niedziela, czerwca 08, 2008

Dobra śmierć - część 1

Wróciłem ci ja wczoraj z pragułki, zrobiłem sobie coś w rodzaju skromnej kolacyjki i od niechcenia włączyłem zyzol. A tam mecz Portugalia - Turcja. Oglądając, bez większego wprawdzie podniecenia, koronkowe zaiste akcje Portugalczyków... (Co kto lubi zresztą, dla mnie taka piłka jest nieco damska.) Więc patrząc sobie na te koronki od niechcenia, pozwoliłem myślom błądzić.

Przypomniałem sobie, że jeszcze niedawno reprezentacja Portugalii miała w składzie takiego czarnego, tlenionego obrońcę o nazwisku Boa Morte. Boa Morte to po portugalsku "Dobra Śmierć". Ciekaw byłem, czy on jeszcze jest w składzie tej drużyny. W końcu obrońca o tym nazwisku musi być wyjątkowo cenny dla każdej ekipy - groźny, a jednak z nutką optymizmu. Taka kadź dziegciu z kropelką miodu, mniam! Ale facet albo bardzo nie w formie, albo też znajomość języka Camoësa wśród uczestników Mistrzostw Europy zbyt niewielka, by było warto się z tą kadzią wysilać.

Portugalczycy tkali te swoje koronki, a nawet strzelali bramki, ja zaś pogrążyłem się w jeszcze głębszych filozoficznych rozważaniach. Najpierw jeszcze prawie nic, bom się oddał refleksjom nad tym, że w naszych infantylnych czasach - gdy to śmierć zajęła, jako tabu, miejsce seksu - nikt już oraz w bardziej od Portugalii protestanckim-liberalnym-zinfantylniałym-zamerykanizowanym kraju, takie nazwisko chyba by nikomu do głowy nie przyszło, zaś jego właściciel zrobiłby wszystko, by się nazywać inaczej. (Powiedzmy "Michnik", "Geremek" albo inny "Kwaśniewski".)

W końcu zaś, plwając na skorupę postoświeceniowo-leberalnego infantylizmu, zstąpiłem do głębi... Samo pojęcie "dobrej śmierci" - tak niedzisiejsze, tak niezwykłe, tak intrygujące. W kościele katolickim, przynajmniej tym... Jak to określić? Przedsoborowym i przed-infantylnym, powiem po prostu, żeby mnie nie kusiło powiedzenie czegoś więcej. Więc tam, z tego co kojarzę, były modlitwy o dobrą śmierć, byli święci którzy ją człowiekowi zsyłali. Bardzo niedzisiejsze, bardzo przedsoborowe, bardzo katolickie... Ale jednak można zrozumieć. W końcu dla katolika dobra śmierć, to śmierć bez grzechu. Czyli swego rodzaju katapulta do wieczystej szczęśliwości.

Jednak dobrą śmiercią intensywnie zajmowali się także i starożytni Grecy. "Intensywnie" to naprawdę b. oględnie powiedziane. Bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie, że mieli jej obsesję. "Żadnego człowieka nie można nazwać szczęśliwym zanim umrze", to jedna ze znanych greckich sentencji. (Przypisywana chyba Solonowi.) A ile jest historii o ludziach przez całe życie szczęśliwych, których śmierć była jednak całkiem inna, co przekreślało - w opinii Greków - wartość całego życia!

Na przykład król Krezus. I wszystkie te historie o ludziach, którzy życie mieli całkiem w porządku, ale za szczęśliwych możemy ich uznać - wedle greckich mędrców i autorytetów (bez obrazy, to słowo samo w sobie NIE jest obraźliwe!) - dopiero dzięki pięknej, wzniosłej i względnie bezbolesnej śmierci.

Jak się tak na spokojnie zastanowić, to jednak nie jest to chyba postawa całkiem racjonalna. W końcu ile się umiera? To znaczy ile się czuje, że się umiera? - o to w końcu tutaj chodzi. Jak długo człek umiera i jest przytomny, bo potem możemy to już, z punktu widzenia psychiki, uznać za stan śmierci. Więc w tym sensie umiera się, nie żebym był jakimś fachowcem, ale chyba te informacje są dostępne i w miarę prawdziwe, od ułamka sekundy (czy po prostu zera sekund), kiedy człowiekowi na pokładzie flagowej fregaty spadnie na głowę bombramreja, po parę lat w przypadku raka.

Jednak w tym drugim przypadku to nie jest, ściśle biorąc, cały czas umieranie, tylko raczej po prostu długa i przykra choroba prowadząca do śmierci. Samo umieranie, w ścisłym sensie, to może być góra kilka dni. Kilka dni, najwyżej, w stosunku do kilkudziesięciu lat. Czemu więc ludzie przywiązują zwykle do tego stosunkowo krótkiego czasu aż tak ogromną wagę? Czemu tak wielu - nie mówię tu teraz o starożytnych - uważa, że to co czujemy w ostatnich sekundach życia, jak widzimy siebie i swoje życie, decyduje o absolutnie WSZYSTKIM w tym życiu? O całej jego wartości? I wcale przy tym nie powołują się ci ludzie na jakieś religijne dogmaty. Problem odpuszczenia grzechów, spowiedzi, komunii czy ostatniego namaszczenia, całkiem na ogół tutaj nie występuje.

