sobota, sierpnia 18, 2007

Wreszcie będzie można w miarę sensownie porozmawiać!

Najlepsza chyba książka Roberta Ardreya do przeczytania w sieciCzy wiesz Mój Najsłodszy Czytelniku co to jest, to po lewej? No to się przyjrzyj!

Zawiadamiam wszystkich, że właśnie (ze sporym zdziwieniem i autentycznym zachwytem) znalazłem w sieci moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". O Ardreyu już tu (i w innych miejscach zresztą też) wspominałem dość często, choć było to poniekąd gadanie dziada do obrazu, bo nikt w Polsce nie wie, o kogo i o co chodzi. Jednak dla mnie ten autor jest jednym z absolutnie najważniejszych w mym intelektualnym rozwoju, o czym zresztą traktował absolutnie pierwszy mój wpis na tym blogu.

A więc wreszcie, jeśli ktoś sobie zada wysiłek, by tę książkę przeczytać, będziemy mieli możliwość rozmawiania w miarę konkretnie - o prawicowości, socjaliźmie, ludzkiej naturze, nacjonaliźmie, ewolucji... Jest to wprawdzie tylko jedna z książek Ardreya, ale znajomość jej to i tak niebo a ziemia w stosunku do sytuacji, gdy ja coś tam gadam, powołując się na tego właśnie autora, a nikt inny nie ma pojęcia o co może chodzić, brat katolicki fundamentalista się jeży, bo to - apage Satanas! - ewolucja... Do dupy z taką rozmową! Albo też rozmówca wyrabia sobie całkiem fałszywe pojęcie na podstawie jakichś drobnych i mylących fragmentów, np. przeze mnie przetłumaczonych i opublikowanych. Np. że chodzi o jakiś prymitywny socjaldarwinizm, jak ten stworzony swego czasu przez Herberta Spencera i teraz międlony przez jego późnego wnuka Korwina-Mikke.

Niedawno się by the way dowiedziałem, co warto chyba podkreślić, że Ardrey był jedną z głównych inspiracji amerykańskiej Nowej Prawicy (najpierw napisałem Lewicy, cholera, ktoś mógł się na to nabrać!). Różne rzeczy się na jej temat słyszy, np. że to żydowcy trockiści, którzy przejrzeli na oczy, ale przejrzeć na oczy u takiego kogoś to jednak spore osiągnięcie, przyznacie, a złudzenie, iż każdy kto nie jest wierzącym katolikiem od razu stanowi forpocztę lewactwa jest po prostu fałszywe i może się dla nas okazać b. kosztowne.

Serdecznie współczuję wszystkim, których znajomość angielskiego nie pozwoli na przeczytanie tej wspaniałej książki, mimo ich uczciwego do tej pracy zapału. Naprawdę cenię ludzi zakorzenionych, także zakorzenionych w jednym, własnym języku, ale bez angielskiego to dzisiaj nie da się po prostu żyć. Jak i bez znajomości Ardreya na prawicy, zresztą.

A więc, sam już nie wiem, w zasadzie należałoby się zakręcić za możliwością przetłumaczenia dorobku Ardreya (jak również paru innych wspaniałych i ważnych książek, np. niedostępnych obecnie fragmentów Spenglera) i wydanie ich w Polsce. Ranga narodu i jego języka wiąże się przecież także z tym, czy są w nim dostępne najważniejsze dzieła, a u nas z najważniejszych dzieł dostępne są głównie chyba Żiżki, Erichy Frommy i Leniny. Więc jakaś ściepa, czy coś. Ja mógłbym zrobić samo tłumaczenie, a może i nieco pozałatwiać sprawy wydania.

No a jak ktoś sobie nie zechce zadać trudu przeczytania i zrozumienia, to nadal oczywiście będę go kochał i szanował, szczególnie, jeśli jest jednak po naszej, a nie po tow. Sierakowskiego z tow. Środą stronie, ale za intelektualistę, z którym można rozmawiać inteligentnie, już go uważać nie mogę. Sorry! I będę go zachęcał, by się wziął do jakiejś innej od mędrkowania roboty, jeśli chce być uważany za prawicowca. (Co nawiasem mówiąc przydało by się nam wszystkim, bo smęcenie na forach i blogach pochodu lewactwa z pewnością nie zahamuje.)

Sami to chyba rozumiecie. A więc macie ludzie powiedzmy... Trzy miesiące na przeczytanie, przetrawienie, przyswojenie, a potem zaczynamy wreszcie autentyczną prawicową debatę. A nie tylko odwieczne polskie międlenie martyrologii i Piłsudzki vs. Dmowski (co by wcale nie musiało być głupie, ale warto mieć jakieś konkretne dane, jeśli to ma do czegoś prowadzić, nie?)

Acha, jeszcze może warto by było wyraźnie powiedzieć, gdzie ten cudowny Ardrey jest do znalezienia, tak? No więc w prawym menu, w kategorii "Rzeczy wiekopomne". Ale co mi szkodzi: oto bezpośredni link.

A tak przy okazji, to jeśli by ktoś chciał sobie ściągnąć tę stronkę z Ardreyem (albo jakąkolwiek inną zresztą) na dysk swego kompa, a nie wiedział jak i czym to zrobić - niech pyta, chętnie pomogę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, sierpnia 15, 2007

Bez trochy biężączki się chyba nie obejdzie, a więc...

Cóż, nie ma rady. Skoro się tyle pisało o sprawach ogólnych i ponadczasowych, wypada wypowiedzieć się w kwestii aktualnej, a ważnej jak cholera, którą nam rodzimi politycy ostatnio zafundowali. Mówię oczywiście o rozpadzie rządzącej Polską koalicji i reperkusjach tego faktu.

Co do samej przyczyny rozpadu koalicji, a więc rzekomego udziału ówczesnego wicepremiera Leppera w przerażającej "aferze gruntowej", moje zdanie różni się chyba od zdania większości rodzimych prawicowców, choć akurat zdaje się tym zgadzać ze zdaniem rodzimego ultrasa i monarchisty p. Wielomskiego. Oto jak komentuje tę sprawę wspomniany pan:
Jest faktem, że PiS znajduje się teoretycznie w stanie krytycznym. Kaczyński miał większość, ale ją zniszczył. Zresztą zupełnie nie wiadomo po co. Nie widać w tym logiki. Raczej polityczną zabawę Wielkiego Rozgrywającego. Co więcej, afera wokół odrolnienia ziemi w Mrągowie spowodowała wielki wybuch miny politycznej w postaci ministra Janusza Kaczmarka, który zaczął ujawniać tajne szczegóły „pisowskich” operacji. Kaczmarek to chodząca bomba szczególnie niebezpieczna dla tego rządu, a dla premiera szczególnie. Można by powiedzieć, że to w nieco innym wymiarze niż kiedyś Afera Rywina.
(Wytłuszczenie moje własne.) Całość tutaj. Zachęcam nawiasem do przeczytania tego tekstu, choć raczej nieco później. Opis tego, jak to Wielki Rozgrywający wkrótce cynicznie wykiwa Tuska, łamiąc słowo, jest uroczy. I przyznam, iż mam mimo wszystko nadzieję, że naprawdę zostanie zrealizowany. W końcu polityka to nie zabawa dla grzecznych dzieci, Tusk to Tusk, a na rządy kogoś lepszego od PiS i tak nie ma w tej chwili szansy.

Z powyższym cytatem się akurat zgadzam. Ja też widzę tę sprawę jako co najmniej nadmiernie rozdmuchaną, jeśli nie po prostu dość paskudną intrygę, która w dodatku wypaliła samym intrygantom w ich własne ryła. Co byłoby dla nich należytą zapłatą za takie machinacje, ale niestety to my chyba zapłacimy za tę ich głupotę więcej, niż oni.

Winy Andrzeja Leppera w tej sprawie absolutnie nie uważam za udowodnioną. Zresztą, gdyby tu chodziło naprawdę o interes Polski, który dla mnie polega w ogromnej mierze na stawianiu maksymalnie skutecznego oporu pogłębianiu się europejskiej integracji i dominacji Niemiec, to Adrzeja Leppera (założywszy oczywiście, iż miał zamiar zrobić coś zdrożnego) nie należało łapać na tym przestępstwie, tylko uprzejmie w cztery oczy poinformować, że wszystko jest obserwowane przez odpowiednie służby i nie ma szansy się udać. Tyle!

Dlaczego, spyta ktoś, skoro przecież chodzi nam przede wszytkim o uczciwe państwo? Po pierwsze, uczciwe państwo to takie, w którym do przestępstw nie dochodzi, i nie ma większego znaczenia, dlaczego nie dochodzi. Po drugie, sprawę brukselskiej i berlińskiej wszechdominacji uważam za absolutnie zasadniczą. Za lat trzydzieści Polska może nie tylko nie być już krajem suwerennym, zresztą i dzisiaj jest nim w dość ograniczonym stopniu, szczególnie, gdy uwzględnimy, kto trzyma środki przekazu i kto posiada immunitet wobec wszelkiej krytyki, przy którym wszelkie parlamentarne immunitety wyglądają jak pistolet na wodę przy czołgu Abrams... Nie tylko krajem suwerennym, powiedziałem, ale nawet nie prawdziwą grupą folklorystyczną, na co nam zezwolił przecież nawet Wujaszek Stalin.

Epoka państw narodowych, przynajmniej w tym sensie, że niemal każdy naród ma swoje państwo, wyraźnie mija, a Polska, w stanie, w jakim się znajduje (ze zrozumiałych powodów, wiem, ale to nie zmienia faktu) z pewnością nie rokuje nadziei na wejście do ścisłej elity tych krajów, które będą miały jakieś realnie znaczące własne państwo. Zaś naród bez własnego państwa, w sensie realnym oczywiście, bo państwem można nazwać co się tylko chce, jeśli ma się odpowiednio silną baterię broni medialnej, szybko roztopi się w obecnym globalnym świecie. Szczególnie, że potężnym siłom na tym właśnie zależy i skutecznie działają w tym właśnie kierunku. W dodatku wobec Polski akurat te siły zdają się mieć jeszcze mniej względów, niż wobec państw i narodów w ogólności.

