czwartek, lutego 28, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (1)

W swej fascynującej książce "Schizofrenia", doktor Antoni Kępiński, na podstawie ogromnego klinicznego doświadczenia psychiatry i ogromnej osobistej empatii, wnikliwie i fascynująco przedstawia świat schizofrenika i różne aspekty jego choroby. Podaje też swą własną teorię schizofrenii, opartą na również własnej koncepcji "metabolizmu informacyjnego".

Teoria ta jest czysto cybernetyczna w swej naturze i w istocie niezwykle prosta. Jeśli cokolwiek w ogóle z ludzkiej psychiki i związanych z nią spraw rozumiem, to jest ona także zasadniczo słuszna.

Na czym więc polega ta teoria doktora Kępińskiego? Otóż mówi on (przywołuję to z pamięci, po dziesięcioleciach od czytania, ale to jest chyba w sumie cenniejsze, niż gdybym teraz sięgał i wypisywał słowo po słowie), że każda ludzka (a z pewnością i nie tylko ludzka) psychika posiada pewien naturalny poziom "metabolizmu informacyjnego", czyli wymiany informacji z otoczeniem.

Sam zajmuje się w swej książce raczej tylko informacyjnym "anabolizmem", czyli pobieraniem informacji, pozostawiając (z tego co pamiętam) problem informacyjnego "katabolizmu" czyli przekazywania informacji na zewnątrz na boku. Z pewnością dlatego, że do "cybernetycznego" wyjaśnienia schizofrenii wystarcza analiza pobierania informacji, czyli własnie "anabolizmu".

Zaznaczam, że tę wspaniałą książkę czytałem parę dziesiątków lat temu i przedstawiam to, co do mnie trafiło i utkwiło mi w pamięci, własnymi słowami. Sam Kępiński, z tego co pamiętam, nie mówi o swojej teorii jako o cybernetycznej, nie pamiętam też by używał słów anabolizm i katabolizm w odniesieniu do wymiany informacji (choć nie jest to wykluczone, po prostu tego nie pamiętam).

Każda psychika dąży, wedle tej teorii, do utrzymania odpowiedniego dla siebie poziomu metabolizmu informacyjnego, a ograniczenie dopływu informacji z zewnątrz powoduje schizofrenię (jeśli jest wywołane zaburzeniami samego organizmu), lub zbliżone do schizofrenii objawy (jeśli jest wywołane sztuczną, narzuconą przez czynniki zewnętrzne, deprywacją bodźców zmysłowych).

Dlaczego miałoby się tak dziać, spyta czytelnik. Otóż dlatego, że psychika z tego punktu widzenia jest mechanizmem pobierania, organizowania i przekazywania na zewnątrz informacji. (Czyli naprawdę czysto cybernetyczne ujęcie, co moim zdaniem cudownie świadczy o doktorze Kępińskim, który w końcu nie był zawodowym cybernetykiem, ani jakimś robotem, tylko lekarzem i autentycznym, na co wszystko wskazuje, człowiekiem.)

No i, w przypadku zbyt wątłego strumienia informacji napływających do psychiki, zaczyna w tej psychice dominować drugi jej najważniejszy mechanizm - czyli mechanizm organizacji i porządkowania informacji. Co skutkuje tym, że cała wizja świata danej osoby staje się przesadnie logiczna, nienaturalnie symetryczna, nieludzko uporządkowana... Czyli dokładnie taka, jaki jest świat schizofrenika.

Bowiem, wbrew utartym opiniom, świat schizofrenika nie jest chaosem bez żadnego sensu. Wręcz przeciwnie! To świat pełen wewnętrznej logiki, logiki która całkowicie triumfuje nad nieuporządkowaniem obiektywnego świata i wszystkim co organiczne, a przez to nie dające się układać w proste, logiczne formułki.

Kępiński swoją teorię przedstawia tylko niejako na marginesie, większość jego książki poświęcając analizie realnych pacjentów z rozpoznaną schizofrenią. Dużo uwagi poświęca też, słusznie uznawanej za fascynującą, sztuce tworzonej przez schizofreników. I w tej właśnie sztuce Kępiński ukazuje nam dobitnie ów triumf porządkującej funkcji umysłu nad funkcją służącą pobieraniu informacji z otoczenia.

(Nawiasem mówiąc, tworzenie sztuki to wedle teorii Kępińskiego byłby właśnie "katabolizm" informacyjny. Warto by było nieco tę drugą stronę jego ujęcia podrążyć, choć może to się okazać znacznie trudniejsze niż z "anabolizmem".)


Sztuka ta, a mówimy przede wszystkim o malarstwie czy rysunku (które wydają się być ulubionymi artystycznymi mediami ludzi ze schizofrenią) pełna jest na przykład symetrii. Jeśli schiozofrenik namaluje łabędzia, to duża szansa, iż z drugiej strony, niczym lustrzane odbicie, będzie drugi łabędź, z taką samą wygiętą szyją. (To akurat jest przykład podany przez samego Kępińskiego.)

Charakterystyczne jest, iż w sztuce schizofreników, jak to ukazuje Kępiński, nie ma także niemal pustych przstrzeni - każda potencjalnie pusta przestrzeń zostaje wypełniona jakimś motywem, powtarzanym tylokrotnie, ile jest to potrzebne, by ją wypełnić. Tym motywem wypełniającym bardzo często są oczy, choć dlaczego tak jest teoria metabolizmu informacyjnego w swej obecnej postaci chyba nie wyjaśnia, i bardzo możliwe, że wynika to z innych, bardziej pierwotnych, instynktów, które dochodzą wtedy do głosu.

Nie da się tego oczywiście jednoznacznie wszystkiego w tej sztuce wytłumaczyć tak od ręki, bo przecież tego typu cechy występują także, w mniejszym lub większym stopniu, także w sztuce różnych kultur. Jednak faktem jest, iż schizofrenik, wraz z zapadnięciem na tę przedziwną chorobę, b. często odkrywa w sobie powołanie np. malarskie, że jego dzieła są dla nas, ludzi w miarę normalnych, często fascynujące, i że mają pewne wspólne cechy, sugerujące dominację wewnętrznej, porządkującej funkcji psychiki nad zmysłem obserwacji.

A zatem, żeby podsumować tę część naszego wykładu, zgodnie z naszkicowaną przez doktora Kępińskiego teorią metabolizmu informacyjnego, schizofrenia byłaby skutkiem upośledzenia mechanizmu pobierania informacji z otoczenia, skutkującego ograniczeniem dopływu tych informacji do psychiki, co z kolei powoduje w niej nienaturalną dominację innego mechanizmu - tego, który służy organizowaniu zgromadzonych już informacji.

Mówiąc inaczej, nasza psychika pozbawiona świeżych i w miarę obiektywnych - czyli niezależnych od naszych psychicznych mechanizmów i zawartych w naszej psychice treści - informacji "z zewnątrz" (co wcale nie musi oznaczać "spoza ciała", choć z pewnością oznacza "spoza własnej psychiki") - zaczyna się żywić tym, co już ma w sobie. A więc tym, co dotychczas zdążyła zgromadzić z "obiektywnych informacji", które jednak już zostały doszczętnie przetrawione, zgodnie z mechanizmami, które tym rządzą.

Oraz zapewne pewnymi (żeby pojechać Kantem) "strukturami umysłu" i "danymi a priori"... Być może też różnymi pra-ludzkimi, czy może nawet przed-ludzkimi, prawdami, którymi nasi odlegli przodkowie żyli przez tysiące pokoleń, i z których coś (a zapewne całkiem sporo, wbrew różnym światłym mędrcom) z pewnością musiało w nas pozostać. I tutaj, mówię o tym ostatnim, jest zapewne miejsce na te wszechobecne oczy z malowideł schizofreników...

Jaki to ma wszystko związek z cywilizacją? Powinno się wkrótce wyjaśnić, proszę poczekać do następnego (Deo volente) odcinka.