Wygląda, że śmierć i pośrednio chwile do niej prowadzące są w jakiś sposób istotne SAME Z SIEBIE. Że śmierć - własna przede wszystkim, choć oczywiście nie tylko - to ogromny problem każdego w miarę normalnie myślącego i czującego człowieka. Jest to jednak także problem, na który nie ma żadnej ściśle naukowej odpowiedzi. Nie ma i nie będzie, choć faktycznie istnieją ludzie, którzy próbują nas przekonywać, iż "nauka" takie odpowiedzi daje. Z reguły są to odpowiedzi w typie: "nie ma się co przejmować - przecież kiedy my jesteśmy, śmierci nie ma, kiedy zaś jest śmierć, to nas nie ma, więc o co chodzi?" Czyli znany od tysiącleci epikurejski sofizmat.

Nic nowego pod słońcem. W starożytności i epikurejczycy, i stoicy i cynicy mieli dokładnie to samo nastawienie i ten sam argument. Tacy ludzie, wracam teraz do naszych dzisiejszych epikurejczyków często zapisują swoje zwłoki nauce. Jakby chcieli komuś udowodnić już nie tylko swą niewiarę w życie pozagrobowe (co akurat nieźle rozumiem), ale także iż naprawdę jesteśmy tylko ożywionym ścierwem. Ożywionym czymś całkiem niereligijnym i niemetafizycznym, co nie ma już cienia wartości, kiedy tylko przestaje tym naszym ścierwem poruszać. Człowiek chciałby wiedzieć, co to takiego, ale ogrom zadania go przerasta... Przecież to nie może być nic takiego, jak Świecka Świętość (np. Jacka Kuronia) czy Święta Świeckość - te SĄ wieczne i niezniszczalne, prawda?

c.d.n. (Deo, publico et triario volente)


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

5 komentarzy:

  1. Witam, Trariusie.
    "Żadnego człowieka nie można określić szczęśliwym zanim umrze", to jedna ze znanych greckich sentencji. (Przypisywana chyba Solonowi.)"

    Wg. Herodota powiedział to (lub coś bardzo zbliżonego) Solon w odpowiedzi na pytanie Krezusa czyż on, Krezus nie jest najszczęśliwszym człowiekiem. I spełniło się, ponieważ wkrótce potem Krezus został podbity przez bodajże Dariusza I (tu się mogę mylić).

    Zdrówko i na pohybel czerwonym skurwielom.

    Mustrum

    OdpowiedzUsuń
  2. @ mustrum

    No, ktoś to jednak przeczytał i nawet się wypowiedział. Mam całkiem sporo interesujących myśli na ten temat, ale zainteresowanie jest tak niewielkie - zarówno ilość wejść na BMPL, jak i komentarzy tutaj, że jednak chyba "triario nie volente" (co oczywiście nie jest nawet kuchenną łaciną!) i nie napiszę dalszych części. U mnie to dość typowe i na pewno nie jest to próba szantażu. ;-)

    Dzięki w każdym razie

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Bez podlizu, ale podoba mi się Pański blog i czytałem go, nawet jak Pan pisał na Slalomie24.

    A swoją drogą, czyż epikurejskie ""nie ma się co przejmować - przecież kiedy my jesteśmy, śmierci nie ma, kiedy zaś jest śmierć, to nas nie ma, więc o co chodzi?"" to nie to samo, co stosowana od 18 wieku (od łoświecenia;) wymówka na wszystkie zachcianki i hedonistyczne zapędy "apres nous, la deluge!".

    OdpowiedzUsuń
  4. @ mustrum

    Szczerze mówiąc w après nous dostrzegam i aspekt pozytywny i negatywny. Jak zresztą i w tym epikurejskim mędrkowaniu - to ma swoją praktyczną, psychologiczną wartość, choć nie jest to przesadnie głęboka myśl. Nie na tyle głęboka, by dało się to potraktować jako rzetelny filozoficzny argument przeciw metafizycznym potrzebom i religijności.

    Jednak samo nazywanie takich nieokreślonych rzeczy, których się boimy, częściowo dlatego właśnie, że nasz rozum nijak ich nie potrafi ogarnąć (ze swej natury, tutaj także socjobiologia ma niezłe wytłumaczenia) - czyli numina i takie prawy - pozwala jakoś opanować lęk i niepewność. To b. szeroko występujące zjawisko z pogranicza (co najmniej) psychologii religii.

    Ja nie mam wiele przeciw powiedzeniu sobie czegoś takiego, jeśli nam to pomaga. A to potrafi pomóc. Co innego jednak robienie z tego jakiegoś filozoficznego argumentu. Bo to w istocie b. cienki filozoficzny argument. Raczej psychologiczna sztuczka, albo niewiele więcej. Choć i to może mieć wartość.

    Nieuleganie rozpaczy z powodu krótkości i obiektywnego braku sensu (sorry, ale ja tak to widzę, nie jestem ściśle biorąc religijny) życia to nie jest heroiczna postawa, zgoda? Więc i après nous i ten Epikur mają w sobie jakąś taką wartość gaskońskiego małego rycerza: "co mi tam!" czy "nic to!"

    Za komplimangi dziękuję. ("Komplimang" to po szwedzku, jakoś mi się tak czasem niektóre rzeczy pisze i mnie wciąż to dziko bawi. Taka francuszczyzna dla biednych gburów z północy.)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. @ mustrum - uzupełnienie

    Oczywiście pomyłka: uleganie oczywiście nie jest heroiczną sprawą. Nieuleganie ma w sobie pewną dozę heroizmu.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń