, i oczywiście nie tylko on, wybitnych autorów jest dzięki Bogu trochę, powinien być dostępny i po polsku. Choćby dlatego, że wagę języka określa w dużym stopniu to, co w nim napisano i wydano, także przekłady, choć oczywiście dzieła oryginalne są ważniejsze. Poniekąd staram się to zresztą zrobić, tym właśnie tekstem. Dlaczego jednak nie uczyniłem czegoś więcej, i o wiele wcześniej?
Jeden powód jest taki, że w końcu angielski dzisiaj każdy powinien rozumieć, przynajmniej ktoś mający pewne intelektualne aspiracje. Obcy język to jest francuski albo łacina, angielski to jest coś jak wybieranie numeru telefonem albo spuszczanie wody. Więc każdy może sobie sam przeczytać, jeśli się trochę postara. Drugi powód jest nieco, lub nawet bardziej niż nieco, smutniejszy. Otóż zawsze kiedy myślałem o wylansowaniu Ardreya w Polsce, po paru minutach dochodziłem do takich wniosków, cytuję sam siebie:
A komuż to będzie z Ardreyem tak bardzo po drodze? Nasza prawica opiera się w znacznym stopniu na katolicyźmie. Z całym szacunkiem i sympatią dla Kościoła, przecież ewolucja człowieka, jego instynkty, jego krwiożercza przeszłość i jej ślady w teraźniejszości, ani też dość bezkompromisowe hipotezy Ardreya na temat rodziny, na pewno nie stanowią dla dzisiejszego katolika najwygodniejszych tematów. (Nawet przed ostatnim Soborem by nie stanowiły, choć częściowo może z nieco innych względów.)
To już jest pewien problem, prawda? A lepiej już nie wspominać o tych prawicowcach, którzy definiują praktycznie prawicowość jako totalny ekonomiczny liberalizm, nie wnikając w to, czy jego skutkiem mają być miliony malutkich indywidualnych gospodarstw rolnych, gdzie pater familias będzie miał totalną władzę życia i śmierci, czy też kilka światowych oligopoli, sporo hipermarketów, i sto miliardów ludzi ze wszczepionymi chipami, poruszających się od rana do wieczora na komendę. Dyskusja by nam się naprawdę przydała. I to właśnie wewnątrz-prawicowa, bo próby przekonywania lewicowca są czymś takim, jak próby przekonywania mnie, bym poważnie potraktował kniazia Kropotkina, albo pani docent, by pokochała... Powiedzmy Generała Franco.
Proponuję byśmy wkrótce, jak najszybciej, dali sobie szansę podyskutować o sprawach istotnych, między innymi o tych, opisanych przez Roberta Ardreya. A jeśli ktoś ma podobnie znaczących dla swego rozwoju, a mało znanych w Polsce, autorów, to także warto by było poświęcić im parę akapitów tekstu i powiedzieć o tym ludziom. Ludzki mózg jest bowiem, wedle pewnej interesującej i płodnej hipotezy, organem par excellence społecznym, w tym sensie, że jego działanie nie może być rozpatrywana w całkowitym oderwaniu od odzewu, jaki znajduje w społeczności. Jeśli tak naprawdę jest, to jeżeli Twoje Czytelniku, najgłębsze i najbłyskotliwsze nawet, myśli nie mają żadnego społecznego oddziaływania, to niemal równie dobrze mógłbyś całkiem nie myśleć.
Zastanów się nad tym Czytelniku, to wcale nie jest głupie! A więc działajmy, na przykład dyskutujmy! I stwórzmy może wreszcie jakąś naprawdę sensowną, przybliżoną choćby, definicję prawicowości, a także może kilka związanych z tą sprawą aksjomatów. Zamiast dziobać się wzajemnie, wyzywając od „socjalistów” i „liberałów”, tworzyć sztuczne podziały, jednocześnie bratając się z każdym niemal trojańskim koniem i kucykiem. To znaczy, kłócić się o ekonomię i inne sprawy jak najbardziej można i nawet trzeba, ale przecież nawet gołym okiem łatwiej jest rozpoznać lewicę i prawicę, niż przy pomocy praktycznie każdej z szeroko obecnie stosowanych definicji! Przynajmniej ja to tak widzę, a jeśli mam częściową choćby rację, to coś z pewnością warto by było w tej sprawie zrobić. Zgoda?
Nawiasem mówiąc, wspomnianą przed chwilą hipotezę - tę o immanentnym związku naszego myślenia z życiem społecznym - postawił właśnie Robert Ardrey. W książce zatytułowanej „The Social Contract” („Kontrakt społeczny”, tytuł ten jest oczywiście nawiązaniem do sławnego dzieła J.J. Rousseau pod tym samym tytułem).
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
* * *
Gdzieś na przełomie lat '90 stałem się jednym z licznych zapewne obiektów badań nad poglądami i stanem świadomości solidarnościowej emigracji w Szwecji. Odbywało się to w formie rozmów, w moim przypadku było to kilka parogodzinnych, swobodnych i całkiem interesujących rozmów z mieszkającą niedaleko panią docent – świetnie urządzoną w socjalistycznej Szwecji i szwedzkim socjaliźmie pomarcową emigrantką (ze wszystkim, co można z tego faktu wywnioskować).
Analizę osoby pani docent, jej sfery i jej poglądów zostawię sobie, Deo volente, na jakiś inny czas. Czemuż zatem wspominam ją i całą tę błahą w końcu sprawę? Otóż pamiętam, że od razu pierwsze pytanie owej ankiety dotyczyło „książki, która cię najbardziej cię ukształtowała”. Ja zastanowiłem się krótką chwilę, no bo parę dobrych książek zdarzyło mi się w życiu przeczytać, za co zresztą musiałbym w znacznej mierze podziękować socjalistycznym szwedzkim bibliotekom, od zwyczajnych miejskich, po sławne uniwersyteckie, po czym odpowiedziałem, że „Territorial Imperative” („Imperatyw terytorialny”) Roberta Ardreya.
Na to pani docent zrobiła naprawdę bardzo wielkie oczy. Ja zaś dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem w czym rzecz. I rzekłem, szczerze rozbawiony: „To pani naprawdę nie może sobie wyobrazić, że bez pomocy Michnika i Kuronia, ktoś mógłby w ogóle stwierdzić, że komunizm jest be? Otóż zapewniam panią, że takich ludzi jest cała masa, po prostu to nie są te kręgi, w których pani się obraca”. Dla każdego chyba prawicowego czytelnika będzie to oczywiste, ale dla pani docent naprawdę było absolutnie niewyobrażalne.
Prawdopodobnie zresztą nadal dla pewnych licznych i nadal bardzo wpływowych ludzi każda antylewicowość - na przykład antykomunizm nie będący rewizjonizmem, nie natchniony „młodym Marksem”, Trockim, Gramscim itd. - jest po prostu przejawem ostrej i (oczywiście, jak to one) nieuleczalnej psychopatii. Oni naprawdę tak to widzą, i w tym jedna z ich ogromnych przewag - podczas gdy ja mogę sobie łatwo wyobrazić „jak to jest być lewicowcem” (tylko że mnie to odstręcza), oni duszę prawicowca zrozumieć mogą akurat tak, jak duszę krokodyla.
Kiedy pani docent nieco ochłonęła, co zajęło jej jakiś czas, podczas którego ogarnąłem wzrokiem jej pokoik, a przede wszystkim regał pełen książek o feminiźmie, plus kilka o żydowskiej martyrologii pod okupacją, no i parę też o „Solidarności”. Potem pani docent wykonała następny ruch, w założeniu pojednawczy: zasugerowała mianowicie, że tym najważniejszym dziełem mogłaby być bardzo niegdyś głośna książka kniazia Kropotkina, duchowego ojca anarchizmu. To było coś więcej niż pojednawczy gest – to była zgoda na cofnięcie mojego własnego, nieudanego ruchu. Nieprzemyślanego, albo nawet po prostu sprzecznego z regułami gry.
Kropotkina nie wszyscy z pewnością czytali, ja sam kiedyś dostałem jego książkę w prezencie, jako ciekawostkę, i z zainteresowaniem przeczytałem kilkadziesiąt pierwszych stron, poświęconych historii rodu. Odrzuciłem dzieło, gdy kniaź doszedł do sedna. Czyli kiedy zaczął bredzić na temat „przykłady współpracy w przyrodzie i co z tego wynika dla przyszłej ludzkości”.
Pani docent naprawdę chciała mi dać szansę i uczyniła to bardzo finezyjnie i elegancko: Kropotkin to wprawdzie nie Michnik, ale jeśli komuś w ręce wpadnie wcześniej, to przełom też przecież nastąpić musi! Nie będziemy przecież zsyłać ludzi do łagrów dlatego, że przed wydanym w drugim obiegu późniejszym (współ)Ojcem Okrągłego Stołu, do rąk wpadło im przedpotopowe wydanie Ojca Anarchizmu... To już nie te czasy!
Ja jednak brutalnie odtrąciłem wyciągniętą rękę, więcej – obśmiałem nawiedzonego kniazia i jego głęboką znajomość życia zwierząt. Sam Ardrey choćby dawał całkiem inny jego obraz, a zresztą wystarczyło minimum zdrowego rozsądku. (Teraz dostrzegam, że w oczach pani docent to było chyba coś więcej, niż wyciągnięta ręka – to musiało być swego rodzaju koło ratunkowe. Miałem szansę stać się przyzwoitym człowiekiem. I odrzuciłem ją...)
Do czego zmierzam? Moje boje z panią docent byłyby chyba warte opowiedzenia, różne inne zarysowane tutaj fakty także mogłyby stanowić osnowę (albo wątek) interesujących tekstów. Ale tutaj chodzi mi przede wszystkim o Roberta Ardreya – autora, który uczynił mnie prawicowcem. Nie żebym nim w jakimś, może nawet w całkiem znacznym, stopniu nie był, zanim jeszcze w uppsalskiej miejskiej bibliotece wpadła mi w ręce książka ta jego książka. Gdybym nie nie miał prawicowych skłonności, prawdopodobnie nigdy bym jej nie pożyczył, nie mówiąc już o gruntownym przeczytaniu.
Czytałem przed „Terytorialnym imperatywem” parę książek, które dały mi do myślenia i wpłynęły jakoś na moją reakcyjność i te rzeczy. Na przykład „Lwy Alkazaru” w tanim przedwojennym wydaniu. Albo „Oblicze Trzeciej Rzeszy” Joachima Festa w całkiem oficjalnym wydaniu prlowskim - z pewnością nie prawicowe, ale skutek na moją młodą duszę był piorunujący. (Tam poczytałem sobie o totalitaryźmie jako takim. Do komuny też się to cudnie odnosiło, w tym rzecz.)
Czytałem też jako nieletnie pachole Dżilasa, który nie zrobił na mnie większego wrażenia. Zresztą byłem już dawno przekonanym antykomunistą. (Nawiasem dziwne, bo nie pamiętam, by pani docent dała mi do wyboru, jako tę super-ważną, książkę Dżilasa, widać całkiem straciła co do mnie nadzieję.)
Miałem też od b. wczesnego okresu dobry kontakt z publikacjami podziemnymi, z których wiele było interesujących i jakoś na mnie wpłynęło. Nawet, mówię to uczciwie, te lewicowe, których przecież była większość. Zresztą taki „lewicowiec” jak np. Orwell... Paradne! Działał po nieodpowiedniej stronie, nawet być może strzelał, ale intelektualnie? Nic dziwnego że się go tak panicznie boją, i to bynajmniej właśnie nie tylko tych dwóch jego sławnych książek.
Ale to Ardrey, przypadkowo napotkany w szwedzkiej bibliotece, bardziej niż ktokolwiek inny, dał mi intelektualną podbudowę, a przede wszystkim pewność, że już żadne lewicowe argumenty nie są nigdy w stanie przeważyć kilku najbardziej podstawowych faktów i prawd. Prawd opartych na faktach dostępnych dzisiaj każdemu, kto chce widzieć i chce wiedzieć, ale znanych wciąż bardzo niewielu ludziom, a w dodatku zajadle kontestowanych przez liczne autorytety. Nie, pomyłka! Kontestacja faktycznie była, ale już jej nie potrzeba, teraz po prostu wszyscy zgodnie milczymy, udało się kontestatorom, za pomocą zmienionej taktyki, osiągnąć w końcu to, czego osiągnąć nie mogli kontestując. A my im nie przeszkadzamy...
A prawdy jakie? Powiem to znowu w obrzydliwie subiektywny, egocentryczny sposób. Cóż, widać inaczej nie umiem. Takie, że jeśli bym się któregoś ranka zbudził i zwątpił w którąś z nich, byłbym pewien, że znalazłem się, już nawet nie na całkiem innej planecie, ale w którymś z innych, nawet nie bardzo „równoległych” wszechświatów.
Nie chodzi tu oczywiście o moją osobę, chodzi o autentyczny przykład, o autentyczną „duchową spowiedź prawicowca”. Dlatego to co tu piszę ma w moim przekonaniu znaczenie. Więc osobiście mogę się nie zgadzać z całą masą poglądów różnych prawicowych partii, znamienitych prawicowych myślicieli, polityków i ogólnie autorytetów (nie mówiąc już o tych jedynie określanych jako prawicowi, lub którzy z jakichś powodów sami się tak lubią określać). Mogę się nie zgadzać z ich poglądami na temat ekonomii, religii, życia społecznego, wojny, patriotyzmu, czegokolwiek. Jądro moich przekonań zawsze będzie prawicowe i zawsze myślę że będę w stanie się obronić w ideologicznych sporach – zarówno wobec ataków z lewa, jak i ze strony, że tak powiem „nieokreślonej”.
Proszę powyższego nie brać za przejaw pychy czy autoreklamy! Tutaj chodzi nie o mnie, tylko o Ardreya, oczywiście – pewne umysłowe możliwości są konieczne by polemizować, ale ludzi o takim potencjale nie brakuje. Dlaczego więc prawica naszej zachodniej „faustycznej” (wedle określenia Oswalda Spenglera, bardzo wielkiego i bardzo prawicowego myśliciela) cywilizacji jest w tak wielkim stopniu intelektualnie podzielona i rozdrobniona? Dlaczego prawicowcy i niby-prawicowcy szarpią się o tysiące szczegółów i szczególików? I nie tylko szczególików niestety - nie trzeba być lewicowcem, by pękać ze śmiechu słysząc ciągłe spory o to, czy ekonomiczny liberalizm jest prawicowy, czy wręcz przeciwnie. A to przecież fundamentalna kwestia.
(Starożytna Sparta byłabyż zatem państwem skrajnie lewicowym? Bardziej lewicowym niż powiedzmy nasza droga Platforma Obywatelska? Wolne żarty! Można Sparty nie lubić, ale "socjalizm", w jakimś zbliżonym do marksizmu sensie, to to nie był. To może i bardziej lewicowa ona była od przesławnej partii demokraci.pl, czy jak oni się akurat dzisiaj raczą nazywać?)
Oczywiście nie twierdzę, że książki Roberta Ardreya - a jest ich sporo, kilka nawet w moich oczach jeszcze lepszych od „Imperatywu terytorialnego”, nie wspominając już jego wcześniejszych lewicowych (!) sztuk i masy wysoko cenionych hollywoodzkich scenariuszy ("Trzech muszkieterów", "Pani Bovary", "Ben Hur", itp.) - to jakaś „biblia prawicowca”, że poza nimi nie ma prawicowego zbawienia, czy coś takiego. Chodzi tutaj tylko mi o dwie zasadnicze sprawy:
Po pierwsze, w moim najszczerszym przekonaniu istota prawicowości leży znacznie głębiej, niż doktryny ekonomiczne w ich gazetowo-telewizyjnym, a nawet partyjno-parlamentarnym, wydaniu. Ba, głębiej niż stosunek do religii, powszechnego poboru, kary śmierci, czy globalizacji!
Po drugie, lewicowym intelektualistą, nie mówiąc już o artyście, jest być stosunkowo bardzo łatwo. (Nie mówiąc już o pseudo-artyście, tym bardziej jeszcze uchodzącym za geniusza!) Dlaczego tak jest? Dobrze, jeśli uczciwie pomyślisz nad tą kwestią parę minut i nie znajdziesz zadowalającej odpowiedzi, to daj mi cynk na adres Redakcji, a ja zobowiązuję się to wyjaśnić czarno na białym. Umowa stoi?
Na razie przyjmijmy, że tę sprawę już ustaliliśmy – jest bez porównania łatwiej być lewicowym intelektualistą czy artystą, niż prawicowym. (Co zresztą w pewnej mierze musi tłumaczyć, czemu jest ich tylu więcej.) A jeśli tak jest, to nie mamy się co spodziewać, iż dzisiejsza „krótka ławka” prawicowych intelektualistów i artystów, nagle się wydłuży. Ergo, potrzebujemy każdego, kto jest tego naprawdę wart. A Robert Ardrey na pewno jest. Moja własna intelektualna... nie tyle „przemiana”, co może raczej „krystalizacja”, jest tego dowodem. (Jakkolwiek mało skromnie by to mogło zabrzmieć, ale przesadna skromność nie jest prawicowa, zgoda?) Na pewno nie byłem jedyny, a co ważniejsze – mogłoby być o wiele więcej takich „krystalizacji”.
Tutaj nie chodzi o żadne „objawienia”! Jeśli ktoś się nie zgadza z Ardreyem - na podstawie faktów, albo wyciągniętych wniosków - to ja osobiście byłbym bardzo zainteresowany ich poznaniem. I bardzo się zdziwię, jeśli te poglądy nie będą wybitnie lewicowe. W końcu jeśli pisarz tak w latach '60 i nieco później głośny, tak agresywnie i powszechnie atakowany, całkiem znika z intelektualnego widnokręgu, to tu coś chyba jest na rzeczy. Ataki niewiele pomogły, ale przemilczanie (i chytre wykorzystanie przepisów prawa autorskiego, Święte Prawo Własności zatem!) działa znakomicie. Żadni prawicowcy, nikt w ogóle z tych, którzy w opisywanych przez Ardreya faktach – na temat życia dzikich zwierząt, prehistorii człowieka, życia prymitywnych plemion - żeby już pominąć jego wnioski, mogliby znaleźć oparcie, nie próbuje go nawet wygrzebać z zapomnienia.
A przecież wystarczy w w wyszukiwarkę, np. Google wklepać „Ardrey + Robert” (bez cudzysłowu), żeby zobaczyć, że nie jest to ktoś pozbawiony znaczenia. Nawet w 25 lat po swej śmierci. Jego książki też są w internetowych księgarniach dostępne. Tylko prawicowcy wolą wsłuchiwać się we własne głosy, wygłaszając jedynie słuszne poglądy na temat liberalizmu, czy zjednoczonej Europy, poziom wewnątrz-prawicowej dyskusji i myślenia zostawiając... Komu właściwie?
Oczywiście mógłbym się sam zakręcić koło spopularyzowania tego wybitnego myśliciela i autora. Skłamałbym mówiąc, że nie rozmyślam o tym co pewien czas przez wszystkie te lata. Ardrey, i oczywiście nie tylko on, wybitnych autorów jest dzięki Bogu trochę, powinien być dostępny i po polsku. Choćby dlatego, że wagę języka określa w dużym stopniu to, co w nim napisano i wydano, także przekłady, choć oczywiście dzieła oryginalne są ważniejsze. Poniekąd staram się to zresztą zrobić, tym właśnie tekstem. Dlaczego jednak nie uczyniłem czegoś więcej, i o wiele wcześniej?
Jeden powód jest taki, że w końcu angielski dzisiaj każdy powinien rozumieć, przynajmniej ktoś mający pewne intelektualne aspiracje. Obcy język to jest francuski albo łacina, angielski to jest coś jak wybieranie numeru telefonem albo spuszczanie wody. Więc każdy może sobie sam przeczytać, jeśli się trochę postara. Drugi powód jest nieco, lub nawet bardziej niż nieco, smutniejszy. Otóż zawsze kiedy myślałem o wylansowaniu Ardreya w Polsce, po paru minutach dochodziłem do takich wniosków, cytuję sam siebie:
A komuż to będzie z Ardreyem tak bardzo po drodze? Nasza prawica opiera się w znacznym stopniu na katolicyźmie. Z całym szacunkiem i sympatią dla Kościoła, przecież ewolucja człowieka, jego instynkty, jego krwiożercza przeszłość i jej ślady w teraźniejszości, ani też dość bezkompromisowe hipotezy Ardreya na temat rodziny, na pewno nie stanowią dla dzisiejszego katolika najwygodniejszych tematów. (Nawet przed ostatnim Soborem by nie stanowiły, choć częściowo może z nieco innych względów.)
To już jest pewien problem, prawda? A lepiej już nie wspominać o tych prawicowcach, którzy definiują praktycznie prawicowość jako totalny ekonomiczny liberalizm, nie wnikając w to, czy jego skutkiem mają być miliony malutkich indywidualnych gospodarstw rolnych, gdzie pater familias będzie miał totalną władzę życia i śmierci, czy też kilka światowych oligopoli, sporo hipermarketów, i sto miliardów ludzi ze wszczepionymi chipami, poruszających się od rana do wieczora na komendę. Dyskusja by nam się naprawdę przydała. I to właśnie wewnątrz-prawicowa, bo próby przekonywania lewicowca są czymś takim, jak próby przekonywania mnie, bym poważnie potraktował kniazia Kropotkina, albo pani docent, by pokochała... Powiedzmy Generała Franco.
Proponuję byśmy wkrótce, jak najszybciej, dali sobie szansę podyskutować o sprawach istotnych, między innymi o tych, opisanych przez Roberta Ardreya. A jeśli ktoś ma podobnie znaczących dla swego rozwoju, a mało znanych w Polsce, autorów, to także warto by było poświęcić im parę akapitów tekstu i powiedzieć o tym ludziom. Ludzki mózg jest bowiem, wedle pewnej interesującej i płodnej hipotezy, organem par excellence społecznym, w tym sensie, że jego działanie nie może być rozpatrywana w całkowitym oderwaniu od odzewu, jaki znajduje w społeczności. Jeśli tak naprawdę jest, to jeżeli Twoje Czytelniku, najgłębsze i najbłyskotliwsze nawet, myśli nie mają żadnego społecznego oddziaływania, to niemal równie dobrze mógłbyś całkiem nie myśleć.
Zastanów się nad tym Czytelniku, to wcale nie jest głupie! A więc działajmy, na przykład dyskutujmy! I stwórzmy może wreszcie jakąś naprawdę sensowną, przybliżoną choćby, definicję prawicowości, a także może kilka związanych z tą sprawą aksjomatów. Zamiast dziobać się wzajemnie, wyzywając od „socjalistów” i „liberałów”, tworzyć sztuczne podziały, jednocześnie bratając się z każdym niemal trojańskim koniem i kucykiem. To znaczy, kłócić się o ekonomię i inne sprawy jak najbardziej można i nawet trzeba, ale przecież nawet gołym okiem łatwiej jest rozpoznać lewicę i prawicę, niż przy pomocy praktycznie każdej z szeroko obecnie stosowanych definicji! Przynajmniej ja to tak widzę, a jeśli mam częściową choćby rację, to coś z pewnością warto by było w tej sprawie zrobić. Zgoda?
Nawiasem mówiąc, wspomnianą przed chwilą hipotezę - tę o immanentnym związku naszego myślenia z życiem społecznym - postawił właśnie Robert Ardrey. W książce zatytułowanej „The Social Contract” („Kontrakt społeczny”, tytuł ten jest oczywiście nawiązaniem do sławnego dzieła J.J. Rousseau pod tym samym tytułem).
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
ewolucja,
Krapotkin,
lektury,
lewactwo,
prawicowość,
Robert Ardrey
czwartek, lutego 15, 2007
Tusk niemal płacze, Lesiak niewinny... i jeszcze coś
Coś tam się dzisiaj wydarzyło: Tusk prawie się rozpłakał na początku wystąpienia A. Leppera (nieźle dostał w dupę, i to dwa razy, głupi pajac!), uniewinnili Lesiaka (oczywiście dno!), już zaczynają bronić tego tam kardiochirurga (lekarska korporacyjność i moralna zgnilizna dziennikarzy ręka w rękę, jeśli ktoś by mnie chciał pytać). Acha, jeszcze ten tam wielu inicjałów Nowakowski, facet dość sensownie gadający, jak na telewizję III RP, okazał się być wsiowym agentem. Taka to i RP...
Ale tutaj mam coś interesującego i zabawnego, co pragnąłbym polecić wszystkim zwierzęcym antylewakom, rewolucyjnym konserwatystom i także wszystkim błądzącym w swej niewiedzy (przynajmniej w kwestii nomenklatury, choć niestety wielu błądzi także w poglądach) liberałom.
Oto to coś: http://www.moral-politics.com/xpolitics.aspx?menu=Home
Zachęcam! Absolutna prawda to z tego może nie wyniknie, ale wyniki nie są bez sensu. I jeśli co najmniej trzy osoby wkleją tu w komentarzach własne wyniki, to ja także je wkleję. Będzie masa śmiechu. Umowa stoi?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Ale tutaj mam coś interesującego i zabawnego, co pragnąłbym polecić wszystkim zwierzęcym antylewakom, rewolucyjnym konserwatystom i także wszystkim błądzącym w swej niewiedzy (przynajmniej w kwestii nomenklatury, choć niestety wielu błądzi także w poglądach) liberałom.
Oto to coś: http://www.moral-politics.com/xpolitics.aspx?menu=Home
Zachęcam! Absolutna prawda to z tego może nie wyniknie, ale wyniki nie są bez sensu. I jeśli co najmniej trzy osoby wkleją tu w komentarzach własne wyniki, to ja także je wkleję. Będzie masa śmiechu. Umowa stoi?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, lutego 13, 2007
Co to jest ta prawicowość? (Mało oryginalny temat, wiem!)
Wklejam tutaj moją wypowiedź z wątku zatytłowanego (przeze mnie samego zresztą) "Co to wreszcie (do jasnej i niespodziewanej) miałaby być ta PRAWICOWOŚĆ?" na nowym forum nowej prawicowej (i wirtualnej na razie) parti. Oto link do tego forum, można się zainteresować i ew. zapisać:
http://www.prawicarp.pl/
Chyba trochę by było szkoda, gdyby szeroka Publiczność nie miała okazji zapoznać się z tymi moimi poglądami. A zatem...
Co to jest prawicowość? (po raz kolejny i na pewno nie ostatni)
Prawicowość jest to m.in. zaprzeczenie gnostyckiego rozumienia świata, w którym poza cienkim welonem widzialnego, dotykalnego świata, kryje się "świat prawdziwy", do którego można dotrzeć niezbyt wielkim wysiłkiem, ale za to przy pomocy pewnej tajemnej wiedzy ("gnosis", to po grecku "wiedza", i to właśnie raczej taka bardziej tajemna).
Wiąże się to w oczywisty sposób z kwestią utopizmu, ponieważ utopia to taki właśnie "lepszy" świat, uzyskany dzięki tej specjalnej wiedzy. Prawicowość jest odrzuceniem wszelkiej utopijności. Co oczywiście nie oznacza, że prawicowiec nie dąży do lepszego świata, tyle, że prawicowe rozumienie ludzkiego losu zawsze będzie w sumie tragiczne - zarówno wzniosłe, jak i, w pewnych przynajmniej istotnych aspektach, smutne. Dla rasowego lewaka świat to piaskowniaca, a dla lewicowego "intelektualisty" to właśnie ta cienka zasłona kryjąca "świat prawdziwy", bez porównania oczywiście lepszy od tego tutaj.
Pośrednio, w codziennym psychicznym nastawieniu, ale także dobrze widocznym z polityce, prawicowość jest brakiem wiary w uniwersalne wytrychy rozwiązujące wszystkie, lub niemal wszystkie problemy - w jakieś zawsze cudownie bezbłędnie działające "równowagi organów rządowych", w boską i niezmienną mądrość "wolnego rynku", w absolutną świętość "Prawa" (świętość? czy to nie jest herezja?), a już szczególnie świętość pomniejszych jego przejawów, w rodzaju "świętego prawa własności".
Prawicowiec może cenić wiele z tych rzeczy, ale ich nie fetyszyzuje. W odróżnieniu od liberała czy zadeklarowanego socjaldemokraty (gdzie są dzisiaj między nimi różnice, swoją drogą?), prawicowiec wie, że wszsytko to nie może działać zawsze idealnie, bo nic tak na tym świecie nie działa. Dlatego też mówi to - przynajmniej w sytuacjach, kiedy może być całkiem szczery - otwarcie.
Liberał albo otwarty lewicowiec stara się tych niedoskonałości za wszelką cenę nie dostrzegać, a kiedy okazuje się to niemożliwe, tworzy specjalne wyjątki, rzekomo "potwierdzające niezmienne reguły" i je jeszcze "udoskonalające". Tak jest z "prawdziwą" demokracją, w odróżnieniu od zwykłej demokracji (a kto tak, nawiasem mówiąc, uwielbia mówić o absurdalności "demokracji ludowej", jak liberałowie?), czy "dobrze rozumianą" wolnością słowa, która bez cienia problemu akceptuje zamykanie ludzi do więzień za wyrażanie poglądów.
Prawicowość to moim zdaniem nie tylko to, ale cała masa innych rzeczy. (Tak samo zresztą jak lewicowość, która z intelektualnego punktu widzenia jest fascynującą sprawą. Wcale nie mniej fascynującą, jeśli potraktujemy ją jako psychiczną skazę.) Jednak ten właśnie szeroki aspekt prawicowości (i lewicowości) uważam za wyjątkowo istotny (z którego to powodu najprawdopodobniej on właśnie nasunął mi się tutaj jako pierwszy).
Zapraszam do dyskusji. Oświadczam oficjalnie, że nie mam żadnego doktoratu z prawicowości, ani nawet z filozofii, więc nie chodzi mi o to, by się wyłącznie wymądrzać, ino o to, by do czegoś dojść. Choć oczywiście niektóre sprawy mam już nieźle przemyślane i byłbym zadowolony, gdyby udało mi się nieco moje poglądy spopularyzować.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
http://www.prawicarp.pl/
Chyba trochę by było szkoda, gdyby szeroka Publiczność nie miała okazji zapoznać się z tymi moimi poglądami. A zatem...
Co to jest prawicowość? (po raz kolejny i na pewno nie ostatni)
Prawicowość jest to m.in. zaprzeczenie gnostyckiego rozumienia świata, w którym poza cienkim welonem widzialnego, dotykalnego świata, kryje się "świat prawdziwy", do którego można dotrzeć niezbyt wielkim wysiłkiem, ale za to przy pomocy pewnej tajemnej wiedzy ("gnosis", to po grecku "wiedza", i to właśnie raczej taka bardziej tajemna).
Wiąże się to w oczywisty sposób z kwestią utopizmu, ponieważ utopia to taki właśnie "lepszy" świat, uzyskany dzięki tej specjalnej wiedzy. Prawicowość jest odrzuceniem wszelkiej utopijności. Co oczywiście nie oznacza, że prawicowiec nie dąży do lepszego świata, tyle, że prawicowe rozumienie ludzkiego losu zawsze będzie w sumie tragiczne - zarówno wzniosłe, jak i, w pewnych przynajmniej istotnych aspektach, smutne. Dla rasowego lewaka świat to piaskowniaca, a dla lewicowego "intelektualisty" to właśnie ta cienka zasłona kryjąca "świat prawdziwy", bez porównania oczywiście lepszy od tego tutaj.
Pośrednio, w codziennym psychicznym nastawieniu, ale także dobrze widocznym z polityce, prawicowość jest brakiem wiary w uniwersalne wytrychy rozwiązujące wszystkie, lub niemal wszystkie problemy - w jakieś zawsze cudownie bezbłędnie działające "równowagi organów rządowych", w boską i niezmienną mądrość "wolnego rynku", w absolutną świętość "Prawa" (świętość? czy to nie jest herezja?), a już szczególnie świętość pomniejszych jego przejawów, w rodzaju "świętego prawa własności".
Prawicowiec może cenić wiele z tych rzeczy, ale ich nie fetyszyzuje. W odróżnieniu od liberała czy zadeklarowanego socjaldemokraty (gdzie są dzisiaj między nimi różnice, swoją drogą?), prawicowiec wie, że wszsytko to nie może działać zawsze idealnie, bo nic tak na tym świecie nie działa. Dlatego też mówi to - przynajmniej w sytuacjach, kiedy może być całkiem szczery - otwarcie.
Liberał albo otwarty lewicowiec stara się tych niedoskonałości za wszelką cenę nie dostrzegać, a kiedy okazuje się to niemożliwe, tworzy specjalne wyjątki, rzekomo "potwierdzające niezmienne reguły" i je jeszcze "udoskonalające". Tak jest z "prawdziwą" demokracją, w odróżnieniu od zwykłej demokracji (a kto tak, nawiasem mówiąc, uwielbia mówić o absurdalności "demokracji ludowej", jak liberałowie?), czy "dobrze rozumianą" wolnością słowa, która bez cienia problemu akceptuje zamykanie ludzi do więzień za wyrażanie poglądów.
Prawicowość to moim zdaniem nie tylko to, ale cała masa innych rzeczy. (Tak samo zresztą jak lewicowość, która z intelektualnego punktu widzenia jest fascynującą sprawą. Wcale nie mniej fascynującą, jeśli potraktujemy ją jako psychiczną skazę.) Jednak ten właśnie szeroki aspekt prawicowości (i lewicowości) uważam za wyjątkowo istotny (z którego to powodu najprawdopodobniej on właśnie nasunął mi się tutaj jako pierwszy).
Zapraszam do dyskusji. Oświadczam oficjalnie, że nie mam żadnego doktoratu z prawicowości, ani nawet z filozofii, więc nie chodzi mi o to, by się wyłącznie wymądrzać, ino o to, by do czegoś dojść. Choć oczywiście niektóre sprawy mam już nieźle przemyślane i byłbym zadowolony, gdyby udało mi się nieco moje poglądy spopularyzować.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
definicja,
gnostycyzm,
gnoza,
prawicowość,
utopia
piątek, lutego 02, 2007
Polityczna nuda w krainie euroscypka
Kolejny błyskotliwy tytuł (mógłbym chyba takie tytuły sprzedawać w pęczkach i zapewne byłby popyt)... i niewiele poza tym. Sens w tym tytule jest o tyle, że właśnie po trzech latach Polska stała się oficjalnie i legalnie Europejskim Regionem Euroscypka. Co do nudy zaś, to zapewne jest to sprawa wyłącznie subiektywna, bo i TW Beata coś tam pyskuje, i Bufetowa się pieniaczy, i "Amerykańsko-Żydowska" organizacja ma coś tam do powiedzenia na temat ukraińskiego doktoratu honoris causa Andrzeja Leppera (???).
Mnie to jednak cholernie ostatnio nudzi, zapewne po prostu dlatego, że - jako człowiek, który do SB nie donosił - muszę się ostro kręcić wokół swych ekonomicznych spraw, po prostu po to, by utrzymać nos nad powierzchnią. Obiektywnie zapewne nudniej, niż normalnie, bo to i Tysiąc Ojców Najmłodszej Córki Anety K... I wszystko inne.
Co do Cieniasów, to mało ich ostatnio na TVN24, a ponieważ to partia wykreowana i utrzymywana przy życiu przez medialną propagandę, wróżę jej dość rychły schyłek. Skoro już nawet media nimi się nie interesują, to kto będzie? Rodzimy gazowniczy ęteligęt, jasne, ale dla tego równie dobrze, co Platforma może być jakiś LID, Zieloni 2004, Partia Kobiet, czy inny komuch.
No dobra, z konkretów powiem, że czytam właśnie znakomitą książkę, którą sobie parę dni temu kupiłem na straganie za 9,90 i każdemu polecam. Nie jest to książka antykwaryczna, trochę się rozejrzeć, to z pewnością da się znaleźć. A naprawdę warto. Tytuł ma ta książka "Sprawa Sokratesa", autorem zaś jest I.F. Stone.
Co do Sokratesa, to nigdy dziada nie lubiłem, a miałem z nim nieco do czynienia, bo mam w życiorysie nawet jeden semestr attyckiej greki (z czego zaliczyłem połowę), gdzie poza "Anabasis" Ksenofonta, czytaliśmy właśnie "Apologię Sokratesa" Platona. Sokrates zawsze wydawał mi się paskudnym lewakiem, ale szczerze mówiąc nie miałem nigdy cierpliwości do poważnej lektury Platona, ani innych poważnych tekstów na jego temat.
I.F. Stone - b. poważny i ceniony dziennikarz, który na emeryturze nauczył się greki i zajął właśnie Sokratesem, a szczególnie słynnym i kontrowersyjnym wyrokiem na niego - przedstawia Sokratesa, bardzo przekonująco i rzetelnie w mojej opini, jeszcze znacznie gorzej, niż sam to sobie w mojej dyletanckiej antypatii do tego rodzaju typów wyobrażałem. Sokrates okazuje się mniej, niż myślałem nihilistą, a bardziej po prostu totalitarystą. (Platona od początku widziałem, jako totalitarystę, ale ostatnio zaczęło mi się wydawać, że może to przesada i że facet po prostu, jako prekursor, macał nieco na oślep w swych intelektualnych poszukiwaniach. Jednak chyba to dawniej miałem rację.)
Gdyby ktoś chciał porozmawiać o tej książce, albo o Sokratesie, czy może w ogóle o ideach mniej i bardziej totalitarnych/demokratycznych, to zapraszam.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Mnie to jednak cholernie ostatnio nudzi, zapewne po prostu dlatego, że - jako człowiek, który do SB nie donosił - muszę się ostro kręcić wokół swych ekonomicznych spraw, po prostu po to, by utrzymać nos nad powierzchnią. Obiektywnie zapewne nudniej, niż normalnie, bo to i Tysiąc Ojców Najmłodszej Córki Anety K... I wszystko inne.
Co do Cieniasów, to mało ich ostatnio na TVN24, a ponieważ to partia wykreowana i utrzymywana przy życiu przez medialną propagandę, wróżę jej dość rychły schyłek. Skoro już nawet media nimi się nie interesują, to kto będzie? Rodzimy gazowniczy ęteligęt, jasne, ale dla tego równie dobrze, co Platforma może być jakiś LID, Zieloni 2004, Partia Kobiet, czy inny komuch.
No dobra, z konkretów powiem, że czytam właśnie znakomitą książkę, którą sobie parę dni temu kupiłem na straganie za 9,90 i każdemu polecam. Nie jest to książka antykwaryczna, trochę się rozejrzeć, to z pewnością da się znaleźć. A naprawdę warto. Tytuł ma ta książka "Sprawa Sokratesa", autorem zaś jest I.F. Stone.
Co do Sokratesa, to nigdy dziada nie lubiłem, a miałem z nim nieco do czynienia, bo mam w życiorysie nawet jeden semestr attyckiej greki (z czego zaliczyłem połowę), gdzie poza "Anabasis" Ksenofonta, czytaliśmy właśnie "Apologię Sokratesa" Platona. Sokrates zawsze wydawał mi się paskudnym lewakiem, ale szczerze mówiąc nie miałem nigdy cierpliwości do poważnej lektury Platona, ani innych poważnych tekstów na jego temat.
I.F. Stone - b. poważny i ceniony dziennikarz, który na emeryturze nauczył się greki i zajął właśnie Sokratesem, a szczególnie słynnym i kontrowersyjnym wyrokiem na niego - przedstawia Sokratesa, bardzo przekonująco i rzetelnie w mojej opini, jeszcze znacznie gorzej, niż sam to sobie w mojej dyletanckiej antypatii do tego rodzaju typów wyobrażałem. Sokrates okazuje się mniej, niż myślałem nihilistą, a bardziej po prostu totalitarystą. (Platona od początku widziałem, jako totalitarystę, ale ostatnio zaczęło mi się wydawać, że może to przesada i że facet po prostu, jako prekursor, macał nieco na oślep w swych intelektualnych poszukiwaniach. Jednak chyba to dawniej miałem rację.)
Gdyby ktoś chciał porozmawiać o tej książce, albo o Sokratesie, czy może w ogóle o ideach mniej i bardziej totalitarnych/demokratycznych, to zapraszam.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Aneta K.,
oscypek,
TW Beata,
Unia Europejska
niedziela, stycznia 21, 2007
Rzepak, Rokita i kolorki (trzy mini-felietonki)
Rzepakowe uroszczenia
Żaden ze mnie l*erał (obraziłbym się, gdyby mnie ktoś tak nazwał), ale naprawdę nie rozumiem całej tej hecy wokół biopaliw i rzepaku. Jakim prawem ktokolwiek śmie ludziom narzucać, co wlewają do zbiorników paliwa swych prywatnych maszyn? Zgoda, mogą istnieć pewne drobne ograniczenia, i np. gazy wydzielane z rur wydechowych przy spalaniu tego czegoś nie powinny być bardziej trujące od Cyklonu B, a może nawet od obecnych oparów marnie spalonej benzyny. Ale poza tym?
Nie wspomnę już (a w każdym razie nie rozwinę tego tematu) o tym, jak samobójczym działaniem jest przedłużanie bez żadnego wyraźnego powodu obecnego uzależnienia od ropy naftowej. Kim by byli Arabowie, w tym terroryści i islamiści, gdyby nie to uzależnienie? Czym by była Rosja po przegraniu zimnej wojny?
Nie znam się na problematyce paliw z rzepaku i innych takich rzeczy, przyznam, że te aspekty ekonomii (w odróżnieniu od spraw czysto spekulacyjnych, które są intelektualnie fascynujące, choć wcale nie twierdzę, iż pozytywne społecznie) są dla mnie niewiarygodnie nudne i trywialne. Samochody też całkiem mnie nie podniecają. Ale z tego co rozumiem, to są jakieś wariackie uroszczenia obecnej światowej władzy, której nawet politycy uchodzący za narodowych nie śmią już się sprzeciwić.
Dlaczego odstawiono Rokitę?
Od miesięcy masa ludzi zastanawia się nad przyczynami odstawienia Jana Marii (Barbary Kunegundy Heleny Zofii Wandy itd.) Rokity od piersi przez Donalda Tuska i przywództwo Platformy Cieniasów (inaczej PO, mało to partii ma dzisiaj po kilka nazw?).
Nikt chyba dotąd chyba nie podał takiej oto prostej i logicznej interpretacji...
Przecież to nikt inny, jak tylko Jan Maria (Barbara Kunegunda itd.) Rokita wykrzykiwał kiedyś buńczucznie "Nicea albo śmierć!". Jakżesz więc teraz powiewać nim niczym sztandarem, kiedy Platforma ewidentnie przygotowuje się do roli lokalnego mini-tarana przy wprowadzeniu w życie "europejskiej konstytucji", czyli tworzenia zrębów "europejskiego" super-państwa, o którym śnili, i o które walczyli już tacy mężowie stanu, jak Bismack i Hitler? (O Napoleonie i Ludwiku XIV już nie wspominając, ale to było znacznie dawniej.)
W tym kontekście nawet to "dziwne" dla niektórych zbliżanie się Platformy do postkomunistycznej i europejsicznie-l*ralnej "lewicy" nabiera nieco większego sensu! Jeśli ta, podana tu przeze mnie, przyczyna nie jest tą najważniejszą, to zaprawdę - w harcach i wygibasach tych panów (i pań) nie ma prawie nic z polityki, a jest tylko histeria, klimakterium i kompleksy.
Chyba lepej być daltonistą
Rzuciłem wczoraj okiem w rodzimej komercyjnej telewizji na zakończenie walki o Mistrzostwo Unii Europejskiej (jest już i taki pas, a zresztą jakiego niby jeszcze nie ma?) w jakiejśtam wyższej wadze, pomiędzy Szwajcarem (to jest Unia Europejska? też dali się przyłączyć?!) a jakimś takim facetem o nazwisku Abdulla, reprezentującym (ja to oni) chyba Belgię, czy inny światły europejski kraj. Tak przynajmniej kojarzyła mi się flaga tego Abdulli.
Walka odbywała się w Szwajcarii. Mówili po niemiecku, ale bardzo wyraźnie powiedziano, że to Szwajcaria, a zresztą publika bardzo się cieszyła, kiedy Szwajcar wygrał. (Przecież chyba nie dlatego, by nie lubiła facetów o nazwisku Abdulla? Takie coś by już dziś z pewnością w Europie nie przeszło.)
No i jak już ten Szwajcar wygrał, to otrzymał wielki kiczowaty wieniec... Na którym była wielka szarfa... W kolorach jak następuje: CZERWONY... CZARNY... ŻÓŁTY...
Oczom swoim nie wierzyłem, ale tak naprawdę było. Z tego co pamiętam, kolory Szwajcarii to piękna głęboka czerwień i biel (ich flaga to przecież biały krzyż na czerwonym polu). Mam zresztą w kieszeni scyzoryk Victorinox, to wiem. Tutaj jednak były to zdecydowanie kolory Niemiec. Niemcy pełnią zdaje się ostatnio jakąś tam ważną funkcję Oberführera w pan-europejskim Reichstagu (czy jak się to tam nazywa, nie wiem, bo moja pogarda dla Unii Europejskiej nie pozwala mi na wnikanie w tego typu trywialne detale), ale to chyba nie jest jeszcze wystarczający powód, by szarfa Mistrza Unii Europejskiej w Boksie Zawodowym miała być ewidentnie niemiecka? Choć z drugiej strony jest przecież w tym dziwnym nieco fakcie sporo logiki.
Nasuwa mi sie w związku z tym całkiem prywatna refleksja... Z pewnością bardzo niewielu ludzi zwróciło uwagę na opisany tu przeze mnie fakt, a jeszcze mniej odczuło z tego powodu jakiekolwiek zdziwienie, o oburzeniu nie wspominając. Ja od wieków (no, niemal) dostrzegam u siebie przedziwne talenty Kassandry, czyli zdolność przewidywania przyszłych katastrof, których nikt inny nie dostrzega. Nie jest to miła przypadłość, ponieważ rasowa Kassandra nie ma z tego talentu żadnych absolutnie osobistych korzyści, a raczej przeciwnie - nie tylko cierpi z wyprzedzeniem, ale jeszcze wychodzi na głupka i zraża do siebie ludzi. (O zrażaniu władz i osób wpływowych już nie wspominając.)
Jednak wczoraj zrozumiałem, że aby być Kassandrą nie jest potrzebny - wbrew temu co dotychczas, mimo mego racjonalnego umysłu i inżynierskiego wykształcenia, zmuszony byłem uznawać - jakiś specjalny Boski dar... Wystarczy po prostu nie być daltonistą!
Zakończę, całkiem bez sensu, taką oto sentencją z jakiegoś klasyka, nie pamiętam już kogo: "Kto pozwala sobie płacić, pozwala sobie rozkazywać." Jakoś mi się to bez widocznego powodu kojarzy z Unią Europejską, Niemcami, Platformą... I niestety także nieszczęsną, jak niemal zawsze, Polską.
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Żaden ze mnie l*erał (obraziłbym się, gdyby mnie ktoś tak nazwał), ale naprawdę nie rozumiem całej tej hecy wokół biopaliw i rzepaku. Jakim prawem ktokolwiek śmie ludziom narzucać, co wlewają do zbiorników paliwa swych prywatnych maszyn? Zgoda, mogą istnieć pewne drobne ograniczenia, i np. gazy wydzielane z rur wydechowych przy spalaniu tego czegoś nie powinny być bardziej trujące od Cyklonu B, a może nawet od obecnych oparów marnie spalonej benzyny. Ale poza tym?
Nie wspomnę już (a w każdym razie nie rozwinę tego tematu) o tym, jak samobójczym działaniem jest przedłużanie bez żadnego wyraźnego powodu obecnego uzależnienia od ropy naftowej. Kim by byli Arabowie, w tym terroryści i islamiści, gdyby nie to uzależnienie? Czym by była Rosja po przegraniu zimnej wojny?
Nie znam się na problematyce paliw z rzepaku i innych takich rzeczy, przyznam, że te aspekty ekonomii (w odróżnieniu od spraw czysto spekulacyjnych, które są intelektualnie fascynujące, choć wcale nie twierdzę, iż pozytywne społecznie) są dla mnie niewiarygodnie nudne i trywialne. Samochody też całkiem mnie nie podniecają. Ale z tego co rozumiem, to są jakieś wariackie uroszczenia obecnej światowej władzy, której nawet politycy uchodzący za narodowych nie śmią już się sprzeciwić.
Dlaczego odstawiono Rokitę?
Od miesięcy masa ludzi zastanawia się nad przyczynami odstawienia Jana Marii (Barbary Kunegundy Heleny Zofii Wandy itd.) Rokity od piersi przez Donalda Tuska i przywództwo Platformy Cieniasów (inaczej PO, mało to partii ma dzisiaj po kilka nazw?).
Nikt chyba dotąd chyba nie podał takiej oto prostej i logicznej interpretacji...
Przecież to nikt inny, jak tylko Jan Maria (Barbara Kunegunda itd.) Rokita wykrzykiwał kiedyś buńczucznie "Nicea albo śmierć!". Jakżesz więc teraz powiewać nim niczym sztandarem, kiedy Platforma ewidentnie przygotowuje się do roli lokalnego mini-tarana przy wprowadzeniu w życie "europejskiej konstytucji", czyli tworzenia zrębów "europejskiego" super-państwa, o którym śnili, i o które walczyli już tacy mężowie stanu, jak Bismack i Hitler? (O Napoleonie i Ludwiku XIV już nie wspominając, ale to było znacznie dawniej.)
W tym kontekście nawet to "dziwne" dla niektórych zbliżanie się Platformy do postkomunistycznej i europejsicznie-l*ralnej "lewicy" nabiera nieco większego sensu! Jeśli ta, podana tu przeze mnie, przyczyna nie jest tą najważniejszą, to zaprawdę - w harcach i wygibasach tych panów (i pań) nie ma prawie nic z polityki, a jest tylko histeria, klimakterium i kompleksy.
Chyba lepej być daltonistą
Rzuciłem wczoraj okiem w rodzimej komercyjnej telewizji na zakończenie walki o Mistrzostwo Unii Europejskiej (jest już i taki pas, a zresztą jakiego niby jeszcze nie ma?) w jakiejśtam wyższej wadze, pomiędzy Szwajcarem (to jest Unia Europejska? też dali się przyłączyć?!) a jakimś takim facetem o nazwisku Abdulla, reprezentującym (ja to oni) chyba Belgię, czy inny światły europejski kraj. Tak przynajmniej kojarzyła mi się flaga tego Abdulli.
Walka odbywała się w Szwajcarii. Mówili po niemiecku, ale bardzo wyraźnie powiedziano, że to Szwajcaria, a zresztą publika bardzo się cieszyła, kiedy Szwajcar wygrał. (Przecież chyba nie dlatego, by nie lubiła facetów o nazwisku Abdulla? Takie coś by już dziś z pewnością w Europie nie przeszło.)
No i jak już ten Szwajcar wygrał, to otrzymał wielki kiczowaty wieniec... Na którym była wielka szarfa... W kolorach jak następuje: CZERWONY... CZARNY... ŻÓŁTY...
Oczom swoim nie wierzyłem, ale tak naprawdę było. Z tego co pamiętam, kolory Szwajcarii to piękna głęboka czerwień i biel (ich flaga to przecież biały krzyż na czerwonym polu). Mam zresztą w kieszeni scyzoryk Victorinox, to wiem. Tutaj jednak były to zdecydowanie kolory Niemiec. Niemcy pełnią zdaje się ostatnio jakąś tam ważną funkcję Oberführera w pan-europejskim Reichstagu (czy jak się to tam nazywa, nie wiem, bo moja pogarda dla Unii Europejskiej nie pozwala mi na wnikanie w tego typu trywialne detale), ale to chyba nie jest jeszcze wystarczający powód, by szarfa Mistrza Unii Europejskiej w Boksie Zawodowym miała być ewidentnie niemiecka? Choć z drugiej strony jest przecież w tym dziwnym nieco fakcie sporo logiki.
Nasuwa mi sie w związku z tym całkiem prywatna refleksja... Z pewnością bardzo niewielu ludzi zwróciło uwagę na opisany tu przeze mnie fakt, a jeszcze mniej odczuło z tego powodu jakiekolwiek zdziwienie, o oburzeniu nie wspominając. Ja od wieków (no, niemal) dostrzegam u siebie przedziwne talenty Kassandry, czyli zdolność przewidywania przyszłych katastrof, których nikt inny nie dostrzega. Nie jest to miła przypadłość, ponieważ rasowa Kassandra nie ma z tego talentu żadnych absolutnie osobistych korzyści, a raczej przeciwnie - nie tylko cierpi z wyprzedzeniem, ale jeszcze wychodzi na głupka i zraża do siebie ludzi. (O zrażaniu władz i osób wpływowych już nie wspominając.)
Jednak wczoraj zrozumiałem, że aby być Kassandrą nie jest potrzebny - wbrew temu co dotychczas, mimo mego racjonalnego umysłu i inżynierskiego wykształcenia, zmuszony byłem uznawać - jakiś specjalny Boski dar... Wystarczy po prostu nie być daltonistą!
Zakończę, całkiem bez sensu, taką oto sentencją z jakiegoś klasyka, nie pamiętam już kogo: "Kto pozwala sobie płacić, pozwala sobie rozkazywać." Jakoś mi się to bez widocznego powodu kojarzy z Unią Europejską, Niemcami, Platformą... I niestety także nieszczęsną, jak niemal zawsze, Polską.
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
sobota, stycznia 20, 2007
Co porusza Tuskiem?
Kłębią mi się po napisaniu tego ostatniego tekstu na tym blogu naprawdę głębokie nowe myśli na temat l*lizmu, który ostatnio stał się poniekąd moim ulubionym chłopcem do bicia. Jednak, by nie martwić niektórych wiernych czytelników, spodziewających się także, a może nawet przede wszystkim, kopniaków rozdzielanych w inne strony, dzisiaj będzie o czym innym.
Daleko mi oczywiście do natchnionej politycznej paranoi mojego ulubionego chyba publicysty - Stanisława Michalkiewicza - która od wielu innych wersji i przejawów spiskowej teorii dziejów różni się co najmniej tym, iż w sporej części jest prawdziwa, ale niniejszym sam spróbuję podobnego podejścia...
Wiecie Państwo, dlaczego Donald Tusk woli gdańskiego l*rała Lewandowskiego na szefa europejskiej komisji od skarbów, ponad Saryusza-Wolskiego na czele europejskiej komisji od spraw zagranicznych? Bo mu Frau Merkel tak nakazała? Zgoda, to oczywiście też by mogła być prawda, bo na "głos swojego pana" zza naszej zachodniej ganicy pan Tusk zawsze był wrażliwy und podatny. (Nawiasem mówiąc, fajnie będzie, jeśli kiedyś naprawdę oficjalnie zrobią go "von Thuskiem", za które to nazwanie Wesołego Donalda wywalono mnie swego czasu z prawica-niet. Co oni wtedy zrobią? Zorganizują raut na moją część i ogłoszą mnie prorokiem? Nie, po prostu zorganizują raut na część Thuska, i tak zresztą będzie on wyglądał jak herbatka u cioci, czyli Wersal jak go sobie mały Kazio wyobraża.)
Zapytajmy może inaczej - cóż takiego szepnęła Frau Merkel Herr Tuskowi do uszka, żeby zmienił dotychczasowe poglądy? Częścią tego szeptu z pewnością mogło być coś w rodzaju: "Dziękujemy kochany Donaldku, ale sami sobie świetnie poradzimy z przechnięciem europejskiej konstytucji, nie musisz się zawsze pchać z pomocą nieproszony!" Potem jednak prawdopodobnie zwróciła uwagę Führera PO na fakt, że przecież, zgodnie z informacjami dostarczonymi jej przez odpowiednie służby niemieckiego państwa, Herr Lewandowski - Danziger L*berał (co samo za siebie sporo mówi) jest - słabo to by było powiedzieć - "umaczany", jako że był jego twórcą i wnioskodawcą - w jeden z największych przekrętów III RP. Chodzi oczywiście o słynne NFI, czyli Narodowe Fundusze Inwestycyjne.
Gdyby więc PiS zechciał go, zgodnie ze swą reakcyjną, faszystowską i eurosceptyczną naturą, w końcu wziąć za to za przysłowiową d*pę, to przecież tylko taka wysoka Europejska fucha mogła by go od prześladowań uratować. Tusk, po kilku zaledwie powtórzeniach tej błyskotliwej politycznej myśli, chwycił ją w lot, rozpłakał się, ucałował dłonie i stopy Frau Merkel ("ja Mein Liebe Führer, danke, danke... jawohl, jawohl Meine Liebchen!"), po czym bez zwłoki podjął odpowiednie decyzje. Oto cała przyczyna!
Jeśli ktoś z Państwa pragnąłby jeszcze nieco poczytać, w końcu mamy weekend, to rozwinę może kwestię, dlaczego to nie mogę nawet myśleć o rywalizowaniu z panem Michalkiewiczem. Otóż przerzuciłem sobie parę dni temu - i nie miało to żadnego związku z Dniami Judaizmu, o których nawet wtedy nie wiedziałem! - zbiorek przedwojennych felietonów Adolfa Nowaczyńskiego. (Że antysemita? A co mi to przeszkadza? Jedni lubią małże i ślimaki, inni nie lubią Żydów albo muzyki Country. Ja tam Country uwielbiam, ale myśl o narzucaniu tego upodobania innym ludziom metodami administracyjnymi jest mi obrzydliwa, i to mimo mych reakcyjnych i zamordystycznych tendencji. A że Adolf? Cóż, nie każdy może się nazywać Donald, Waldi, albo inny Igor...)
No i Nowaczyński stanowczo stwierdza w samym wstępie, że poważny publicysta musi codziennie czytać do najmniej 30 dzienników, co weekend 30 tygodników, książki się tutaj nie liczą (choć wyraźnie są potrzebne, tyle że jako coś extra). Ja do czegoś podobnego nigdy bym się nie potrafił zbliżyć, nawet gdybym z publicystyki miał żyć. Oczywiście, dzisiaj parę z tych dzienników i tygodników zastąpiłyby internet i telewizja, ale i tak pozostaje kilkanaście godzin ostrego czytania dziennie, dzień w dzień, i to często treści mało przyjemnych, nie zgadzających się z własnym poczuciem smaku, albo po prostu nudnych... A do tego trzeba by to jakoś wszystko poarchiwizować... Jak oni to potrafili robić bez komputerów??!
Nie wiem dokładnie, jak to było z Nowaczyńskim pod tym względem, ale p. Michalkiewicz w dodatku do tych tygodników, dzienników i internetu, zna jeszcze na wylot Szpotańskiego, Tuwima, Tacyta, życiorysy Jewno Azefa i Pawki Korczagina, kodeks karny i uniwersytecki podręcznik jurysprudencji... I całą ogromną masę innych rzeczy. (Że już o l*ralnych doktrynach obowiązujących w kręgach korwinistów nie wspomnę.)
Ja, choć coś tam się w życiu przeczytało, a myślenie przychodzi mi poniekąd łatwiej od rapowania czy kładzenia kafelków, o czymś podobnym nie mógłbym nawet marzyć. Tak więc pozostaje mi takie sobie pisywanie na blogu z okazjonalnymi przebłyskami spiskowej paranoi, pozwalającej coś tam z tej bezkształtnej, i powiedzmy sobie szczerze - przeważnie dość wstrętnej - magmy, zrozumieć.
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Daleko mi oczywiście do natchnionej politycznej paranoi mojego ulubionego chyba publicysty - Stanisława Michalkiewicza - która od wielu innych wersji i przejawów spiskowej teorii dziejów różni się co najmniej tym, iż w sporej części jest prawdziwa, ale niniejszym sam spróbuję podobnego podejścia...
Wiecie Państwo, dlaczego Donald Tusk woli gdańskiego l*rała Lewandowskiego na szefa europejskiej komisji od skarbów, ponad Saryusza-Wolskiego na czele europejskiej komisji od spraw zagranicznych? Bo mu Frau Merkel tak nakazała? Zgoda, to oczywiście też by mogła być prawda, bo na "głos swojego pana" zza naszej zachodniej ganicy pan Tusk zawsze był wrażliwy und podatny. (Nawiasem mówiąc, fajnie będzie, jeśli kiedyś naprawdę oficjalnie zrobią go "von Thuskiem", za które to nazwanie Wesołego Donalda wywalono mnie swego czasu z prawica-niet. Co oni wtedy zrobią? Zorganizują raut na moją część i ogłoszą mnie prorokiem? Nie, po prostu zorganizują raut na część Thuska, i tak zresztą będzie on wyglądał jak herbatka u cioci, czyli Wersal jak go sobie mały Kazio wyobraża.)
Zapytajmy może inaczej - cóż takiego szepnęła Frau Merkel Herr Tuskowi do uszka, żeby zmienił dotychczasowe poglądy? Częścią tego szeptu z pewnością mogło być coś w rodzaju: "Dziękujemy kochany Donaldku, ale sami sobie świetnie poradzimy z przechnięciem europejskiej konstytucji, nie musisz się zawsze pchać z pomocą nieproszony!" Potem jednak prawdopodobnie zwróciła uwagę Führera PO na fakt, że przecież, zgodnie z informacjami dostarczonymi jej przez odpowiednie służby niemieckiego państwa, Herr Lewandowski - Danziger L*berał (co samo za siebie sporo mówi) jest - słabo to by było powiedzieć - "umaczany", jako że był jego twórcą i wnioskodawcą - w jeden z największych przekrętów III RP. Chodzi oczywiście o słynne NFI, czyli Narodowe Fundusze Inwestycyjne.
Gdyby więc PiS zechciał go, zgodnie ze swą reakcyjną, faszystowską i eurosceptyczną naturą, w końcu wziąć za to za przysłowiową d*pę, to przecież tylko taka wysoka Europejska fucha mogła by go od prześladowań uratować. Tusk, po kilku zaledwie powtórzeniach tej błyskotliwej politycznej myśli, chwycił ją w lot, rozpłakał się, ucałował dłonie i stopy Frau Merkel ("ja Mein Liebe Führer, danke, danke... jawohl, jawohl Meine Liebchen!"), po czym bez zwłoki podjął odpowiednie decyzje. Oto cała przyczyna!
Jeśli ktoś z Państwa pragnąłby jeszcze nieco poczytać, w końcu mamy weekend, to rozwinę może kwestię, dlaczego to nie mogę nawet myśleć o rywalizowaniu z panem Michalkiewiczem. Otóż przerzuciłem sobie parę dni temu - i nie miało to żadnego związku z Dniami Judaizmu, o których nawet wtedy nie wiedziałem! - zbiorek przedwojennych felietonów Adolfa Nowaczyńskiego. (Że antysemita? A co mi to przeszkadza? Jedni lubią małże i ślimaki, inni nie lubią Żydów albo muzyki Country. Ja tam Country uwielbiam, ale myśl o narzucaniu tego upodobania innym ludziom metodami administracyjnymi jest mi obrzydliwa, i to mimo mych reakcyjnych i zamordystycznych tendencji. A że Adolf? Cóż, nie każdy może się nazywać Donald, Waldi, albo inny Igor...)
No i Nowaczyński stanowczo stwierdza w samym wstępie, że poważny publicysta musi codziennie czytać do najmniej 30 dzienników, co weekend 30 tygodników, książki się tutaj nie liczą (choć wyraźnie są potrzebne, tyle że jako coś extra). Ja do czegoś podobnego nigdy bym się nie potrafił zbliżyć, nawet gdybym z publicystyki miał żyć. Oczywiście, dzisiaj parę z tych dzienników i tygodników zastąpiłyby internet i telewizja, ale i tak pozostaje kilkanaście godzin ostrego czytania dziennie, dzień w dzień, i to często treści mało przyjemnych, nie zgadzających się z własnym poczuciem smaku, albo po prostu nudnych... A do tego trzeba by to jakoś wszystko poarchiwizować... Jak oni to potrafili robić bez komputerów??!
Nie wiem dokładnie, jak to było z Nowaczyńskim pod tym względem, ale p. Michalkiewicz w dodatku do tych tygodników, dzienników i internetu, zna jeszcze na wylot Szpotańskiego, Tuwima, Tacyta, życiorysy Jewno Azefa i Pawki Korczagina, kodeks karny i uniwersytecki podręcznik jurysprudencji... I całą ogromną masę innych rzeczy. (Że już o l*ralnych doktrynach obowiązujących w kręgach korwinistów nie wspomnę.)
Ja, choć coś tam się w życiu przeczytało, a myślenie przychodzi mi poniekąd łatwiej od rapowania czy kładzenia kafelków, o czymś podobnym nie mógłbym nawet marzyć. Tak więc pozostaje mi takie sobie pisywanie na blogu z okazjonalnymi przebłyskami spiskowej paranoi, pozwalającej coś tam z tej bezkształtnej, i powiedzmy sobie szczerze - przeważnie dość wstrętnej - magmy, zrozumieć.
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Angela Merkel,
Donald Tusk,
Janusz Lewandowski,
Stanisław Michalkiewicz
czwartek, stycznia 18, 2007
Sępy, gołębie i liberalny Nowy Człowiek
Normalnie w opisywanej tutaj sprawie z teorii gier występują gołębie i jastrzębie. To się po polsku dość głupio jednak rymuje, więc jastrzębie przemianowałem na sępy. Mam nadzieję, że mi teoria gier wybaczy.
Kardynał Wyszyński określił Naród, jako "rodzinę rodzin". Bardzo mi się to określenie podoba, i nie znam szczerze mówiąc żadnego, które by mi choćby w przybliżeniu tak pasowało.
Wydaje mi się także, że konserwatyzm polega w dużej mierze właśnie na tym, że wszelką społeczność postrzega jako swego rodzaju rodzinę. Co wcale nie musi oznaczać jakiejś ckliwej słodyczy czy naiwnego idealizowania - prawdziwa rodzina wcale taka przecież taka być nie musi, i każdy w miarę przytomny człowiek zdaje sobie sprawę, że - nawet jeśli jego własna jest cudowną oazą szczęścia i miłości - to istnieją i inne.
Jeśli ktoś się z powyższym zgodzi, to możemy sobie sformułować roboczą tezę, że rodzina jest konserwatywnym modelem życia społecznego. No dobrze, jak w takim razie ma się sprawa w przypadku innych ideologii (zakładając, że konserwatyzm jest "ideologią", co nie do końca zgadza się z prawdą)? I jakie jeszcze modele życia społecznego mogą istnieć, choćby czysto teoretycznie?
Liberalizm oczywiście ujmuje całe życie społeczne w kategoriach ekonomicznych. Lewactwo, choć jest wyjątkowo mało precyzyjne w swej ideologii, a do tego składa się z tysięcy sekt i kierunków, ujmuje je w kategoriach piaskownicy. Prusy, jak wiadomo, były "armią posiadającą swoje państwo", a więc istnieją też ideologie ujmujące życie społeczne w kategoriach armii, i to takiej staroświeckiej, z poboru i żelazną, automatyczną, bezmyślną dyscypliną.
Istnieją też różne formy zamordyzmu, które, choć się tym nie zawsze chwalą i oficjalnie to głoszą coś całkiem innego, wyraźnie ujmują życie społeczne w kategoriach więzienia czy obozu pracy. Do takich z pewnością należał realny socjalizm i nazizm. [Uzupełnienie po latach: realny socjalizm na pewno, ale nazizm jednak dzielił ludzi na panów i niewolników i ten obóz pracy miał być dla tych drugich, dla pierwszych zaś jakaś taka wspólnota wojowników. Amicus Plato, ale prawda jest ważniejsza i nie róbmy sobie w głowie zamętu.]
Co z powyższego wynika? Wiele rzeczy, z których jedną jest to, że apodyktyczny ojciec, to jednak nie to samo, co naczelnik obozu pracy, więc szczerze konserwatywny dyktator, to nie to samo, co Stalin czy inny Pol Pot.
Innym wnioskiem jest taki oto, dotyczący liberalizmu... Ekonomia, czyli tworzenie i wymiana dóbr nie odbywa się nigdy w społecznej próżni. Rodzina może być praktycznie izolowana od reszty świata, armia także (kłania się tu np. "Anabasis" Ksenofonta), obóz pracy czy więzienie (ze względu na swój personel i osadzonych tam nieszczęśników) właściwie także. Jednak życie ekonomiczne zawsze toczy się w jakiejś szerszej społecznej rzeczywistości. Potrzebne są znane wszystkim stronom, względnie niezbędne reguły, oraz jakiś organ, wymuszający ich przestrzeganie i karzący za nieprzestrzeganie.
Oczywiście liberałowie nie chcą o tym myśleć, próbując sami sobie wmawiać, że przestrzeganie reguł można w jakiś sposób uczynić immanentną częścią samego procesu ekonomicznego. Jest to jednak ewidentna bzdura, z czego co inteligentniejsi i uczciwsi, zdają sobie zresztą sprawę. (To chyba Milton Friedman niedawno stwierdził, że przestrzeganie prawa jest ważniejsze dla rozwoju ekonomicznego, niż prywatyzacja.)
Sytuacja jest w związku z tym dość zabawna, ponieważ ogół "normalnych" (to znaczy tych mniej inteligentnych i mniej uczciwych) liberałów wmawia sobie i innym, że organ wymuszający przestrzeganie reguł TAKŻE może i powinien działać na zasadach czysto rynkowych. Co oczywiście prowadzi do absurdu, bo gdyby tak było, to nie ma powodu, dlaczego to przestrzeganie reguł nie mogłoby być wbudowane w sam WOLNY RYNEK, jako jego integralna część. [Uzupełnienie po latach, bo to nie jest tutaj całkiem jasne: Gdyby "wolny rynek" był tak słodki, że sam by się tak przecudnie uczciwie regulował - to po kiego grzyba trzeba by do niego wprowadzać jakieś specjalne organy, które by tę słodycz i uczciwość wymuszały? A jeśli te organy jednak NIE mogą działać na wolnorynkowych zasadach, bo by przestrzegania słodyczy nie potrafiły dopilnować, no to widać z tą słodyczą nie jest w "wolnym rynku" aż tak cudnie.]
Taka optyka ma poza tym ten skutek, że liberalizm - realny, czyli ten w wykonaniu mało inteligentnych i mało uczciwych - ma stałą tendencję rozpleniania się na wszelkie strony. (Niczym zakalcowate ciasto, do którego porównywał Związek Sowiecki Amalrik. Albo właśnie niczym ten Związek Sowiecki. Lub obecnie Unia Europejska.) Działa to tak, że w sytuacjach, gdy uznaje się względnie powszechnie, iż ktoś musi przestrzegania reguł pilnować i wymuszać, tworzy się organy do tego przeznaczone. Potem zaś te organy próbuje się przetworzyć w duchu liberalnym, czyli czysto (lub niemal) wolnorynkowym, co oczywiście z miejsca pozbawia je ich naczelnej funkcji. I tak to się toczy, czego świadkami jesteśmy na każdym praktycznie kroku.
Istnieją też inne, bardziej radykalne i mniej ortodoksyjne, sposoby ominięcia tego nieuniknionego liberalnego paradoksu. Jednym z nich jest zakłamywanie rzeczywistości, do czego na przykład skwapliwie wykorzystuje się zmanipulowaną historię i zmanipulowaną antropologię, dzięki czemu dowiadujemy się, że np. Wikingowie byli pacyfistycznymi handlowcami, brzydzącymi się wszelką przemocą.
Jeszcze bardziej radykalną metodą jest wychowywanie nowego człowieka. Uczestniczyłem kiedyś w Sztokholmie w trwającym cały semestr kursie teorii gier na prywatnym uniwersytecie zorganizowanym przez tamtejszą organizację pracodawców. Ku memu zdziwieniu, nie uczono nas tam wiele o typowych sytuacjach, do których stosuje się teorię gier, tylko chodziło przede wszystkim o to "jak wychować ludzi samych z siebie przestrzegających reguł, nawet gdyby nie było to w ich wąsko pojętym interesie".
Specem od tego typu teorii gier, i jego klasykiem, był Szwed o nazwisku Axelrod. Z tego co rozumiem, to osiągnął on w miarę skuteczne metody wyuczenia grającego - metodą kija i marchewki - by przestrzegał reguł w danej grze, ale absolutnie nic więcej. Zaś metoda kija i marchewki tak samo nie jest liberalna, w sensie, że nie ma wiele, sama w sobie, wspólnego z "wolnym rynkiem". Tak samo nie ma, jak jakiś, powiedzmy, CBOŚ.
A poza tym ten "nowy człowiek" do każdej naprawdę nowej gry podejdzie ze świeżym umysłem i będzie się starał uzyskać jak najwięcej własnych egoistycznych korzyści. Jeśli w tej nowej grze nie będzie żadnych kijów i marchewek, to na nic cała poprzednia nauka. Z czego wynika, że to nie jest "wychowywanie do uczciwości", tylko ordynarna tresura wpajająca strach przed możliwą karą, choćby nawet tylko mgliście przeczuwaną. A i to w najlepszym tylko przypadku.
W ogóle teoria gier stanowić musi swego rodzaju kolec w boku liberalnego intelektualizmu, bo po prostu całkiem obala jego najważniejsze założenia. Co być może tłumaczy, dlaczego akurat takich rzeczy uczy się na kursach teorii gier na uniwersytetach zorganizowanych i ufundowanych przez szwedzkich pracodawców - wcale nie po to, by kogoś przekonać akurat do tego, czego się tam uczyć, ale by zniechęcić do teorii gier, jako takiej.
No bo weźmy taką całkiem podstawową sprawę, jak "Gołębie i Sępy". Jest to prościutka gra (w sensie teorii gier), w której istnieją dwa rodzaje stworzeń: Gołębie, które przy każdym spotkaniu drugiego Gołębia wygrywają (powiedzmy) 5 punktów, zaś przy spotkaniu Sępa tracą (powiedzmy) 15 punktów; oraz Sępy, które przy spotkaniu Gołębia zyskują (powiedzmy) 15 punktów (czyli, w tym przypadku, jakby Gołębiowi po prostu zabierały punkty), zaś przy spotkaniu drugiego Sępa tracą (powiedzmy) 50 punktów. Przy osiągnięciu (powiedzmy) minus 100 punktów dane stworzenie umiera i znika z gry. (Można zresztą sobie różnie te punkty ustawiać i czasem całkiem sporo z tego wynika.)
Kiedy taką grę puścimy w ruch, to po pewnym czasie utworzy się pewna równowaga - będzie pewna w miarę stała ilość Gołębi i Sępów. Jednak, jeśli do gry, w której mamy same Sępy wpuścimy gołębia, to będzie prosperował znacznie lepiej od wszystkich Sepów. Co ciekawsze jednak, jeśli do gry z samymi Gołębiami wpuścimy pojedynczego Sępa (a w każdym razie taką ich ilość, by tylko wyjątkowo się pomiędzy sobą spotykały), to będzie on prosperował wprost cudownie! Każde spotkanie z Gołębiem, a przecież nikogo innego tam nie ma, da mu 15 punktów, zaś tracić punktów nie ma po prostu jak.
Czy ta teoretyczna gra, której nawet nie trzeba w praktyce rozgrywać, bo sama intelektualna analiza daje wystarczające wnioski - przynajmniej w tych progowych sytuacjach, gdy wpuszczamy jednego Gołębia do stada Sępów, albo jednego Sępa do stada Gołębi - ma jakieś praktyczne zastosowanie? Oczywiście że ma! Proszę się do następnego razu nad tym zastanowić.
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Kardynał Wyszyński określił Naród, jako "rodzinę rodzin". Bardzo mi się to określenie podoba, i nie znam szczerze mówiąc żadnego, które by mi choćby w przybliżeniu tak pasowało.
Wydaje mi się także, że konserwatyzm polega w dużej mierze właśnie na tym, że wszelką społeczność postrzega jako swego rodzaju rodzinę. Co wcale nie musi oznaczać jakiejś ckliwej słodyczy czy naiwnego idealizowania - prawdziwa rodzina wcale taka przecież taka być nie musi, i każdy w miarę przytomny człowiek zdaje sobie sprawę, że - nawet jeśli jego własna jest cudowną oazą szczęścia i miłości - to istnieją i inne.
Jeśli ktoś się z powyższym zgodzi, to możemy sobie sformułować roboczą tezę, że rodzina jest konserwatywnym modelem życia społecznego. No dobrze, jak w takim razie ma się sprawa w przypadku innych ideologii (zakładając, że konserwatyzm jest "ideologią", co nie do końca zgadza się z prawdą)? I jakie jeszcze modele życia społecznego mogą istnieć, choćby czysto teoretycznie?
Liberalizm oczywiście ujmuje całe życie społeczne w kategoriach ekonomicznych. Lewactwo, choć jest wyjątkowo mało precyzyjne w swej ideologii, a do tego składa się z tysięcy sekt i kierunków, ujmuje je w kategoriach piaskownicy. Prusy, jak wiadomo, były "armią posiadającą swoje państwo", a więc istnieją też ideologie ujmujące życie społeczne w kategoriach armii, i to takiej staroświeckiej, z poboru i żelazną, automatyczną, bezmyślną dyscypliną.
Istnieją też różne formy zamordyzmu, które, choć się tym nie zawsze chwalą i oficjalnie to głoszą coś całkiem innego, wyraźnie ujmują życie społeczne w kategoriach więzienia czy obozu pracy. Do takich z pewnością należał realny socjalizm i nazizm. [Uzupełnienie po latach: realny socjalizm na pewno, ale nazizm jednak dzielił ludzi na panów i niewolników i ten obóz pracy miał być dla tych drugich, dla pierwszych zaś jakaś taka wspólnota wojowników. Amicus Plato, ale prawda jest ważniejsza i nie róbmy sobie w głowie zamętu.]
Co z powyższego wynika? Wiele rzeczy, z których jedną jest to, że apodyktyczny ojciec, to jednak nie to samo, co naczelnik obozu pracy, więc szczerze konserwatywny dyktator, to nie to samo, co Stalin czy inny Pol Pot.
Innym wnioskiem jest taki oto, dotyczący liberalizmu... Ekonomia, czyli tworzenie i wymiana dóbr nie odbywa się nigdy w społecznej próżni. Rodzina może być praktycznie izolowana od reszty świata, armia także (kłania się tu np. "Anabasis" Ksenofonta), obóz pracy czy więzienie (ze względu na swój personel i osadzonych tam nieszczęśników) właściwie także. Jednak życie ekonomiczne zawsze toczy się w jakiejś szerszej społecznej rzeczywistości. Potrzebne są znane wszystkim stronom, względnie niezbędne reguły, oraz jakiś organ, wymuszający ich przestrzeganie i karzący za nieprzestrzeganie.
Oczywiście liberałowie nie chcą o tym myśleć, próbując sami sobie wmawiać, że przestrzeganie reguł można w jakiś sposób uczynić immanentną częścią samego procesu ekonomicznego. Jest to jednak ewidentna bzdura, z czego co inteligentniejsi i uczciwsi, zdają sobie zresztą sprawę. (To chyba Milton Friedman niedawno stwierdził, że przestrzeganie prawa jest ważniejsze dla rozwoju ekonomicznego, niż prywatyzacja.)
Sytuacja jest w związku z tym dość zabawna, ponieważ ogół "normalnych" (to znaczy tych mniej inteligentnych i mniej uczciwych) liberałów wmawia sobie i innym, że organ wymuszający przestrzeganie reguł TAKŻE może i powinien działać na zasadach czysto rynkowych. Co oczywiście prowadzi do absurdu, bo gdyby tak było, to nie ma powodu, dlaczego to przestrzeganie reguł nie mogłoby być wbudowane w sam WOLNY RYNEK, jako jego integralna część. [Uzupełnienie po latach, bo to nie jest tutaj całkiem jasne: Gdyby "wolny rynek" był tak słodki, że sam by się tak przecudnie uczciwie regulował - to po kiego grzyba trzeba by do niego wprowadzać jakieś specjalne organy, które by tę słodycz i uczciwość wymuszały? A jeśli te organy jednak NIE mogą działać na wolnorynkowych zasadach, bo by przestrzegania słodyczy nie potrafiły dopilnować, no to widać z tą słodyczą nie jest w "wolnym rynku" aż tak cudnie.]
Taka optyka ma poza tym ten skutek, że liberalizm - realny, czyli ten w wykonaniu mało inteligentnych i mało uczciwych - ma stałą tendencję rozpleniania się na wszelkie strony. (Niczym zakalcowate ciasto, do którego porównywał Związek Sowiecki Amalrik. Albo właśnie niczym ten Związek Sowiecki. Lub obecnie Unia Europejska.) Działa to tak, że w sytuacjach, gdy uznaje się względnie powszechnie, iż ktoś musi przestrzegania reguł pilnować i wymuszać, tworzy się organy do tego przeznaczone. Potem zaś te organy próbuje się przetworzyć w duchu liberalnym, czyli czysto (lub niemal) wolnorynkowym, co oczywiście z miejsca pozbawia je ich naczelnej funkcji. I tak to się toczy, czego świadkami jesteśmy na każdym praktycznie kroku.
Istnieją też inne, bardziej radykalne i mniej ortodoksyjne, sposoby ominięcia tego nieuniknionego liberalnego paradoksu. Jednym z nich jest zakłamywanie rzeczywistości, do czego na przykład skwapliwie wykorzystuje się zmanipulowaną historię i zmanipulowaną antropologię, dzięki czemu dowiadujemy się, że np. Wikingowie byli pacyfistycznymi handlowcami, brzydzącymi się wszelką przemocą.
Jeszcze bardziej radykalną metodą jest wychowywanie nowego człowieka. Uczestniczyłem kiedyś w Sztokholmie w trwającym cały semestr kursie teorii gier na prywatnym uniwersytecie zorganizowanym przez tamtejszą organizację pracodawców. Ku memu zdziwieniu, nie uczono nas tam wiele o typowych sytuacjach, do których stosuje się teorię gier, tylko chodziło przede wszystkim o to "jak wychować ludzi samych z siebie przestrzegających reguł, nawet gdyby nie było to w ich wąsko pojętym interesie".
Specem od tego typu teorii gier, i jego klasykiem, był Szwed o nazwisku Axelrod. Z tego co rozumiem, to osiągnął on w miarę skuteczne metody wyuczenia grającego - metodą kija i marchewki - by przestrzegał reguł w danej grze, ale absolutnie nic więcej. Zaś metoda kija i marchewki tak samo nie jest liberalna, w sensie, że nie ma wiele, sama w sobie, wspólnego z "wolnym rynkiem". Tak samo nie ma, jak jakiś, powiedzmy, CBOŚ.
A poza tym ten "nowy człowiek" do każdej naprawdę nowej gry podejdzie ze świeżym umysłem i będzie się starał uzyskać jak najwięcej własnych egoistycznych korzyści. Jeśli w tej nowej grze nie będzie żadnych kijów i marchewek, to na nic cała poprzednia nauka. Z czego wynika, że to nie jest "wychowywanie do uczciwości", tylko ordynarna tresura wpajająca strach przed możliwą karą, choćby nawet tylko mgliście przeczuwaną. A i to w najlepszym tylko przypadku.
W ogóle teoria gier stanowić musi swego rodzaju kolec w boku liberalnego intelektualizmu, bo po prostu całkiem obala jego najważniejsze założenia. Co być może tłumaczy, dlaczego akurat takich rzeczy uczy się na kursach teorii gier na uniwersytetach zorganizowanych i ufundowanych przez szwedzkich pracodawców - wcale nie po to, by kogoś przekonać akurat do tego, czego się tam uczyć, ale by zniechęcić do teorii gier, jako takiej.
No bo weźmy taką całkiem podstawową sprawę, jak "Gołębie i Sępy". Jest to prościutka gra (w sensie teorii gier), w której istnieją dwa rodzaje stworzeń: Gołębie, które przy każdym spotkaniu drugiego Gołębia wygrywają (powiedzmy) 5 punktów, zaś przy spotkaniu Sępa tracą (powiedzmy) 15 punktów; oraz Sępy, które przy spotkaniu Gołębia zyskują (powiedzmy) 15 punktów (czyli, w tym przypadku, jakby Gołębiowi po prostu zabierały punkty), zaś przy spotkaniu drugiego Sępa tracą (powiedzmy) 50 punktów. Przy osiągnięciu (powiedzmy) minus 100 punktów dane stworzenie umiera i znika z gry. (Można zresztą sobie różnie te punkty ustawiać i czasem całkiem sporo z tego wynika.)
Kiedy taką grę puścimy w ruch, to po pewnym czasie utworzy się pewna równowaga - będzie pewna w miarę stała ilość Gołębi i Sępów. Jednak, jeśli do gry, w której mamy same Sępy wpuścimy gołębia, to będzie prosperował znacznie lepiej od wszystkich Sepów. Co ciekawsze jednak, jeśli do gry z samymi Gołębiami wpuścimy pojedynczego Sępa (a w każdym razie taką ich ilość, by tylko wyjątkowo się pomiędzy sobą spotykały), to będzie on prosperował wprost cudownie! Każde spotkanie z Gołębiem, a przecież nikogo innego tam nie ma, da mu 15 punktów, zaś tracić punktów nie ma po prostu jak.
Czy ta teoretyczna gra, której nawet nie trzeba w praktyce rozgrywać, bo sama intelektualna analiza daje wystarczające wnioski - przynajmniej w tych progowych sytuacjach, gdy wpuszczamy jednego Gołębia do stada Sępów, albo jednego Sępa do stada Gołębi - ma jakieś praktyczne zastosowanie? Oczywiście że ma! Proszę się do następnego razu nad tym zastanowić.
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
konserwatyzm,
liberalizm,
rodzina,
teoria gier
czwartek, stycznia 11, 2007
Co z Leszkiem Bublem?
Ileś tygodni temu specsłużby zawiozły tego człowieka "na jednodniowe badania do Tworek".
Podejrzewano u niego antysemityzm, a istniała też zdaje się możliwość - przerażająca zaiste! - istnienia schizofrenii bezobjawowej.
I co teraz? Zamknęli go tam w tych Tworkach? I nic nam nie mówią, a my nic? Czy go wypuścili, nic nie znaleźli, a teraz nie raczą przeprosić i wyjaśnić? Czy może przepisali mu witaminy i zalecili odpoczynek? Tylko kto zalecił - lekarze czy ABW? To w końcu pewna różnica, choć szczerze mówiąc, tych lekarzy też nie byłbym tak do końca pewien.
Ten człowiek sam w sobie jest mi dość obojętny, nie znam go ani jego działalności, nie jestem nawet do końca pewien jego imienia... Ale coś tu chyba nie tak? Nie poczuwam się też do żadnego duchowego pokrewieństwa z ludźmi z różnych szemranych organizacji "obrony praw człowieka", ale jest chyba DO JASNEJ I NIESPODZIEWANEJ COŚ TU NIE TAK, PRAWDA?
Nie ma na razie aresztowań o piątej rano, przepowiadanych przez Cieniasów, a w każdym razie mnie o tym nie wiadomo. Ale wystarczy zmowa pięciu "intelektualistów", żeby człowieka można było zawlec przemocą do wariatkowa, rozgłosić o tym całemu światu, a potem już ani słowa na ten temat. Proszę o wyjaśnienia (proszę grzecznie, ale ze stalowym błyskiem w oku) - zarówno na temat dalszych losów p. Bubla, jak i prawnych podstaw dla tego typu działań.
(Swoją drogą, ciekawe ilu normalnych - bo o "autorytetach" trudno przecież w takich sprawach nawet marzyć - ludzi musiałoby podpisać wniosek o zabranie na "jednodniowe badania" do Tworek p.p. Edelmanna, Śpiewaka czy Kuczyńskiego?)
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Podejrzewano u niego antysemityzm, a istniała też zdaje się możliwość - przerażająca zaiste! - istnienia schizofrenii bezobjawowej.
I co teraz? Zamknęli go tam w tych Tworkach? I nic nam nie mówią, a my nic? Czy go wypuścili, nic nie znaleźli, a teraz nie raczą przeprosić i wyjaśnić? Czy może przepisali mu witaminy i zalecili odpoczynek? Tylko kto zalecił - lekarze czy ABW? To w końcu pewna różnica, choć szczerze mówiąc, tych lekarzy też nie byłbym tak do końca pewien.
Ten człowiek sam w sobie jest mi dość obojętny, nie znam go ani jego działalności, nie jestem nawet do końca pewien jego imienia... Ale coś tu chyba nie tak? Nie poczuwam się też do żadnego duchowego pokrewieństwa z ludźmi z różnych szemranych organizacji "obrony praw człowieka", ale jest chyba DO JASNEJ I NIESPODZIEWANEJ COŚ TU NIE TAK, PRAWDA?
Nie ma na razie aresztowań o piątej rano, przepowiadanych przez Cieniasów, a w każdym razie mnie o tym nie wiadomo. Ale wystarczy zmowa pięciu "intelektualistów", żeby człowieka można było zawlec przemocą do wariatkowa, rozgłosić o tym całemu światu, a potem już ani słowa na ten temat. Proszę o wyjaśnienia (proszę grzecznie, ale ze stalowym błyskiem w oku) - zarówno na temat dalszych losów p. Bubla, jak i prawnych podstaw dla tego typu działań.
(Swoją drogą, ciekawe ilu normalnych - bo o "autorytetach" trudno przecież w takich sprawach nawet marzyć - ludzi musiałoby podpisać wniosek o zabranie na "jednodniowe badania" do Tworek p.p. Edelmanna, Śpiewaka czy Kuczyńskiego?)
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Leszek Bubel,
prześladowania,
wolność słowa
środa, stycznia 10, 2007
Od Małysza do Wielgusa
Ten blog ma już do siebie parę linków z bardzo szacownych i popularnych stronek, więc nie ma rady - trzeba co pewien czas coś tu napisać, nawet jeśli życie goni w inną stronę, a melancholijna natura sufluje, że to i tak nie ma cienia sensu...
Wymyśliłem sobie nawet, już całkiem dawno zresztą, wspaniały tytuł, którego szkoda by było zmarnować. Chciałem napisać o tym, a przy najmniej od tego zacząć, jakie to absurdalne wrażenie zrobiło na mnie, kiedym niedawno usłyszał entuzjastyczny głos sportowego sprawozdawcy, ogłaszającego, że "zawody wygrał dwudziestojednoletni Niemiec" (a może nie Niemiec, tylko jakiś inny podbiegunowy Papuas, tyle, że miał wygrać Małysz, a jeśli już nie, to przecież i tak musi być entuzjazm, bo sponsorzy zapłacili a głupia publika entuzjazmu oczekuje). Potem miało być o stanie umysłów i innych takich mniej-uchwytnych cech naszego ludu, oraz to co zawsze, czyli utyskiwanie na komunę (że nie było wieszania i te rzeczy), na przesiąknięcie całej tej RP nr 3,02 ubectwem (tu idealnie pasowały ostatnie rewelacje na temat Przewielebnego Agenta Wielgusa), na "europę" wraz z lewactwem (że nas zalewa i wkrótce strawi do reszty).
Tego jednak nie będzie. Chyba, że się samo napisze, bo piszę - jak często zresztą - metodą "gawędy szlacheckiej", czyli niemal swobodnego toku skojarzeń. (Co do tych skojarzeń, to mam nadzieję, że skutek jest nieco inny, niż w przypadku nudziarzy w rodzaju Joyce'a, i nie tylko w kwestii ogólnoświatowego aplauzu i płynących z tego zaszczytów cum profitów).
Właśnie wymyśliłem, że ten FANTASTYCZNY tytuł mogę wykorzystać w całym cyklu artykułów, a teraz skończyć i zobaczyć, jak wygląda na blogu moja mordka.
A więc do następnego! Czyli, jak to się mówiło w świecie "Kajtka Majtka i Koka" - c.d.n.
Psia mać, jednak pisanie takich głupotek potrafi nieco poprawić humor. Nawet jeśli ktoś był takim autodestukcyjnym kretynem, że nie ma za sobą dwudziestu lat współpracy z bezpieką (jak Przewielebny i z pewnościa spora część pozostałej rodzimej Elity), ani nawet dwudziesu lat w partii-podnóżku-PZPR (jak Guru naszych kochanych ultra-liberałów, o czym zresztą dowiedziałem się ze zdziwieniem dopiero b. niedawno), więc jest nikim i nawet na żadną placówkę do Chile (mimo znajomości narzecza) go nie wyślą...
Wymyśliłem sobie nawet, już całkiem dawno zresztą, wspaniały tytuł, którego szkoda by było zmarnować. Chciałem napisać o tym, a przy najmniej od tego zacząć, jakie to absurdalne wrażenie zrobiło na mnie, kiedym niedawno usłyszał entuzjastyczny głos sportowego sprawozdawcy, ogłaszającego, że "zawody wygrał dwudziestojednoletni Niemiec" (a może nie Niemiec, tylko jakiś inny podbiegunowy Papuas, tyle, że miał wygrać Małysz, a jeśli już nie, to przecież i tak musi być entuzjazm, bo sponsorzy zapłacili a głupia publika entuzjazmu oczekuje). Potem miało być o stanie umysłów i innych takich mniej-uchwytnych cech naszego ludu, oraz to co zawsze, czyli utyskiwanie na komunę (że nie było wieszania i te rzeczy), na przesiąknięcie całej tej RP nr 3,02 ubectwem (tu idealnie pasowały ostatnie rewelacje na temat Przewielebnego Agenta Wielgusa), na "europę" wraz z lewactwem (że nas zalewa i wkrótce strawi do reszty).
Tego jednak nie będzie. Chyba, że się samo napisze, bo piszę - jak często zresztą - metodą "gawędy szlacheckiej", czyli niemal swobodnego toku skojarzeń. (Co do tych skojarzeń, to mam nadzieję, że skutek jest nieco inny, niż w przypadku nudziarzy w rodzaju Joyce'a, i nie tylko w kwestii ogólnoświatowego aplauzu i płynących z tego zaszczytów cum profitów).
Właśnie wymyśliłem, że ten FANTASTYCZNY tytuł mogę wykorzystać w całym cyklu artykułów, a teraz skończyć i zobaczyć, jak wygląda na blogu moja mordka.
A więc do następnego! Czyli, jak to się mówiło w świecie "Kajtka Majtka i Koka" - c.d.n.
Psia mać, jednak pisanie takich głupotek potrafi nieco poprawić humor. Nawet jeśli ktoś był takim autodestukcyjnym kretynem, że nie ma za sobą dwudziestu lat współpracy z bezpieką (jak Przewielebny i z pewnościa spora część pozostałej rodzimej Elity), ani nawet dwudziesu lat w partii-podnóżku-PZPR (jak Guru naszych kochanych ultra-liberałów, o czym zresztą dowiedziałem się ze zdziwieniem dopiero b. niedawno), więc jest nikim i nawet na żadną placówkę do Chile (mimo znajomości narzecza) go nie wyślą...
słowa kluczowe:
abp. Wielgus,
Adam Małysz,
marketing,
sponsorowanie
czwartek, grudnia 28, 2006
Wróbel z Lizutem, czyli Świąteczne Gazowanie
Przez parę ostatnich dni nie śledziłem polityki zbyt dokładnie, i nie było to zapewne bez związku ze świętami. Od normalnego TVN24 obrzydliwsze jest bowiem tylko TVN24, które:
- opłakuje jakąś narodową katastrofę, albo...
- mizdrzy się w związku z jakimś świętem
Ze świąt zaś Boże Narodzene jest bez tu porównania najgorsze. Oficjalnego mizdrzenia się nie znoszę po prostu, od Chopina (nawet samego w sobie) mnie mdli, a co dopiero, gdy puszczają mi go jako tło do dożynek z tow. Gierkiem albo tańców wokół europejskiej flagi. Do tego wszędzie oczywiście pełno tych paskudnych czerwonych, wielkich i otyłych krasnali z brodą z waty, oraz "Jingle Bells", więc w ogóle w święta nie pozostaje nic innego, jak odciąć się od mediów i czytać w kącie książkę.
Zresztą, kiedy na TV Puls, na zakończenie niezłego patriotycznego programu z udziałem Gwiazdów, Anny Walentynowicz i sporej ilości innych porządnych ludzi, słyszę "Stille Nacht" - wprawdzie po polsku, ale jednak - to też się zaczynam zastanawiać, gdzie właściwie żyję. Naród nieprzesadnie mamy muzykalny, ale akurat pięknych kolęd Polakom nie brakuje.
Dzisiaj jednak na TVN24 to już nie świąteczny nastrój, bo cały dzień wydaje się (z mego urywkowego oglądu) poświęcony robieniu dzikiego rabanu, w spółce z Gazownikiem, na temat ciążowej ankiety ministra Giertycha. Tutaj już TVN24 się nie mizdrzy tylko szaleje, jak za swych najlepszych czasów, choć pretekst do ataku wydaje się po prostu wyjątkowo cienki.
To jednak nie przeszkadza, by przeprowadzać liczne i nabrzmiałe oburzeniem wywiady z politykami opozycji i masą innych światłych ludzi. Starałem się na to nie patrzeć, ale mimo to obejrzałem sporą część rozmowy dziennikarzy Wróbla i Lizuta z Gazownika na tamat wspomnianej ankiety.
I nie - oczywiście Lizut bije Wróbla w obrzydliwości o cztery (wróble) głowy, ale wcale nie dręczy mnie sumienie, iż na forum prawica-niet zapytałem kiedyś "czy to ten mały pedałek?" (bo naprawdę wtedy nie wiedziałem, który to Wróbel), co przyczyniło się walnie (obok TW Bolka, za co również nikogo nie zamierzam przepraszać) do zabanowania mnie z tego prześwietnego forum. Cóż, jeśli polska prawica tak się stara o jedność i stworzenie jakiegoś frontu, to co ja mogę?
Wróbel rzeczywiście dość żałosny, szczególnie, gdy zaczął coś ględzić o "pytaniu swoich uczennic o ich okres". Tego bloga nikt nie czyta (bo to jest taka moja prywatna, odważna jak na szufladę, szuflada, do której sobie piszę, w ramach treningu), więc mogę powiedzieć, że takie kobiece sprawy wcale mnie nie odstręczają, wręcz przeciwnie, ale na wszystko istnieje czas, miejsce i człowiek, zaś TVN24 i Wróbel w tym temacie to żenada.
W ogóle ta rozmowa pogłębiła moje obrzydzenie do dziennikarskiej profesji. Jakąś rację miał Spengler, mówiąc, że "nie chodzi o wolność prasy, tylko o wolność OD prasy". Nawet najporządniejszy dziennikarz będzie jadł z dzióbka, w dodatku na wizji, najgorszej i najbardziej kretyńskiej dziennikarskiej szui, i bronił jej przed wszelkimi atakami. Jeśli to nie jest super-korporacyjne zachowanie, to nie wiem, co nim może być. Zabawne też, że większość tych naszych (?) dziennikarzy zdaje się uważać za liberałów.
Gazownik zdaje się napisał bardziej ewidentne, niż w większości przypadków, kłamstwa, i tak tym rozzłościł min. Giertycha, że może przyjdzie mu (Gazownikowi znaczy) za to wreszcie beknąć. Gazowniczy dziennikarze (nie wezmę tego w cudzysłów, bo to słowo jest samo w sobie dość obraźliwe) wykręcają kota ogonem, nawijając brednie o tym "jak to gorliwy, chcący się ministrowi podlizać dyrektor może zinterpretować pytania zawarte w ankiecie".
Na taki bełkot, Wróbel, gdyby był porządnym i sensownym umysłowo człowiekiem, a nie dziennikarzem związanym z każdą inną dziennikarską szmatą więzią bandyckiej lojalności, powinien odpowiedzieć, że "a jeśli durny, jak to oni, czytelnik Gazety Wyborczej zinterpretuje to, co ta gazeta napisała JESZCZE bardziej nieprawdziwie i niesprawiedliwie?" Tego jednak Wróbel oczywiście nie zrobił, wolał razem z Lizutem rzucać konceptami na temat ciąż i okresów uczennic.
Tak Moi Państwo... Sam fakt, że do utrzymania przy życiu (choć prawdę mówiąc co to za życie?) realnego liberalizmu potrzeba "wolnej prasy", jeszcze bardziej pogrąża ten system w moich oczach. Obrzydliwość środków sprawia, że cel także coś z tej obrzydliwości nabiera, tutaj zaś cel także za piękny nie jest. Nie jestem, jak już to wielokrotnie mówiłem, wrogiem demokracji jako takiej, ale widok tych wszystkich polityków merdających ogonkami przed byle dziennikarzyną jest naprawdę obrzydliwy i obraźliwy dla obywateli. Zgadzam się w tym z ludźmi piszącymi d*kracja i podobne głupoty. Tyle, że ja nie przypisuję tego obrzydlistwa demokracji, tylko realnemu liberalizmowi właśnie.
- opłakuje jakąś narodową katastrofę, albo...
- mizdrzy się w związku z jakimś świętem
Ze świąt zaś Boże Narodzene jest bez tu porównania najgorsze. Oficjalnego mizdrzenia się nie znoszę po prostu, od Chopina (nawet samego w sobie) mnie mdli, a co dopiero, gdy puszczają mi go jako tło do dożynek z tow. Gierkiem albo tańców wokół europejskiej flagi. Do tego wszędzie oczywiście pełno tych paskudnych czerwonych, wielkich i otyłych krasnali z brodą z waty, oraz "Jingle Bells", więc w ogóle w święta nie pozostaje nic innego, jak odciąć się od mediów i czytać w kącie książkę.
Zresztą, kiedy na TV Puls, na zakończenie niezłego patriotycznego programu z udziałem Gwiazdów, Anny Walentynowicz i sporej ilości innych porządnych ludzi, słyszę "Stille Nacht" - wprawdzie po polsku, ale jednak - to też się zaczynam zastanawiać, gdzie właściwie żyję. Naród nieprzesadnie mamy muzykalny, ale akurat pięknych kolęd Polakom nie brakuje.
Dzisiaj jednak na TVN24 to już nie świąteczny nastrój, bo cały dzień wydaje się (z mego urywkowego oglądu) poświęcony robieniu dzikiego rabanu, w spółce z Gazownikiem, na temat ciążowej ankiety ministra Giertycha. Tutaj już TVN24 się nie mizdrzy tylko szaleje, jak za swych najlepszych czasów, choć pretekst do ataku wydaje się po prostu wyjątkowo cienki.
To jednak nie przeszkadza, by przeprowadzać liczne i nabrzmiałe oburzeniem wywiady z politykami opozycji i masą innych światłych ludzi. Starałem się na to nie patrzeć, ale mimo to obejrzałem sporą część rozmowy dziennikarzy Wróbla i Lizuta z Gazownika na tamat wspomnianej ankiety.
I nie - oczywiście Lizut bije Wróbla w obrzydliwości o cztery (wróble) głowy, ale wcale nie dręczy mnie sumienie, iż na forum prawica-niet zapytałem kiedyś "czy to ten mały pedałek?" (bo naprawdę wtedy nie wiedziałem, który to Wróbel), co przyczyniło się walnie (obok TW Bolka, za co również nikogo nie zamierzam przepraszać) do zabanowania mnie z tego prześwietnego forum. Cóż, jeśli polska prawica tak się stara o jedność i stworzenie jakiegoś frontu, to co ja mogę?
Wróbel rzeczywiście dość żałosny, szczególnie, gdy zaczął coś ględzić o "pytaniu swoich uczennic o ich okres". Tego bloga nikt nie czyta (bo to jest taka moja prywatna, odważna jak na szufladę, szuflada, do której sobie piszę, w ramach treningu), więc mogę powiedzieć, że takie kobiece sprawy wcale mnie nie odstręczają, wręcz przeciwnie, ale na wszystko istnieje czas, miejsce i człowiek, zaś TVN24 i Wróbel w tym temacie to żenada.
W ogóle ta rozmowa pogłębiła moje obrzydzenie do dziennikarskiej profesji. Jakąś rację miał Spengler, mówiąc, że "nie chodzi o wolność prasy, tylko o wolność OD prasy". Nawet najporządniejszy dziennikarz będzie jadł z dzióbka, w dodatku na wizji, najgorszej i najbardziej kretyńskiej dziennikarskiej szui, i bronił jej przed wszelkimi atakami. Jeśli to nie jest super-korporacyjne zachowanie, to nie wiem, co nim może być. Zabawne też, że większość tych naszych (?) dziennikarzy zdaje się uważać za liberałów.
Gazownik zdaje się napisał bardziej ewidentne, niż w większości przypadków, kłamstwa, i tak tym rozzłościł min. Giertycha, że może przyjdzie mu (Gazownikowi znaczy) za to wreszcie beknąć. Gazowniczy dziennikarze (nie wezmę tego w cudzysłów, bo to słowo jest samo w sobie dość obraźliwe) wykręcają kota ogonem, nawijając brednie o tym "jak to gorliwy, chcący się ministrowi podlizać dyrektor może zinterpretować pytania zawarte w ankiecie".
Na taki bełkot, Wróbel, gdyby był porządnym i sensownym umysłowo człowiekiem, a nie dziennikarzem związanym z każdą inną dziennikarską szmatą więzią bandyckiej lojalności, powinien odpowiedzieć, że "a jeśli durny, jak to oni, czytelnik Gazety Wyborczej zinterpretuje to, co ta gazeta napisała JESZCZE bardziej nieprawdziwie i niesprawiedliwie?" Tego jednak Wróbel oczywiście nie zrobił, wolał razem z Lizutem rzucać konceptami na temat ciąż i okresów uczennic.
Tak Moi Państwo... Sam fakt, że do utrzymania przy życiu (choć prawdę mówiąc co to za życie?) realnego liberalizmu potrzeba "wolnej prasy", jeszcze bardziej pogrąża ten system w moich oczach. Obrzydliwość środków sprawia, że cel także coś z tej obrzydliwości nabiera, tutaj zaś cel także za piękny nie jest. Nie jestem, jak już to wielokrotnie mówiłem, wrogiem demokracji jako takiej, ale widok tych wszystkich polityków merdających ogonkami przed byle dziennikarzyną jest naprawdę obrzydliwy i obraźliwy dla obywateli. Zgadzam się w tym z ludźmi piszącymi d*kracja i podobne głupoty. Tyle, że ja nie przypisuję tego obrzydlistwa demokracji, tylko realnemu liberalizmowi właśnie.
słowa kluczowe:
Gazeta Wyborcza,
red. Lizut,
ted. Wróbel,
TVN24
czwartek, grudnia 21, 2006
Liberalne karpie i demokratyczne kebaby
Żyjąc z konieczności w tym naszym komercyjnym, opętanym wizją coraz to nowych gadgetów i technologicznego postępu, świecie, zastanawia się człowiek czasem, czemu właściwie miałoby służyć porządne humanistyczne wykształcenie. Nie chodzi mi o elementarną znajomość twórczości Mickiewicza z Gombrowiczem, umiejętność napisania względnie składnego zdania i przyporządkowania Odsieczy Wiedeńskiej do odpowiedniego stulecia, tylko o łacinę i porządną wiedzę o historii, w tym także starożytnej.
Oczywiście, dla przetrwania wartość takiego wykształcenia jest nie tyle żadna, co raczej ujemna. No bo nie tylko takie bezsensowne rzeczy zajmują człowiekowi czas, który mógłby przeznaczyć na zostanie Specjalistą d/s Integracji Europejskiej, psychologiem, czy zdobycie innej popłatnej a nie wymagającej większych zdolności profesji. Czy choćby na naukę jakiegoś przyzwoitego rzemiosła.
Jeszcze gorsze jest jednak to, że taka całkiem zbędna świadomość tego, jak się niektóre sprawy naprawdę mają, kiedy zostanie jeszcze w dodatku połączona - o zgrozo! - z brakiem (tak słusznie wychwalanej przez prezydenta Francji) umiejętności trzymania gęby na kłódkę, tego rodzaju wiedzia praktycznie odcina człowiekowi wszelką szansę na obracanie się w kręgu Cywilizowanej Prawicy. Skazując go na samotne wołanie na puszczy. Ze wszystkimi z tego wynikającymi tragicznymi skutkami dla danej jednostki i jej genów.
Cywilizowanej Prawicy, czyli "konserwatywnych liberałów" wychowanych przez Janusza Korwina-Mikke, jego własną idiosynkratyczną ideologię i jego partię o absurdalnie-humorystycznej nazwie "Unia Polityki Realnej". (Co słowo, to wysokiej klasy dowcip, a niektórzy zachwycali się banałami, w rodzaju kłamstwa w każdym słowie nazwy PZPR!)
Żeby nie rzucać gołymi insynuacjami, przejdę do rzeczy. Oto czytam nowy felieton bardzo młodego autora (dosłownie licealisty), o tytule "Kebab zamiast karpia", zaczynającym się tak:
(Wytłuszczenie moje własne. Całość tutaj: http://prawica.net/node/5621.)
Jest to, jak łatwo można odgadnąć, klasyczny tekst wymierzony w absurdy politycznej poprawności. Tekst w tym sensie jeden z wielu, ale wiele też ich potrzeba, bo sprawa jest naprawdę ogromnej wagi. Z treścią się oczywiście zasadniczo bez oporów zgadzam. Tym, co mniej mnie cieszy i specjalnie zwróciło moja uwagę, jest to "demokratyczne państwo". W opini autora polityczna poprawność i zastraszające postępy lewactwa zdają się być winą demokracji. To zaś jest klasyczną tezą rodzinym "konserwatywnych liberałów". Tutaj zresztą pogląd ten wyrażony został bardzo oględnie i właściwie na marginesie. Gdyby autor cytowanego tekstu był już bardziej "politycznie wyrobiony", to demokracja nie przeszłaby mu nawet przez pióro i uraczyłby nas "d*kracją" czy czymś podobnym.
Tym bardziej jest to interesujące, ponieważ ten młody autor nie mógł być przez dziesięciolecia kształtowany i obrabiany do tej nowej "prawicowej" politycznej poprawności, i ten swój niechętny do demokracji stosunek albo ma w genach, albo złapał go z otaczającego powietrza. Dlatego właśnie jego zacytowałem, a poza tym dlatego, że po prostu w tej chwili mi ten jego tekst wpadł w oko i skłonił do próby wyjaśnienia wreszcie pewnej istotnej moim zdaniem sprawy, o którą mi tu chodzi.
Mógłbym oczywiście poszukać nieco w sieci czy drukowanych czasopismach i znaleźć masę smakowitych akapitów ukazujących nędze "d*kracji", z przepisową dawką przekąsów, gryzącej ironii, plucia, a czasem takżę mniej lub bardziej rzetelnej krytyki. Krytyki i opluwania "demokracji", a czasem nawet "rzeczypospolitej" jako ogólnej idei. "Rzeczpospolita" to po łacinie, czyli nieco bardziej uczenie, "res publica", z czego oczywiście bierze się nasza "republika". Republika to także zatem fatalna sprawa, zdaniem tych wszystkich bekompromisowych prawicowców.
Czyli złe są z założenia wszelkie koncepcje ludowładztwa, powszechnego dobra, wspólnoty (przeważnie pod bardziej złowieszczo brzmiącym mianem "kolektyw"). Wszyscy ci prawicowcy - powstrzymam się przed wzięciem tego słowa w cudzysłów, ale głównie dlatego, że nie chcę za wielu cudzysłowów - wyraźnie uważają demokrację i wszelkie pokrewne idee nie tyle za wymysł szatana, co za wymysł szatana wyjątkowo wrednego i lewackiego.
W zasadzie nie mam po co tego tak dokładnie tutaj tłumaczyć, bo przecież pisząc należy zdawać sobie sprawę z tego, po co się pisze i kto ma to czytać. Jeśli ktoś w ogóle czyta te moje teksty, to z pewnością nie zwolennik Nowej Lewicy, tylko ktoś uważający się za prawicowca. A taki ktoś musi przecież znać publicystykę "Najwyższego Czasu!", a szczególnie jego Najwyższego Guru!, choćby dlatego, że jest potem w bladej i czesto niezamierzenie humorystycznej wersji powielana na wszelkich "prawicowych" (tu już się nie dało uniknąć cudzysłowu) forach w rodzaju prawica.net (czule nazywanego przez niektorych "prawica-niet"), gdzie właśnie znalazłem przecież cytowany tekst (któremu zresztą nie mam wiele do zarzucenia, a autorowi wróżę piękną publicystyczną karierę).
Tacy ludzie wiedzą, albo niemal wiedzą, że dla Wielkiego Guru! ideałem i jedynym akceptowalnym ustojem jest coś bardzo zbliżonego do pruskiej monarchii Fryderyka zwanego "wielkim", być może jeszcze nieco przesuniętej w stronę absolutyzmu. To, że takie coś nie daje się nijak pogodzić ani z ekonomicznym liberalizmem, ani z autentycznym katolicyzmem, ani z jakąkolwiek polską tradycją (czyli z konserwatyzmem w polskim wydaniu), nie jest tematem niniejszego tekstu. Choć są to sprawy oczywiste dla każdego, kto choć trochę myśli samodzielnie, zamiast tylko czołobitnie powtarzać słowa Wielkiego Guru!
No dobra, zbliżamy się do puenty, a właściwie do głownej części mojego wywodu. Wszystko powyższe to był tylko wstęp, po prostu ten tekst ma taką zwichrowaną strukturę. (Cóż, amatorska robota.)
No to nadszedł czas na rzucenie tej przerażającej bomby, przy której wszelkie koreańskie i irańskie atomy to dziecinne kapiszony... Otóż, zwracam uwagę Szanownych wrogów demokracj i rzeczypospolitej jako idei, że "res publica" to określenie starożytne - rzymskie. Dawnych Rzymian, tych sprzed okresu cesarstwa, naprawdę trudno oskarżać o lewicowe skłonności. Powie ktoś, że to tylko słowa. Otóż nie!
Mało chyba kto z dzisiejszej Intelektualnej Elity, niezależnie od tego, jak się sama określa, o tym wie - ale TAM SIĘ PRZECIEŻ GŁOSOWAŁO! Tam się wybierało najwyższych urzędników państwowych! Wątpiących w moje słowa, a do tego intelektualnie uczciwych wobec samych siebie, zachęcam do sprawdzienia w jakiejś lepszej encyklopedii znaczenia pojęcia comitia (liczba mnoga comitiae) Niecierpliwym donoszę, że ma to ścisły związek z procesem głosowania w republikańskim Rzymie.
Na pociechę dodam, że były to głosowania w praktyce "ważone", to znaczy bogaci mieli w praktyce więcej do powiedzenia, choć sama zasada tego teoretycznie nie zawiera. Jednak wybory jak najbardziej, a do tego plebiscyty nad ważnymi dla ogółu sprawami. Plus trybuni ludowi z prawem wetowania wszelkich ustaw, nietykalnością i masą innych uprawnień - mający ludu bronić przed bezprawiem ze strony elit. No i bezwarunkowe prawo odwołania się do wyroku LUDU (!) dla wszystkich skazanych na śmierć.
To oczywiście tylko moja prywatna opinia, ale sądzę, że dla prawicowca naprawdę powinno być trudno lekceważyć republikański Rzym - nie było to może specjalnie subtelne, nie działo się tam wiele rzeczy błyskotliwych i zabawnych, ale to właśnie był ten naprawdę wielki Rzym. Nie pozbawiony wielu poważnych wad oczywiście, bowiem i oni żyli na tym padole łez co i my, ale wielki i źródło niemal wszystkiego wielkiego, co było wielkie w rzymskiej historii potem, przede wszystkim zaś oczywiście imperium - ogromnego i w pewnych aspektach nadal żywotnego.
No dobra, to była "rzeczpospolita" i "republika". A co z "demokracją"? W zasadzie też już ją w Rzymie znaleźliśmy, znajdując wybory i plebiscyty, ale rozwińmy to jeszcze nieco. Choćby po to, by wetrzeć trochę więcej soli w rany naszych kochanych antyd*kratów...
Ta istniała już w starożytności, przede wszystkim w Atenach, którym naprawdę trudno odmówić wielkości i jednostronnie oskarżyć o jakieś proto-lewactwo. O demokracji pisali już Platon i Arystoteles. Obaj nienajlepiej wprawdzie - Platon dlatego, że miał swój własny wymarzony i jedynie słuszny ustrój (coś jak OberGuru!), Arystoteles rozróżniał pomiędzy złą "demokracją" i dobrą, choć w istocie b. podobną "politeią". "Politeia", żeby zacytować "Political Philosophy" James'a L. Wisera, to "rule by the many for the common good". A więc i dla arystokratycznego Arystotelesa demokracja, w naszym rozumieniu, mogła być rzeczą dobrą!
Co tam jednak demokracja, skoro sam "lud" jest już dla prawdziwej prawicy (z przekąsem to piszę, choć bez cudzysłowu) fatalną sprawą. A gdyby jeszcze chciał cokolwiek mieć do powiedzenia...! Jerum, jerum! - tylko tak można to skomentować. I nieważne, że bojowe insygnia rzymskich legionów nosiły litery S.P.Q.R 0 od "Senatus Populusque Romanus" (Senat i Lud Rzymski). Dziwne to nieco, bo lud, to przecież wynalazek socjalistów i lewaków wszelkich maści, dokonany dosłownie przez parę ostatnich generacji.
Zdaniem tych panów (i nielicznych pań) oczywiście. Ci mogą tak mówić, bo ich nie wiażą obiektywne fakty, a za znajomość historii starczają im rewelacje facetów w rodzaju von Misesa, w rodzaju tych, że to "liberalni królowie są królami ludów, a nieliberalni krajów". Co oczywiście jest ewidentną brednią, na co mogę z głowy podać dziesiątki przykładów. (No, chyba, że liberalizm istniał już na stepach Mongolii osiemset lat temu, a niemieccy "królowie Rzymian" także byli liberałami.)
Nie jest moim zadaniem pisanie pracy naukowej z historii politycznej, dlatego też zadowolę się tym elementarnym wykazaniem, iż ani dobro wspólne, ani republika, ani rzeczpospolita, ani demokracja nie są z natury lewicowe, nie są niczym złym. Daj nam Boże tyle prawicowej żywotności, ile było w Rzymie, choćby nawet w Rzymie takich rewolucjonistów jak bracia Gracchowie!
Czy zatem wszystkie te postępy lewactwa, cała ta koszmarna polityczna poprawność, która nieszczy wszelki dyskurs i rozsadza same fundamenty europejskiej, zachodniej cywilizacji nie dają się powiązać z czymś, w czym żyjemy na codzień? Może z jakąś ogólnie znaną i zazwyczaj przyjmowaną, jako coś absolutnie naturalnego, ideologią? Jeśli jednak nie z demokracją i jej ideologią, no to z czym?
Z liberalizmem Moi Państwo, oto z czym! Liberalizm jest oświeceniową ideologią, powstałą jako swego rodzaju propaganda jednej partii i jednej klasy (angielskich whigów oraz kapitalistów), a nawet gorzej, bo rozwinęła się jako propaganda na usługach wykorzenionych, dość prymitywnych w gruncie rzeczy i dość jałowych francuskich przedrewolucyjnych tzw. "filozofów".
Jest ideologią - mimo, że nauczyliśmy się w niej widzieć wyłącznie zdrowy rozsądek i naturalne zasady - opartą na licznych, arbitralnych, i często po prostu fałszywych, założeniach. Z których potem, przy użyciu czasem bardzo pokrętnych intelektualnych metod, wyciągano doraźnie potrzebne wnioski i ogłaszano je, jako objawienia Prawdy Absolutnej. Ideologią, która dziś jest nam bez przerwy sączona w szkołach, mediach, rozrywce.
Nie ma znaczenia, że istnieje w jej ramach cała masa różnych herezji, ochyleń, sekt - komunizm także miał swój NEP i swojego Trockiego... A wielu spośród tych mniej lewicowych, ze mną włącznie, powie także "swojego Michnika, swojego Kuronia, swoją Hillary Clinton itd.".
Przez te 300 lat, kiedy się, na swój sposób, rozwijała, i czasem była realizowana w praktyce (w realnej postaci, całkiem jak socjalizm!), wytworzyła własną optykę, własne sposoby postępowania, własny język (nie całkiem "nowomowę", bo ma on już ponad 300 lat, ale w sumie właśnie takie coś)...
To nie demokracja stanowi idealną pożywkę dla lewactwa i politycznej poprawności - a liberalizm! Taka po prostu jest jego wewnętrzna dynamika. Na jego gruncie nie można się ani obronić przed agresją Hitlera czy Stalina, kiedy jest jeszcze na to dobry czas, ani przed lewactwem. To ostanie widzimy na własne oczy każdego dnia. (To pierwsze zaś jeszcze niestety zobaczymy.)
Demokracja, choć z pewnością nie zasługuje na ubóstwienie czy uznanie za lekarstwa na całe zło świata, jest z kolei tym, co doprowadziło do obecnych zmian w Polsce. Zmian, które ja akurat uważam za niezbędne i dające nam nieco nadziei, choć oczywiście zbyt w mojej opinii powolnych i zbyt mało radykalnych.
To demokracja jest obroną Polskiego państwa i narodu przed molochem brukselskiej, zdominowanej przez Niemcy, biurokracji. Biurokracji niekontrolowaniej przez nas w praktycznie żadnym stopniu. Biurokracji, która może się z dnia na dzień, bez słowa wyjaśnienia (nie mówiąc już o pytaniu nas o zgodę) przepoczwarzyć w cokolwiek innego, co sobie wymyślą nawiedzone brukselskie naprawiacze świata. Biurokracji mającej do swej wyłącznej dyspozycji przeogromne potencjalnie środki nacisku i przymusu, przy kompletnym braku jakiejkolwiek odpowiedzialności - no bo niby przed kim? Przed trybunałem w Strassburgu? Pęknę ze śmiechu!
Nie mam tu zamiaru dyskutować zalet i wad monarchii takiej czy innej w stosunku do demokracji. Chcę jednak postawić tezę, że demokracja - rozumiana ściśle jako władza większości normalnych obywateli danego kraju, przy odrzuceniu wszelkiej pseudo-mistyki i sceptycznym potraktowaniu wszystkich tych - liberalnych z samej istoty przecież! - dodatków i zastrzeżeń, wszystkich tych "ogólnie przyjętych zasad", "europejskich norm", "tolerancji wobec każdej mniejszości"... I takich tam... Więc, że demokracja jest OK, jest rzeczą dobrą. Nie idealną oczywiście, ale w porządku.
Kiedy demokracja nie jest pokrętnie rozumiana, np. jako zobowiązanie wspólnoty i jej władzy do zaspokajania fanaberii każdej krzykliwej mniejszości i merdania ogonem przed każdą ponadnarodową uzurpacją - staje się ona jednym z ostatnim bastionów zdrowego sensu i oporu przed lewactwem. Czyli z definicji, przynajmniej w moim rozumieniu, PRAWICOWOŚCI!
To liberalizm jest problemem! To liberalizm należy dokładnie studiować - w teorii i praktyce - od nowa zrozumieć, zacząć o nim z sensem wreszcie dyskutować... A potem zacząć działać! Liberalizm nie jest bowiem tym, co się nam cały czas wmawia! Nie jest także tym, co wmawia swoim wyznawcom OberGuru! To nie jest ani "po prostu zdrowy rozsądek", ani też "po prostu poszanowanie wolności jednostek" (gdybyż życie było aż takie proste!). I nie jest to "jedyny system pozwalający na istnienie wolnego rynku" - chyba, że ten rynek miałby się rozrastać, jak zakalcowate ciasto, czego zresztą jesteśmy bez przerwy świadkami. No bo, jeśli miałby to być system, gdzie, jak to niedawno wyraził naiwnie jeden z dyskutantów na forum prawica-cośtam, "dosłownie wszystko jest traktowane w kategoriach sił rynkowych"... Ja za takie coś dziękuję, ale nie!
Mnie to nie pasuje, sorry! A jeśli komuś tak, to niech się potem nie dziwi wszystkim aberracjom politycznej poprawności. Do których - przypominam, bo to jest właśnie najistotniejsze - krok po kroku i my sami, czyli prawicowcy, jesteśmy przymuszani. Inaczej to by nie było aż takim koszmarem. Kto nie wierzy, niech się zastanowi, czy mógłby dziś w oficjalnym tekście napisać wszystko tak samo, jak mógłby powiedzmy 10 lat temu? Czy mógłby tak samo wszystko powiedzieć w telewizji czy radio?
Mówię zatem: przestańcie gadać bez sensu o "d*kracjach" i upajać się własnym głosem powtarzającym cudze, dobrze już zapleśniałe, koncepty! Zacznijcie nieco uczciwiej analizować własne liberalne hasła! Bo albo nie są one naprawdę "liberalne", albo nie są prawicowe. Tertium non datur. (Chyba że jeszcze zaczniemy sie zastanawiać nad działalnością po prostu agenturalną, którą można by poniekąd uznać za "trzecią drogę".)
Liberalizm, co może niektórych zaskoczyć, był przez większą część swej historii określany mianem "radykalizm". (Fajna nazwa? Miło brzmi w uszach "konserwatysty"?) Był też liberalizm, przez znaczną większość swej historii i w zgodzie z tamtą swą nazwą, uważany za doktrynę jednoznacznie lewicową. Szyte z przypadkowych kawałków potwory Frankensteina w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu" nie trzymają się po prostu kupy. Jeśli jesteście biznesmenami i tylko tym, to przestańcie się wymądrzać na tematy politycznych ideologii, bo nic o tym nie wiecie! Jeśli chcecie się wypowiadać, to dowiedzcie się wreszcie nieco obiektywnych faktów, nie powtarzajcie nieudolnie za Waszym OberGuru! (który z wmawiania Wam głupot żyje wygodnie, ale Wam wygodne życie z ich powtarzania nie grozi).
A więc podyskutujmy wreszcie senownie, bez powtarzania wyuczonych mantr i uprawiania voodoo. Dobrze? Inaczej nie będą tylko kebaby zamiast karpi, tylko wiele znacznie gorszych rzeczy. (Nawiasem mówiąc, sam ryb nie ruszam, a te nieszczęsne karpie w wannie wspominam z dzieciństwa jako rzecz całkiem obrzydliwą. Milion razy wolę kebaba. Czy to czyni mnie zwolennikiem politycznej poprawności?)
Oczywiście, dla przetrwania wartość takiego wykształcenia jest nie tyle żadna, co raczej ujemna. No bo nie tylko takie bezsensowne rzeczy zajmują człowiekowi czas, który mógłby przeznaczyć na zostanie Specjalistą d/s Integracji Europejskiej, psychologiem, czy zdobycie innej popłatnej a nie wymagającej większych zdolności profesji. Czy choćby na naukę jakiegoś przyzwoitego rzemiosła.
Jeszcze gorsze jest jednak to, że taka całkiem zbędna świadomość tego, jak się niektóre sprawy naprawdę mają, kiedy zostanie jeszcze w dodatku połączona - o zgrozo! - z brakiem (tak słusznie wychwalanej przez prezydenta Francji) umiejętności trzymania gęby na kłódkę, tego rodzaju wiedzia praktycznie odcina człowiekowi wszelką szansę na obracanie się w kręgu Cywilizowanej Prawicy. Skazując go na samotne wołanie na puszczy. Ze wszystkimi z tego wynikającymi tragicznymi skutkami dla danej jednostki i jej genów.
Cywilizowanej Prawicy, czyli "konserwatywnych liberałów" wychowanych przez Janusza Korwina-Mikke, jego własną idiosynkratyczną ideologię i jego partię o absurdalnie-humorystycznej nazwie "Unia Polityki Realnej". (Co słowo, to wysokiej klasy dowcip, a niektórzy zachwycali się banałami, w rodzaju kłamstwa w każdym słowie nazwy PZPR!)
Żeby nie rzucać gołymi insynuacjami, przejdę do rzeczy. Oto czytam nowy felieton bardzo młodego autora (dosłownie licealisty), o tytule "Kebab zamiast karpia", zaczynającym się tak:
Polityczna poprawność osiąga wręcz horrendalne rozmiary. W dzisiejszych czasach każdy w demokratycznym państwie, w obawie przed gniewem i dezaprobatą mniejszości, ustanawia jej kolejne przywileje. W ostatniej satyrze filmowej pt. „Borat” obnażającej tzw. political correctness w USA, pada zdanie wypowiedziane przez przeciętnego amerykańskiego zjadacza hamburgera: „Im mniejsza jest mniejszość, tym więcej ma racji”.
(Wytłuszczenie moje własne. Całość tutaj: http://prawica.net/node/5621.)
Jest to, jak łatwo można odgadnąć, klasyczny tekst wymierzony w absurdy politycznej poprawności. Tekst w tym sensie jeden z wielu, ale wiele też ich potrzeba, bo sprawa jest naprawdę ogromnej wagi. Z treścią się oczywiście zasadniczo bez oporów zgadzam. Tym, co mniej mnie cieszy i specjalnie zwróciło moja uwagę, jest to "demokratyczne państwo". W opini autora polityczna poprawność i zastraszające postępy lewactwa zdają się być winą demokracji. To zaś jest klasyczną tezą rodzinym "konserwatywnych liberałów". Tutaj zresztą pogląd ten wyrażony został bardzo oględnie i właściwie na marginesie. Gdyby autor cytowanego tekstu był już bardziej "politycznie wyrobiony", to demokracja nie przeszłaby mu nawet przez pióro i uraczyłby nas "d*kracją" czy czymś podobnym.
Tym bardziej jest to interesujące, ponieważ ten młody autor nie mógł być przez dziesięciolecia kształtowany i obrabiany do tej nowej "prawicowej" politycznej poprawności, i ten swój niechętny do demokracji stosunek albo ma w genach, albo złapał go z otaczającego powietrza. Dlatego właśnie jego zacytowałem, a poza tym dlatego, że po prostu w tej chwili mi ten jego tekst wpadł w oko i skłonił do próby wyjaśnienia wreszcie pewnej istotnej moim zdaniem sprawy, o którą mi tu chodzi.
Mógłbym oczywiście poszukać nieco w sieci czy drukowanych czasopismach i znaleźć masę smakowitych akapitów ukazujących nędze "d*kracji", z przepisową dawką przekąsów, gryzącej ironii, plucia, a czasem takżę mniej lub bardziej rzetelnej krytyki. Krytyki i opluwania "demokracji", a czasem nawet "rzeczypospolitej" jako ogólnej idei. "Rzeczpospolita" to po łacinie, czyli nieco bardziej uczenie, "res publica", z czego oczywiście bierze się nasza "republika". Republika to także zatem fatalna sprawa, zdaniem tych wszystkich bekompromisowych prawicowców.
Czyli złe są z założenia wszelkie koncepcje ludowładztwa, powszechnego dobra, wspólnoty (przeważnie pod bardziej złowieszczo brzmiącym mianem "kolektyw"). Wszyscy ci prawicowcy - powstrzymam się przed wzięciem tego słowa w cudzysłów, ale głównie dlatego, że nie chcę za wielu cudzysłowów - wyraźnie uważają demokrację i wszelkie pokrewne idee nie tyle za wymysł szatana, co za wymysł szatana wyjątkowo wrednego i lewackiego.
W zasadzie nie mam po co tego tak dokładnie tutaj tłumaczyć, bo przecież pisząc należy zdawać sobie sprawę z tego, po co się pisze i kto ma to czytać. Jeśli ktoś w ogóle czyta te moje teksty, to z pewnością nie zwolennik Nowej Lewicy, tylko ktoś uważający się za prawicowca. A taki ktoś musi przecież znać publicystykę "Najwyższego Czasu!", a szczególnie jego Najwyższego Guru!, choćby dlatego, że jest potem w bladej i czesto niezamierzenie humorystycznej wersji powielana na wszelkich "prawicowych" (tu już się nie dało uniknąć cudzysłowu) forach w rodzaju prawica.net (czule nazywanego przez niektorych "prawica-niet"), gdzie właśnie znalazłem przecież cytowany tekst (któremu zresztą nie mam wiele do zarzucenia, a autorowi wróżę piękną publicystyczną karierę).
Tacy ludzie wiedzą, albo niemal wiedzą, że dla Wielkiego Guru! ideałem i jedynym akceptowalnym ustojem jest coś bardzo zbliżonego do pruskiej monarchii Fryderyka zwanego "wielkim", być może jeszcze nieco przesuniętej w stronę absolutyzmu. To, że takie coś nie daje się nijak pogodzić ani z ekonomicznym liberalizmem, ani z autentycznym katolicyzmem, ani z jakąkolwiek polską tradycją (czyli z konserwatyzmem w polskim wydaniu), nie jest tematem niniejszego tekstu. Choć są to sprawy oczywiste dla każdego, kto choć trochę myśli samodzielnie, zamiast tylko czołobitnie powtarzać słowa Wielkiego Guru!
No dobra, zbliżamy się do puenty, a właściwie do głownej części mojego wywodu. Wszystko powyższe to był tylko wstęp, po prostu ten tekst ma taką zwichrowaną strukturę. (Cóż, amatorska robota.)
No to nadszedł czas na rzucenie tej przerażającej bomby, przy której wszelkie koreańskie i irańskie atomy to dziecinne kapiszony... Otóż, zwracam uwagę Szanownych wrogów demokracj i rzeczypospolitej jako idei, że "res publica" to określenie starożytne - rzymskie. Dawnych Rzymian, tych sprzed okresu cesarstwa, naprawdę trudno oskarżać o lewicowe skłonności. Powie ktoś, że to tylko słowa. Otóż nie!
Mało chyba kto z dzisiejszej Intelektualnej Elity, niezależnie od tego, jak się sama określa, o tym wie - ale TAM SIĘ PRZECIEŻ GŁOSOWAŁO! Tam się wybierało najwyższych urzędników państwowych! Wątpiących w moje słowa, a do tego intelektualnie uczciwych wobec samych siebie, zachęcam do sprawdzienia w jakiejś lepszej encyklopedii znaczenia pojęcia comitia (liczba mnoga comitiae) Niecierpliwym donoszę, że ma to ścisły związek z procesem głosowania w republikańskim Rzymie.
Na pociechę dodam, że były to głosowania w praktyce "ważone", to znaczy bogaci mieli w praktyce więcej do powiedzenia, choć sama zasada tego teoretycznie nie zawiera. Jednak wybory jak najbardziej, a do tego plebiscyty nad ważnymi dla ogółu sprawami. Plus trybuni ludowi z prawem wetowania wszelkich ustaw, nietykalnością i masą innych uprawnień - mający ludu bronić przed bezprawiem ze strony elit. No i bezwarunkowe prawo odwołania się do wyroku LUDU (!) dla wszystkich skazanych na śmierć.
To oczywiście tylko moja prywatna opinia, ale sądzę, że dla prawicowca naprawdę powinno być trudno lekceważyć republikański Rzym - nie było to może specjalnie subtelne, nie działo się tam wiele rzeczy błyskotliwych i zabawnych, ale to właśnie był ten naprawdę wielki Rzym. Nie pozbawiony wielu poważnych wad oczywiście, bowiem i oni żyli na tym padole łez co i my, ale wielki i źródło niemal wszystkiego wielkiego, co było wielkie w rzymskiej historii potem, przede wszystkim zaś oczywiście imperium - ogromnego i w pewnych aspektach nadal żywotnego.
No dobra, to była "rzeczpospolita" i "republika". A co z "demokracją"? W zasadzie też już ją w Rzymie znaleźliśmy, znajdując wybory i plebiscyty, ale rozwińmy to jeszcze nieco. Choćby po to, by wetrzeć trochę więcej soli w rany naszych kochanych antyd*kratów...
Ta istniała już w starożytności, przede wszystkim w Atenach, którym naprawdę trudno odmówić wielkości i jednostronnie oskarżyć o jakieś proto-lewactwo. O demokracji pisali już Platon i Arystoteles. Obaj nienajlepiej wprawdzie - Platon dlatego, że miał swój własny wymarzony i jedynie słuszny ustrój (coś jak OberGuru!), Arystoteles rozróżniał pomiędzy złą "demokracją" i dobrą, choć w istocie b. podobną "politeią". "Politeia", żeby zacytować "Political Philosophy" James'a L. Wisera, to "rule by the many for the common good". A więc i dla arystokratycznego Arystotelesa demokracja, w naszym rozumieniu, mogła być rzeczą dobrą!
Co tam jednak demokracja, skoro sam "lud" jest już dla prawdziwej prawicy (z przekąsem to piszę, choć bez cudzysłowu) fatalną sprawą. A gdyby jeszcze chciał cokolwiek mieć do powiedzenia...! Jerum, jerum! - tylko tak można to skomentować. I nieważne, że bojowe insygnia rzymskich legionów nosiły litery S.P.Q.R 0 od "Senatus Populusque Romanus" (Senat i Lud Rzymski). Dziwne to nieco, bo lud, to przecież wynalazek socjalistów i lewaków wszelkich maści, dokonany dosłownie przez parę ostatnich generacji.
Zdaniem tych panów (i nielicznych pań) oczywiście. Ci mogą tak mówić, bo ich nie wiażą obiektywne fakty, a za znajomość historii starczają im rewelacje facetów w rodzaju von Misesa, w rodzaju tych, że to "liberalni królowie są królami ludów, a nieliberalni krajów". Co oczywiście jest ewidentną brednią, na co mogę z głowy podać dziesiątki przykładów. (No, chyba, że liberalizm istniał już na stepach Mongolii osiemset lat temu, a niemieccy "królowie Rzymian" także byli liberałami.)
Nie jest moim zadaniem pisanie pracy naukowej z historii politycznej, dlatego też zadowolę się tym elementarnym wykazaniem, iż ani dobro wspólne, ani republika, ani rzeczpospolita, ani demokracja nie są z natury lewicowe, nie są niczym złym. Daj nam Boże tyle prawicowej żywotności, ile było w Rzymie, choćby nawet w Rzymie takich rewolucjonistów jak bracia Gracchowie!
Czy zatem wszystkie te postępy lewactwa, cała ta koszmarna polityczna poprawność, która nieszczy wszelki dyskurs i rozsadza same fundamenty europejskiej, zachodniej cywilizacji nie dają się powiązać z czymś, w czym żyjemy na codzień? Może z jakąś ogólnie znaną i zazwyczaj przyjmowaną, jako coś absolutnie naturalnego, ideologią? Jeśli jednak nie z demokracją i jej ideologią, no to z czym?
Z liberalizmem Moi Państwo, oto z czym! Liberalizm jest oświeceniową ideologią, powstałą jako swego rodzaju propaganda jednej partii i jednej klasy (angielskich whigów oraz kapitalistów), a nawet gorzej, bo rozwinęła się jako propaganda na usługach wykorzenionych, dość prymitywnych w gruncie rzeczy i dość jałowych francuskich przedrewolucyjnych tzw. "filozofów".
Jest ideologią - mimo, że nauczyliśmy się w niej widzieć wyłącznie zdrowy rozsądek i naturalne zasady - opartą na licznych, arbitralnych, i często po prostu fałszywych, założeniach. Z których potem, przy użyciu czasem bardzo pokrętnych intelektualnych metod, wyciągano doraźnie potrzebne wnioski i ogłaszano je, jako objawienia Prawdy Absolutnej. Ideologią, która dziś jest nam bez przerwy sączona w szkołach, mediach, rozrywce.
Nie ma znaczenia, że istnieje w jej ramach cała masa różnych herezji, ochyleń, sekt - komunizm także miał swój NEP i swojego Trockiego... A wielu spośród tych mniej lewicowych, ze mną włącznie, powie także "swojego Michnika, swojego Kuronia, swoją Hillary Clinton itd.".
Przez te 300 lat, kiedy się, na swój sposób, rozwijała, i czasem była realizowana w praktyce (w realnej postaci, całkiem jak socjalizm!), wytworzyła własną optykę, własne sposoby postępowania, własny język (nie całkiem "nowomowę", bo ma on już ponad 300 lat, ale w sumie właśnie takie coś)...
To nie demokracja stanowi idealną pożywkę dla lewactwa i politycznej poprawności - a liberalizm! Taka po prostu jest jego wewnętrzna dynamika. Na jego gruncie nie można się ani obronić przed agresją Hitlera czy Stalina, kiedy jest jeszcze na to dobry czas, ani przed lewactwem. To ostanie widzimy na własne oczy każdego dnia. (To pierwsze zaś jeszcze niestety zobaczymy.)
Demokracja, choć z pewnością nie zasługuje na ubóstwienie czy uznanie za lekarstwa na całe zło świata, jest z kolei tym, co doprowadziło do obecnych zmian w Polsce. Zmian, które ja akurat uważam za niezbędne i dające nam nieco nadziei, choć oczywiście zbyt w mojej opinii powolnych i zbyt mało radykalnych.
To demokracja jest obroną Polskiego państwa i narodu przed molochem brukselskiej, zdominowanej przez Niemcy, biurokracji. Biurokracji niekontrolowaniej przez nas w praktycznie żadnym stopniu. Biurokracji, która może się z dnia na dzień, bez słowa wyjaśnienia (nie mówiąc już o pytaniu nas o zgodę) przepoczwarzyć w cokolwiek innego, co sobie wymyślą nawiedzone brukselskie naprawiacze świata. Biurokracji mającej do swej wyłącznej dyspozycji przeogromne potencjalnie środki nacisku i przymusu, przy kompletnym braku jakiejkolwiek odpowiedzialności - no bo niby przed kim? Przed trybunałem w Strassburgu? Pęknę ze śmiechu!
Nie mam tu zamiaru dyskutować zalet i wad monarchii takiej czy innej w stosunku do demokracji. Chcę jednak postawić tezę, że demokracja - rozumiana ściśle jako władza większości normalnych obywateli danego kraju, przy odrzuceniu wszelkiej pseudo-mistyki i sceptycznym potraktowaniu wszystkich tych - liberalnych z samej istoty przecież! - dodatków i zastrzeżeń, wszystkich tych "ogólnie przyjętych zasad", "europejskich norm", "tolerancji wobec każdej mniejszości"... I takich tam... Więc, że demokracja jest OK, jest rzeczą dobrą. Nie idealną oczywiście, ale w porządku.
Kiedy demokracja nie jest pokrętnie rozumiana, np. jako zobowiązanie wspólnoty i jej władzy do zaspokajania fanaberii każdej krzykliwej mniejszości i merdania ogonem przed każdą ponadnarodową uzurpacją - staje się ona jednym z ostatnim bastionów zdrowego sensu i oporu przed lewactwem. Czyli z definicji, przynajmniej w moim rozumieniu, PRAWICOWOŚCI!
To liberalizm jest problemem! To liberalizm należy dokładnie studiować - w teorii i praktyce - od nowa zrozumieć, zacząć o nim z sensem wreszcie dyskutować... A potem zacząć działać! Liberalizm nie jest bowiem tym, co się nam cały czas wmawia! Nie jest także tym, co wmawia swoim wyznawcom OberGuru! To nie jest ani "po prostu zdrowy rozsądek", ani też "po prostu poszanowanie wolności jednostek" (gdybyż życie było aż takie proste!). I nie jest to "jedyny system pozwalający na istnienie wolnego rynku" - chyba, że ten rynek miałby się rozrastać, jak zakalcowate ciasto, czego zresztą jesteśmy bez przerwy świadkami. No bo, jeśli miałby to być system, gdzie, jak to niedawno wyraził naiwnie jeden z dyskutantów na forum prawica-cośtam, "dosłownie wszystko jest traktowane w kategoriach sił rynkowych"... Ja za takie coś dziękuję, ale nie!
Mnie to nie pasuje, sorry! A jeśli komuś tak, to niech się potem nie dziwi wszystkim aberracjom politycznej poprawności. Do których - przypominam, bo to jest właśnie najistotniejsze - krok po kroku i my sami, czyli prawicowcy, jesteśmy przymuszani. Inaczej to by nie było aż takim koszmarem. Kto nie wierzy, niech się zastanowi, czy mógłby dziś w oficjalnym tekście napisać wszystko tak samo, jak mógłby powiedzmy 10 lat temu? Czy mógłby tak samo wszystko powiedzieć w telewizji czy radio?
Mówię zatem: przestańcie gadać bez sensu o "d*kracjach" i upajać się własnym głosem powtarzającym cudze, dobrze już zapleśniałe, koncepty! Zacznijcie nieco uczciwiej analizować własne liberalne hasła! Bo albo nie są one naprawdę "liberalne", albo nie są prawicowe. Tertium non datur. (Chyba że jeszcze zaczniemy sie zastanawiać nad działalnością po prostu agenturalną, którą można by poniekąd uznać za "trzecią drogę".)
Liberalizm, co może niektórych zaskoczyć, był przez większą część swej historii określany mianem "radykalizm". (Fajna nazwa? Miło brzmi w uszach "konserwatysty"?) Był też liberalizm, przez znaczną większość swej historii i w zgodzie z tamtą swą nazwą, uważany za doktrynę jednoznacznie lewicową. Szyte z przypadkowych kawałków potwory Frankensteina w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu" nie trzymają się po prostu kupy. Jeśli jesteście biznesmenami i tylko tym, to przestańcie się wymądrzać na tematy politycznych ideologii, bo nic o tym nie wiecie! Jeśli chcecie się wypowiadać, to dowiedzcie się wreszcie nieco obiektywnych faktów, nie powtarzajcie nieudolnie za Waszym OberGuru! (który z wmawiania Wam głupot żyje wygodnie, ale Wam wygodne życie z ich powtarzania nie grozi).
A więc podyskutujmy wreszcie senownie, bez powtarzania wyuczonych mantr i uprawiania voodoo. Dobrze? Inaczej nie będą tylko kebaby zamiast karpi, tylko wiele znacznie gorszych rzeczy. (Nawiasem mówiąc, sam ryb nie ruszam, a te nieszczęsne karpie w wannie wspominam z dzieciństwa jako rzecz całkiem obrzydliwą. Milion razy wolę kebaba. Czy to czyni mnie zwolennikiem politycznej poprawności?)
słowa kluczowe:
demokracja,
liberalizm,
polityczna poprawność,
realny liberalizm,
republika,
Unia Europejska
Subskrybuj:
Posty (Atom)