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 24, 2008

Moja wirtualna rozmowa ze światłym europejskim antykaczystą

Ze Św. Mikołaja mam nie tylko niski seksowny głos (tow. Zemke wie i mógłby wam powiedzieć, ale chyba nie powie, więc sam muszę), ale także i to, że ostatnio daję ludziom zarobić parę groszy w b. łatwy sposób. W taki sposób mianowicie, że pomagam pewnej zachodniej (europejskiej, wow!) firmie znajdować ludzi do testowania zrozumiałości tłumaczeń na polski różnych medycznych tekstów.

Przydają się do tego szczególnie ludzie nie mający 12 lat oficjalnej edukacji, co oczywiście całkiem o niczym nie przesądza, choćby z powodu cudownego zaiste poziomu obecnych "studiów wyższych", seryjnie produkujących... Wiadomo kogo. Nie jest mi jednak aż tak łatwo znaleźć tego typu ludzi, bo się jakoś wśród nich nie kręcę, a w dodatku ci ludzie musieliby mieć dostęp do sieci, konto w banku i stacjonarny telefon. (Jeśli spełniasz te warunki, to się zgłoś, może się załapiesz.)

Podzieliłem się tym moim "zmartwieniem" (gdyby to człek miał tylko takie zmartwienia!) z mą wirtualną znajomą, która, gnana współczuciem, rzuciła gdzieś tę informację do sieci. A kontaktów to ona ma, że pozazdrościć! No i za krótką chwilę odezwał się do mnie na gg jakiś "nieznajomy", mówiąc w te słowa:

nieznajomy
hej, ktos do mnie napisal i cos tam bylo o jakichs 25 dolarach, jesli sie napisze do ciebie ??

a ja na to, zgodnie zresztą z prawdą:

triarius
tak, to prawda

nieznajomy
no to ja napisze dzis kilkaset razy, ok ?? :P

Idzie sobie dalej taka rozmowa, w której ja gościowi udzielam informacji, nie warto cytować. Po czym:

nieznajomy
mam kilkaset IP, kilkaset proxy, i kilkasert osobowosci

[...]

nieznajomy
no to lezymy

nieznajomy
bo nikomu z neta nigdy nie daje swojego numeru telefonu

nieznajomy
ani adresu

nieznajomy
no to juz zrezygnujemy z dalszej (wspolpracy??)

Jednak pogadaliśmy sobie jeszcze całkiem kulturalnie, facet trochę opowiada o sobie, choć nic oczywiście przesadnie osobistego, bo przecież ostrożny. Rozmowa w miarę się klei, bo to i komputerami się zajmuje, co trochę się ze mną wiąże, i takie tam. Więc nawet go po chwili wpisałem na gg do listy kontaktów.

W międzyczasie wyszło, że facet od 20 lat mieszka w Niemczech. Czyli, turpe dictu - folksdojcz. Czego, przyznam z (nieszczerym) wstydem w oczach, cholernie nie lubię. I przeważnie dla tego typu ludzi jestem od samego początku i z założenia b. mało przyjemny. Co naprawdę nieźle mi wychodzi, bo jestem w tym dziwnie dobry. Skrzywdziłem już w życiu sporo folksdojczów... Nie tak, żebyście mogli, kochane lewaczki, składać donos... W każdym razie o tym wam akurat nie opowiem.

Ale folkdojczowych łez wylało się przezemnie sporo: a to odstawiłem od piersi daleką powinowatą, za emigrację w tamte strony, a to wyraziłem na gg takiej jednej moją opinię na temat tego, co należało z Niemcami zrobić po II wojnie światowej, a to odmówiłem na targowisku zakupu zdjęcia "Tygrysa" Michalczewskiego ze słowami "nie lubię folkdsojczów", czym zraniłem serce aż dwóch sprzedawców (którzy potem nawiasem poszli siedzieć za sprzedawanie dziecięcej pornografii).

Ponieważ jednak parę dni temu atak bezsenności w połączeniu z wypiciem butelki Château Fongraves St. Emilion Grand Cru, powodując niekontrolowany przypływ elokwencji, zrujnował mi życie uczuciowe, kto wie, czy nie na całe miesiące, tym razem postanowiłem być bardzo słodki i nieagresywny. Pokuta taka. I taki też słodki und pokorny byłem, traktując tego człowieka niemal jak brata. Istny Św. Franciszek. Skrzyżowany ze Św. Mikołajem.

Aż do chwili, gdy facet zaczął się rozpływać nad inteligencją swego psa, z czego, naturalnym tokiem rzeczy, przeszliśmy do polityki. Ale ja nadal byłem hiper-powściągliwy i na pewno nie robiłem propagandy. I teraz rozmowa wygladała tak (już bez skrótów):

nieznajomy
ale kaczory ogolnbie to....

{ tutaj zdjęcie wisielca na gałęzi }

triarius
no to se chyba nie pogadamy

nieznajomy
aaaa... PIS fan ??

triarius
a jak

triarius
to znaczy mniej zachwytu pisem, niż pogardy dla platfuserii... i unii ojropejskiej z całym tym syfem

nieznajomy
no ja to obserwuje z zagranicy i widzialem jakie te pisiory sa smieszne :) i niepowazne, to polityczne niedorostki, zupelnie nieporownywalne z politykami wielkiej brytanii, niemiec, francji, rosji, usa czy innych normalnych krajow

nieznajomy
no ale kazdy ma prawo miec swoje zdanie

triarius
ja tego tak nie widzę, sorry... a polityką zajmuję się, dzięki Bogu, od dziesięcioleci... jasne, każdy

nieznajomy
w polsce podobno moze miec........................................................................

triarius
te kraje co wymieniłeś, to nie są aż takie poważne... poza może Rosją... już od dawna nie są

nieznajomy
no ty tego tak nie widziesz bo nie porownywales nigdy jak politykuja politycy prawdziwi, dorosli, i jak politykuja te dziecfiaki kaczory

triarius
błazny, tchórze i pedały

triarius
no to pa... ja się obracam w sferach, gdzie ich cenią, a tamtymi twoimi gardzę

nieznajomy
heh, oni sa dluzej na mapie swiata niz polska, wiec chyba nie az takie blazny

triarius
acha

nieznajomy
pisowcy zrobili z polski posmiewisko jawne na calym swiecie, takiego cyrku nie bylo jeszcze nigdy w naszej 1000 letniej historii(W "NASZEJ"?! Wszystkie folksdojcze, michnicze gazowniki i inne ojropejsy zawsze z troską o "Polsce" i "naszej historii". Choć zdanie o niej nieodmiennie mają niespecjalne. Paranoja!)

nieznajomy
no ale jak wspomnialem

nieznajomy
kazdy ma prawo miec swoje zdanie

nieznajomy
no to ja sie zglosze

nieznajomy
na razie lece

nieznajomy
dobranoc

I facet sobie poszedł, a ja, trzeźwo oceniając sytuację i stwierdzając, że nie mam ochoty szarpać sobie nerwów z kimś takim, go zablokowałem.

Fakt, odkrycie, że człeka zablokowali nie jest najprzyjemniejszym - nawet jeśli przynęci się do nas jakaś nieznajoma dzierlatka, a po usłyszeniu, że mamy 4 razy więcej lat niż ona i chętnie byśmy zostali jej pradziadkiem. Albo że nie mamy jachtu i willi na Capri, nas bezlitośnie zablokuje. Ani nawet kiedy... Nieważne, każdy sam to chyba zna.

Tym razem jednak uznałem, że mogę sobie pogratulować opanowania i kultury osobistej, a zablokowanie tego człeka to absolutne minimum i absolutna konieczność.

Po chwili facet widać wrócił, bo z innego konta gg ozwał się do mnie nowy "nieznajomy", w te słowa;

nieznajomy
heh, jestes jednak tak smieszny jak twoj caly PIS :P nie dyskutujesz bo nie umiesz, po prostu jesli ktokolwiek ma odmienne zdanie niz twoj kaczynski, to NIE MA RACJI :P no i w konsekwencji blokujesz go :) jestes malym, smiesznym czlowieczkiem, jak twoj guru jareczek :)

Zignorowałem to dictum acerbum - uznając, że nie warto blokować bo skoro gość ma tysiące osobowości, to tych kont też musi mieć sporo, a ich blokowanie tylko go zachęci - i poszedłem sobie od kompa, a potem to już poszedłem spać. Na drugi dzień rano przywitała mnie następna wypowiedź naszego światłego Europejczyka:

nieznajomy
PIS to by zrobil z tego kraju polnocna koree, na szczescie juz nie musimy znosic dyktatury tego debila jareczka

(Z "TEGO KRAJU"?! Przypominam, że facet przebywa w Niemczech i to od 20 lat! Zaprawdę, jeśli to nie jest przejaw schizofrenii, to już nie wiem!)

I to na razie było wszystko, co mi ten miły pan na gg powiedział. Nie sądzę jednak, by aż tak szybko się zniechęcił, więc na pewno będę jeszcze miał sporo interesujących politycznych opinii z przeróżnych kont gg. A najzabawniejsze, że gość sprawia wrażenie, jakbym naprawdę zdeptał jego gorące i pulsujące serce...

Aż mi go nieco żal. Tak wyraźnie pragnął ludzkiego kontaktu, tak chciał mi np. poopowiadać o swoim psie! Aż tak mu na tej przecudownej emigracji - a może to już nie jest "emigracja" tylko jakaś... po prostu "Europa"? - brakuje, mimo wszystko, polskiej mowy i polskiej mentalności? Ale przecież nie chodzi mu o kaczystów, więc i tak nie dostarczę mu tej satysfakcji, choćbym pagnął.

Czasami sobie żartujemy, ale powyższe fakty są absolutnie prawdziwe. Ta konwersacja naprawdę odbyła się ostatniej nocy i niczego istotnego w niej nie zmieniłem. (Tow. Zemke mógłby to oczywiście potwierdzić, ale chyba nie zechce.)

Czy cokolwiek z tego wszystkiego wynika? Kwestia oceny, choć moim zdaniem tak. Nie jest to wprawdzie całkiem prawidłowe badanie socjologiczne, ale interesujący przykład typu i mentalności ludzi popierających Platformę "Obywatelską", nienawidzących PiS'u, potrafiących bez wewnętrzneego konfliktu żyć w Niemczech, wierzących w "Europę"...

Mógłbym to nawet jeszcze podeprzeć paroma innymi przykładami mych wirtualnych kontaktów z ludźmi, których określam adekwatnym mianem folksdojczów, a które także były brzemienne w różne interesujące refleksje.

Jeśli jednak Czytelnik uznał, że nic z powyższego nie wynika i go znudziłem, to przepraszam. Szczerze. (Cholera, czy to w ogóle był materiał na tekst na bloga?)

A w każdym razie powinienem się chyba jakoś podzielić splendorem (?) z tamtym facetem... Tylko jak? Chyba wpłacę 50 zł na fundusz Platformy "Obywatelskiej". A jeśli mają ich kilka, to na fundusz finansujący powroty Młodych, Przedsiębiorczych, Dobrze Wykształconych z emigracji. Tam wprawdzie także Słusznie Głosują, ale tutaj będą przecież mogli robić Cuda. A o to przecież chodzi!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, stycznia 31, 2008

Blogi to gwóźdź do trumny demokracji

Gdyby blogowanie naprawdę miało wiele wspólnego z wolnością to w dzisiejszej Europie już by było zakazane.

* * *

Lewak dokładnie tak samo nadaje się na partnera w dyskusji, jak i wściekły pies. Lewactwo nie jest do dyskutowania, lewactwo jest do tępienia.

* * *

Wszystkie dotychczasowe totalitaryzmy - mimo ich ogromnych zbrodni - to z historycznej perspektywy była tylko wstepna gra miłosna. Uczenie należałoby je nazwać "proto-totalitaryzmami".

Prawdziwy totalitaryzm po prostu wymaga całkowitej kontroli wszystkich aspektów życia "obywateli", to zaś nie jest po prostu możliwe bez komputerów.

Dlatego też dzisiaj totalitaryzm potrafi czynić praktycznie codzienne postępy, a niemal nikt tego nie zauważa, ponieważ już przy obecnym poziomie kontroli jakim władza dysponuje - władza zresztą z każdym dniem doraz mniej dla "obywateli" przeźroczysta, i coraz mniej mająca wspólnego z tymi mechanizmami, które wciąż są głoszone jako święte i nienaruszalne, a mające rzekomo na celu wyłanianie władzy w "demokratyczny sposób" i jej "demokratyczną" kontrolę przez "obywateli" - terror nie jest na razie konieczny. A w każdym razie terror masowy i krwawy.

(Co oczywiście nie oznacza, że terroru nigdy nie będzie.)

* * *

Autentyczna demokracja, taka jaką opisują podręczniki politologii czy historii idei sprzed całkiem niewielu lat, nie polega - wbrew temu co nam od pewnego czasu wmawiają wynajęci w tym właśnie celu "mędrcy" - na tym, że każda opinia, aby miała społeczne oddziaływanie, musi być ze wszystkimi dyskutowana i uzgadniana. Nie, w autentycznej demokracji wystarcza, by dość wielu obywateli miało jakąś opinię, którą gotowi są bronić, przeważnie w ramach konstytucyjnego i demokratycznego systemu - przynajmniej jak długo jest to możliwe.

Dyskusja jest potrzebna, zgoda, ale nie dyskusja z ewidentnymi przeciwnikami, tylko z potencjalnymi zwolennikami. Nie chodzi tutaj o to, by "wygrać w dyskusji" - co jest w ogóle sprawą bardzo wątpliwą, jako że taka "wygrana" zależy od opinii arbitra, z tym zaś jest w tych kwestiach cienko. (I byłoby to prymitywne przeniesienie sportowych stosunków na sprawy poważne). A zresztą powołanie się na autorytet, choćby autorytet "arbitra" od wieków uchodzi za bardzo słaby argument, a więc wracamy do punktu wyjścia - dyskusji nie da się po prostu "wygrać", chyba że sam przeciwnik zadeklaruje przegraną. Tego jednak wszelkie Biedronie, Tuski i Sadurskie tego świata ewidentnie nie zrobią, bo i po co, kto ich niby zmusi?

Nie chodzi też o to, by "przeciwnika przekonać" - co w ogromnej części praktycznych spraw jest po prostu niewykonalne, ponieważ ludzie są różni, a zresztą niezależnie od tego czy są różni czy też tacy sami, po prostu mają całkiem różne interesy... (I byłoby to prymitywne przeniesienie na sprawy poważne idei z czegoś tak żałosnego i oślizgłego jak współczesny biznes piaru.)

Nie chodzi wreszcie o to, by "dojść do kompromisu" - ponieważ bardzo często żaden zadowalający obie strony kompromis nie istnieje. (I byłoby to prymitywne przeniesienie sytuacji z przedsiębiorczości na życie polityczne.)

Jak wygląda ten model "demokracji", który propagują - całkiem automatycznie i przeważnie bezwiednie - wszystkie te niezliczone blogi? Dokładnie ten, który nam rajfurzą wszystkie te światłe "autorytety" za ojro! Czyli tak...

Wszyscy gadają jeden przez drugiego, zaś Władza powolutku przykręca śrubę, ograniczając krok po kroku zakres tego, co w ogóle można publicznie wypowiedzieć. Czasem też reaguje na te "obywatelskie" dyskusje, na przykład wkraczając w roli Łaskawego Arbitra, który jedno (arbitralnie przez siebie wybrane oczywiście) z wielkim propagandowym hukiem zrealizuje, z innym zaś (ustami najętego Autoryteta) łagodnie popolemizuje... Dając delikatnie do zrozumienia potencjalnym głosicielom podobnych poglądów, że "przyjdzie jeszcze dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my!" (Trzeba tylko w tym celu ruszyć z posad bryłę świata, ale to już się przecież robi.)

Władza, ten Arbiter (Elegantiarum), nie jest, jak już żeśmy sobie rzekli, przez nikogo do niczego zobowiązana, przez nikogo kontrolowana, więc i spiritus jej flat ubi tylko sobie vult... Może więc sobie propagować samą siebie przy pomocy monstrualnie wielkich środków... Co i czyni. Może dawać dowolnie wielkie przywileje swym zwolennikom... Co i czyni. W postaci posad, zleceń, grantów, dotacji, zapomóg, tytułów "naukowych", protekcji, reklamy... Co i czyni. I nikt tego nie śmie, ani tez nie ma sposobu, skontrolować. Na pewni zaś już nie "obywatele".

Wróćmy do blogów... Na blogach więc "tworzy się" - albo w nieco mniej hurra-optymistycznym wariancie - "utrzymuje się" "społeczeństwo obywatelskie". I nikt już z tych wszystkich tokujących tak zajadle i z takim zapamiętaniem... Którym czystość demokratycznej idei, wcielonej w wszystko co się tylko da, tak bardzo leży na ich gorących, bijących dla demokracji i przez demokrację tylko, serduszkach...

I nikt już z tych wszsytkich słodkich, na blogach piszących, głuptasków nie pamięta, że tu nie chodzi o to, żeby gadać, żeby "przekonywać", żeby "się dogadywać" i "dochodzić do kompromisów"! (Nie chodzi też o to, żeby dawać się wpuszczać w kolejne pod każdym względem przez Władzę ustawione wedle jej potrzeb "referenda", z których wynikiem ta Władza zrobi potem dokładnie to, co zechce. I "obywatelom" nic do tego, mordy w kubeł głupie robole, bo jak nie...!)

Takie właśnie myśli sformułowały mi się niemal same z siebie parę dni temu, gdy na moje stwierdzenie pod tekstem reklamującym cudowność adopcji dzieci przez homoseksualistów, że "nie zgadzam się całkowicie, nie ma prawa tak być!" (czy jakoś podobnie), otrzymałem odpowiedź, że "jeśli będziesz miał prawne albo logiczne argumenty przeciw takiej adopcji, to porozmawiamy".

Wtedy mnie to uderzyło - my sobie będziemy gadu gadu, a w tym czasie oni nas zachodzą do tyłu i robią z nami wszystko, na co im przyjdzie ochota. Niedoczekanie! Ja się nie zgadzam. Ja w wielu sprawach, w których się z obecną Światłą Ojropejską Władzą nie zgadzam, jestem w większości - przynajmniej na terenie tego kraju, który jeszcze oficjalnie istnieć nie przestał. (Jeśli przestał, to prosiłbym o autorytatywną i oficjalna na ten temat informację!) Więc demokratycznie musi stanąć na moim, nie ma rady, ojropejsy kochane!

Tam zaś, gdzie w większości nie jestem, jestem - w kategoriach tej ojropejskiej religii praw człowieka - MNIEJSZOŚCIĄ. I mam święte (świeckie) prawo, żądać, by np. moje dzieci, a także moje ew. prawnuki, jak i prawnuki moich przyjaciół, kolegów, kochanek etc. ktl. miały warunki takie, jak sobie życzę, i jakie były całkiem oczywiste dla każdego w miarę normalnego człowieka jeszcze powiedzmy 30 lat temu. I nie mówię że tylko w PRL, ale dla każego, poza tymi lewackimi "kombatantami" z '68, którzy potem ubrali garniturki i rozpoczęli tak skuteczny marsz przez instytucje. Dzięki czemu dzisiaj tworzą Ojropę, stanowiąc jej wierchuszkę i narzucając normalnym ludziom swe chore pomysły.

Jeśli zaś kochana Władza, z jakichś dziwnych przyczyn pragnie w tym akurat przypadku odstąpić od swych Świętych (Świeckich) Zasad dotyczących Praw Mniejszości, no to ja, człowiek zgodny i skłonny do kompromisów, się zgadzam - wracamy na grunt klasycznej demokracji! Gdzie nikogo nie muszę o niczym przekonywać, ani dążyć do kompromisu... Wystarczy że tak uważam, że tego żądam. Zresztą czy Biedroń albo inny Sadurski tłumaczą mi się ze swych, dziwnych dla, mnie preferencji? Ja nie zauważyłem. Może oni uważają, że się tłumaczą, ale sorry - ja się nie zgadzam!

Nic mi nie zostało wytłumaczone, a o przekonaniu, czy o kompromisie w ogóle nie ma mowy. Więc tak samo niech mi będzie wolno powiedzieć, bez prób przekonywania już przekonanych (za pomocą ojro i innych ewidentnie korupcyjnych argumentów) , bez dążenia do chorych z samego założenia kompromisów (np. dupy z batem).

Zaś Szan. Państwo Blogerzy mogliby się nieco głębiej nad swą własną działalnością zastanowić. I albo przestać se wmawiać cudy niewidy, na temat jak to oni "zwiększają wolność" i "budują społeczeństwo obywatelskie" (no to gdzie ono? chyba że chodzi o Tuska i jego wesołą paczkę). Albo też, czym mi by uczynili największą frajdę - niech zaczną pisać o rzeczach nieco istotniejszych niż większość tego, co dotychczas piszą. No i wykażą nieco więcej drapieżności wobec przeróżnych "mędrców" i "arbitrów elegantiarum" - nawet jeśli ci są przymilni i (na razie) łagodniutcy.

Przyjdzie bowiem czas zapłaty, rzecz tylko w tym kto będzie płacił i komu. Bo są dwie możliwości. Tertium natomiast non datur.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, stycznia 24, 2008

Tusku, Tusku i po Tusku... czyli Otwieram sklepik z blogową galanterią!

A było to tak…
Już dość dawno stwierdziłem, że w tym całym blogowaniu najlepiej wychodzą mi tytuły, zaś dopisywanie pod nimi całej tej treści to męka, wychodzi tak sobie… I w ogóle to średnio bystry szympans by potrafił to zrobić nie gorzej. Szczególnie, że, jak to odkryto w wielkonakładowej prasie, rodzimy inteligent niczego poza tytułami i tak nie czyta.
Jednak problem jest, bo jak tu pisać same tytuły? Siedzi więc człowiek i coś tam smaruje, wychodzi mu ani mądrze, ani zabawnie, jeśli ktoś w ogóle to przeczyta to ten wspaniały tytuł mu z głowy zdąży wywietrzeć. I tak, zamiast być GENIALNYM AUTOREM BLOGYWYCH TYTUŁÓW (fanfary, werble, chóry starców zawodzą), wciąż jestem tylko takim sobie blogerem. I muszę nadrabiać agresywnością, pisać o różnych nieauktualnych, niemodnych i niezrozumiałych ludziach…
Po co mi to? Taki łagodny człowiek, dla którego nie ma nic przyjemniejszego niż ciepła kąpiel z pianką... Kiedyś, dawno temu – przyznaję z pokorą – z gumową kaczuszką, ale teraz już kaczuszkę zastąpiłem gumowym Tubisiem. Czyż może być coś rozkoszniejszego, kiedy zza półotwartych drzwi dobiegają czarowne nuty Chopina i takież gruchanie Naszego Ukochanego Premiera? A pianka... A kaczusz... Chciałem powiedzieć Tubiś... Ach, to jest rozkosz! To jest przecież Druga (a nawet w porywach Trzecia) Irlandia!
A tutaj, na tych blogach, człowiek cały czas się sroży, jeży, marszczy, udaje nienawidzącego Europy i profesora Sadurskiego kaczystę... Żeby na siebie jakoś zwrócić uwagę po prostu!
Poszedłem więc po rozum (co go mam, nie myślcie sobie!) do głowy i znalazłem rozwiązanie. Będę pisał same tytuły! Na sprzedaż. Dla innych. Zdolniejszych. Albo przynajmniej mniej ambitnych.
Niniejszym otwieram sklepik z blogową galanterią. Czyli przede wszystkim tytułami, ale będą i inne rzeczy. W razie popytu. Realnego, jak to się określa w ekonomii. Czyli popartego pieniądzem. Takie rzeczy mogą jeszcze być jak to: imiona bohaterów, wątki, szkice opowiadań... Ale to już potem. Na razie tytuły.
Kto sobie chce zobaczyć galerię moich dotychczasowych tytułów, to najwięcej tego jest na http://bez-owijania.blogspot.com. Żeby jednak nie było, że mam jakieś ograniczenia, to oto próbka biężączkowych (a biężączka to nie była dotychczas moja specjalność!) tytułów dla blogowych tekstów. Nie tylko blogowych zresztą – jeśli się Gazeta Wyborcza zgłosi, to też się jakoś dogadamy. Choć to będzie kosztować. Ale warto, zapewniam! (W końcu rodzimy inteligent, jak ustalono… I te rzeczy.)
Oto więc próbka tego, co jestem w stanie stworzyć – i to praktycznie na poczekaniu!

Blady Szczyt Tuska (i nabiegłe krwią oczy środowisk medycznych)


To już nie jest krach giełdowy - to po prostu Ćwiąknięcie! Do południa WIG20 -18,30%


Przedtem groźne ryki – cienkie Pi tera


W tym jednym Premier nas nie zawiedzie – rude naprawdę są fałszywe


Kopacz z Tuskiem szczytują na biało!


Mało nas, mało nas do kopania rowów… czyli Kopacz ministrem


Tusku, Tusku i po Tusku…


Czy ja powiedziałem “Irlandia”? Miało być “Gabon”

W tych tytułach dwuczęściowych, to zwracam ew. Nabywcom uwagę, że to można wykorzystać na różne sposoby. Na przykład tak, że pierwsza część jest tytułem, druga zaś staje się najbardziej efektowną, najmocniej między oczy (miłością) walącą częścią samego tekstu. Albo powiedzmy podtytułem. Czy jakoś. Możliwości wariowania (od "wariacja") na tych tytularnych motywach są po prostu niezliczone!
I ja zobowiązuję się dostarczać P.T. Klientom różne wersje tego samego tytułu: tak jak jest, rozbity na tytuł główny i podtytuł, rozbity na krótki chwytający za... cośtam tytułek plus między oczy w tekście... To jest naprawdę poważny biznes, nie jakieś tam słowicze wyborcze gruchania!
Co do cen – za prawo do wykorzystania, na wyłączność itd. – ustalenia zostaną podjęte dziś w godzinach wczesnowieczornych.
Na razie proszę o umieszczenie w widocznym miejscu linku z napisem “Sklepik z Blogową Galanterią”. Za część udziału w zyskach. Drobną, ale też te zyski będą z pewnością ogromne, bo mój sklepik zapowiada się jako jedyna zdrowa część rodzimej ekonomii w najlbiższych latach. I jedyna fajna okazja dla drapieżnych inwestorów wypadniętych z giełdy. (O mniej najbliższych latach w ogóle wolałbym się nie wypowiadać, bo mnie przygnębienie ogarnia i nawet kąpiel w piance z Tubisiem przestaje dawać radość.)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 20, 2008

Jestem mniejszością i łaskawie proszę się z tym liczyć!

Niniejszym zawiadamiam oficjalnie i uroczyście, że jestem przedstawicielem mniejszości. Mniejszości zaś to, jak wszystkim wiadomo, podstawa demokracji. A już szczególnie demokracj europejskiej. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Wyjaśniam teraz o jaką mniejszość konkretnie chodzi: o taką chodzi, do której argumenty na rzecz “zjednoczonej Europy” docierają dokładnie tak samo skutecznie, jak do pedałów docierają argumenty na rzecz seksualnej atrakcyjności damskiej cipy.

Co z tego wynika? Naprawdę niemało z tego wynika. A w każdym razie wynikać POWINNO. Że wymienię tylko kilka z brzegu…

Jako przedstawicielowi mniejszości należy mi się szacunek i opieka państwowych oraz europejskich władz, swoboda wyrażania opinii, demonstrowania, dążenia do własnych, coraz to ambitniejszych celów… A kto będzie mi robił wbrew, powinien zostać przykładnie w majestacie prawa ukarany.

W tej chwili jako przedstawiciel mniejszości czuję się niedowartościowany, ksenofobiczna ludność o faszystowskich skłonnościach ma brzydką tendencję patrzyć na mnie krzywo, władze próbują mnie ignorować, nie daje mi się móżliwości głoszenia mych opinii i upodobań... To się musi zmienić!

Jestem w końcu mniejszością i należy mi się powszechna miłość wszystkich dookoła. Oraz opieka władz. Także finansowa.

A swoją drogą, może to wcale nie jest aż taka malutka mniejszość? Może jest nas dość, byśmy mogli sobie pozakładać własne kluby i uprawiać w nich własne orgie. Orgie antyunioeuropejskie oczywiście, nie mówię o dokładnym kopiowaniu zachowań bywalców przybytków w rodzaju “Le Madame”.

Warto sprawdzić... A więc, kto jest w tej samej mniejszości? Dotąd jeszcze ignorowanej, żeby nie powiedzieć prześladowanej, ale już jutro… Kto wie!

Naprawdę warto być mniejszością w dzisiejszej Europie więc pomyślcie! No a niskie numery legitymacji zawsze mają jakieś znaczenie, co by na ten temat nie mówili różni mózgowi teoretycy i propagandziści od umoralniania ciemnego luda.

A więc – kto jeszcze?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Gamoniowatość i torpeda

“Pochodzimy z Europy Wchodniej, dlatego jesteśmy gamoniowaci i z trudem się rozmnażamy”, mówi jeden z bohaterów w amerykańskim komediowym serialu “Drew Carey Show”. Cholernie mnie to stwierdzenie śmieszy i to nie dlatego by nie było prawdziwe. Bo i nie jest, wystarczy mieć oczy i się rozejrzeć.
Nie ukrywam, że gdybym miał okazję spotkać autora tego dowcipu i/lub scenarzystę tego serialu w jakimś ciemnym koncie, to z przyjemnością dałbym mu/im w mordę. No bo co mnie – Polakowi, mieszkańcowi tej nieszczęsnej gamoniowatej Środkowej Europy – wolno na temat współrodaków myśleć, a nawet pisać, to nie obcym, sorry!
Dostrzegam tu jednak większy problem… Dowcip dowcipem, ale jednak ci Amerykanie naprawdę powinni uczynić niezbędne zastrzeżenie i powiedzieć, że rodziny Donalda Tuska i Radka Sikorskiego nie stosują się do tej środkowoeuropejskiej prawidłowości. Tym się naprawdę powinna szybko zająć odnowiona dyplomacja III RP. Nie ma ani chwili do stracenia!
No bo co będzie jak ten dowcip przedrukują... Apage Satanas! – w jamajskiej prasie?!
* * * * * *
Tak, zgoda… Ja się przecież nie kłócę, mówię właśnie że to prawda! Fakt, zarówno Żydzi jak i Polacy są mesjanistami. Tutaj jednak kończy się wszelkie podobieństwo.
Żydowski mesjanizm bowiem to subtelne połączenie samonaprowadzającej torpedy z worem na pieniądze. Polski zaś to subtelne połączenie włosienicy z maścią na podrażnienia skóry. (Obie te rzeczy zresztą kupione od Żydów.)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, stycznia 18, 2008

Międzynarodowe spotkanie w mlecznym barze

Jedną z nielicznych sympatycznych stron PRLu były bary mleczne. Dobrze że wróciły! Jako tego PRLu dziecię (ale nie w tym znaczeniu co byście chcieli, Michnik i Ska!) lubię sobie czasem wyskoczyć do takiego baru. Przypomina mi to młodość, a poza tym takie żarcie bywa fajne jako odmiana po tych wszystkich Chataubriandach i Strogonoffach, spłukiwanych powiedzmy St. Emillion Grand Cru rocznik - niech będzie 1980... Albo 1983, którym niektórzy zachwycają się jeszcze bardziej.

No to sobie godzinę temu wyskoczyłem do pobliskiego baru. Nie będę się rozwodził nad menu, ale grochówa była znakomita. Odbierając zaś placek po cygańsku na wynos (na który musiałem nico poczekać, ale chyba nie aż przepisowy kwadrans) ujrzałem, że obok mnie stoi młoda i dość sympatycznie wyglądająca para.

On był ubrany w coś, co jak sądzę, musi być niemiecką wojskową kurtką, tej tam ichniej miłującej pokój i przepadającej jak zwykle za Polakami współczesnej Abwehry czy innego Werhmachtu, z naszywkami na obu rękawach w kolorach niemieckiej flagi. (Bez swastyki jednak, jakiś widać inny model.) Krótko mówiąc facet miał na obu ramionach niemieckie flagi.

Zacząłem mu się uporczywie przyglądać, a że poza tym nic specjalnego nie robiłem, po chwili facet spytał mnie, czy coś mu się odczepiło. Na to ja, swoim słodkim i uprzejmym głosem... A głos mam naprawdę słodki, przynajmniej kiedy kiedy chcę być uprzejmy. Bo jak nie chcę, to jest mniej słodki, a w promieniu kilkuset metrów spadają z gałęzi drobne ptaszki.

No więc ja tym moim słodkim głosem... Dziewczynie od razu zamgliły się oczy i jakoś tak lekko przysiadła, a pierś jej zaczęła falować... Na licach zaś wystąpiły wypieki. Mniejsza jednak o nią, i tak chyba wsłuchując się w przecudny timbre, nie była w stanie pojąć treści słów.

Wracając do głównego wątku, to ja (tym swoim głosem) mówię, że: "Nie, to nie to. Po prostu się zastanawiam jak długo jeszcze będzie można chodzić z niemiecką flagą i nie dostać w jakimś ciemnym kącie po mordzie".

Parka coś tam do siebie zaszeptała, a ja odebrałem swój placek, pożegnałem się z tych placków i innych barowych smakołyków szafarką tym słodziej, że akurat przed chwilą zachowałem się jak gbur... Czy mi wstyd? Nie, ani trochę. Fakt, moja kindersztuba dostała leciutkiego prztyczka, ale w końcu nie kindersztuba jest ważna, gdy płoną lasy, prawda? Szczególnie że to niemieckie słowo w spolszczonej pisowni.

Nie po raz pierwszy poczułem się jak Kostek Biernacki, który jako bardzo jeszcze młody legionista, a do tego subtelny i idealistyczny intelektualista, otrzymał rozkaz powieszenia na gałęzi kilku dywersantów. Niezbyt się do tego gorliwie zabierał, aż mu Piłsudski powiedział te dość słynne (częściowo zresztą już chyba dzięki moim wysiłkom) słowa, cytuję: "A gówien to dla Polski wywozić nie łaska?" Do Kostka wyraźnie to trafiło, co miał zrobić to zrobił. Potem zaś było mu już chyba znacznie łatwiej. Co warto brać w podobnych okolicznościach pod uwagę.

W końcu zadanie tego mojego retorycznego pytania dość mile skądinąd wyglądającej, poza tymi flagami oczywiście, parce o ileż było sensowniejsze, niż bluzganie przewalającym się po Gdańsku, letnią szczególnie porą, wycieczkom dawnych ukochanych SS-manów i zastępowych Hitlerjugend, czego oni i tak przecież nie rozumieją, bo zbyt durni i zbyt gardzący ludzkim (?) otoczeniem... A nie będę przecież do nich nawijał w ich narzeczu, bo to by była woda na ich młyn. A więc, dopóki to się na słowach ma kończyć, naprawdę nie ma na tę zgraję sposobu. Ale pożyjemy, zobaczymy...

Wracając zaś z tego baru do domu zastanawiałem się ilu też ludzi miałoby ochotę pochodzić w polskiej mundurowej kurtce z dużymi i wyraźnymi polskimi flagami na każdym ramieniu... Po jakimkolwiek przedmieściu wielkiego portowego miasta, ciemnym już zimowym wieczorem. W Niemczech. Ile bym im musiał zapłacić, by to zrobili? Bez obstawy, za to z ukochaną dziewczyną przy boku?

Ale co tam w Niemczech! Niech by było i gdzie indziej. Powiedzmy w Szkocji... Gdzie narodowy bohater, Bonnie Prince Charlie był wnukiem (czy może pra, zawsze mi się to myli) Jana III Sobieskiego. Gdzie w czasie ostatniej wojny stacjonowali polscy lotnicy, marynarze... Szkocji, która nie prowadziła z nami, z tego co pamiętam, żadnej wojny.

Albo powiedzmy w... Belgii. Czy Francji. Czy w Irlandii. Czy... gdziekolwiek w "starej Europie". Już nie mówię o Rosji, nie można przesadzać. Gdzie zatem, że spytam, można spotkać młodych ludzi paradujących ciemną nocą po przedmieściach z polską flagą na rękawie? Poza Polską. Choć prawdę mówiąc, to i w Polsce takich młodych ludzi nie widać. Co innego flagi niemieckie oczywiście!

A jeśli nigdzie nikt z polską flagą nie chodzi, to jakim cudem akurat niemieckie flagi są u nas tak popularne? Jakim cudem nikt z tych co ją noszą się nie niepokoi, że wywoła nieprzyjemne skojarzenia? Jakim cudem nie niepokoi się, że dostanie w mordę, albo że dziewczyna usłyszy parę gorzkich słów? Czemu akurat w Polsce? I czemu ta flaga niemal zawsze jest akurat niemiecka?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Odnowiona prokuratura i trzech rannych (niestety lekko)

O dzienniku Stefana Kisielewskiego "Gazeta Wyborcza" napisała kiedyś, w samym tytule zresztą, "nudna ważna książka". I, co nieczęsto jej się zdarza, w połowie miała rację. W tej pierwszej oczywiście, bo Kisielewski akurat na tyle był bystry, by zyskiwać na dość żałosnych zabawach w ciuciubabkę z prlowską cenzurą, no i by się nadawać na Wielkiego Guru liberałów. Czyli w sumie niewiele.

Ale ja nie o Kisielewskim. Ten rzadki przebłysk bystrości cum prowdomówności u gazety, którą pieszczotliwe nazywam sobie "Głosem Szabesgoja", nasunął mi się w związku z wczorajszą "konferencją prasową" odnowionej prokuratury. Kto tego przedziwnego spektaklu nie widział, to albo całkiem nie ma nad czym płakać, widać ma politykę w nosie... albo też, jeśli pasjonują go mechanizmy władzy, ukryte sznurki, szeptem wypowiedziane półsłówka od których walą się lub powstają imperia... Wtedy naprawdę powinien głowę posypać popiołem i szukać, szukać, szukać z tej "konferencji" videonagrania.

Powie ktoś: "po co? te same tępe mordy, te same rozbiegane oczka, które oglądamy już od paru miesięcy". Fakt, wszystko to było w nie mniejszym natężeniu, niż w każdym wystąpieniu nowej władzy. Czy w każdym razie nowych frontmenów, bo dzisiaj prawdziwa władza aż tak się na widok plebsu już się nie wystawia. To nie czasy skrofułów, królewskich sądów pod rozłożystym dębem i starych koni ciągnących za sznur dzwonu by zwrócić uwagę na swe krzywdy!

Jeśli jednak miało się dość politycznego rozumu, by plwać na tę - paskudną zaiste - skorupę i zstąpić do głębi, czekała człowieka, a w każdym razie konesera politycznych mechanizmów, przesmakowita uczta. Władza mianowicie, w osobach tych tam prokuratorów, powiedziała dziennikarzom, i społeczeństwu - zarówno pośrednio, przez tych dziennikarzy, jak i bezpośrednio za pomocą telewizorów - ni mniej ni więcej tylko to...

"Mamy was głupe ćwole w dupie! Skoro byliście tak durni, albo tak słabi, co na jedno wychodzi, że wystarczy w co drugim zdaniu powiedzieć wam 'demokracja' byście przełknęli wszystko... Konstytucje Europejskie na przykład, pod nieco zmienioną nazwą... No to wiedzcie, że teraz nawet nie będziemy specjalnie udawać... Bo udawanie wymaga mimo wszystko pewnego wysiłku i zajmuje czas... Biurokracja może WSZYSTKO, a my teraz będziemy to wykorzystywać na całego... Wiemy bowiem że nikt nas nie jest w stanie skontrolować, jak i nikt nie próbuje nawet kontrolować tych tam brukselskich dobroczyńców ludzkości...

A więc wszystko co nam nie pasuje, a jakoś psim swędem trafi w tryby naszej Wielkiej Machiny, zostanie tam utrupione, przetrzymane aż do przedawnienia... Wszystko zaś, co mamy ochotę zrobić, nabierze pędu i, per fas et nefas, zostanie doprowadzone do pozytywnego - dla nas, bo przecież nie dla was, głupie ćwole - końca...

Nikt nas też nie śmie kontrolować, czy patrzeć nam na ręce, mamy bowiem odpowiednie przepisy, które dają się tak zinterpretować, że mówienie czegokolwiek o tym, co robimy, szkodzi naszej pracy, która przecież jest ważna, odpowiedzialna... No a poza tym to my interpretujemy przepisy i mamy sankcje, gdyby komuś zechciało się robić nam wbrew... A więc żadnych pytań, żadnych pretensji, że nie mówimy kogo obecnie mamy ochotę wsadzić do pierdla, na kogo szykujemy haki (co za brzydkie słowo, fuj!).

Powiemy wam kiedy wyrok będzie już praktycznie pewny, bo dowody będziemy mieli takie, iż niezawisły sąd nie będzie po prostu mógł inaczej... Czyj jest zresztą ten niezawisły sąd, wasz, głupie moherowe bydło, czy nasz?"

I tak to sobie szło dłuższy czas, ja podałem samą esencję, bo, jak na polityków... Sorry! Prokuratorów, przystało było tam tak na oko z 95% czystej H2O.

Czy to już wszystko? Nie! Była bowiem jeszcze część artystyczna. Jak przystało na dobre bolszewickie wzory przeniesione żywcem do nowej, jeszcze bardziej przecież medialnej, epoki. I ta część artystyczna miała rolę nie mniejszą od samego expose... Mistrzostwo po prostu! Samego pronuntiamiento by się żadna latynoska junta nie powstydziła, a tutaj jeszcze część artystyczna, równie ważna...

Część artystyczna była próbką tego, co otrzymają dziennikarze, gdyby się mimo ostrzeżeń zaczęli dopytywać o to, co też Odnowiona Prokuratura robi. Było to ględzenie na trzy głosy, chyba z godzinne co najmniej, tak nudne i pozbawione treści, że nie tylko mało kto mógł przy tym wytrwać - i to chyba tylko jeśli przespał w całości poprzednie 72 godziny - ale przede wszystkim, żadna gazeta, nawet Głos Szabesgoja, nic takiego by nie mogła swoim czytelnikom (jak durnymi szabesgojami by nie byli) zaserwować.

Ale panowie odnowieni prokuratorzy serwowali to bez żenady i nawet im powieka nie drgnęła. Stacje, które to nadawały, a nadawały co najmniej dwie - WSI24 i państwowa telewizja - z rozpaczy wpuściły na wizję wiadomość o tym, że na Heathrow samolot wyjechał z pasa i było trzech lekko rannych. I ją tam bez przerwy międliły, no bo co miał biedactwa robić?

Przez czas tej obłędnej "konferencji prasowej" z pewnością w każdym rodzimym powiecie było więcej, i ciężej, nowych lekko rannych... Ale to oczywiście się nie nadawało, bo trzeba był mieć coś efektownego na wizję i dla zajęcia uwagi słuchaczy podczas upiornej prelekcji o aktualnych poczynaniach prokuratury (odnowionej).

Szkoda że tylko lekko ranni i jedynie trzej, tsunami byłoby znacznie lepsze, ale jak się nie ma co się lubi... Jak to w mediach - ciężki chleb! I pomyśleć że ten czy inny moher zazdrości red. Lisowi! Albo Wołkowi czy Wróblowi... A to przecież nasi "bracia mniejsi", jak ich nazywał Św. Franciszek. Czy to po chrześcijańsku?!

Mniejsza już o takie drobiażdżki jak to, że nowy styl pracy prokuratury - i zarazem nowy, z podniesioną przyłbicą, śladem Urbana Jerzego, plujący moherom w twarz styl informowania społeczeństwa o ważnych sprawach - został pozytywnie skontrastowany ze stylem byłego ministra Ziobry, który to durne moherowe społeczeństwo informował o wszystkim... Jakby był jakimś nawiedzonym liberałem, co to wierzy, że swobodny obieg informacji to podstawa. Ale to naprawdę tylko drobiażdżki.

No a zakończenie? Zakończenie było takie, że ta "konferencja" jakoś się tak dziwnie rozpłynęła, a raczej przeszła bezszwowo w opłakiwanie tego tam samolotu na Heathrow i tych tam trzech lekko rannych. (A może to ja zasnąłem?)

Żadnych dziennikarskich pytań w każdym razie nie było. I wcale się nie dziwię, prokuratura (odnowiona) pokazała już na co ją stać i czym grozi jakiekolwiek pytanie. Następnego godzinnego wykładu o takim natężeniu bełkotu, wodolejstwa i nudy żaden dziennikarz, o słuchaczach telewizyjnych już nie mówiąc, nie byłby już w stanie przetrzymać - nie tylko zachowując przytomność, ale po prostu życie.

I tym pozytywnym akcentem, w oczekiwaniu na dalsze cuda pełowskiego rządu... A raczej tych smętnych pacynek, którym w dupie trzymają łapki ci, co je tam trzymają... Kończę. Jeszcze tylko niech mi będzie pozwolone zakrzyknąć: Niech żyje Odnowiona Prokuratura! Niech żyje PełO! Niech żyje nowy styl medialnej europejskiej demokracji!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, stycznia 15, 2008

Weźmy taki pancernik... czyli Przypowieścią w liberała

Weźmy taki pancernik...

Wielkie to, kosztowne i nieporęczne. W nieodpowiednich rękach łatwo może wpłynąć na mieliznę, staranować transatlantyk, wywołać kolejną wojnę światową... Listę tę można ciągnąć dowolnie długo. Z punktu widzenia załogi pancernik ma tę cholerną wadę, że tylko jeden człek może tam być kapitanem, a i oficerów jest tylko garstka w porównaniu wielotysięczną załogą złożoną z różnych starszych majtków, kucharzy i młodszych zęzowych.

O ileż przyjemniej jest pływać kajakiem, prawda? Za jeden pancernik można by kupić z milion kajaków, na każdym kajaku jest jeden kapitan i co najwyżej drugi członek załogi - który może łatwo zostać (przez kapitana) awansowany na pierwszego oficera, też niezła szarża... Zęzowych czy majtków nie ma (majtek też może nie być)... Tanie, poręczne, świeże powietrze, słońce, deszcz, komary... Czysta rozkosz, nie to co wspomniany pancernik!

Bardzo podobnie jest z państwem. Większość normalnych ludzi się zgodzi, że przyjemniej być swym własnym udzielnym władcą - prezydentem czy królem. Choćby poddani dali się policzyć na palcach jednej ręki, albo w ogóle nie było potrzeba do ich liczenia żadnych palców. Ach, nie mieć nad sobą nikogo, robić co się chce... Cudo!

Jedyny problem w tym, że... Wróćmy na chwilę do jednostek pływających, bo to łatwiej sobie wyobrazić. Otóż my tu sobie pływamy tymi kajakami, cali szczęśliwi, każdy sobie królem, żeglarzem, okrętem (ale nie pancernikiem)... A tu nagle wpływa na nasz akwen wielki paskudny pancernik i przez wielką tubę ogłasza... Że, powiedzmy, albo mu w ciągu 24 godzin dostarczymy 120 dorodnych dziewic, 20 dorodnych i płodnych matron, oraz 15 apetycznych chłopiąt... Albo oni zaczynają do nas strzelać.

Paskudna sprawa, prawda? Zgoda, paskudna, ale co z tego wynika? Rozmawiajmy o faktach i realnych zagrożeniach, nie zaś żeby się bawić w święcie (świecko) oburzone moralne autorytety, (świeckie) relikwie Jacka Kuronia, i takie rzeczy. Po prostu nasi sąsiedzi spieniężyli swoje kajaki i kupili sobie za tę forsę pancernik - to wielkie, paskudne, niebezpieczne, na którym tysiące ludzi robią za młodszych zęzmanów, a kapitan jest tylko jeden.

Tylko co z tego? Co z tego, skoro my już zaczęliśmy polowanie na dziewice, matrony i pacholęta? I będziemy to robić tak często, jak nasi upancernieni sąsiedzi zechcą. To, i wszystko inne czego zapragną. Własnego pancernika, większego i paskudniejszego do ichniego, już sobie nie zbudujemy, bo nam nie pozwolą. Gdybyśmy tylko chcieli sprzedawać nasze rozkoszne kajaki, albo powiedzmy przerabiać je na coś, z czego dałoby się zrobić, powiedzmy, stół do oficerskiej mesy na pancerniku... Każdy wie, co by się stało, tak? No właśnie.

I można sobie gadać ile wlezie o tym, że "państwo ma być nocnym stróżem", ale jak - że spytam - mamy o tym przekonać upancernionych i żądnych naszych matron (tudzież dziewic i pacholąt) sąsiadów? Jak ich do tego zmusić, gdyby przekonać się nie dali? Kajakami?

Powyższy przykład powinien zabić ćwieka nawet co niektórym co mniej odmóżdżonym liberałom. Szczerze mówiąc, ja bym kogoś nie do końca odmóżdżonego sam z siebie nigdy "liberałem" nie nazwał, ale niektórzy tak się do tego określenia przywiązali, czego nie rozumiem, że niech im będzie. Dla mnie to obłędny oksymoron - "mniej odmóżdżony liberał", ale co mi tam.

Parę dni temu pisałem o utopiach i nawet smęciłem coś na temat dalszego ciągu. Że by się przydał, choć u mnie na ogól dalszych ciągów nie bywa, bo mi się wcześniej odechciewa danego tematu. Tym razem jednak pójdźmyż za ciosem i podrążmy nieco problem utopii...

W tamtym tekściku rozważałem utopię która nie musi być aż utopią, czyli jakąś wioskę czy społeczność kierującą się własnymi i dotąd nie praktykowanymi zasadami. Istnieje jednak znacznie poważniejsza forma utopii - utopia, która istnieć by ew. mogła jedynie gdyby zapanowała na absolutnie całym świecie.

Od razu przychodzi do głowy komunizm, zgoda? Niby fakt, ale z komunizmem sprawa jest bardziej skomplikowana, ponieważ nie wiadomo właściwie co to miałoby być. Jeśli komunizm to wszechwładza państwa (czy partii która całkowicie zawłaszczyła państwo, co na jedno wychodzi), i dążenie do całkowitego wyeliminowania wolnego rynku i jakichkolwiek niekontrolowanych przez państwo (czy partię, patrz wyżej) działań "obywateli"... To z przykrością mogę stwierdzić, że jest to koszmar, ale wcale nie coś, co by nie mogło przetrwać w mniej totalitarnym środowisku.

Raczej przeciwnie - prędzej czy później takie państwo zapanowałoby nad całym światem, nie dlatego, że bez tego nie potrafiłoby przetrwać, ale ponieważ taka jest dynamika tego międzynarodowego układu złożonego z totalitarytarnego pancernika i zgraji kajaczków. Oczywiście byłby to koszmar, ale nie o to tu chodzi. Do "życia" byłoby to jak najbardziej zdolne, a nawet do podbijania innych.

Że Ojczyzna Robotników i Chłopów upadła? Po pierwsze zobaczymy, czy naprawdę upadła, czy tylko nieco zmieniła cętki. Po drugie zaś, co już wielkokrotnie mówiłem, ZSRR "upadł", ponieważ nie potrafił się bez przepoczwarzenia skomputeryzować w tempie porównywalnym z resztą świata. Totalitaryzm zaś bez komputeryzacji to tylko dziecinna wersja totalitaryzmu, którą by należało określić proto-totalitaryzmem (gdyby ta nazwa nie brzmiała tak śmiesznie).

Teraz, z komputerami, mamy już sporo kandydatów do osiągnięcia statusu prawdziwego totalitaryzmu - Rosję właśnie, Chiny, no i przede wszystkim Unię Europejską. Ta ostatnia jest oczywiście bezzębna, sklerotyczna, neurotyczna, schizo i skazana na doprowadzenie wszystkich swych zamierzeń do katastrofy, to jednak nie zmienia faktu, że to totalitarny projekt i jego ofiary zapłacą za to, jak wszystkie ofiary totalitaryzmu zawsze i wszędzie.

To była dygresja, najistotniejsze w tym wątku było to, że komunizm nie jest idealnym przykładem utopii, która nie potrafi przetrwać w innym środowisku. Co by sobie leberały na ten temat nie wmawiały. Przykładem takiej utopii jest właśnie liberalizm! Różne głupoty można ludziom dzisiaj opowiadać - o "głosowaniu nogami", o tym że liberalizm rychło doprowadzi do takiego bogactwa wszystkich, że we wszystkich innych krajach władza (nieliberalna oczywiście władza) zostanie zmieciona i powstanie Wielki Wszechświatowy Związek Liberalny... Bez granic, bo niby po co i jakie by miały one w takim świecie znaczenie?!

Proponuję jednak nieco ostygnąć w entuzjaźmie, by na chwilę wrócić do pancerników i kajaków. Prosiłbym liberałów o wyjaśnienie mi, jakim to cudem nasi nieliberalni sąsiedzi nie zbudują sobie pancernika - kosztem na przykład "stopy życiowej obywateli" i ich "jakości życia", czemu nie? to było robione i będzie jeszcze nie raz... A potem nie rozwalą naszych kajaków w drzazgi? Albo nie uczynią z nas swoimi stałymi dostawcami dziewic, pacholąt i matron?

Na zakończenie wspomnę, z nieprzyzwoitą satysfakcją, że mój track record, w odróżnieniu od track recordu liberalizmu, jest w takich sprawach nienaganny. Może trudno by mi to było dzisiaj udowodnić, ale skoro ktoś tyle mojego tekstu przeczytał, to chyba powinien uwierzyć. Otóż zaraz po rewolucji w Iranie wyśmiewałem się z naiwnej wiary pewnego bardzo dziś znanego szwedzkiego profesora Historii Idei (wówczas jeszcze doktora), że Iran stanie się krajem liberalnym i demokratycznym.

Mówiłem mu wtedy, że "przekonanie iż wszyscy ludzie kierują się wyłącznie pragnieniem większych i bardziej kolorowych telewizorów, oraz lepszych lodówek" jest idiotycznym złudzeniem Zachodu, za które on słono zapłaci. W innej rozmowie próbowałem zaś tłumaczyć pewnemu szwedzkiemu socjaldemokracie, że "Rosja z całą pewnością nie wyjdzie ze swego średniowiecza wprost w nasze czasy nowożytne". A więc to, co ja mówiłem dwadzieścia lat temu, nawet nie badzo będąc wciągnięty w sprawy Iranu czy Rosji, a po prostu wiedząc jak działa ten świat... (W czym wydatnie pomogła mi m.in. lektura Roberta Ardreya.) A do tego wystarczy po prostu zrzucić z oczu liberalne łuski.

No to po tej autoreklamie (a były to tylko drobne przykłady, bo tego jest więcej), która jest jednocześnie potężnym prztyczkiem w noski wszystkich nawiedzonych libealnych naiwniaków, żyjących w wyimaginowanym świecie, gdzie "prawa ekonomii" - takie jakie oni rozumieją, ze swoją trójką z maturalnej matematyki i pilną lekturą Ziemkiewicza - całkiem usuwają w niebyt realne fakty dotyczące świata i ludzkiej natury.

Gdyby ktoś się z tą moją opinią nie zgadzał, proponuję rozwinięcie analogii z pancernikiem i kajakami, tak bym (i inni czytelnicy) mógł wreszcie zrozumieć, jak ten liberalizm ma działać nie zamienając się szybko, choćby dla swojej obrony, w absolutny zamordyzm. Jeśli zaś przypowiastka o kajakach i pancernikach z jakichś względów tutaj, zdaniem liberała, nie pasuje, to prosiłbym o wytłumaczenie mi dlaczego.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.