A więc, tak jak ja to widzę, ideologiczny front jest obecnie wyjątkowo wyraźny i przebiega w ten sposób: z jednej stron ci, którzy pragną "zjednoczonej Europy", "postępu w dziedzinie praw człowieka", "przemiany obyczajów w stronę większej otwartości", "odrzucenia dawnych, związanych z chrześcijaństwem struktur i zachowań", itp. itd., z drugiej zaś ci wszyscy, dla których te wszystkie rzeczy są co najmniej podejrzane, jeśli nie wstrętne, zaś najważniejsze jest zachowanie tożsamości Polaków i maksimum polskiej suwerenności.

I PiS, żeby do niego wrócić, wydawał się mi całkiem długo formacją, która walczy właśnie po tej drugiej, tej mojej, stronie barykady, choć wobec ogromnych trudności i przeciwieństw, raz po raz musi iść na kompromisy, a także gra z wrgiem, próbując co chwilę coś mu urwać, samemu zbyt wiele nie tracąc. Teraz, w świetle ostatnich wydarzeń, to moje przekonanie zostało praktycznie zrujnowane. Gdybym nie był człowiekiem wiekowymi i dość z natury sceptycznym, przynajmniej w sprawach polityki, powiedziałbym chyba, że czuję się oszukany.

Obecnie główny gracz polskiej sceny politycznej Jarosław Kaczyński - główny oczywiście spośród oficjalnie, demokratycznie wybranych polskich polityków oczywiście, ponieważ są, w Polsce i poza jej granicami, i inni gracze, być może bez porównania potężniejsi, o czym się niestety być może rychło przekonamy - jawi mi się jako coś w rodzaju podwórzowego Machiavella, który gros swej energii i przemyślności przez swój czas u władzy złużył na realizację swej ideologicznej utopii. Czyli na to, by zniszczyć wszystko na prawo od PiS'u (w końcu dość mdłej centrowej chadecji i żadnej autentycznej prawicy) i podzielić całą rodzimą polityczną scenę pomiędzy centro-prawicę, czyli PiS, oraz centro-lewicę, czyli Platformę.

I niech nikt nie mówi, że "przecież Platforma to jest prawica, bo to liberałowie". Jeśli dla kogoś liberalizm jest esencją prawicowości, albo chociaż prawicową cechą, to trafił na nieodpowiedni blog, sorry! Poza tym ten cieniacki liberalizm oznacza równie niewiele, co niegdysiejsze "Nicea albo śmierć", choć oczywiście Platformie naprawdę by nie pasowały jakiekolwiek uczciwe rozliczenia z polityką i osobą Balcerowicza, czy wiekopomnym programem NFI. O tyle, to oni rzeczywiście są liberalni. W końcu "liberalizm to lewactwo sklepikarzy i aferzystów", prawda?

A więc nasz podwórzowy Machiavelli - cóż, każdy naród ma takiego Machiavella, na jakiego zasłużył - wyraźnie bardziej ceni sobie uznanie salonu i warsiaskiej elity, o brukselskiej już nie mówiąc, i poświęcił masę wysiłku na zniszczenie Andrzeja Leppera. Ja uważam, że może Samoobrona ma sporo wad (kto zresztą, i która partia w szczególności, ich nie ma?), ale Andrzej Lepper jest właśnie znacznie lepszy, od przeciętnego lokalnego działacza Samoobrony. W końcu do tej partii przynęciło się masę ludzi, próbujących się jakoś w tej balcerowiczowskiej, liberalnej, rzeczywistości urządzić i nikt ich dokłanie nie sprawdzał i nie prześwietał. Trudno się więc dziwić, że są tam męty.

Choć przyznam, że "afera seksualna" całkiem do mnie nie trafia. Widać jestem przedpotopowa szowinistyczna męska świnia. To, że jakaś niewiasta się prostytuuje - za forsę, czy za posadę, to jest jej sprawa, a nie moja, a już z pewnością i nie służb specjalnych. I kto z tego korzysta, to też nikogo nie powinno obchodzić. Oczywiście, jeśli chdzi o stanowisko opłacane z pieniędzy podatnika, systuacja jest nieco inna, bo to tak, jakby prostytutkę, albo cokolwiek zresztą, opłacano z moich, podatniczych pieniędzy. Poza tym jednak - hulaj dusza, jeśli mnie spytać! Tak samo z zatrudniamiem krewnych w biurach poselskich zresztą. Co komu do tego?

Skoro już jesteśmy przy aferach, to powiem, że "taśmy Beger" nigdy mnie dotąd specjalnie nie szokowały, bo ukazana tam "korupcja" nie podpada chyba pod żadne oficjalne paragrafy. Teraz jednak poszczególne kawałki całej misternej układanki naszego Machiavella dla biednych wydają się wpadać na swoje miejsce... PiS rzeczywiście cały czas dążył do zniszczenia leaderów obu koalicyjnych partii, aby przejąć tych partii członków (a być może coś jeszcze). To by nie było może aż tak straszną rzeczą- w końcu polityka to dość brudna sprawa - gdyby nie dotyczyło partii poniekąd zaprzyjaźnionych; gdyby nie wynikało z żałośnych motywów, jak to: utopijne pomysły na przyszły system partyjny kraju, ęteligęckie fumy Premiera i jego chęć przypodobania się wreszcie warsiawskiej elicie.

Teraz uważam, że Samoobrona i Renata Beger miała pełne prawo nagrać te taśmy, i że ujawniają one bardzo paskudne, od samego początku nielojalne zachowanie PiS'u. I nie dziwię się, że co najmniej od tamtego momentu Samoobrona, a także LPR, PiS'owi absolutnie nie ufały. Można w polityce robić różne niezbyt piękne rzeczy, dla mnie osobiście można by nawet dążyć do dyktatury... Ale dyktatura, z której wszystkie korzyści będą mieli Niemcy, Bruksela i ci tam odwieczni Eskimosi, to już lekka przesada. A jeśli by się PiS'owi udało wyeliminować Samoobronę i LPR, to przecież za dwa lata każdy sprzeciw wobec Unii Europejskiej i każdy głośno wyrażony pogląd nieco na prawo od różowego chadeckiego pisowego centrum, będzie oznaczał jednodniowe badania w Tworkach... Na razie, potem może być znacznie gorzej.

A więc, kiedy Premier z dumą ogłasza, że przepędza min. Giertycha i przywraca Gombrowicza, to sorry, ale traci w tym momencie resztki mego poprarcia i zaufania. Które, nawiasem mowiąc, zaczął tracić w wyniku sprawy TW Beaty. Pamiętacie? Do tego czasu nie było żadnych sfingowanych ubeckich papierów! Teraz za to są. Nie ma za to żadnych wyników komisji bankowej, żadnych wyroków za postkomusze przekręty... Jest za to przyrost naturalny, tylko przypominam sobie mgliście, że PiS był przeciw becikowemu, które zostało wprowadzone dzięki głupiej przekorze Platformy, a pomysł był przecież LPR'u. Teraz przydaje się, jako kolejny sukces PiS.

Jeśli rozumiem taśmy Beger, to nagrywanie przez ministra sprawiedliwości półprywatnej rozmowy z wicepremierem uważam za rzecz całkiem kompromitującą. Teraz już nie tylko wśród postkomuny i dziennikarskiej menażerii nikt nikomu nigdy nie zaufa, ale nawet na polskiej prawicy (choć ta prawica jakaś taka bardziej przypominająca meduzę z Zatoki Gdańskiej - bladoróżowa i galaretowata). I o to przecież chodzi, żeby Polacy, pomiędzy cieniackim jałowym ględzeniem a pisowskimi manipulacjami - tyleż cynicznymi, co głupimi - do końca stracili zaufanie jeden do drugiego, o zaufaniu do jakiejkolwiek rodzimej władzy już nie mówiąc, i z rozkoszą poddali się w całkowite władanie obcym.

Nawiasem mówiąc, mamy Święto Wojska Polskiego i rzygać mi się chce na te historyczne przebierańce i cały ten bełkot. Jeśli to jest patriotyzm, to nie chcę mieć z nim nic wspólnego! To coś równie autentycznego i tyleż z armią mającego do czynienia, co Dorzynki za Gierka.

No to może jeszcze fragmencik oficjalnego tekstu jednej z naszych firm żeglugowych, który przypadkiem wpadł mi w oko. Chodzi o porty w Szczecinie i Świnoujściu.

Jednym z atutów jest bliskość stolicy Niemiec - najbogatszego państwa w Unii Europejskiej. To właśnie Berlin, a nie Paryż czy Londyn coraz częściej uważany jest za stolicę Europy. Podróż ze Szczecina do Berlina trwa zaledwie półtorej godziny.

Żadnej polityki, tylko interesy. Konkretnie, szczerze i od serca. Niby nic, a cieszy, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 29, 2007

Wreszcie nawet najgłupszy idiota powinien chyba dostrzec...


Chcesz, o Czytelniku, w jednym rzucie oka ujrzeć różnice pomiędzy liberalnym lewactwem, a czymś w miarę sensownym? Oto zestawienie, które przed chwilą znalazłem przeglądając pyskówki i blogi w Salon24, konkretnie blog Jewropejczyka.

Są to oczywiście zdjęcia czołowych żeńskich przedstawicielek i rzeczniczek dwóch czołowych amerykańskich partii politycznych - lewackich Demokratów (u dołu) i znacznie bardziej konserwatywnych Republikanów (u góry). Fajnie, nie? Przyznam, że gdybym mógł dotychczas mieć jakiekolwiek wątpliwości, komu kibicować, to bym je od razu widząc to zestawienie stracił. Ciekawe, czy istnieje ktoś, kto się potrafiłby się temu zderzeniu dwóch typów kobiecości oprzeć? A przynajmniej jakoś go sobie i innym wytłumaczyć z korzyścią dla Demokratów?

Zachęcam do pokazania znajomym, a także skopiowania i rozpowszechniania wszelkimi możliwymi sposobami. Warto!

A tak z obowiązku, to wszystkim ew. komputerowym analfabetom zwracam uwagę, że kliknięcie na ten obrazek po prawej sprawi, iż się on w cudowny sposób powiększy, przez co wszystko będzie dużo lepiej widać.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lipca 28, 2007

Myśli i bonmoty lewaków

Proszę - przyjmijcie do Partii. Chcę komunistą umierać. Wisława Szymborska

Naszym celem jest taka hegemonia, która pozwoliłaby na zawsze wykluczyć z dyskursu pewne treści. Kinga Dunin

Oto zaś pendant to tej śmiałej deklaracji, świadczący o tym, iż to nie był po prostu indywidualny jednorazowy wyskok:


Naszym celem jest stworzenie przestrzeni, w której pewne praktyki, uważane przez lewicę za szkodliwe, staną się niedopuszczalne. Sławomir Sierakowski

Oczywiście, że nastapi oddanie suwerenności. Ale przecież nie byłbym taki niemądry, żeby zwracać na to uwagę opinii publicznej. Premier Luksemburga dla "Le Soir"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lipca 27, 2007

Dwa hipopotamizmy czy jednak jeden? (część 2)

Początek tego tekstu tutaj.

Wyjaśnijmy sobie teraz może sprawę samej nazwy interesującej nas w tej chwili ideologii. Jest to tym bardziej istotne, że zwolennicy tego drugiego hipopotamizmu - tego, którego nikt nigdy w przyrodzie dotychczas nie spotkał - wyrażają na ten temat całkiem inny pogląd od zwolenników tego pierwszego rodzaju. Podczas gdy ci ostatni utrzymują, iż hipopotamizm powstał w epoce Wielkiego Mędrkowania i opiera się w znacznej mierze na intuicjach niepiśmiennego pańszczyźnianego chłopa z tobolskiej obłasti, niejakiego Wasilija Hipoppotamowa, o którym nic bliższego nie wiadomo, ale którego dorobek intelektualny przedostał się jakoś do krwioobiegu zachodnioeuropejskiej myśli.

Niewykluczone, że w stanie nietrzeźwym podzielił się on swymi przemyśleniami z żoną (możliwe że na imię było jej Elizawieta, albo może Prochownia), ona zaś rozplotkowała wszystko sąsiadkom. Jak dokładnie się to zdarzyło, z pewnością już nie ustalimy, był to jednak bez wątpienia szczęśliwy splot wydarzeń, istna ręka boska Świeckiego Postępu. Tak przynajmniej twierdzą zwolennicy pierwszego rodzaju hipopotamizmu.

Nowoczesna nauka potwierdza tę hipotezę, z tym, że Wasilij nie nazywał się w istocie Hippopotamow, a najprawdopodobniej nie nazywał się także Wasilij. Niektóre teorie sugerują, że mógł się nazywać Lockow, albo jakoś bardzo podobnie. Na imię zaś mógł mieć np. Trofim, ale to nic pewnego, bo każde imię używane wśród rosyjskiego chłopstwa w tamtym okresie jest tu równie prawdopodobne. Niektórzy sugerują nawet, że mogło to być imię Dżon, co by sugerowało chińsko-kałmuckie pochodzenie Proroka. Niedawno pewien zdolny doktorant Uniwersytetu Postępu w Jakżemutam wysunął, i częściowo nawet udokumentował, hipotezę, iż Prorok miał po prostu na imię po Potamow, zaś Hippo było pieszczotiwym imieniem, które nadała mu jego poprzednia, przedwcześnie zmarła żona (która mogła się nazywać np. Marfa, choć niemal każde inne imię jest tu równie prawdopodobne).

Sama nazwa "hipopotamizm" miałaby wedle tej wersji wydarzeń pochodzić od wielkiego różowego hipopotama, który w pijackim śnie ukazał się naszemu bohaterowi, by ujawnić mu nową świecką Ewangielię, opartą przede wszystkim na idei Świętego Prawa do Sadła na Grzbiecie, Bokach, Brzuchu, Tyłku, Udach, Policzkach, oraz Świętego Prawa do Siedmiu Podbródków. (Drugi fundamentalny dogmat hipopotamizmu pierwszego rodzaju, czyli Świętość Worów Pod Oczami, stanowi dorobek późniejszych dwustu lat teologicznego rozwoju tej ambitnej dziedziny.)

Co na ten temat mają do powiedzenia zwolennicy drugiego rodzaju? Przeważnie zdają się dość niechętnie podchodzić do kwestii genezy swej (nie bójmy się tego słowa!) świeckiej religii, zamiast tego wysuwając argumenty, które tu w skrócie przytoczę. Zasadzają się one na, trudnej w istocie do zbicia, tezie, że przecież każdy z nas w pewnych okresach życia pragnie być jak hipopotam, marzy o hipopotamach, śni o hipopotamach, czuje niedosyt i cierpi, nie dostrzegając w sobie samym i w swym otoczeniu (słusznie czy nie, to już inna kwestia) wystarczająco wielu hipopotamich cech. (Ach!)

Co do tego nie może być większych wątpliwości, zgoda! Czy jest to jedak wystarczający powód, by cała ideologia, by cały ten świecki kościół, nazywał się właśnie hipopotamizmem? By odmawiał tego miana innym świeckim kościołom? By monopolizował tę wzniosłą nazwę? Cui bono? - że zapytam w imieniu nas wszystkich!

Nie da się zaprzeczyć, iż w tej kwestii można co najmniej podnieść poważne wątpliwości. Przecież nie ma dziś, poza paroma całkiem odciętymi od świata totalitarnymi rezerwatami, krajów czy politycznych ruchów, dla których hipopotam nie były emblematem, sztandarem, totemem... Nie ma dziś niemal nikogo, kto by otwarcie odważył się powiedzieć: "Na drzewo z hipopotamizmem! Hipopotam nie jest dla mnie niczym innym, niż spasioną bestią o wrednym charakterze i paskudnych nawykach, o których na szczęście dla nawiedzonych naprawiaczy świata mało kto wie!"

Nie, takich oczywiście już nie ma i gdyby byli, spotkaliby się z odporem każdego z nas indywidualnie, a także z ostracyzmem, żeby na nim poprzestać, zorganizowanych instytucji całego zdrowego i jakże wolnego świata! Hipopotamizm wszedł już bowiem do krwioobiegu naszego życia i bez niego po prostu nasz świat nie daje się nawet pomyśleć!

To jednak podważa tezę hipoptamistów drugiego rodzaju, iż ta nazwa jakoś do nich sama z siebie przylgnęła, ponieważ to oni właśnie, jak nikt inny, repezentują szczytne ideały hipopotamstwa. Nie!  To nie tak! Wszyscy dzisiaj - lewica, centrum i centroprawica - jesteśmy w tym sensie hipopotamistami! I nikt nie ma na to miano monopolu tylko dlatego, iż wydaje mu się, że właśnie jego idee najlepiej oddają te wzniosłe ideały i one najszybciej doprowadzą do ich realizacji! Nie, nie i jeszcze nie raz NIE!

Hipopotamizm drugiego rodzaju TAKŻE został wynaleziony w epoce Wielkiego Mędrkowania, i także opiera się na intuicjach Wasilija Hippopotamowa vel Dżona Lockowa z tobolskiej obłasti. Głośno artykuowane różnice pomiędzy oboma, zaciekle się z pozoru zwalczającymi, odłamami tej świeckiej religii, nie powinny przesłaniać ich zasadniczej tożsamości i tych samych, jeśli nawet nie "celów", to z pewnością skutków. Co właśnie mam zamiar wykazać w następych częściach tego tekstu.

koniec odcinka 2

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Dwa hipopotamizmy czy jednak jeden? (część 1)

Wszystko na ziemi ma swą przyczynę i jeśli dwie całkiem różne rzeczy mają tę samą nazwę, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że łączy je coś więcej, niż tylko nazwa. Weźmy na przykład taki hipopotamizm. Istnieją dwa jego rodzaje, których zwolennicy nienawidzą się nawzajem z całego serca, odmawiając sobie poza tym (co nie jest aż trudne do zrozumienia) prawa do posługiwania się tą nazwą. Jeden rodzaj hipopotamizmu - nie powiem "jeden odłam", bo to by od razu zakładało, iż są to dwa aspekty tego samego zjawiska, a to przecież mam dopiero wykazać - występuje w Sporym Kraju Mbumbwa Hen Za Wodą i jest zasadniczo tym samym, co w innych rejonach globu nazywane jest hienozoofilizmem.

Ten drugi rodzaj jest czymś całkiem innym. Czymś diametralnie innym nawet. Po prostu zaprzeczeniem tego pierwszego we wszystkich praktycznie aspektach. I to jest, nawiasem mówiąc, wszystko, co o tym drugim rodzaju hipopotamizmu wiadomo. Ponieważ, wypowiedzmy w końcu tę bolesną prawdę... O ile ten pierwszy hipopotamizm rzeczywiście w przyrodzie istnieje, i to masowo, o tyle ten drugi nie do końca. To znaczy w zasadzie istnieje i co do tego nie może być cienia wątpliwości. W końcu nie ma tygodnia, by niszowa prasa nie doniosła czegoś nowego na jego temat.

A to w mule wyschniętej rzeki widziano odcisk niezidentyfikowanej tylnej łapy... A to niemówiący żadnym znanym językiem tubylec pokazywał coś na migi... A to hipopotam sfotografowany z turystycznego stateczku na Nilu miał coś takiego w oczach, coś takiego moi państwo! Tak więc dowody występowania drugiego rodzaju hipopotanizmu są liczne i dobrze udokumentowane, ale należą jednak do nieco innego porządku ontologicznego, niż dowody na istnienie pierwszego rodzaju, z którymi chcąc czy nie chcąć, wszyscy się spotykamy na codzień, nawet bez pomocy niszowych pisemek.

Skoro ustaliliśmy, że hipopotamizm pierwszego rodzaju jest jakby łatwiej dostępny naszym zmysłom, ustalmy sobie może czym też on właściwie jest. Otóż jego zasadniczą tezą jest tak, że wszystkie zwierzęta powinny mieć dobrze, sprawiedliwie, równo, do syta. Chodzi o to, nie bójmy się tego powiedzieć, by wszystkie zwierzęta żyły nie gdzieś w jakichś szemranych lasach, w jakichś nudnych stepach, na jakichś niegościnnych, pełnych za to zdradliwych przepaści, skałach, albo by taplały się w obrzydliwych przecież błotach czy niezbyt (excusez le mot) czystej wodzie... Będąc narażone na liczne nieprzyjemności i - co jeszcze potworniejsze! - same nabierając w ich wyniku różnych niemiłych cech. O nie! Tego przecież nikt z nas nie chce, zgoda?

Zwierzęta powinny żyć w zoo, bo to jest ich właściwe, naturalne rzec by się chciało, miejsce. W dobrze zorganizowanym zoo, of course! Z wysoko kwalifikowaną i sumienną obsługą, która do żadnej przemocy się nie ucieka, wszystko załatwiając za pomocą tego, co młodzież swego czasu nazywała "truciem dupy", zaś niektórzy mniej wyrobieni "propagandą i zakłamywaniem rzeczywistości". Oraz większą lub mniejszą miską codziennej strawy. Załatwiają znaczy. Plus, w razie ewidentnej potrzeby, strzelbą z usypiającymi strzałkami. Plus polityką zoofiliczną, w wyniku której zwierzęta lepiej do warunków zoo przystosowane będą żyły dłużej, dłużej będą pozostawać w znośnym stanie, zaś ich potomstwo w ogóle się urodzi i będzie miało warunki do dorastania.

(No a w całkiem ostatecznej ostateczności eutanazją, oczywiście jedynie na wyraźnie i na piśmie zadeklarowane życzenie zainteresowanego.) Czyli humanitaryzm najczystszej wody, czy może raczej najczystszej wody zoofilizmi. To podejście właśnie, mówiąc nawiasem, różni hienozoofilię od zwykłeg hienizmu, gdzie nacisk na unikanie użycia bata i dobrowolność wyrażonej zgody nie są aż tak skrupulatnie przestrzegane, przynajmniej do chwili, gdy hienizm zapanuje już na całym globie na dobre, zaś wszystkie zwierzęta staną się idealnymi lokatorami ogrodów zoologicznych i w swych pragnieniach przynajmniej, jeśli już nie da się tego w pełni zrealizować, hienami.

Co właśnie jest celem nurtu ideowego znanego pod nazwą hienozoofilizmu, a także jego bardziej egzotycznej - jednak tylko czysto geograficznie - odmiany o której na razie mówimy. Czyli hipopotamizmu pierwszego rodzaju. Takie naprawdę dobrze zorganizowane ogrody zoologiczne istnieją już w pewnych niewielkich izolowanych enklawach afrykańskiego kontynentu, każdy chyba wie, o jakie regiony Czarnego Lądu może chodzić. Oczywiście nawet i tam ideału jeszcze nie osiągnięto, można nawet powiedzieć, że do ideału jest jeszcze bardzo daleko.

I tu właśnie dochodzimy... Ale sza! Nie możemy jeszcze frontalnie zaatakować nabrzmiałej do granic cenzuralności kwestii widzenia postępu przez obie wersje hipopotamizmu, ponieważ nic przecież na razie nie wiemy o ideologii tej drugiej wersji. A więc, chwyćmy się teraz za bary z tym ambitnym tematem!

koniec odcinka 1

Dalszy ciąg tutaj.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

"Ojcowie nie poświęcają..." - nie, to naprawdę zbyt obrzydliwe. Czyli dzisiejsza Europa.

"Ojcowie nie poświęcają łechtaczce i waginie córki wystarczająco uwagi. Zbyt rzadko ich pieszczoty obejmują te rejony ciała. A tylko w ten sposób dziewczynki mogą rozwinąć poczucie dumy ze swej płci" - czytamy w broszurze "Miłość, ciało i zabawy w doktora" wydanej przez Federalne Centrum Oświaty Zdrowotnej (BZgA). Jest skierowana do rodziców dzieci w wieku od roku do trzech lat.

Według autorów dla zdrowego rozwoju dziewczynki istotne jest, żeby ojciec okazywał jej, jak bardzo jest dumny z tego, że jest dziewczynką. Najlepiej za pomocą rąk: "Dziecko dotyka wszystkich części ciała ojca. Czasami podniecając go. Ojciec powinien robić tak samo".

Z broszury można się dowiedzieć, że matki często nadają penisowi syna pieszczotliwe nazwy. Organy seksualne dziewczynki pozostają jednak bezimienne. W ten sposób dziewczynka ma się czuć gorsza od chłopca. Ojcowie powinni więc z czułością mówić o waginie córki, nazywając ją na przykład "kubeczkiem miodu."

Autorzy broszury radzą rodzicom, aby pozwalali dzieciom na "nieograniczoną masturbację". "Kiedy dziewczynka wkłada sobie przedmioty do waginy, rodzic powinien tylko wtedy interweniować, kiedy istnieje ryzyko, że zrobi sobie krzywdę. Na przykład kiedy jej wargi sromowe są już spuchnięte od ocierania się o fotel. Wtedy trzeba powiedzieć dziecku, że nie powinno się kaleczyć. Tłumacząc równocześnie, że stymulacja genitaliów jest całkowicie w porządku" - czytamy.

Masturbacja i dotykanie genitaliów przez rodziców ma zapobiec zahamowaniom seksualnym dziecka w wieku dorosłym: "Dzieci powinny się nauczyć, że nie ma czegoś takiego jak wstydliwe części ciała. Ciało to dom, z którego trzeba być dumnym".

BZgA ma także dobre rady dla rodziców nieco starszych dzieci. Niedawno urząd wydał poradnik na temat rozwoju seksualnego przedszkolaków. Rodzice dowiadują się, że naśladowanie ruchów kopulacyjnych jest wskazane dla rozwoju czterolatka.

Wraz z poradnikiem urząd rozsyła książeczkę z piosenkami pod tytułem "Nos, brzuch i pupa". Jedna z nich, brzmi następująco: "Kiedy dotykam mego ciała, odkrywam, co mam. Mam waginę, bo jestem dziewczynką. Ona nie tylko służy do siusiania. Kiedy ją dotykam, czuje przyjemne mrowienie".

Broszura BZgA należy do lektur obowiązkowych w dziewięciu landach niemieckich. Stosuje się ją podczas szkolenia wychowawców w żłobkach, przedszkolach oraz szkołach podstawowych. Poleca ją nawet wiele organizacji oficjalnie walczących z pedofilią. Tak jak Niemiecki Związek ds. Ochrony Dzieci (Kinderschutzbund). BZgA, która jest podporządkowana Ministerstwu ds. Rodziny, co roku rozsyła miliony egzemplarzy 40-stronicowej książeczki.

Odmienne opinie można jednak znaleźć na licznych niemieckich forach internetowych. "Przerażające", "perwersyjne" lub "szokujące" - te słowa pojawiają się najczęściej w wypowiedziach internautów.

Podobnego zdania są psycholodzy. - To patologiczne spojrzenie na rzeczywistość. Dzieci nie powinno się uświadamiać w taki sposób. Trzeba mieć perwersyjny umysł, żeby coś takiego napisać - powiedział Rz jeden z wykładowców psychologii klinicznej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

BZgA odpiera zarzuty. - Dzieci są stworzeniami seksualnymi i szukają ciągle zaspokojenia swych potrzeb - powiedział Rz urzędnik BZgA Eckhardt Scheffer. - Źli nie są rodzice, którzy na to pozwalają, lecz ci, którym się to źle kojarzy.

Oryginał tutaj.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 26, 2007

Jak to wśród naczelnych bywa

Oto moje własne tłumaczenie pewnych fragmentów z książki Roberta Ardreya "African Genesis" z roku 1961. Tłumaczenie jest dość luźne, ale b. starałem się oddać sens, a poza tym nieco poprzestawiałem niektóre fragmenty, by uczynić z tego swego rodzaju zamkniętą całość.

Oczywiście z tak małych fragmentów trudno sobie wyrobić właściwą opinię o całym dziele Ardreya, można sobie nawet wyrobić opinię całkiem opaczną, nie ma chyba jednak innego wyjścia, bo na razie nie zanosi się, by ktoś miał Ardreya w Polsce wydać.

Dedykuję ten wpis liberałom i różnej maści "prawicowym" anarchistom - oczywiście tylko tym wyjątkowo bystrym i otwartym na argumenty, bo z większością rozmawiać się po prostu nie da.


Naczelne wypróbowały już w istocie wszystkie drogi. Istnieje nawet wśród nich ten nieagresywny szympans, który, jak się wydaje, zbudował swe społeczeństwo na niczym innym, niż własny dobry charakter. Istnieje w nim hierarchia dominacji, ale nie jest wcale surowa. Kiedy jedna grupa szympansów spotyka inną grupę w lesie lub na sawannie, wykazują ogromne podniecenie, ale żadnego antagonizmu, i wszystkie być może skończą pożywiając się na tych samych drzewach.

W agresywnych pawianach dostrzegamy za to najsurowszą władzę spośród wszystkich naczelnych. Duże stado pawianów, mogące liczyć nawet i sto sztuk, zajmuje wielki, stale ten sam teren na wyłączność, ponieważ nikt inny tam nigdy nie wchodzi. Wobec braku zagrożeń, ten teren nie jest broniony i stado na nim rezydujące nie uzyskuje żadnej organizacji w wyniku zbiorowej obrony i zewnętrznego antagonizmu. Cała współpraca opiera się na strachu przed oligarchią trzech, czterech lub pięciu potężnych samców, między którymi panuje zgoda, i których wspólnej dominacji nikt inny nie ośmiela się podważać.

Jest to autorytarne społeczeństwo przymusu i uległości, groźby i kary. Małpy japońskie mają podobne niekontestowane oligarchie, tak samo jak afrykańskie kapucynki w niektórych warunkach. Wszystkie, niezależnie od przemocy, którą dominujące zwierzęta muszą wywierać wobec podwładnych, są zasadniczo tyraniami i wszystkie nie są terytorialne*, w tym sensie, że nie zużywają energii, ani nie tworzą wzajemnej współpracy, w wyniku zbiorowej obrony.

Szympansy wykazały, jak sądzę, że musimy się liczyć z pewną dozą wrodzonej łagodności w potencjale naczelnych, jednak jest to tylko malutki płomyk świeczki wśród bardzo ciemnej nocy. Szympans jest jedynym naczelnym, który osiągnął ten arkadyjski sposób życia w stanie pierwotnej niewinności, a który kiedyś uważaliśmy za raj, który człowiek w jakiś sposób utracił. I to osiągnięcie rokuje niewielkie nadzieje na przetrwanie szympansów. Możemy ubolewać nad tyranią pawianów, z tym ich gangiem zbirów na szczycie, ale pawian jest mimo wszystko ogromnym ewolucyjnym sukcesem od Sudanu do Przylądka Dobrej Nadziei, zaś efektywność jego życia społecznego uczyniła go równym lampartowi i niemal równym człowiekowi.

Szympans przeciwnie - mimo swej inteligencji i siły, jest ograniczony do kilku zapomnianych, stale się zmniejszających regionów Afryki. Stado szympansów jest niezdolne do zespołowego działania. Jeśli któryś z nich dostrzeże niebezpieczeństwo, to szympans leśny ukryje się zanim jeszcze wyda ostrzegawczy okrzyk, zaś szympans żyjący na sawannie nie wyda żadnego okrzyku, opuszczając współbraci i dbając wyłącznie o siebie. To nieagresywne, pod wieloma względami godne podziwu zwierzę jest ewolucyjną porażką. To drugie pod względem inteligencji stworzenie na ziemi, albo utraciło zdolność społecznej skuteczności, albo też nigdy jej nie zdobyło i w głębi czarnej nocy, przemykając się przez leśne galerie, żyje przy wątłym ogniku zamierającej świeczki.

Był wciąż jeszcze zmrok. Stado pawianów dopiero co wróciło z żerowiska i ledwo miało dość czasu, by się rozproszyć po skałach wysoko spiętrzonych za figowcami. I oto nagle stado wydaje z siebie pisk przerażenia, a Marais** widzi lamparta. Wyszedł z buszu pewny swego, powolutku. Tak bezbronne są te pawiany, że lampart zdaje się dostrzegać, iż nie ma powodu do pośpiechu. Przysiada tuż pod niewielkim skalnym nawisem, obserwując swą zdobycz i rozważając problemy związane z terenem, a Marais zauważa dwa samce pawiana wychylające się znad skały wprost ponad drapieżnikiem.

Oba samce poruszają się ostrożnie. Lampart, jeśli je w ogóle dostrzegł, zignorował je. Całą jego uwagę przykuwała wielka kłębiąca się, piszcząca, bezbronna horda pomiędzy skałami. Potem oba samce spadły. Spadły na lamparta z wysokości dwunastu stóp. Jeden wgryzł się w kręgosłup drapieżnika, drugi rzucił się mu do gardła, uczepiając się od spodu łapami jego szyi. Momentalnie lampart rozpruł pazurami swych tylnych łap brzuch pawianowi wiszącemu mu na szyi i chwycił szczękami tego, którego miał na plecach. Było jednak już za późno. Pawian z rozprutym brzuchem dość długo przed śmiercią wpijał się zębami w jego gardło, by dosięgnąć kłami żyły szyjnej. 
 
Marais patrzyl, podczas gdy pod niewielkim skalnym nawisem wszystko zastygało w bezruchu. Zapadała noc. Śmierć, ukryta przed wszystkimi, poza niewzruszonymi gwiazdami, otuliła zarówno zdobycz, jak i drapieżnika. We wgłębieniach zaś, majaczących w ciemnościach skał, zwierzęca społeczność zapadała w sen.

-------------------------------------------------------------------------------------
* Co jest o tyle interesujące, iż im wyższa agresja grupy skierowana na zewnątrz, tym mniej agresji wewnątrz niej. Tutaj jest to tylko napomknięte, ale w innych miejscach Ardrey wykazuje to dobitnie. Interesująca myśl do podsunięcia co mniej tępym pacyfistom, zwolennikom globalizacji, i innym tego typu świrom.

** Eugène Marais - pierwszy europejski obserwator małp na wolności i ich wielki znawca. Prywatnie człowiek schorowany, nieszczęśliwy, morfinista i alkoholik, jak wielu geniuszy zresztą.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, lipca 23, 2007

Spengler o pacyfiźmie (i ogłoszenia parafialne)

Właśnie umieściłem na tym blogu pierwszy plik do ściągnięcia. Link da się (mam nadzieję) odnaleźć w prawym menu. Ten plik to wybór fragmentów z wielkiej książki mojego absolutnego faworyta Oswalda Spenglera "Zmierzch Zachodu". Po angielsku, wraz z dość sporą ilością informacji na temat jego życia i dzieła. Całkiem niegłupio napisane, choć ja bym tam z pewnością włożył więcej entuzjazmu. Format .pdf, wielkość nieco poniżej 0,5MB.

Najlepiej kliknąć na ten link i wybrać opcję zapisania na dysku, bo inaczej takie .pdf'y otwierają się w oknie przeglądarki, co na ogół nie jest tym, o co chodzi, choć bywa, że właśnie o to.

No to jeszcze, by nie łamać mej własnej tradycji przeraźliwei dlugich wpisów, cytat ze Spenglera, który znalazłem właśnie przed chwilą w tej książce co to jest teraz do ściągnięcia:
Pacyfizm pozostanie ideałem, wojna zaś faktem, i jeśli biali ludzie są zdecydowani nie prowadzić już wojen, ludzie kolorowi będą to robić i staną się władcami ziemi.
Umieściłem też w prawym menu link do stronki, gdzie jest dość sporo pomniejszych tekstów Spenglera, choć także po angielsku. (Można by kiedyś postarać się to zrobić po naszemu, dopóki jeszcze za to nie odwożą do Tworek.)

Co jeszcze, skoro już jesteśmy przy takich ogłoszeniach parafialnych? Acha - poumieszczam wkrótce linki do moich wirtualnych przyjaciół i sojuszników, ale dość sporo się ich nazbierało w czasie mego miesiąca na Salon24, więc trzeba się do tego będzie specjalnie zabrać. Wszystkich zainteresowanych zachęcam od umieszczenia linku do mnie, a potem pochwaleniem się tym faktem przede mną z ew. prośbą o link w zamian. Albo i bez prośby powinno to skutkować.

A poza tym zastanawiam się, czy nie wrzucić tego bloga na własną domenę, na przykład tygrys.pl. Co o tym myślisz, o Przechodniu?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 22, 2007

Spengler o katolicyźmie i protestantyźmie

Oto drobny fragment nieocenzurowanej książki Oswalda Spenglera "Zmierzch Zachodu" w moim własnym tłumaczeniu z angielskiego (autoryzowanego przekładu). Muszę powiedzieć, że ta nieskastrowana wersja, którą od paru dni dość ostro czytam, po prostu mnie zachwyca i wprawia w osłupienie, że w ogóle można aż tyle rozumieć i tak precyzyjnie to w dodatku wyrażać. Fakt, że ta książka w sumie nie odgrywa znaczniejszej roli w intelektualnej debacie - a najczęściej mówi się o niej po prostu znając tytuł i interpretując go po najmniejszej linii oporu (co robią nawet ludzie na poziomie) - zasługiwałby co najmniej na głęboki historiozoficzny esej.

Jest on przetłumaczony nieco luźno z czysto filologicznego punktu widzenia, ale z dbałością o oddanie sensu i niuansów, a poza tym z jednego akapitu uczyniłem kilka, ze wzgłędu na specyfikę publikacji w sieci i wygodę ew. czytelników. Starałem się też zachować duże litery w tekście (w końcu angielskim, a nie niemieckim, więc tutaj ma to znaczenie). Fragment ten pochodzi ze stron 194f amerykańskiego wydania z 1932.

A teraz obiecany niewielki fragment.

Kiedy w swych najtrudniejszych decyzjach dusza jest pozostawiona swym własnym możliwościom, coś nierozwiązanego [zawsze] pozostaje, co wisi [nad nią] niczym nieustająca chmura. Można zatem powiedzieć, że żadna chyba instytucja żadnej religii nie dała światu tyle szczęścia [co sakrament pokuty]. Cała wewnętrzność i niebiańska miłość Gotyku spoczywa na pewności całkowitego odpuszczenia grzechów dzięki władzy nadanej [przez Boga] księdzu. W niepewności, która wynikła ze schyłku tego sakramentu, zarówno gotycka radość życia, jak i świetlisty świat Marii, zblakły. Tylko świat Diabła, z jego ponurą wszechobecnością, pozostał.

A wtedy, w miejsce nieodwracalnie utraconej błogości, wkroczył Protestancki, a przede wszystkim Purytański, heroizm, potrafiący walczyć nadal, nawet bez nadziei, na straconej pozycji. "Ustnej spowiedzi", stwierdził kiedyś Goethe, "nigdy nie należało ludzkości odbierać". Nad krajami, w których ona zginęła, rozsnuła się ciężka powaga. Etyka i kostiumy, sztuka i myśl, przybrały kolor nocy - kolor jedynego mitu, który jeszcze pozostał. Nic nie jest mniej słoneczne, niż doktryny Kanta. "Każdy swym własnym kapłanem", to przekonanie, dla którego można ludzi zdobywać, ale może tu chodzić jedynie o tę część kapłaństwa, z której wynikają obowiązki, nie o tę, która posiada władzę.

Nikt sam siebie nie spowiada z wewnętrzną pewnością otrzymania rozgrzeszenia. Ponieważ zaś potrzeba duszy, by uwolnić się od swej przeszłości i otrzymać nowy kierunek, pozostała równie dotkliwa co zawsze, wszystkie wyższe formy komunikacji zostały przetransmutowane, i w krajach Protestanckich muzyka, malarstwo, epistolografia i pamiętniki, ze sposobów opisywania stały się sposobami samooskarżania, pokuty i niepohamowanych wyznań. Nawet w regionach Katolickich - przede wszsytkim w Paryżu - sztuka i psychologia nabrały znaczenia w miarę, jak rosło zwątpienie w sakrament Pokuty i Odpuszczenie grzechów.

Widzenie świata zatraciło się w bezustannej podjazdowej walce we własnym wnętrzu. W miejsce Nieskończoności, przywoływano współczesnych i potomnych, by byli kapłanami i sędziami. Osobista sztuka, w sensie takim, który odróżnia Goethego od Dantego i Rembrandta od Michała Anioła, była substytutem sakramentu spowiedzi. Był to także znak, iż ta Kultura znajdowała się już w warunkach Późnego okresu.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lipca 21, 2007

Teoria spiskowa - czyli o partnerstwie strategicznym Rosja-Niemcy

Przeżywam znowu okres potężnego zwątpienia w sens tego typu działalności, czyli znowu "ściana wychodka" i te rzeczy, jeśli ktoś wie o co chodzi. Wirtual po prostu wydaje mi się być mało kompatybilny z prawicowością, a gadanie, z którego nic nie wynika... Lepiej już nic nie powiem. Przedwczoraj zakończyłem życie swego bloga na Salon24, i to nawet nie bezpośrednio dlatego, że Salon24 to lewacka instytucja, tylko dlatego, że moje uczucie, iż jestem tylko kolejną małpą w werbalnym cyrku, robiącą zabawne wściekłe miny, stało się już zbyt dojmujące. Jasne, że gdyby Salon24 był firmą prawicową, to te 10 tys. wizyt, które miałem przez niecały miesiąc, oznaczałyby coś nieco innego i ich wartość byłaby inna... Ale właśnie nie jest i dlatego te wizyty oznaczają to, co powiedziałem.

Nie chce mi się w tej chwili nic pisać nawet tutaj, ale ponieważ poczuwam się do czegoś wobec tych wszystkich, którzy mają do mnie linki i/lub ten blog odwiedzają, a sprawa eurokonstytucji zawsze będzie mi leżeć na sercu, więc wklejam znakomity tekst na ten temat, który przed chwilą znalazłem na prawica.net.


Mirosław Kokoszkiewicz

Teoria spiskowa - czyli o partnerstwie strategicznym Rosja-Niemcy

Pogoń za postępem, dobrami doczesnymi, tolerancją, równouprawnieniem, prawami mniejszości, prawem do eutanazji i aborcji doprowadziła światły lud do niemal całkowitej szczęśliwości.

Ogłupiani przez media i różne autorytety tubylcy różnych krajów odłożyli do lamusa rozum, dekalog i inne tam niepotrzebne do niczego dyrdymały.

Elity przecież postanowiły, że podstawą podejmowania decyzji nowego człowieka powinna być pokusa i emocje. Posługiwanie się rozumem przez plebs może okazać się niebezpieczne, więc najlepiej jeżeli ten skomplikowany instrument będzie jak najmniej eksploatowany. W trosce o nasze dobro nowoczesna Europa podobnie jak reklamy najrozmaitszych produktów żeruje na prostych ludzkich odruchach i instynktach.

Pierwsza nieudana próba przeforsowania eurokonstytucji wywołała szok. Fiasko, koniec marzeń o jednym państwie europejskim, lamentowano. Cóż, pewność siebie i jakaś buta kazała myśleć orędownikom eurosojuza, że społeczeństwa są już wystarczająco odmóżdżone i wystarczy do przyklepania utopii uaktywnić w każdym kraju odpowiedników naszej Róży Thun i Geremka.

Europejskie „elyty” jak pospolici oszuści próbowali wcisnąć gawiedzi agrest mówiąc, że to winogrona. Przykład Francji i Holandii pokazał, że narody Europy to jeszcze nie bezmyślne stado baranów idące na każde skinienie europasterzy.

Głowni rozgrywający, Niemcy postanowili bardzo szybko wcisnąć nam wszystkim ten sam znany już agrest goląc jedynie nieprzyjemne włoski. Usunięto z projektu hymn i flagę, inaczej wabić się będzie prezydent i minister spraw zagranicznych nowego tworu.
Jest jednak coś nowego.

Wiadomo, że partnerstwo niemiecko-rosyjskie ma się świetnie, więc od czego ma się wypróbowanych przyjaciół. Skoro niewdzięczni europejczycy już raz zawiedli to trzeba w celu zagonienia stada do wspólnej zagrody zaangażować owczarka i postraszyć wilkami. I tu bratnią niemiecko-rosyjską przyjaźń potwierdza Wołodia Putim, człowiek kochający wolność słowa i demokrację jak twierdzi zatrudniony przez niego były kanclerz RFN.

Oficer i były szpieg KGB w to postać wielka. Tak przynajmniej mówią media w Polsce. Dżudoka i wielki umysł, który jak prawdziwy polityczny szachista przewiduje kilka ruchów naprzód. Te same media prezydentów USA i Polski przedstawiają jako maluczkich i prymitywnych ludzików nie dorastających Putinowi do pięt. No cóż, różnie można pojmować rację stanu.

Wszystko zależy od tego kto zapewnia dostęp do konfitur. Czołowym żurnalistom wcale nie przeszkadza, że w kraju tego kochającego demokrację przywódcy trup wśród dziennikarzy ścieli się gęsto. Strzela się do nich jak do kaczek, wylatują seryjnie przez okna wieżowców, a niektórzy giną bez śladu. Stary sprawdzony przyjaciel wszystkich Niemców w tym i tych z dawnej STASI zaczął robić za wilka u Angeli Merkel.

Do 2009 roku przecież trzeba zagonić stado baranów do wspólnej zagrody. A jak to zrobić? Wiadomo. Skoro większość europejskich obywateli nie posługuje się rozumem lecz emocjami to trzeba umiejętnie ich postraszyć.

I zaczęło się.

Groźba rozmieszczenia rakiet, bombowce strategiczne w pobliżu strefy powietrznej GB, ostra retoryka. Przy pomocy braterskich europejskich mediów pompowany jest na naszych oczach olbrzymi balon rosyjskiej mocarstwowości.
Tam gdzie problematyczne zdaję się być sprzedanie nawet ogolonego agrestu jako winogron rolę swoja spełni rosyjski wilk. Ludzie skutecznie zaniepokojeni odradzającym się imperializmem rosyjskim wybiorą bezpieczną przyszłość i pomaszerują gdzie karzą. Teraz tylko trzeba zatrudnić sprawdzonych prawdziwych europejczyków w charakterze owczarków.

U nas już czekają w blokach startowych. Już trwa odliczanie do momentu w którym o jedynej szansie na ocalenie czyli o wcieleniu do nowego federacyjnego państwa zaczną tokować Żakowscy, Węglarczyki, Olejniki, Smolary, Mazowieccy, Wałęsowie, Kwaśniewscy, Bartoszewscy i reszta gorących patriotów.

A będą to mowy patetyczne. Coś w stylu Kto nie z nimi ten zdrajca narodu nie rozumiejący dziejowej chwili. Jedyne ocalenie to wspólne europejskie państwo, Zaufajmy niemieckim przyjaciołom Jednym słowem wyzbycie się suwerenności ma zapewnić rozwój i bezpieczeństwo dla przyszłych pokoleń Polaków.

Dzisiaj jeszcze dla wielu wydaje się to absurdem, ale jutro coraz więcej obywateli straszonych wilkiem i obszczekiwanych przez owczarki obudzi się we wspólnej zagrodzie. Kiedy to już się stanie czaka nas drugi etap działalności tak owocnego partnerstwa strategicznego Niemiec i Rosji.

Wtedy to nastąpi płacz i zgrzytanie zębów. Obym się mylił.

Oryginał tutaj: http://prawica.net/node/7721/

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lipca 17, 2007

Rap zza ściany i generał markiz de Gallifet

Kiedy znowu zostałem, jak praktycznie co dzień, obudzony rapem i technem zza ściany, postanowiłem zmienić swą reakcję. Zamiast więc jak zwykle zgrzytać zębami i zasłaniać uszy poduszką, podszedłem do sprawy filozoficznie i zacząłem się zastanawiać nad znaczeniem podobnych sytuacji w historii świata i w ogóle - z czymkolwiek istotnym to może mieć związek.

Od razu przypomniałem sobie, jak to pierwszy znany w historii przodek słynnego potem kanclerza Zamojskiego, rycerz o przydomku Saryusz (niewątpliwie od łacińskiego słowa oznaczającego bronę, a więc swojski Broniarz), leżąc już po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem na ziemi z brzuchem rozprutym trzema krzyżackimi kopiami, z którego obficie wypływały jelita (które miały odtąd stać się herbem rodu), Władysławowi Jagielle, który (przez tłumacza chyba?) stwierdził, że: "straszne muszą być cierpienia tego rycerza", odparł : "nic to przy cierpieniach, jakie powoduje zły sąsiad".

Miał bowiem rycerz Saryusz od dawna konflikt ze swym najbliższym sąsiadem, na którego, korzystając z wyjątkowej okazji, postanowił teraz poszczuć władcę. Historia, z tego co wiem, nie mówi o dalszych losach sąsiada i jego rodu, choć dla mnie na przykład to byłaby sprawa wysoce interesująca. (Bardziej w każdym razie, niż poglądy niedoszłego "premiera z Krakowa" na rolę i ew. osiągnięcia potomka Jagiełły, Aleksandra Jagiellończyka, którymi ten pierwszy ostatnio się z ludem podzielił, za co otrzymał sążniste brawa m.in. na Salonie24.)

Rycerz Saryusz z całą pewnościa swej bolesnej, a jednocześnie jakże zaszczytnej (dulce et decorum... itd.), przygody nie przeżył. Wtedy nie było na to cienia szansy - krzyżackie kopie raczej nie były sterylne i śmierć, po wdaniu się gangreny, musiała być naprawdę koszmarna. Zresztą także i wieki później, pod Waterloo także tego typu rany niemal zawsze były śmiertelne.

Jest jednak jest (czy może raczej "był") postęp i taki markiz de Gallifet, późniejszy generał, walcząc w Meksyku w sprawie niefortunnego cesarza Maksymiliana, został pewnego razu ciężko ranny, ale włożył do czapki wypływające mu z brzucha jelita, po czym dowlókł się do jakiejś tubylczej chaty, gdzie go przechowano. Przeżył, choć nie podejrzewam, by rana była aseptyczna. W każdym razie miał później okazję, by wykorzystać swe meksykańskie doświadczenia z partyzanckiej wojny do dania nauczki komunardom.

Jak relacjonował korespondent Daily News, generał przechadzał się wzdłuż szeregów pokonanych teraz, a do niedawna nierzadko równie mało litościwych, wrogów, i dokonywał ich inspekcji. Przystawał, przyglądał się i co chwilę klepnięciem po ramieniu nakazywał kolejnemu nieszczęśnikowi wyjście z szeregu. Skutkiem czego szybko zbierała się pokaźna grupa ludzi, którzy nie mogli mieć cienia złudzeń, co do swego losu w najbliższej przyszłości.

Jednej nieszczęsnej kobiecie, która go błagała na kolanach o życie, Gallifet powiedział: "Madame, odwiedzałem każdy teatr w Paryżu, pani aktorstwo nie robi na mnie wrażenia". Zasada wyboru była w zasadzie dość prosta i niepozbawiona logiki. Skazany był każdy posiwiały człowiek, który wpadł generałowi w oko, ponieważ "najprawdopodobniej walczył także na barykadach w '48". Ludzie z zegarkami także nie mieli wielkiej przyszłości, bo generał markiz widział w nich "prawdopodobnych urzędników Komuny".

Resztę dobierał nasz bohater z ludzi o "wyjątkowo szpetnych lub prymitywnych obliczach", czego chyba nie trzeba tłumaczyć. (Choć może już jednak trzeba? Czasy się zmieniają, wystarczy popatrzeć na transmisję z obrad Parlamentu Europejskiego.) No i skazany był też każdy komunard, który dawniej należał do regularnej armii.

Podumałem nieco nad wyborami dzielnego generała markiza, potem przeszedłem do innych burzliwych wydarzeń z europejskiej historii. Na przykład do parodniowego powstania Masaniella w osiemnastowiecznym Neapolu, co b. interesująco opisuje choćby Chłędowski. Tam też działy się dość niezwykłe dla nas dziś rzeczy, choćby ten uliczny sprzedawca placuszków, któremu, na propozycję kogoś z tłumu powstańców, włożono głowę do jego własnego wrzącego oleju. Widać puszczał komuś przez ścianę ówczesny rap czy techno, choć to z pewnością była tylko jakaś specjalna wersja belcanta. Albo miał nie takie poglądy. Lub po prostu był czyimś sąsiadem i to wystarczyło.

Albo weźmy sceny z rewolucji francuskiej, tak znakomicie opisywane choćby przez G. Lenotre'a. Zresztą nie tylko przez niego, bo te sprawy są przecież dość powszechnie znane. A więc te głowy na pikach... Ktoś by pomyślał, że nie tylko powinny dać do myślenia zwolennikom rapu i techno (gdyby to oczywiście nie był oksymoron), ale także różnym liberałom, którzy niczym niczym ideologiczne kamikaze...

Ale co tam, niech się sami domyślają! Jeśli potrafią, w co wątpię. Zresztą wszyscy, którzy wierzą, iż ludzki gatunek nagle zacznie sąsiada uwielbiać po prostu dlatego, że jest sąsiadem, także mogli by się nieco zastanowić. (Gdyby oczywiście potrafili, co wydaje się wkluczone, bowiem nie byliby wtedy tym, czym są.) Przekonanie, że sporo propagandy plus nieco, wątpliwych skądinąd i coraz mniej obfitych, mało autentycznych materialnych korzyści, zmieni coś istotnie w ludzkiej naturze - na przykład stosunek do sąsiada, jeśli ten jeszcze na dodatek puszcza nam zza ściany rap, o ile nie gorzej - jest moim skromnym... Dokładnie na poziomie tych, którzy je żywią.

Przyjdzie jeszcze generał markiz de Gallifet w nowym wcieleniu, oj przyjdzie! I chodzi tylko o to, by był to NASZ generał markiz.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, lipca 16, 2007

W oparach języka - odcinek 3

Tuszę (jak mawiano w czasach, gdy anoreksja nie była jeszcze obowiązkowa), iż nie znudziłem jeszcze Mego Łaskawego Czytelnika tą szwedzką gramatyką. Gdyby trzeba było przypomnieć, po co to robię - wyjaśniam, że w języku tego niewielkiego, acz postępowego kraju dostrzegam nie mniej postępowych cech, niż w jego polityce społecznej. Co staram się tu wykazać, a ponieważ ten język nie jest w Polsce szeroko znany, więc muszę się nieco pobabrać w gramatycznych szczegółach. No dobra, jedziemy dalej.

Zastanawiałeś się kiedyś, O Czytelniku, dlaczego amerykański Anderson czy Carlson ma jedno "s", a szwedzki dwa? Zapewne nie, bo przecież każdy z nas ma tysiące większych życiowych problemów. Jednak tak rzeczywiście jest i niektórzy w wolniejszej chwili próbowali ten dziwny fenomen zrozumieć. A czy potrafisz sobie wyobrazić kraj, gdzie tak z 30 procent córek jest synami? Takim krajem jest właśnie Szwecja, jak zresztą i inne kraje skandynawskie, z wyjątkiem Islandii.

Po angielsku Anderson, czy powiedzmy Parsons, to po prostu jakiś dźwięk i nic to specjalnie nie nie zastanawia, nad tym, że kiedyś oznaczało to "syn faceta o imieniu Anders", a np. Parsons to "syn proboszcza" (parson's son). (No bo co to w ogóle miałoby być ten "anders"? Nasz generał tam się raczej wielu ludziom nie kojarzy.)

Całkiem inaczej jest w Szwecji, gdzie tego typu nazwiska stanowią naprawdę ogromną część wszystkich nazwisk. Wystarczy rzucić okiem na książkę telefoniczną Sztokholmu, gdzie ciągną się dziesiątkami strony samych Larsów Carlssonów i Carlów Larssonów. Zaś Larsson to całkiem dosłownie "syn Larsa" (czyli Łazarza) napisany i wymawiany dokładnie tak samo, tylko zbity w jedno słów. Normalnie byłoby to Lars son.

Tak jak Carlsson to zbitka z Carls son, gdzie Carl to imię Karol (pisane zresztą różnie, często przez "K", więc i nazwiska piszą się różnie), son to "syn", zaś pomiędzy nimi jest jeszcze "s", które doczepione do rzeczownika oznacza... Po łacinie nazywa się ten przypadek genetivus, po polsku zaś jakoś inaczej, ale w tej chwili nie kojarzę. W każdym razie oznacza posiadanie - że "syn jest Karola". Całkiem jak angielski Saxon genetive, tyle że normalnie nawet żadnego apostrofu tam nie ma.

A więc cała masa Szwedek jest "synami" swoich przodków i trudno przypuścić, by nie miało to żadnego wpływu na ich, oraz ich otoczenia, postrzeganie spraw płci. Że nie jest to sprawa całkiem bez znaczenia, sugerują np. działania feministek, które buntują się przeciw tej "męskiej dominacji", przybierając zamiast powiedzmy Larsson nazwisko Larsdotter, czyli "córka Larsa". (Co i tak wydaje się półśrodkiem, bo powinny zostać córką jakiejś autentycznej lub wyimaginowanej pra-pra-babki, a nie pra-pra-dziadka. A swoją drogą, całkiem ściśle to powinno być Larssdotter.) Taką właśnie formę mają żeńskie nazwiska tego typu (a innych tam chyba nie ma) na Islandii: kończą się na -dottir.

Zmiana nazwiska w Szwecji jest tak tanią i prostą sprawą, że te feministki naprawdę nie muszą się specjalnie rujnować. Z drugiej strony zabawny i dość symptomatyczny jest fakt, że spotkałem kiedyś w Szwecji chłopaka, który nosił nazwisko Kowalska (czy jakoś tak, w każdym razie żeńska forma polskiego nazwiska na -a). Mamusia, z całą pewnością Polka, nie wysiliła się, by dać mu za parę groszy męskie nazwisko.

Całkiem prawdopodobnie nawet dumna była, że tak skutecznie zaciera ślady wielotysięcznego uciśnienia kobiet przez patriarchat. (Rodzima emigracja do Szwecji, jej poglądy i tak dalej, to już inny temat, ale także włosy stają na plecach i wszędzie.) Albo po prostu uważała, że "jak to - matka i syn mieli by mieć inne nazwiska? Przecież tutaj tego nikt nie zrozumie!" Co w sumie na jedno wychodzi, zgoda?

Żeby zakończyć sprawę cech szwedzkiego języka sprzyjających "równouprawnieniu" mam jeszcze jedną gramatyczną kwestię. Otóż niektóre słowa mają po szwedzku końcówki sugerujące płeć żeńską, choć są to słowa dość nieliczne. Np. kvinna czyli "kobieta", kończy się na -a, czyli i tak dużo lepiej niż angielski krewniak tego słowa, czyli queen ("królowa"). Także np. flicka, czyli "dziewczynka" (rzadziej "dziewczyna", wym. z grubsza "flika"), plus sporo słów oznaczających najstarszy zawód świata w różnych odcieniach i wersjach.

Tyle, że obecnie flicka już prawie nikt nie mówi - zastępuje to słowo tjej (wym. siej), pochodzące z żargonu więziennego, i wszystkie "równe babki" są taraz tjejer, niezależnie od wieku. Zaś te określenia z dziedziny najstarszego zawodu świata czasem występują jako dumne emblematy feminizmu i synonimy "kobiety wyzwolonej".

Niektóre formy przymiotników mają też końcówki zależne od płci desygnatu, i tak np. "ten męski mężczyzna" to den manlige mannen, zaś "ta kobieca kobieta" to den kvinnliga kvinnan. (Jakkolwiek surrealistycznie i męsko-szowinistycznie by te określenia w tamtym języku nie brzmiały.)

Tak jest, zgoda, oficjalnie. Bo w realu to już od kilkudziesięciu lat te formy w normalnym języku zanikają i dzisiaj "ten męski mężczyzna" to już niemal zawsze den manliga mannen, a więc zasadniczo facet zniewieściały. Cóś jak "ta męska mencizna". Zaś używanie tradycyjnych, gramatycznie poprawnych form praktycznie klasyfikuje już dzisiaj człowieka jako dinozaura i męską szowinistyczną świnię.

Z przymiotnikami wiążą się nazwy pewnych zajęć i zawodów, które także w szwedzkim są dość specyficznie traktowane. Taki na przykład "opiekun niedźwiedzi" to björnskötare (wym. z grubsza: bjernszötare), zaś "pielęgniarka" to sjuksköterska (wym. z grubsza: szjukszöteszka).

Nic w tym by nie było dziwnego, gdyby nie to, że obecnie naprawdę spora część tych "pielęgniarek" to faceci (w pewny sensie) i władze wyraźnie mają ogromną satysfakcję z tego, że wreszcie faceci muszą nosić babskie nazwy. Nie potrafiłbym Ci Czytelniku opisać, jak tarzaliśmy się ze śmiechu spotykając się z tym po raz pierwszy, krótko po przyjeździe do skandynawskiego raju. (Drugi raz się aż tak śmialiśmy słysząc o tym, także wkrótce po przyjeździe do Szwecji, że można zgwałcić własną żonę i że to jest nielegalne. Dzisiaj to już chyba nikogo by nie rozśmieszyło.)

Ostatnie akapity zatrąciły nieco o kwestię poniekąd przeciwną do tej, którą w tej chwili staram się przedstawić - czyli o wpływ różnych inżynierów społecznych, uszczęśliwiaczy świata i postępowców na język. W Szwecji jest tego naprawdę sporo i byłoby o czym pisać, ale tę kwestię muszę jednak zostawić teraz na boku, ponieważ rozsadziłoby mi to cały tekst. Może innym razem.

A teraz powiedz Czytelniku szczerze i z głębi serca - czy żyjąc w takim świecie i mówiąc takim językiem, trudno jest nabrać przekonania, iż "płcie różnią się jedynie jedną malutką rzeczą, o której nie warto w ogóle wspominać"? (Taki jest bowiem np. sztandarowy argument zwolenników tzw. "kapłaństwa kobiet", licznie i skutecznie grasujących po Szwecji.)

Przedstawiłem już pokrótce związki szwedzkiego języka z tzw. równouprawnieniem. Należałoby dodać, że b. podobnie musi się przedstawiać sytuacja innych skandynawskich języków i tamtejszego równouprawnienia, choć, mimo braku wystarczającego materiału badawczego, podejrzewam, iż Szwecja jednak tu przoduje.

Druga sprawa jest taka, że fakty, które tu przedstawiłem - te gramatyczno-słownikowe - mogą się wydać szokujące, albo też nie. Jeśli ktoś naprawdę dobrze zna angielski i obecne realia społeczne w mówiących po angielsku krajach zachodnich, to stwierdzi, iż angielski mniej więcej w podobnym stopniu "sprzyja równouprawnieniu" (jeżeli przyjąć naszą roboczą hipotezę o związku tych dwóch zjawisk), zaś równouprawnienie w USA daje się już może porównać ze szwedzkim, jeśli czasem go nie przewyższa. O angielskim jeszcze będzie (Deo volente.)

Jeśli ktoś miałby zacząć odczuwać rozczarowanie, że nie było dość powodu, by męczyć się z taką ilością szwedzkiej gramatyki i słownictwa, nie mówiąc już o anegdotkach i lokalnym kolorycie, to mam jednak coś na swoje usprawiedliwienie. Może w sprawach damsko-męskich szwedzki, choć absolutny leader, nie zasługuje aż na taką uwagę. Jednak ten język ma inne "zalety", całkiem wyjątkowe, dzięki którym jak żaden inny sprzyja kolektywizmowi, a także wierze w postęp. I w tej dziedzinie, o ile wiem, nie ma już żadnej absolutnie konkurencji!

A więc nie tylko - O Mój Czytelniku Nad Czytelnikami! - nie zmarnowałeś czasu na te językowe studia, ale będziesz z nich jeszcze miał korzyść przy poznawaniu nowych, całkiem niesamowitych i przez nikogo chyba dotąd nie odkrytych tajemnic. A więc, Deo volente, do następnego razu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 15, 2007

W oparach języka - odcinek 2

Poprzedni odcinek tutaj.

Zaatakujmy teraz frontalnie i chwyćmy za rogi (czy też za co tam takie bydlę należałoby chwycić) problem tzw. "równouprawnienia płci". Problem nabrzmiały, czy raczej - nie bójmy się tego słowa! - wzdęty, niczym Gruba Małgośka z ballady Villona, choć z pewnością nie tak przymilny i nie tak sexy. A przy okazji spróbujemy odkryć związek poszczególnych języków z innymi istotnymi sprawami, takimi jak kolektywizm czy postępowość. Tutaj też dają się zaobserwować ciekawe i całkiem chyba P.T. Ogółowi nieznane sprawy.

Nie jest oczywiście łatwo ustalić jakąś klasyfikację "zwycięzców" w rozgrywającym się na naszych oczach wyścigu do tytułu "najbardziej równouprawnionego kraju świata", jednak w najogólniejszych zarysach można się raczej zgodzić, że na czele, łeb w łeb, idą kraje skandynawskie i angielskojęzyczne kraje należące do zachodniej cywilizacji. No i Francja bien sûr. Za nimi jedzie peleton złożony z krajów mówiących językami romańskimi i innymi germańskimi - tymi spoza grupy skandynawskiej. Kraje słowiańskie, w przeważającej większości mówiące językami słowiańskimi, wloką się na szarym końcu. (I chwała im za to!)

Jeśli, o Najsłodszy z Czytelników, gotów jesteś zgodzić się z tą prowizoryczną kolejnością, to słuchaj dalej! Ta kolejność pokrywa się bowiem całkiem nieźle ze stopniem, w jakim płeć jest uwzględniana w języku danego ludu - przede wszystkim w gramatyce, ale także w słownictwie i innych aspektach.

Oczywiście istnieją też, i być może mają większe znaczenie, czynniki innego rodzaju: kraje słowiańskie są niewątpliwie bardziej "cywilizacyjnie zapóźnione" od skandynawskich czy anglojęzycznych krajów naszej cywilizacji, z czym nawet nie zamierzam polemizować, bo ich historia naprawdę nie pozwalała im się w ostatnich stuleciach, nie mówiąc już o ostatnich dziesięcioleciach, równie szybko, co niektórym innym rozwijać. (Z czego jednak nie wynika, by ten "rozwój" musiał być czymś jednoznacznie dobrym, więc w sumie to zapóźnienie może się wkrótce okazać błogosławieństwem losu.)

Kraje mówiące językami romańskimi, to w dużej części kraje latynoskie, o specyficznej tradycji machismo, znacznie też biedniejsze i "mniej rozwinięte" od np. USA czy Szwecji. Równouprawnienie w USA, kraju wciąż zasadniczo anglojęzycznym i o dużej wadze wśród anglojęzycznych krajów, które nas tu interesują, jest oczywiście w dużym stopniu wynikiem rozbestwienia tamtejszych prawników, którzy terroryzują całe społeczeństwo i zarabiają krocie na egzekwowaniu politycznej poprawności. (Paradoksalnie, ten terror prawników wydaje się być z niebios daną karą za nieco mniejszą, niż w innych cywilizowanych partiach globu, biurokrację. Zabawne, kochani liberałowie, prawda?)

Dobra, zgoda. To wszystko prawda. Ale przyjrzyjmy się nieco językom tych krajów, a dojrzymy w nich coś naprawdę zadziwiającego: otóż im bardziej "równouprawniony" dany kraj, tym bardziej "równouprawniony" jest jego język! Czy może ta dziwna koincydencja być całkowicie bez znaczenia? Niby może, ktoś to powinien przeliczyć na jakimś komputerze. Ale najpierw, jak już powiedziałem, należałoby utworzyć jakieś w miarę obiektywne kryteria do pomiaru równouprawnienia. (Tylko błagam, nie ujawniajcie ich niepowołanym, bo przy ich pomocy Unia i inne obrzydliwe gremia błyskawicznie zniszczą potem do reszty ten nieszczęsny kraj zwany Polską!)

No dobra, ten odcinek nie jest jeszcze, jak na mnie, przesadnie długi, a więc rozpoczniemy wprowadzenie w niuanse języka naszych sąsiadów zza wody - Szwedów. O angielskim też będzie trzeba nieco porozmawiać, ale ten język jest dość powszechnie znany, a przez to może być trudniej wykazać, do jakiego stopnia sprzyja "równouprawnieniu". Po prostu coś dobrze znanego przestaje silnie działać na zmysły i wzbudzać zdziwienie.

A więc szwedzki, jak co bystrzejszy z Moich Uwielbianych Czytelników zdążył się zapewne domyślić, żadnych gramatycznych rodzajów - żeńskich, męskich i nijakich - oczywiście nie ma. Gdyby miał, to może inaczej wyglądała by współczesna Szwecja, a cała reszta tego Najlepszego Ze Światów, ustraciłaby dyndającą mu przed postępowym nosem marchewkę i niedościgły wzór.

Szwedzki, który znam wyjątkowo dobrze, co się fajnie składa, bo Szwecja to jednak absolutny leader wszelkiego - excusez le mot - Postępu. Ichni język ma dwa rodzaje, ale nie męski i żeński, tylko taki co niby kiedyś oznaczał rzeczy żywe i osobowe, oraz taki, który kiedyś oznaczał rzeczy martwe i nieosobowe. Czyli dla nas sprawa nieinteresująca.

Co jeszcze? Acha, "osoba" to po szwedzku människa (czytaj "menicha"), która jest rodzaju żeńskiego. W tym sensie, że mówi się o tym czymś hon (czyt. hun), czyli "ona". Nawet jeśli tą "meniską", jak to prywatnie sobie w rodzinie nazywaliśmy, jest facet. (Choć faktem jest, że person, czyt. peszon, czyli też osoba, ale z łaciny, żadnego rodzaju gramatycznego nie ma.) Do tego, po szwedzku "się robi" (i inne bardzo powszechnie występujące konstrukcje tego rodzaju) to man gör (czyt. man jör), gdzie ten "man" to oczywiście, jak po angielsku, niby "człowiek, mężczyzna", tyle, że tutaj absolutnie tak samo dobrze oznacza to kobietę. A stosuje się w zasadzie dokładnie tak, jak we francuskim "on", które dla odmiany jest nijakie, jako jedyne chyba słowo w dzisiejszej francuszczyźnie.

Widziałem wprawdzie kiedyś jakąś parodię feministycznej powieści, gdzie ten man był zastąpiony przez hon, czyli "ona" (co już być może pamiętasz, o Mój Najukochańszy Czytelniku, a poza tym doceń, jak skutecznie potrafię bawiąc uczyć!), ale w sumie trzeba stwierdzić, że najpowszechniej w Szwecji spotykany "mężczyzna" jest ewidentnym obojnakiem lub może eunuchem.

To by było chyba na tyle podstawowych spraw na temat płci w szwedzkim języku. O tym narzeczu jeszcze jednak będzie, bo są tam inne naprawdę niezwyczajne i interesujące sprawy, związane nie tylko z płcią i równouprawnieniem, ale także z kolektywizmem. (Co dodatkowo wzmacnia naszą lingwistyczną teorię, prawda?)

To na razie tyle, do następnego, Deo volente, razu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.