Jakiś czas temu ("wstecz", jak mawiano za Gierka) dałem się namówić do kliknięcia na linek do, turpe dictu, Gazownika online, bo obiecali mi tam pokazać, jak to "opinia Niemców o Polakach się poprawia". Klikam więc i czytam. No i stoi tam faktycznie, na samym praktycznie początku, że "opinia Niemców o Polakach się poprawia". Stoi czarno na białym. (Czyli, jak mawiają dawniejsi inteligenci - explicite.)
Stoi i tyle. Żadnych konkretów, żadnych, nie daj Boże (?!), statystyk. Na okrasę, czy może na omastę, żeby było w co wbić zęby, żeby była narracja i human intrest, zacytowano nam jakiegoś Klausa, który stwierdza coś w tym duchu, że "do Polaków nic nie mam, tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego oni wszyscy mają wąsy i chodzą w podkoszulkach?"
Tak, że sam ów artykuł całkiem mnie nie powalił i nie przyniósłby swym poziomem ani cienia mołojeckiej sławy najprzeciętniejszemu z prawicowych blogerów... Więc punkt dla nas, minus dla Gazownika. Ale my nie o tym. (A o czym? A o wąsach. I o podkoszulkach też. Tytuł też się liczy i należy nań zwracać uwagę, prawda?)
Od razu po przeczytaniu o tym Klausie mózg zaczął mi ostro pracować. Nad kwestią tych wąsów i podkoszulków oczywiście, bo poza tym naprawdę w owym tekście nie było zupełnie nic. Ja to w ogóle mam jakąś skazę i kiedy się to społeczeństwo lepiej zorganizuje, a ja jeszcze sam z siebie "nie zejdę", ani mnie powszechna eutanazja z powodu metrykalnego wieku nie obejmie, trzeba mnie będzie wyeliminować, bo po po prostu psuję statystyki, nie reaguję jak trzeba na narracje, bodźce, kije i marchewki...
I ci od reklamy i marketingu mają ze mną skaranie Boskie (jakie?!), i ci od politycznej propagandy, i ci od rozrywki i popkultury... "Po cholerę toto żyje, trudno orzec, czy ma szyję, a bez szyi na co komu się przyda?" Żeby zacytować (z pamięci, bo jedno słowo faktycznie mogłem poprawić) Wieszcza.
Najgorsze we wszystkim (i PO CO ja się tak sam z siebie dobrowolnie pogrążam?!) jest to, że tak jakoś mam, iż rządzi mną znana (komu znana, temu znana) maksyma pana de La Rochefoucauld, mówiąca, że: "Kiedy ktoś do ciebie mówi, zastanów się, jaki ma interes, żeby w ogóle mówić, i jaki ma interes, żeby ci powiedzieć prawdę. Uwierz mu tylko jeśli ma interes powiedzieć ci prawdę". (Jakoś tak to szło, cytat z pamięci, ale sens jak najbardziej się zgadza.)
No i ja tak właśnie mam. Pokazują mi na przykład film, a ja od razu się zastanawiam jak mnie chcą tym filmem urobić, kto za tym stoi i jaki ma w tym konkretnie interes. Bywa, że stwierdzę, iż film jest OK, po prostu ktoś lubi opowiadać obrazkowe historie, a przy okazji zarobić. Nie mam raczej paranoi. (Paranoicznego strachu w stosunku do tzw. "teorii spiskowych" też nie mam. W niektórych coś jest, w nielicznych nawet sporo, duża część to brednie. Jak niemal ze wszystkim.)
Nie jest to więc żadna, jak sądzę, paranoja, ale taki zdrowy odruchowy sceptycyzm. Który, gdyby było go więcej w świecie, puściłby większość propagandystów, szmirusów na usługach, postpolitycznych polityków, i podobnego typu trzodę, z torbami. I na pewno byłoby lepiej, ale też nie wpadajmy w utopie! Stoi za tym w końcu pół wieku doświadczeń, myślenia, czytania... A i tak nie każdy jest, intelektualnie, Panem Tygrysem, prawda?
Więc to by raczej musiało działać tak, że istnieje hierarchia, ludzie tym "powyżej" jakoś ufają, pilnie stosując przy tym także i zasadę głoszoną przez La Rochefoucauld... I tak to się kręci. Całkiem inaczej, niż teraz, kiedy wszelkie geszefty i kłamstwa są przez lud łykane niczym ryby przez głodne pelikany. Ech, rozmarzyłem się!
To był wtręt. Długi, zgoda! Wracamy do naszych (CZYICH?!) podkoszulków i wąsów. No więc ja nijak nie mogłem sobie wyobrazić tej, zalewającej rzekomo bratni nam europejski kraj, zgrai rodaków, jednolicie umundurowanych, niczym jakieś chińskie hunwejbiny z okresu niesławnej Rewolucji Kulturalnej, w wąsy i podkoszulki. Mam tu zresztą obok siebie pełno kaszubów, u których ponoć wąsy są w cenie, a mimo to aż tylu wąsatych na ulicach nie oglądam.
Z podkoszulkami zaś jest jeszcze o wiele gorzej. W sensie, że ich wcale nie oglądam. Może gdybym chodził po jakichś proletariackich domach, to bym czasem spotkał gospodarza w podkoszulku. Nie wiem. Tylko czy ów mityczny Klaus bywa w domach aż tylu polskich proletariuszy, rzuconych ręką Losu, Kiszczaka, Tuska & Co., na zaprzyjaźnioną nam europejską ziemię? Śmiem wątpić!
Cały ów tekst zaczyna nam się zatem jawić jako czysty mózgowy figment jakiegoś gazownika... A może jednak? Jednak co? Jednak w tym coś jest? Że co? Jakiś sens znaczy? A jaki to mógłby on być? A na przykład taki, że obraz Polaka ten Klaus wyrobił sobie na podstawie... Czego? A choćby reklam tego tam sklepu z elektroniką, co to pokazuje przygłupich polskich złodziei samochodów... I to by wystarczyło? Czekaj... Pomyślę... No dobra, a Bolek?
Co Bolek? Bolek przecież ma wąsy, tak? No ma, fakt. Wiesz co, coś w tym chyba jest! A do tego ten obecny... Jak mu tam? Bulek? Tak, Bulek! No więc on przecież nawet bez wąsów wyglądałby jak Bolek z wąsami, a i tak je ma własne. To ten sam typ przecież. Typ czego? Cicho! Nie żyjemy w Ameryce, a ja się lubię wyspać. Typ, sam wiesz czego, zresztą, nie udawaj!
Idźmy dalej! Pomiędzy Bolkiem i Bulkiem był ten, jak mu...? Putin? Nie, co ty gadasz! No ten, z golenią, co się kiwał. Ten magister? No ten właśnie! I czy on nie był podobny do Bolka? Był, jasne! A do Bulka niby to nie? Fakt, zgoda! No więc, zgodzisz się chyba, mieliśmy w tej, jak to nazwać...? Po prostu się zaśmieję i odpowiednio skrzywię, a ty kolego przecież zrozumiesz, że to ironia... No więc, mieliśmy w tej (hłe hłe!) "wolnej Polsce", po '89, kiedy to... Wiadomo! W sumie TRZECH Bolków.
I wszyscy z wąsami. Jak to? Ten środkowy chyba nie miał? No fakt, niby nie nie miał, ale wirtualnie, czy jak by to określić, to one tam jak najbardziej są. One nawet
KRZYCZĄ SWOJĄ NIEOBECNOŚCIĄ! Krzyczą, że są. Albo, co najmniej, że być powinny. A jak krzyczą, no
to są. Quod erat demonstrandum. "Kwot" co? To po łacinie. Nieważne, kiedyś takich rzeczy uczyli. W każdym razie Kartezjusz też tak kompinował i załapał się z tym do
encyklopedii, więc to ma sens.
Niech będzie. Mamy więc trzech Bolków. Albo może Bulków. Nie jest pewne, który ma być tym... Chciałeś powiedzieć "eponimem"? Trochę się czepiasz, ale fakt - Bolków albo Bulków. Czy raczej jednocześnie - Bolków I Bulków. No a ten od goleni? Ten ochlaptus? Dlaczego on jest tylko tłem? Fakt, ale wiesz... On był w środku, tamci są skrajni, jakoś się może bardziej rzucają w oczy. Zresztą mówimy o wąsach, a wąsy - FORMALNIE - to mają tylko ci dwaj. Bolek i Bulek.
O podkoszulkach chyba też powinniśmy pogadać! No dobra, pogadajmy. Kiedy patrzysz na Bula, to czy nie widzisz podkoszulka? Albo na Bola? No widzę, fakt! Jakoś człowiek o tym nie pomyśli, ale jak już wspomniałeś, to nie mogę sobie wyobrazić Bolka czy Bulka inaczej, niż w podkoszulku! Takim powyciąganym, niezbyt czystym... Plus oczywiście wąsy. Co za widok!
No a ten środkowy? A co to za różnica? Wygląda dokładnie tak samo, ta sama formacja... "Formacja"? A formacja - polityczna i, choć to zabawnie brzmi, intelektualna. No zgoda. I co teraz z tego dalej wynika? A to, że może ten Klaus, który tak uprzejmie Gazownikowi udzielił wywiadu na temat Polaków, podkoszulków i wąsów, obraz ten wyrobił sobie na podstawie... Już wiem! Telewizji, tak? Gdzie Bolek, Bulek i ten od goleni... Zgoda, właśnie tak by to mogło być. Nie zapominając o reklamach z przygłupimi złodziejami samochodów oczywiście. Jasne!
c.d.n. (albo i nie)
triarius
Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
środa, października 31, 2012
czwartek, października 25, 2012
Rzecz o trzystrzałowych automatach i długoogoniastym kuzynie leminga
Kiedy Paul Vunak w roku 1988 został zaangażowany do stworzenia systemu walki wręcz dla Navy SEALS i przybył do ich jednostki w stanie Virginia, dowiedział się, że standardowy karabin na wyposażeniu tych elitarnych oddziałów ma w trybie automatycznym blokadę, pozwalającą na oddanie jedynie trzech strzałów za jednym naciśnięciem spustu. Zdziwił się i spytał dlaczego? Na co otrzymał odpowiedź, że w innym przypadku żołnierze wystrzeliwaliby błyskawicznie całe magazynki bez większego sensu.
W którym to stwierdzeniu jest sporo prawdy, jeśli np. się wie, że w Wietnamie na jednego zabitego wroga wypadało coś koło 51 tys. sztuk wystrzelonej amerykańskiej amunicji. A Brytyjczycy, ze swoją niewielką zawodową armią, dopiero niedawno wprowadzili jako standard karabiny automatyczne. Przedtem długo oceniano tam, że dobrze wyszkolony żołnierz poradzi sobie z bronią półautomatyczną (czyli jeden strzał na jedno naciśnięcie spustu), będzie o wiele staranniej celował, a problemy z zaopatrzeniem w amunicję, b. istotne i niełatwe do rozwiązania, zostaną ograniczone.
Paul Vunak jednak nie był zachwycony otrzymaną odpowiedzią, a nawet się nieco obruszył. "Jak to jest?", wykrzyknął, "To wy kontrolujecie broń, czy też broń kontroluje was?" I stwierdził, że faktycznie potrzeba dla tych elitarnych oddziałów stworzyć nowy system walki wręcz - i to nie dlatego, by walka wręcz była na współczesnym polu bitwy aż tak realnie potrzebna, bo i nie jest - tylko właśnie dlatego, że znakomicie się ona nadaje do oddziaływania na psychikę żołnierza. Jeśli się to odpowiednio inteligentnie zaplanuje.
Czyli na przykład właśnie do rozwiązywania tego typu dziwnych problemów, jak to z owym ograniczeniem do trzech strzałów w trybie "automatycznym" - i to przecież nie dla jakichś wystraszonych i niedoszkolonych poborowych, tylko dla zawodowców, i to nie byle jakich, bo członków jednej z najbardziej elitarnych jednostek na świecie!
(Problem kto kim dzisiaj kieruje - w sensie, czy to my sterujemy maszynami i różnymi tam niesamowitymi systemami, czy też może to one bardziej już sterują nami - to w ogóle b. ciekawa i niepokojąca kwestia, ale raczej historiozoficzna, i my sobie ją zostawimy na jakiś inny może czas. Deo volente oczywiście.)
No i z tych m.in. dylematów powstał Rapid Assault System, w skrócie R.A.T. Wszelkie skojarzenia z długoogoniastym kuzynem pospolitego mieszkańca naszych pól i lasów - leminga - jak najbardziej uprawnione. Szczur, bo o nim tu mowa, champion inteligentnego przetrwania, jest nawet godłem tego systemu.
Systemu, w którym, obok samych technik i sposobików, dość w sumie typowych dla współczesnych militarnych systemów walki wręcz (których przodkiem i wzorem jest niemal zawsze brytyjski system "Combatives" z drugiej wojny światowej, choć R.A.T. jest bardziej złożony i wyrafinowany, ponieważ tutaj szkoli się nieco dłużej, niż te parę godzin, które poświęcano na wyszkolenie agenta w tamtych czasach) - mamy specjalne metody i ćwiczenia na rozwinięcie zdolności dowolnego i świadomego przechodzenia pomiędzy trybem chłodnej kalkulacji i rozważnego działania, niezbędnym w wielu fazach walki wręcz (choć bynajmniej NIE TYLKO walki wręcz!), i dziką, niepohamowaną furią, zimną (excusez le mot) żądzą mordu, cholernie przydatną w innych fazach.
W tym celu, znaczy w celu wytworzenia tej zdolności przełączania się i w ogóle kontrolowania takich stanów własnej duszy, w systemie R.A.T. istnieje cała masa ćwiczeń, z których większość, jeśli nie wszystkie (wszystkie, z tego co pamiętam, z tych, z którymi ja się dotąd w praktyce zetknąłem) jest jakąś formą naparzany pomiędzy dwoma, albo, przeważnie, większą ilością ludzi.
Albo np. że jeden drugiego wali i dodatkowo obraża, a tamten sobie spokojnie stoi i się uśmiecha, a na sygnał rzuca się na wroga z morderczym zamiarem. Choć do morderstwa chyba zbyt często nie zachodzi, bo to nie jest aż, w ćwiczebnej wersji, do tego stopnia pójście na całość, ale daje przedsmak tego, jak się owe stany, owe tryby, w sobie czuje, i jakieś tam wstępne umiejętności tym sterowania.
Po co ja o tym wszystkim mówię? A czemu nie? Nie, serio - wydaje mi się, że to jest niezły początek do inteligentnej (wreszcie i na odmianę) rozmowy na temat emocji, histerii, zimnego wyrachowania... Walki jako takiej, nie wykluczając patriotycznej i narodowej... O innych sprawach, bardziej fizycznych i, w pewnych sytuacjach, także bardziej "praktycznych, już nie wspominając.
Albo więc będzie (Deo volente) jakiś dalszy ciąg i/lub jakaś dyskusja pod, albo będę miał chyba prawo uznać, że to com napisał trafiło na podatny grunt w sercach i korze mózgowej Szan. Publiczności, i żeśmy sobie w sumie tę, ważną, jak sądzę, kwestię wyjaśnili. Teraz więc, P. T. Publiczności, piłka jest po waszej stronie kortu!
triarius
W którym to stwierdzeniu jest sporo prawdy, jeśli np. się wie, że w Wietnamie na jednego zabitego wroga wypadało coś koło 51 tys. sztuk wystrzelonej amerykańskiej amunicji. A Brytyjczycy, ze swoją niewielką zawodową armią, dopiero niedawno wprowadzili jako standard karabiny automatyczne. Przedtem długo oceniano tam, że dobrze wyszkolony żołnierz poradzi sobie z bronią półautomatyczną (czyli jeden strzał na jedno naciśnięcie spustu), będzie o wiele staranniej celował, a problemy z zaopatrzeniem w amunicję, b. istotne i niełatwe do rozwiązania, zostaną ograniczone.
Paul Vunak jednak nie był zachwycony otrzymaną odpowiedzią, a nawet się nieco obruszył. "Jak to jest?", wykrzyknął, "To wy kontrolujecie broń, czy też broń kontroluje was?" I stwierdził, że faktycznie potrzeba dla tych elitarnych oddziałów stworzyć nowy system walki wręcz - i to nie dlatego, by walka wręcz była na współczesnym polu bitwy aż tak realnie potrzebna, bo i nie jest - tylko właśnie dlatego, że znakomicie się ona nadaje do oddziaływania na psychikę żołnierza. Jeśli się to odpowiednio inteligentnie zaplanuje.
Czyli na przykład właśnie do rozwiązywania tego typu dziwnych problemów, jak to z owym ograniczeniem do trzech strzałów w trybie "automatycznym" - i to przecież nie dla jakichś wystraszonych i niedoszkolonych poborowych, tylko dla zawodowców, i to nie byle jakich, bo członków jednej z najbardziej elitarnych jednostek na świecie!
(Problem kto kim dzisiaj kieruje - w sensie, czy to my sterujemy maszynami i różnymi tam niesamowitymi systemami, czy też może to one bardziej już sterują nami - to w ogóle b. ciekawa i niepokojąca kwestia, ale raczej historiozoficzna, i my sobie ją zostawimy na jakiś inny może czas. Deo volente oczywiście.)
No i z tych m.in. dylematów powstał Rapid Assault System, w skrócie R.A.T. Wszelkie skojarzenia z długoogoniastym kuzynem pospolitego mieszkańca naszych pól i lasów - leminga - jak najbardziej uprawnione. Szczur, bo o nim tu mowa, champion inteligentnego przetrwania, jest nawet godłem tego systemu.
Systemu, w którym, obok samych technik i sposobików, dość w sumie typowych dla współczesnych militarnych systemów walki wręcz (których przodkiem i wzorem jest niemal zawsze brytyjski system "Combatives" z drugiej wojny światowej, choć R.A.T. jest bardziej złożony i wyrafinowany, ponieważ tutaj szkoli się nieco dłużej, niż te parę godzin, które poświęcano na wyszkolenie agenta w tamtych czasach) - mamy specjalne metody i ćwiczenia na rozwinięcie zdolności dowolnego i świadomego przechodzenia pomiędzy trybem chłodnej kalkulacji i rozważnego działania, niezbędnym w wielu fazach walki wręcz (choć bynajmniej NIE TYLKO walki wręcz!), i dziką, niepohamowaną furią, zimną (excusez le mot) żądzą mordu, cholernie przydatną w innych fazach.
W tym celu, znaczy w celu wytworzenia tej zdolności przełączania się i w ogóle kontrolowania takich stanów własnej duszy, w systemie R.A.T. istnieje cała masa ćwiczeń, z których większość, jeśli nie wszystkie (wszystkie, z tego co pamiętam, z tych, z którymi ja się dotąd w praktyce zetknąłem) jest jakąś formą naparzany pomiędzy dwoma, albo, przeważnie, większą ilością ludzi.
Albo np. że jeden drugiego wali i dodatkowo obraża, a tamten sobie spokojnie stoi i się uśmiecha, a na sygnał rzuca się na wroga z morderczym zamiarem. Choć do morderstwa chyba zbyt często nie zachodzi, bo to nie jest aż, w ćwiczebnej wersji, do tego stopnia pójście na całość, ale daje przedsmak tego, jak się owe stany, owe tryby, w sobie czuje, i jakieś tam wstępne umiejętności tym sterowania.
Po co ja o tym wszystkim mówię? A czemu nie? Nie, serio - wydaje mi się, że to jest niezły początek do inteligentnej (wreszcie i na odmianę) rozmowy na temat emocji, histerii, zimnego wyrachowania... Walki jako takiej, nie wykluczając patriotycznej i narodowej... O innych sprawach, bardziej fizycznych i, w pewnych sytuacjach, także bardziej "praktycznych, już nie wspominając.
Albo więc będzie (Deo volente) jakiś dalszy ciąg i/lub jakaś dyskusja pod, albo będę miał chyba prawo uznać, że to com napisał trafiło na podatny grunt w sercach i korze mózgowej Szan. Publiczności, i żeśmy sobie w sumie tę, ważną, jak sądzę, kwestię wyjaśnili. Teraz więc, P. T. Publiczności, piłka jest po waszej stronie kortu!
triarius
słowa kluczowe:
broń automatyczna,
Combatives,
naparzana,
Navy Seals,
Paul Vunak,
psychika,
R.A.T.,
Rapid Assault System,
walka wręcz,
wojna w Wietnamie,
zimna mordercza furia
środa, października 24, 2012
Putinie, obudź się!
Aktualny cytacik z jednego pana:
(To NIE jest kpina z Endecji! To jest kpina z tego pana - który rzuca "narodowymi socjalizmami", co jest zresztą po prostu DONOSEM, a sam przyznaje się do Narodowej Demokracji, plując na nacjonalizm, plując na suwerenność narodu, plując pryncypialnie na demokrację i pisząc to słowo właśnie tak, jak tu powyżej widać. Absolutna paranoja!)
Putinie, obudź się! Alzheimer, skleroza, demencja starcza, totalna już kompromitacja... i NIC?! Czego wam potrzeba? Publicznego niedotrzymywania? (Moczu, nie obietnic.) Naprawdę musicie zajeździć każdego agenta do ostatniego tchu?!
Jasne - ten pan ma na koncie całą masę sukcesów, służył wam wiernie przez dziesięciolecia... Ale teraz już tylko wierne, ale litość litość jedynie budzące, internetowe trolle mu zostały i tego typu wypowiedzi. Nikt wam tego tam do Moskwy nie przekazał? Jak działa ta wasza agentura w końcu? Miała niby być taka skuteczna, a tu co?
Litości dla zużytego agenta! W waszym własnym, dobrze oczywiście pojętym, interesie. Przecież inni agenci, nie całkiem jeszcze zamuleni przez sklerozę, widząc to, się po prostu zdemoralizują! Nie tak się postępuje z wysłużonymi rumakami bojowymi! Na jakaś łączkę go, albo, w ostateczności, na kiełbasę. Litości!
No, chyba że chcecie wszystkich humorystów w III RP puścić z torbami. Zaiste szatański byłby to plan! I to by faktycznie mogło, wedle niektórych, być do was podobne. Azjatycka mentalność i wpojone tatarskim batogiem tradycje. Takie rzeczy o was faktycznie niektórzy mówią. (Bez urazy oczywiście.) Ale wy przecież nie tacy, prawda?
Hej tam, pobudka!
triarius
Gramy teraz na przejęcie elektoratu PO. By odebrać elektorat PO trzeba, oczywiście, krytykować zdradę liberalizmu dokonaną przez PO – ale atakować PiSi zdecydowanie odciąć się od jakichkolwiek kompromisów z narodowymi socjalistami. Oczywiście wartości narodowe TAK, oczywiście przedwojenna „stara” eNDecja TAK, oczywiście Adam Heydel, Edward Taylor i Roman Rybarski TAK, TAK, TAK – natomiast przedwojenne ONRy zdecydowanie NIE.Kto to mógł rzec? Któż by, jeśli nie jedyny prawowity dziedzic dorobku N***dowej D***kracji!
(To NIE jest kpina z Endecji! To jest kpina z tego pana - który rzuca "narodowymi socjalizmami", co jest zresztą po prostu DONOSEM, a sam przyznaje się do Narodowej Demokracji, plując na nacjonalizm, plując na suwerenność narodu, plując pryncypialnie na demokrację i pisząc to słowo właśnie tak, jak tu powyżej widać. Absolutna paranoja!)
Putinie, obudź się! Alzheimer, skleroza, demencja starcza, totalna już kompromitacja... i NIC?! Czego wam potrzeba? Publicznego niedotrzymywania? (Moczu, nie obietnic.) Naprawdę musicie zajeździć każdego agenta do ostatniego tchu?!
Jasne - ten pan ma na koncie całą masę sukcesów, służył wam wiernie przez dziesięciolecia... Ale teraz już tylko wierne, ale litość litość jedynie budzące, internetowe trolle mu zostały i tego typu wypowiedzi. Nikt wam tego tam do Moskwy nie przekazał? Jak działa ta wasza agentura w końcu? Miała niby być taka skuteczna, a tu co?
Litości dla zużytego agenta! W waszym własnym, dobrze oczywiście pojętym, interesie. Przecież inni agenci, nie całkiem jeszcze zamuleni przez sklerozę, widząc to, się po prostu zdemoralizują! Nie tak się postępuje z wysłużonymi rumakami bojowymi! Na jakaś łączkę go, albo, w ostateczności, na kiełbasę. Litości!
No, chyba że chcecie wszystkich humorystów w III RP puścić z torbami. Zaiste szatański byłby to plan! I to by faktycznie mogło, wedle niektórych, być do was podobne. Azjatycka mentalność i wpojone tatarskim batogiem tradycje. Takie rzeczy o was faktycznie niektórzy mówią. (Bez urazy oczywiście.) Ale wy przecież nie tacy, prawda?
Hej tam, pobudka!
triarius
słowa kluczowe:
agentura,
choroba Alzheimera,
donos,
emerytura,
humor i satyra,
Janusz Korwin-Mikke,
liberalizm,
skleroza,
Władimir Putin
poniedziałek, października 22, 2012
Słodka kraina politycznego realizmu
Gdyby Stańczyk ożył i zamieszkał między nami, w III RP, musiałby chyba stwierdzić, że najwięcej wśród rodaków już nie lekarzy (choćby dlatego, że się zostali za gastarbajterów), tylko politycznych realistów. Leming to z definicji niemal realista - polityczny także, choć nie tylko, przynajmniej we własnym mniemaniu... I im się mniej polityką interesuje, tym oczywiście większy zeń realista.
Wszyscy inni też oczywiście polityczni realiści. Lewizna od brukselsko-berlińskiego wymienia - realiści! Lewizna od kacapskiej racicy - realiści! Takoż nowsza ich mutacja, czyli ci od brukselsko-berlińskiej racicy i kacapskiego wymienia jednocześnie. W tym jednak nic specjalnie dziwnego. Ani nawet w tym, że na lewiźnie dzisiaj im większy utopista, tym za większego realistę się uważa. Lewizna to w dużej mierze w końcu kwestia psychopatologii - jeśli oczywiście pominiemy racice, wymiona, haki i inne, brzęczące nierzadko, argumenta.
Znacznie ciekawiej jest z prawicą. Rodzima "prawica" dziwnie często bywa prorosyjska, co zupełnie zalatuje paranoją w kraju leżącym tam, gdzie (poniekąd niestety) leży i ma tyle niemiłych, acz pouczających, historycznych doświadczeń z tym tam czymś po prawej stronie mapy, jak się na nią patrzy na wprost. Przy tym, to już nawet nie jest dziwne, że większość owych realistów to jednocześnie "monarchiści" (nie da się tu tego bez cudzysłowu, sorry!), "minarchiści" (cokolwiek by to miało znaczyć), "libertarianie"... Krótko mówiąc świry (w wersji bez owijania w bawełnę), czy (oględniej) utopiści.
Ciekawa jednak jest także sprawa z tą w miarę z pozoru sensowną naszą prawicą. Tą, która woli Polskę od Rosji, nie czci Towiańskiego (Boy był szują, ale jego "Brązownicy" załatwiają tego kacapskiego agenta na amen, i nikt tego skutecznie nigdy nie zanegował), brzydzi się utopiami (na ile je potrafi rozpoznać), itd. Tam toczą się np. burzliwe dyskusje na tematy w rodzaju tego, czy Polska powinna była w '39 iść z Niemcami, czy też nie.
Jak się ten temat wyczerpie i dojdzie do jakiejś w miarę ortodoksyjnej "prawicowej i patriotycznej" wersji, zajmiemy się z pewnością kwestią w rodzaju tego, czy swego czasu nie należało iść z Dżingis Chanem na Paryż... Albo - co się będziemy ograniczać! - na Dublin! Albo na Pekin. Dookoła świata!
A potem, albo i równolegle, następne coś w tym stylu. Aż do samego końca, czego by to nie miał być koniec. Nie żebym potępiał, nie żebym wyśmiewał! (O "Misiu 2"Coryllusa nie chcę wspominać i nie wspomnę, ale on tylko pozornie jest taką samą rzeczą.)
Cała ta diatryba - ta powyższa i ten dalszy ciąg, który się jeszcze, Deo volente, napisze - wynikła poniekąd z tego, że jakiś czas temu przeczytałem niegłupi tekst na jakimś prawicowym portalu, gdzie już w tytule było, że (luźno cytując z pamięci): "śmierć Lecha Kaczyńskiego miała być nauczką dla przywódców różnych państw, żeby nie próbowali być zbyt aktywni i samodzielni w polityce zagranicznej".
Z treści tego tekstu jednoznacznie wynikało, że ten zamiar się jak najbardziej udał. A także to, że Niemcy też na tym nieźle skorzystały, choć zasady "cui prodest" wprost nie przywołano. Może zresztą przeoczyłem z moją dysleksją, ale chyba nie, bo ten tekst napisany był zabawnie ezopowym i wersalskim językiem. Sowiecka matrioszka "Jaruzelski" to był: "mimo nazwiska i pochodzenia społecznego sowiecki generał" (cytaty z pamięci, nawet linka do tego tekstu chyba nie posiadam, trzeba by poszukać samemu), a Geremek (i to dopiero jest obłęd!) "człowiek o szerokich horyzontach, ale miłośnik Francji". Szok zaiste - Francji miłośnik! Jerum, jerum!
No i po przeczytaniu tego tekstu przyszło mi do głowy, że może jednak warto by było publicznie wspomnieć o tym, co mi od dwóch i pół roku chodzi po głowie, a o czym chyba nikt nigdy nie wspomniał. Niemal na pewno nie wspomniał, bo z mediami jestem na bakier i żadnych codziennych gazet nie czytam, ale sądzę, że by się rozpętała dyskusja, gdyby ktoś był wspomniał. Może nie potępieńcze swary, na odmianę, ale coś by do mnie może dotarło. Ale nie dotarło, więc chyba poruszam tę kwestię pierwszy.
Otóż, skorośmy wszyscy tacy realiści, to może ktoś wreszcie by się zaczął głośno, publicznie zastanawiać (w przerwie np. między rozważaniami, czy Beck z Hitlerem byliby ładną parą), CZY LECH KACZYŃSKI (i tylu innych) W OGÓLE POWINIEN BYŁ DO TEGO TAM SMOLEŃSKA LECIEĆ? Żeby nie było - nie pytam, czy "on miał prawo tam lecieć?" Ani "czy miał powód?" Oczywiście że miał prawo i miał b. dobry powód!
Nie - chodzi mi wyłącznie o to, czy:
1. Nie dało się już przed tym nieszczęsnym lotem określić prawdopodobieństwa takiej "katastrofy", jako naprawdę znacznego?
2. Nie dało się określić strat dla Polski (żeby już nawet pominąć wszystkie osobiste tragedie) w przypadku wystąpienia takiej "katastrofy", jako naprawdę ogromnych?
Mówiłem już wielokrotnie i nawet poniekąd udowadniałem, że mam zadatki na Kassandrę. Ale tutaj to nawet nie o to chodzi, że kiedy się dowiedziałem, poprzedniego dnia chyba to było, że Prezydent Kaczyński leci z delegacją do Katynia, byłem dość przerażony. Serio, nie zgrywam się! Pewnie nie mam tej osobistej odwagi, co członkowie owej delegacji... Tyle, że tu nie o osobistą odwagę chodzi, bo jeśli straty naprawdę były tak ogromne, to już nie jest kwestia prywatnej odwagi, tylko sprawa państwowa. (A w przypadku III RP - narodowa, bo to państwo... Wiadomo.)
I można rzec, że mam zbyt wiele wyobraźni. Co akurat nie jest przesadnie prawdą, a w dodatku miałem przecież rację, prawda? No i można by rzec, że jestem wyjątkowo cyniczny co do polityki (co chyba nie jest po prostu prawdą), a szczególnie co do polityki rosyjskiej (co akurat prawdą jest). Tylko - znowu - kto miał rację? I tu nie chodzi o to, że moje złe przeczucia jakoś mnie nobilitują, czy czynią wyjątkowym mędrcem - naprawdę nie o to!
Po prostu tak sobie pomyślałem, że ja bym na miejscu Prezydenta zrobił niemal wszystko, żeby tam nie jechać. Nie pomyślałem chyba, że już szczególnie lecieć bym nie chciał, choć oczywiście mógłbym i nawet miałoby to sens. Po prostu dużo łatwiej jest zorganizować lotniczą "katastrofę", niż np. kolejową. Mniej postronnych ofiar itd. (I to wcale nie znaczy, że całkowicie przychylam się do Macierewicza "teorii dwóch wybuchów", całkowicie odrzucając "teorię maskirówki"! Po prostu nawet ukryć coś pod przykrywką "lotniczej katastrofy" jest o wiele łatwiej. A "teorii maskirowki" wcale nie uważam za doszczętnie pogrzebaną.)
Jasne - były poważne powody, żeby Prezydent tam jechał. Pewnie nawet żeby leciał. Jasne - gdyby nie pojechał, albo nie chciał lecieć, byłby atakowany przez wrogów i co najmniej niezrozumiany przez "naszych". Wszystko to prawda! Jednak, jeśli ktoś tam analizował globalną polityczną sytuację, a powinien, to chyba także powinien wpaść z grubsza na to, co ten ktoś napisał w przywoływanym tu przeze mnie artykule. Antycypując znaczy.
Czyli że możliwy jest zamach i że jego skutkiem będzie nie tylko zdziesiątkowanie polskich elit politycznych (tych prawdziwych), osłabienie sojuszy, nasza kompromitacja w NATO, ta sytuacja wewnętrzna i międzynarodowa, którą mamy teraz... W szczegółach przewidzieć się tego nie dało, zgoda, ale z grubsza powinno się dać. Plus klapa wszelkich porozumień "mniejszych" i "bardziej wschodnio-europejskich" krajów, których liderzy będą się po prostu teraz bali "podskoczyć" wielkim, a przede wszystkim Putinowi.
I wcale nie przesądzam, jaki powinien być wynik tych analiz, jaką powinno się podjąć decyzję. Razi mnie po prostu fakt, że nikt się nad takimi dylematami - a konkretnie tym akurat - u nas nie zastanawia. Jakby ich po prostu nie było. Mnie natomiast wydaje się ten konkretny dylemat o wiele istotniejszy od sprawy ew. widoków na romans Beck-Hitler i co z tego by wynikło.
Czy, jeśli kiedyś jeszcze będziemy mieli u władzy polityka, za którego nie będziemy się wstydzić, którego nie będziemy uważać za obcego agenta, zdrajcę i/lub sprzedawczyka, także bez zastanowienia wyślemy go w samą paszczę wroga? W dodatku wroga równie mało w zachodnim sensie "cywilizowanego"? (Żeby się już nie babrać w epitetach.) Dlaczego konkretnie?
Bo ewentualne skrzywione buźki paru patriotów, w wersji martyrologicznej, absolutnie i z założenia przeważają wszelkie względy w rodzaju przekreślenia na długie lata - jeśli nie już na zawsze - możliwość powstania jakiejś niezależnej od "wielkich" grupy "małych" państw? Plus osobiste tragedie, ośmieszenie Polski na świecie, pozbawienie nas patriotycznej elity, dowództwa wojskowego... I co tam jeszcze.
Może i tak jest, ale ja bym raczej pragnął, by mnie ktoś z naszych POLITYCZNYCH REALISTÓW, którymi tak nam obrodziło, wytłumaczył jak to działa. I, przy okazji, gdzie TUTAJ, W TEJ SPRAWIE, ten - tak wychwalany, tak słodki i dobroczynny - POLITYCZNY REALIZM?
triarius
Wszyscy inni też oczywiście polityczni realiści. Lewizna od brukselsko-berlińskiego wymienia - realiści! Lewizna od kacapskiej racicy - realiści! Takoż nowsza ich mutacja, czyli ci od brukselsko-berlińskiej racicy i kacapskiego wymienia jednocześnie. W tym jednak nic specjalnie dziwnego. Ani nawet w tym, że na lewiźnie dzisiaj im większy utopista, tym za większego realistę się uważa. Lewizna to w dużej mierze w końcu kwestia psychopatologii - jeśli oczywiście pominiemy racice, wymiona, haki i inne, brzęczące nierzadko, argumenta.
Znacznie ciekawiej jest z prawicą. Rodzima "prawica" dziwnie często bywa prorosyjska, co zupełnie zalatuje paranoją w kraju leżącym tam, gdzie (poniekąd niestety) leży i ma tyle niemiłych, acz pouczających, historycznych doświadczeń z tym tam czymś po prawej stronie mapy, jak się na nią patrzy na wprost. Przy tym, to już nawet nie jest dziwne, że większość owych realistów to jednocześnie "monarchiści" (nie da się tu tego bez cudzysłowu, sorry!), "minarchiści" (cokolwiek by to miało znaczyć), "libertarianie"... Krótko mówiąc świry (w wersji bez owijania w bawełnę), czy (oględniej) utopiści.
Ciekawa jednak jest także sprawa z tą w miarę z pozoru sensowną naszą prawicą. Tą, która woli Polskę od Rosji, nie czci Towiańskiego (Boy był szują, ale jego "Brązownicy" załatwiają tego kacapskiego agenta na amen, i nikt tego skutecznie nigdy nie zanegował), brzydzi się utopiami (na ile je potrafi rozpoznać), itd. Tam toczą się np. burzliwe dyskusje na tematy w rodzaju tego, czy Polska powinna była w '39 iść z Niemcami, czy też nie.
Jak się ten temat wyczerpie i dojdzie do jakiejś w miarę ortodoksyjnej "prawicowej i patriotycznej" wersji, zajmiemy się z pewnością kwestią w rodzaju tego, czy swego czasu nie należało iść z Dżingis Chanem na Paryż... Albo - co się będziemy ograniczać! - na Dublin! Albo na Pekin. Dookoła świata!
A potem, albo i równolegle, następne coś w tym stylu. Aż do samego końca, czego by to nie miał być koniec. Nie żebym potępiał, nie żebym wyśmiewał! (O "Misiu 2"Coryllusa nie chcę wspominać i nie wspomnę, ale on tylko pozornie jest taką samą rzeczą.)
Cała ta diatryba - ta powyższa i ten dalszy ciąg, który się jeszcze, Deo volente, napisze - wynikła poniekąd z tego, że jakiś czas temu przeczytałem niegłupi tekst na jakimś prawicowym portalu, gdzie już w tytule było, że (luźno cytując z pamięci): "śmierć Lecha Kaczyńskiego miała być nauczką dla przywódców różnych państw, żeby nie próbowali być zbyt aktywni i samodzielni w polityce zagranicznej".
Z treści tego tekstu jednoznacznie wynikało, że ten zamiar się jak najbardziej udał. A także to, że Niemcy też na tym nieźle skorzystały, choć zasady "cui prodest" wprost nie przywołano. Może zresztą przeoczyłem z moją dysleksją, ale chyba nie, bo ten tekst napisany był zabawnie ezopowym i wersalskim językiem. Sowiecka matrioszka "Jaruzelski" to był: "mimo nazwiska i pochodzenia społecznego sowiecki generał" (cytaty z pamięci, nawet linka do tego tekstu chyba nie posiadam, trzeba by poszukać samemu), a Geremek (i to dopiero jest obłęd!) "człowiek o szerokich horyzontach, ale miłośnik Francji". Szok zaiste - Francji miłośnik! Jerum, jerum!
No i po przeczytaniu tego tekstu przyszło mi do głowy, że może jednak warto by było publicznie wspomnieć o tym, co mi od dwóch i pół roku chodzi po głowie, a o czym chyba nikt nigdy nie wspomniał. Niemal na pewno nie wspomniał, bo z mediami jestem na bakier i żadnych codziennych gazet nie czytam, ale sądzę, że by się rozpętała dyskusja, gdyby ktoś był wspomniał. Może nie potępieńcze swary, na odmianę, ale coś by do mnie może dotarło. Ale nie dotarło, więc chyba poruszam tę kwestię pierwszy.
Otóż, skorośmy wszyscy tacy realiści, to może ktoś wreszcie by się zaczął głośno, publicznie zastanawiać (w przerwie np. między rozważaniami, czy Beck z Hitlerem byliby ładną parą), CZY LECH KACZYŃSKI (i tylu innych) W OGÓLE POWINIEN BYŁ DO TEGO TAM SMOLEŃSKA LECIEĆ? Żeby nie było - nie pytam, czy "on miał prawo tam lecieć?" Ani "czy miał powód?" Oczywiście że miał prawo i miał b. dobry powód!
Nie - chodzi mi wyłącznie o to, czy:
1. Nie dało się już przed tym nieszczęsnym lotem określić prawdopodobieństwa takiej "katastrofy", jako naprawdę znacznego?
2. Nie dało się określić strat dla Polski (żeby już nawet pominąć wszystkie osobiste tragedie) w przypadku wystąpienia takiej "katastrofy", jako naprawdę ogromnych?
Mówiłem już wielokrotnie i nawet poniekąd udowadniałem, że mam zadatki na Kassandrę. Ale tutaj to nawet nie o to chodzi, że kiedy się dowiedziałem, poprzedniego dnia chyba to było, że Prezydent Kaczyński leci z delegacją do Katynia, byłem dość przerażony. Serio, nie zgrywam się! Pewnie nie mam tej osobistej odwagi, co członkowie owej delegacji... Tyle, że tu nie o osobistą odwagę chodzi, bo jeśli straty naprawdę były tak ogromne, to już nie jest kwestia prywatnej odwagi, tylko sprawa państwowa. (A w przypadku III RP - narodowa, bo to państwo... Wiadomo.)
I można rzec, że mam zbyt wiele wyobraźni. Co akurat nie jest przesadnie prawdą, a w dodatku miałem przecież rację, prawda? No i można by rzec, że jestem wyjątkowo cyniczny co do polityki (co chyba nie jest po prostu prawdą), a szczególnie co do polityki rosyjskiej (co akurat prawdą jest). Tylko - znowu - kto miał rację? I tu nie chodzi o to, że moje złe przeczucia jakoś mnie nobilitują, czy czynią wyjątkowym mędrcem - naprawdę nie o to!
Po prostu tak sobie pomyślałem, że ja bym na miejscu Prezydenta zrobił niemal wszystko, żeby tam nie jechać. Nie pomyślałem chyba, że już szczególnie lecieć bym nie chciał, choć oczywiście mógłbym i nawet miałoby to sens. Po prostu dużo łatwiej jest zorganizować lotniczą "katastrofę", niż np. kolejową. Mniej postronnych ofiar itd. (I to wcale nie znaczy, że całkowicie przychylam się do Macierewicza "teorii dwóch wybuchów", całkowicie odrzucając "teorię maskirówki"! Po prostu nawet ukryć coś pod przykrywką "lotniczej katastrofy" jest o wiele łatwiej. A "teorii maskirowki" wcale nie uważam za doszczętnie pogrzebaną.)
Jasne - były poważne powody, żeby Prezydent tam jechał. Pewnie nawet żeby leciał. Jasne - gdyby nie pojechał, albo nie chciał lecieć, byłby atakowany przez wrogów i co najmniej niezrozumiany przez "naszych". Wszystko to prawda! Jednak, jeśli ktoś tam analizował globalną polityczną sytuację, a powinien, to chyba także powinien wpaść z grubsza na to, co ten ktoś napisał w przywoływanym tu przeze mnie artykule. Antycypując znaczy.
Czyli że możliwy jest zamach i że jego skutkiem będzie nie tylko zdziesiątkowanie polskich elit politycznych (tych prawdziwych), osłabienie sojuszy, nasza kompromitacja w NATO, ta sytuacja wewnętrzna i międzynarodowa, którą mamy teraz... W szczegółach przewidzieć się tego nie dało, zgoda, ale z grubsza powinno się dać. Plus klapa wszelkich porozumień "mniejszych" i "bardziej wschodnio-europejskich" krajów, których liderzy będą się po prostu teraz bali "podskoczyć" wielkim, a przede wszystkim Putinowi.
I wcale nie przesądzam, jaki powinien być wynik tych analiz, jaką powinno się podjąć decyzję. Razi mnie po prostu fakt, że nikt się nad takimi dylematami - a konkretnie tym akurat - u nas nie zastanawia. Jakby ich po prostu nie było. Mnie natomiast wydaje się ten konkretny dylemat o wiele istotniejszy od sprawy ew. widoków na romans Beck-Hitler i co z tego by wynikło.
Czy, jeśli kiedyś jeszcze będziemy mieli u władzy polityka, za którego nie będziemy się wstydzić, którego nie będziemy uważać za obcego agenta, zdrajcę i/lub sprzedawczyka, także bez zastanowienia wyślemy go w samą paszczę wroga? W dodatku wroga równie mało w zachodnim sensie "cywilizowanego"? (Żeby się już nie babrać w epitetach.) Dlaczego konkretnie?
Bo ewentualne skrzywione buźki paru patriotów, w wersji martyrologicznej, absolutnie i z założenia przeważają wszelkie względy w rodzaju przekreślenia na długie lata - jeśli nie już na zawsze - możliwość powstania jakiejś niezależnej od "wielkich" grupy "małych" państw? Plus osobiste tragedie, ośmieszenie Polski na świecie, pozbawienie nas patriotycznej elity, dowództwa wojskowego... I co tam jeszcze.
Może i tak jest, ale ja bym raczej pragnął, by mnie ktoś z naszych POLITYCZNYCH REALISTÓW, którymi tak nam obrodziło, wytłumaczył jak to działa. I, przy okazji, gdzie TUTAJ, W TEJ SPRAWIE, ten - tak wychwalany, tak słodki i dobroczynny - POLITYCZNY REALIZM?
triarius
niedziela, października 21, 2012
Wskazówki z nieświeżego mięsa
Wątpliwe jest, czy sam Ryszard mógł słyszeć o dokonanym nie w porę powstaniu swych zwolenników. Tę informację utajniono by przed nim na mocy najściślejszych rozkazów. Jeśli tak, oszczędzono mu dodatkowych lęków z tego powodu. Zawsze jednak istniały wskazówki sugerujące nadchodzący tragiczny koniec, które więzień polityczny potrafi dostrzec, a szczególnie ktoś wysoko postawiony, kto dotychczas miał wyłącznie wszystko co najlepsze. Strażnicy więzienni stają się niedbali i obcesowi, a nawet grubiańscy. Pożywienie jest marnie przygotowane i byle jak podane. Skargi są zbywane, jakby chciano rzec: "Co za znaczenie ma, jeśli mięso jest nieświeże, a chleb spleśniały, skoro niedługo nie będziesz już potrzebował żadnego pożywienia?"Powyższe to krótki fragment opisu smutnego końca angielskiego króla Ryszarda II (1367-1400), w moim tłumaczeniu, zawarty w książce "The Last Plantagenets", której autorem jest Thomas B. Costain. (Wytłuszczenia moje własne.)
Po co to tutaj? A czemu nie? Nie, serio - wydało i się to dziwnie głębokie i ponadczasowe, a nawet jakby jakoś mgliście adekwatne i aktualne. Cała historia Ryszarda II zresztą jest dość pouczająca, nie mówiąc już, że poruszająca i dramatyczna (choć wielu obiektywnych bezpośrednich relacji o tym niestety nie mamy). Cytowana książka to nie jest wprawdzie Miś 2 i brakuje tam zarówno ogromu pola akcji, jak i rewolucyjności przewartościowań, ale czytanie historycznych książek wydaje mi się jednym ze stosunkowo sensownych zajęć w dzisiejszej epoce.
Dla mnie osobiście, w pewnym przynajmniej sensie - im tematyka takiej książki dalsza od naszej nieszczęsnej rodzimej historii, przynajmniej tej nowszej, i potępieńczych swarów z nią związanych, tym lepiej. Trochę inaczej jest z Misiem 2, ale to książka niezwykła, a poza tym jednak tam też było b. szerokie kontynentalne tło.
Swoją drogą autor Misia 2 akurat w swym wczorajszym tekście wyraził b. podobne do moich poglądy na temat naszej I RP. Polecam ten tekst, oto linek:
http://coryllus.salon24.pl/456627,przepraszam-ale-nie-czytam-po-hebrajsku
A tu, zupełnie na marginesie, inny link, bo w tym tekście (choć pono niemuzykalny) wyraził też trafiający mi do przekonania pogląd na temat włoskiej muzyki. Nie mówimy o belcanto (nie znam opinii Coryllusa na ten temat), ani o festiwalu w San Remo, tylko o Monteverdach tego świata i folklorze. Oto linek:
http://lubczasopismo.salon24.pl/adam128/post/456815,o-wloskiej-muzyce-i-polskiej-historii-pamieci-pana-przemka
No i w sumie z krótkiego i lekkiego w zamiarze wpisu wokół ponadczasowej obserwacji na temat zachowania strażników przed zlikwidowaniem więźnia, wyszedł nam kolejny pean dla Gabriela Maciejewskiego, pseudo Coryllus. To nie jest jednak tak, że ja jakoś tego gościa specjalnie wielbię, ale ostatnio faktycznie gada z dużym sensem, gada rzeczy ważne... No a Miś 2 to jest, przynajmniej jak na Polskę, tę dzisiejszą, sprawa wielka. Od której nie uciekniemy i raczej uciekać nie warto.
Tak że w sumie nie stało się aż tak źle, choć o Ryszardzie II i jego pokręconych losach też bym prosił nie zapominać. Szczególnie, jeśli ktoś nie był nigdy wysoko postawiony i dotychczas nie miał wyłącznie wszystkiego co najlepsze, to jest ryzyko, że może nie kojarzyć pewnych odwiecznych mechanizmów i mieć problemy z oszacowaniem pewnych sytuacji. Nie żebym krakał, ale jednak.
triarius
P.S. Pamiętaj o Ryszardzie II!
słowa kluczowe:
Baśń jak niedźwiedź 2,
coryllus,
Gabriel Maciejewski,
historia Polski,
I RP,
Miś 2,
nieświeże mięso,
Ryszard II,
spleśniały chleb,
średniowiecze
poniedziałek, października 15, 2012
Infantylna ksywa - rewelacyjne treści!
Jeśli komuś brakuje "Misiów 2" - w sensie że przeczytał, a teraz jest uzależniony i odczuwa objawy abstynencji - to mam dlań znakomitą wiadomość.
Otóż kliknąłem sobie na szalomie na link (kumpla Coryllusa) Kamiuszka, a konkretnie na link do jego tekstu o Eraźmie z Rotterdamu, no i mówię wam ludzie, że to jest czysty Miś, tyle że w odcinkach! Oto linek do pierwszego odcinka: http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma, a jest ich już trzy, to sobie sami poszukacie. (Mam niepłonną, że nam tego w najbliższym czasie spod tyłka nie zabiorą, bo by linek nie działał i cały ten wpis by stracił sens. Albo prawie.)
Owego Kamiuszka dotąd nie czytałem, bo, po pierwsze raziła mnie jego (dobrowolnie przecież przyjęta!) ksywa, która wydaje mi się cholernie infantylna, jak na dorosłego faceta; a po drugie spodziewałem się jakiegoś Toyaha dla ubogich. Który to Toyah ma zalety, ale w sumie często pisze dla mnie niemal o niczym, bo mnie różne tam Teatrzyki Moralnego Niepokoju aż tak nie kręcą.
Jednak uczciwie mówię, że parę dni temu przeczytałem na szalomie naprawdę świetny tekst tego właśnie Toyaha... Choć najlepszą jego częścią był długi cytat z Coryllusa. A konkretnie z tekstu Coryllusa z tego samego dnia. W obu tych tekstach chodziło o Masłowską i chytre sposoby promowania celebrytów - literackich i muzycznych. (Cudzysłów by się w obu przypadkach moim zdaniem przydał, ale nie nadużywajmy ich, bo to głupia maniera!).
Różne wnioski się, moim zdaniem, z powyższego nasuwają. Jak to, że jednak coś się dzieje w sferze intelektu i myślenia o historii na naszej patriotycznej prawicy. (Żeby to tak podniośle określić, ale jeśli nie tak, to niby jak inaczej?) Oraz to, że wyraźnie, jeśli się trzech facetów zbierze w przysłowiową (excusez le mot) kupę, to jednak jakaś synergia występuje i trzy głowy to nie jedna.
No bo ci faceci musi są bystrzy, tę tam historię pilnie studiują, kwestie lansowania celebrytów wyczuwają, ale jednak samotnie to by chyba tak im to pięknie nie szło i takiego poziomu w tym pisaniu o szesnastym (na razie głównie) wieku by nie osiągnęli. (Zresztą dyskusje od spodem też są niezłe.)
Ja bym przynajmniej tak nie potrafił, choć coraz bardziej się ostatnio zastanawiam, czy jednak nie spróbować... Ale dajcie mi jeszcze ze dwóch odpowiednich ludzi, a wtedy... HU NOŁZ? (Taka forma zagranicznych zwrotów faktycznie jest dość zabawna, co odkryłem całkiem niedawno. To tak na marginesie.)
Dodatkowo optymizmem (ja i optymizm!?) powiało mi, kiedy tam ktoś z tego tria wspomniał o nowym wydaniu "Misia 2", gdzie zostaną dokonane poprawki... W końcu robota tego tam Ebenezera Rojta ma swoją wartość (a kilka jego dawnych tekstów było super). Tylko te dęte tony i ta agresja! Wyraźny spadek formy, prywatne anse, albo łapówka.
A nawet - wracając do przyczyn uzasadnionego optymizmu - ma się w tym nowym wydaniu "Misia 2" uwzględnić biografię tego paskudnego młodszego Hohenzollera z lisią gębą, która jednak w końcu, niedawno, zaistniała, a uwzględniona dotąd nie była. A więc sursum corda!
Tak że, dobrzy ludzie, cieszta się, że jednak intelektualnie zostawiamy lewiznę daleko za sobą, a z czasem, Deo volente, powinno być jeszcze dużo lepiej... Nie żryjta się drug z drugom za bardzo bez sensownego powodu... A teraz idźcie w pokoju czytać Kamiuszka (co za ksywa swoją drogą!) o Eraźmie. (Niech go szlag!) A potem resztę. Nawet Toyaha możecie czytać, bo jemu chyba też ta synergia, ta trójca, nieźle robi.
Dixi!
A tutaj, bo czemu nie, jeszcze raz ten linek do Erazma... Do Kamiuszka znaczy, o Eraźmie:
http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma
triarius
Otóż kliknąłem sobie na szalomie na link (kumpla Coryllusa) Kamiuszka, a konkretnie na link do jego tekstu o Eraźmie z Rotterdamu, no i mówię wam ludzie, że to jest czysty Miś, tyle że w odcinkach! Oto linek do pierwszego odcinka: http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma, a jest ich już trzy, to sobie sami poszukacie. (Mam niepłonną, że nam tego w najbliższym czasie spod tyłka nie zabiorą, bo by linek nie działał i cały ten wpis by stracił sens. Albo prawie.)
Owego Kamiuszka dotąd nie czytałem, bo, po pierwsze raziła mnie jego (dobrowolnie przecież przyjęta!) ksywa, która wydaje mi się cholernie infantylna, jak na dorosłego faceta; a po drugie spodziewałem się jakiegoś Toyaha dla ubogich. Który to Toyah ma zalety, ale w sumie często pisze dla mnie niemal o niczym, bo mnie różne tam Teatrzyki Moralnego Niepokoju aż tak nie kręcą.
Jednak uczciwie mówię, że parę dni temu przeczytałem na szalomie naprawdę świetny tekst tego właśnie Toyaha... Choć najlepszą jego częścią był długi cytat z Coryllusa. A konkretnie z tekstu Coryllusa z tego samego dnia. W obu tych tekstach chodziło o Masłowską i chytre sposoby promowania celebrytów - literackich i muzycznych. (Cudzysłów by się w obu przypadkach moim zdaniem przydał, ale nie nadużywajmy ich, bo to głupia maniera!).
Różne wnioski się, moim zdaniem, z powyższego nasuwają. Jak to, że jednak coś się dzieje w sferze intelektu i myślenia o historii na naszej patriotycznej prawicy. (Żeby to tak podniośle określić, ale jeśli nie tak, to niby jak inaczej?) Oraz to, że wyraźnie, jeśli się trzech facetów zbierze w przysłowiową (excusez le mot) kupę, to jednak jakaś synergia występuje i trzy głowy to nie jedna.
No bo ci faceci musi są bystrzy, tę tam historię pilnie studiują, kwestie lansowania celebrytów wyczuwają, ale jednak samotnie to by chyba tak im to pięknie nie szło i takiego poziomu w tym pisaniu o szesnastym (na razie głównie) wieku by nie osiągnęli. (Zresztą dyskusje od spodem też są niezłe.)
Ja bym przynajmniej tak nie potrafił, choć coraz bardziej się ostatnio zastanawiam, czy jednak nie spróbować... Ale dajcie mi jeszcze ze dwóch odpowiednich ludzi, a wtedy... HU NOŁZ? (Taka forma zagranicznych zwrotów faktycznie jest dość zabawna, co odkryłem całkiem niedawno. To tak na marginesie.)
Dodatkowo optymizmem (ja i optymizm!?) powiało mi, kiedy tam ktoś z tego tria wspomniał o nowym wydaniu "Misia 2", gdzie zostaną dokonane poprawki... W końcu robota tego tam Ebenezera Rojta ma swoją wartość (a kilka jego dawnych tekstów było super). Tylko te dęte tony i ta agresja! Wyraźny spadek formy, prywatne anse, albo łapówka.
A nawet - wracając do przyczyn uzasadnionego optymizmu - ma się w tym nowym wydaniu "Misia 2" uwzględnić biografię tego paskudnego młodszego Hohenzollera z lisią gębą, która jednak w końcu, niedawno, zaistniała, a uwzględniona dotąd nie była. A więc sursum corda!
Tak że, dobrzy ludzie, cieszta się, że jednak intelektualnie zostawiamy lewiznę daleko za sobą, a z czasem, Deo volente, powinno być jeszcze dużo lepiej... Nie żryjta się drug z drugom za bardzo bez sensownego powodu... A teraz idźcie w pokoju czytać Kamiuszka (co za ksywa swoją drogą!) o Eraźmie. (Niech go szlag!) A potem resztę. Nawet Toyaha możecie czytać, bo jemu chyba też ta synergia, ta trójca, nieźle robi.
Dixi!
A tutaj, bo czemu nie, jeszcze raz ten linek do Erazma... Do Kamiuszka znaczy, o Eraźmie:
http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma
triarius
słowa kluczowe:
coryllus,
Erazm z Rotterdamu,
Kamiuszek,
Miś 2,
młodszy Hohenzoller,
Toyah
piątek, października 12, 2012
Nadstaw uszu Ludu Mój - będę biężączkował!
Unia Europejska dostała Pokojową Nagrodę Nobla. Ale ubaw! Biedny Alfred Nobel przewraca się wprawdzie w grobie od dawna - chyba nawet chyba po prostu wiruje - ale to teraz bije wszystko dotychczasowe na głowę. Nawet tego Nobla dla Obamy "na zachętę".
Trzeba by chyba ogłosić i opatentować nową Żelazną Zasadę... Albo "Złotą", co mi tam! Regułę. "La règle d'or". Ładnie brzmi, tak europejsko! Coś w stylu: "Nigdy nie wierz, że jakaś lewizna zdycha, dopóki nie dostanie pokojowej Nagrody Nobla". Powie ktoś (czujny, choć nieprzesadnie bystry): "A Obama? Jaka to lewizna i jakie zdychanie?"
Na co ja, że: "Lewizna jak najbardziej, bo liberalizm". Z definicji. A Zdychanie? No bez żartów! Liberalizm rzęzi i słabnie w oczach, w sensie "kapitalistycznej gospodarki". Jeśli Spengler z Panem Tygrysem mają rację, to nie jest żaden "kryzys", tylko po prostu schyłek tego, co nam tak miłościwie przez tyle lat... Mogą być jeszcze różne wahnięcia, korekty, ale to już się chyli ku upadkowi.
No i jeśli ten "kryzys" miałby się skończyć w podobny sposób, jak ten z '29, czyli wojną światową, to chyba nikt się nie łudzi, że wiele z jakiegoś "kapitalizmu" po tym jeszcze pozostanie? Albo z czegokolwiek zresztą?
A poza tym Ameryka bierze przecież przeraźliwe baty w tzw. 'wojnie z terroryzmem', wplątuje się w coraz większą ilość konfliktów absolutnie nie do wygrania... Nie wiadomo, czy się z tego cieszyć, czy martwić - to w dużej mierze zależy od realnej siły chłopców Putina i tych, którzy im chcą wbrew...
Na lżejszą i możliwe, że jeszcze weselszą nutę, powiem to, że nie dziwię się nerwowości Naszego Ukochanego Premiera w ostatnich czasach! Pomyślcie tylko: od samego początku, albo prawie - czyli od chwili, gdy zorientował się, że rządzić Polską nie potrafi i Polacy nie będą z jego powodu szczęśliwi... Choć ja raczej nie sądzę, by on w ogóle miał kiedykolwiek tego typu zmartwienia, więc jednak od początku...
Nasz Ukochany Premier, wiedział, że ogonkiem należy merdać przed Unią (obecnie Laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, hłe hłe!), przed Putinem też oczywiście, bo może się wkurzyć i ukarać, ale głównie przed Unią, bo jak już tutaj się wszystko rozkradnie i zniszczy, Polaków (i lemingi też zresztą) wykastruje i sprzeda w niewolę na wieki wieków, to się człowiek - Tusk znaczy, Nasz Premier Kochany - załapie na jakąś unijną posadkę i będzie git!
A posadka będzie w nagrodę za owocną działalność na niwie i na żywej tkance - jednak najbardziej i najbardziej bezpośrednio, dzięki przecież SYMPATII BOSKIEJ ANGELI. To chyba oczywiste? No i teraz, z tego co kojarzę, tam, u naszego Wielkiego Zachodniego Przyjaciela i Sponsora w Unii (który także, o czym lubi przypominać niejaki K***win, jedyny dziś prawowity dziedzic N***dowej D***kracji, zafundował nam tu już kiedyś niskie podatki i w ogóle było fajnie!)...
Więc u tego Naszego Wielkiego Przyjaciela mają pono być jakieś wybory. W których Boska Angela podobno ma już marne szanse. (Swoją drogą, choć to Niemcy, to jednak we łbach się tej hołocie przewraca! Żeby Angelę odstawić od żłoba?!) No i nasz Kochany Tusk, jeśli Angeli u żłoba nie będzie, straci sporo szansy na załapanie się na jakąś unijną posadkę.
Na jakąś się zapewne, za swoje niewątpliwe zasługi, załapie, dzięki czemu np. nie załapie się na darmowy wikt i opierunek w naszym kwitnącym kraju, ale to może nie być posadka na miarę naszych... Chciałem powiedzieć "Jego" możliwości.
Jeśli mam rację, to Nasz Ukochany Przywódca (mamy jeszcze drugiego oczywiście, nie mówiąc o tych formalnie zagranicznych), ale chodzi nam w tej chwili o tego od dzisiejszego "exposé". No więc musi on sobie myśleć: "Jeśli mam upaść, no to teraz, szybko, zanim zrobią krzywdę Mojej Ukochanej Angeli, bo potem mogę się załapać na europejskiego ciecia, albo jeszcze gorzej, a tego bym nie chciał!"
A jeśli tak by było, no to nasz Ukochany Tusk jest wewnętrznie rozdarty, bo nie wie, czy ma w ogóle sens walczyć o przetrwanie - czy nie lepiej po prostu wywiesić białą... Sorry - chciałem powiedzieć "unijną" - flagę i od razu zostać tym tam ober-cieciem w tej tam Unii. Bo bez Angeli to już nie będzie to samo i w ogóle może się nie udać.
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
Trzeba by chyba ogłosić i opatentować nową Żelazną Zasadę... Albo "Złotą", co mi tam! Regułę. "La règle d'or". Ładnie brzmi, tak europejsko! Coś w stylu: "Nigdy nie wierz, że jakaś lewizna zdycha, dopóki nie dostanie pokojowej Nagrody Nobla". Powie ktoś (czujny, choć nieprzesadnie bystry): "A Obama? Jaka to lewizna i jakie zdychanie?"
Na co ja, że: "Lewizna jak najbardziej, bo liberalizm". Z definicji. A Zdychanie? No bez żartów! Liberalizm rzęzi i słabnie w oczach, w sensie "kapitalistycznej gospodarki". Jeśli Spengler z Panem Tygrysem mają rację, to nie jest żaden "kryzys", tylko po prostu schyłek tego, co nam tak miłościwie przez tyle lat... Mogą być jeszcze różne wahnięcia, korekty, ale to już się chyli ku upadkowi.
No i jeśli ten "kryzys" miałby się skończyć w podobny sposób, jak ten z '29, czyli wojną światową, to chyba nikt się nie łudzi, że wiele z jakiegoś "kapitalizmu" po tym jeszcze pozostanie? Albo z czegokolwiek zresztą?
A poza tym Ameryka bierze przecież przeraźliwe baty w tzw. 'wojnie z terroryzmem', wplątuje się w coraz większą ilość konfliktów absolutnie nie do wygrania... Nie wiadomo, czy się z tego cieszyć, czy martwić - to w dużej mierze zależy od realnej siły chłopców Putina i tych, którzy im chcą wbrew...
Na lżejszą i możliwe, że jeszcze weselszą nutę, powiem to, że nie dziwię się nerwowości Naszego Ukochanego Premiera w ostatnich czasach! Pomyślcie tylko: od samego początku, albo prawie - czyli od chwili, gdy zorientował się, że rządzić Polską nie potrafi i Polacy nie będą z jego powodu szczęśliwi... Choć ja raczej nie sądzę, by on w ogóle miał kiedykolwiek tego typu zmartwienia, więc jednak od początku...
Nasz Ukochany Premier, wiedział, że ogonkiem należy merdać przed Unią (obecnie Laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, hłe hłe!), przed Putinem też oczywiście, bo może się wkurzyć i ukarać, ale głównie przed Unią, bo jak już tutaj się wszystko rozkradnie i zniszczy, Polaków (i lemingi też zresztą) wykastruje i sprzeda w niewolę na wieki wieków, to się człowiek - Tusk znaczy, Nasz Premier Kochany - załapie na jakąś unijną posadkę i będzie git!
A posadka będzie w nagrodę za owocną działalność na niwie i na żywej tkance - jednak najbardziej i najbardziej bezpośrednio, dzięki przecież SYMPATII BOSKIEJ ANGELI. To chyba oczywiste? No i teraz, z tego co kojarzę, tam, u naszego Wielkiego Zachodniego Przyjaciela i Sponsora w Unii (który także, o czym lubi przypominać niejaki K***win, jedyny dziś prawowity dziedzic N***dowej D***kracji, zafundował nam tu już kiedyś niskie podatki i w ogóle było fajnie!)...
Więc u tego Naszego Wielkiego Przyjaciela mają pono być jakieś wybory. W których Boska Angela podobno ma już marne szanse. (Swoją drogą, choć to Niemcy, to jednak we łbach się tej hołocie przewraca! Żeby Angelę odstawić od żłoba?!) No i nasz Kochany Tusk, jeśli Angeli u żłoba nie będzie, straci sporo szansy na załapanie się na jakąś unijną posadkę.
Na jakąś się zapewne, za swoje niewątpliwe zasługi, załapie, dzięki czemu np. nie załapie się na darmowy wikt i opierunek w naszym kwitnącym kraju, ale to może nie być posadka na miarę naszych... Chciałem powiedzieć "Jego" możliwości.
Jeśli mam rację, to Nasz Ukochany Przywódca (mamy jeszcze drugiego oczywiście, nie mówiąc o tych formalnie zagranicznych), ale chodzi nam w tej chwili o tego od dzisiejszego "exposé". No więc musi on sobie myśleć: "Jeśli mam upaść, no to teraz, szybko, zanim zrobią krzywdę Mojej Ukochanej Angeli, bo potem mogę się załapać na europejskiego ciecia, albo jeszcze gorzej, a tego bym nie chciał!"
A jeśli tak by było, no to nasz Ukochany Tusk jest wewnętrznie rozdarty, bo nie wie, czy ma w ogóle sens walczyć o przetrwanie - czy nie lepiej po prostu wywiesić białą... Sorry - chciałem powiedzieć "unijną" - flagę i od razu zostać tym tam ober-cieciem w tej tam Unii. Bo bez Angeli to już nie będzie to samo i w ogóle może się nie udać.
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
środa, października 10, 2012
Leming i pułapki matematycznego myślenia
Wszelkie "dowody na istnienie Boga" - tak od niepamiętnych czasów ukochane zarówno przez filozofów, jak i przez mędrków pomniejszego płazu - dają się moim skromnym, traktować jedynie: albo jako błaha w sumie i frywolna intelektualna zabawa, albo też po prostu jako dowód, że niezdrowy przerost mózgowej kory zdecydowanie zaburzył u danego osobnika zdrową i normalną religijność. (Lub zdrowy i normalny brak religijności, co jednak jest o wiele rzadsze. Sam ten brak znaczy. Bez Świętej Świeckości Jacka Kuronia, czy Postępu Ludzkości Po Wieki Wieków, amen!)
W tym pierwszym przypadku zresztą, choć chyba jest on znacznie mniej poważny, także sam fakt, że Bóg staje się obiektem umysłowych figlasów, także raczej nie świadczy o głębokiej i zdrowej religijności tego, kto się tym figlasom oddaje.
* * *
Wtręt:
Powie ktoś: "A co taki Pan Tygrys, z całym mu należnym szacunkiem, może wiedzieć o prawdziwej religijności?" Na co ja odpowiem tylko, że chyba jednak Pan Tygrys coś o niej wie. Liznął bowiem w dzieciństwie katolicyzmu takiego, jakim on był przez stulecia, sporo studiował historii i psychologii...
No a przede wszystkim absolutnie nie jest zarażony tą Drugą Religijnością, której teraz nie da się już właściwie oddzielić od wszelkiej innej katolickiej religijności. I na tym skończę, bo nie chcę sporów, czy nawet ew. awantur, na takie poważne tematy - JEŚLI TO NIE OKAŻE SIĘ ABSOLUTNIE KONIECZNE. Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał ze mną tutaj zapolemizować - niech się zgłosi.
* * *
"Dowodem na istnienie Boga" (nie da się tego, moim zdaniem, na serio i bez cudzysłowu!), który budzi moją najżywszą pogardę jest tak zwany "zakład Pascala". Choć właściwie, ściśle biorąc, nie jest to nawet "dowód na istnienie Boga", tylko raczej "dowód, że warto być dobrym chrześcijaninem".
Jak dla mnie żałosnym, przynajmniej z teologicznego, a nie matematycznego, punktu widzenia. Jego twórca, Blaise Bascal (1623-1662), był naprawdę wybitnym intelektualistą - tego absolutnie nie da mu się odmówić - szczególnie zaś genialny był w matematyce. A do tego był człowiekiem bardzo religijnym. I nawet formalnie był katolikiem, ale, po prawdzie, różnice - przynajmniej te psychologiczne (a które są od nich ważniejsze?!) - pomiędzy owym jensenizmem z Port Royal, którym przesiąknięty był umysł Pascala, a takim na przykład kalwinizmem, są, z punktu widzenia doktryny i psychologii, minimalne.
Fakt - jensenizm nigdy się formalnie od katolicyzmu i papiestwa nie odciął i został, pewnie właśnie dlatego zresztą, w końcu wytępiony. Jako herezja, więc sprawa była poważna. (Wytępiony był bez stosów, na ile pamiętam, ale i zdecydowanie bez pieszczot.)
Jednak to było dokładnie to samo "spoglądanie na świat przez malutkie okienko z butelkowego szkła", co tak genialnie opisuje Spengler. (Swoją drogą, gdyby katolikom jeszcze naprawdę zależało, gdyby mieli jeszcze serca i umysły, to nie wyobrażam sobie, by można było nie uczynić na dużą skalę użytku z tych wszystkich głębokich i wspaniałych rzeczy, które na te tematy mówi ów genialny facet! Ale co ja tam wiem.)
W odróżnieniu od katolicyzmu, tego dawnego (o tym dzisiejszym wypowiadam się niezbyt chętnie i mógłbym sporo osób ostro urazić) - tego który podbijał świat, podbijał serca różnych barbarzyńskich twardzieli, a przy okazji inspirując Dufaye i Palestriny, El Greki i Caravaggie tego świata.
Było, minęło. Szerokie przestrzenie dzikiej w sumie przyrody, z rozsianymi tu i ówdzie ludzkimi osadami, polami, winnicami, zastąpiły ciasne, otoczone murami miasta, w których stały wysokie i chude kamienice, w tych zaś, spoglądając co pewien czas, ale nie za często, przez malutkie okienko z butelkowego szkła na wąziutką, brudną uliczkę, subtelni intelektualiści analizowali własną duszę i jej miejsce w świecie.
Potem zaś, kiedy im się udało to w miarę składnie opisać, a udawało się często, wychodziło to drukiem i dalej nakręcało ów trend epoki - trend do przesubtelnego, wyhodowanego w końcu, mimo pozorów, na scholastyce (fakt że podlanej Cyceronem i marnie zrozumianym Platonem) analizowania własnej duszy, świata - no i Boga oczywiście także.
Tak sobie ślicznie piszemy, ale może ktoś z tu obecnych w ogóle nie wie, co to jest ten "zakład Pascala"? OK, wyjaśnimy! Jest to taki oto ciąg myślowy (czy jak to nazwać):
Wprawdzie prawdopodobieństwo, iż Bóg istnieje i wszystko co nam mówi Kościół jest prawdą, wydaje się stosunkowo niewielkie, ale jednak większe od zera, zaś obiecywane nam szczęście po śmierci jest NIESKOŃCZENIE WIELKIE i MA TRWAĆ NIESKOŃCZENIE DŁUGO, "wartość oczekiwana" zatem, czyli iloczyn prawdopodobieństwa danego wydarzenia i nagrody wtedy otrzymanej, jest z definicji NIESKOŃCZENIE WIELKA...
Jest wiec większa, a nawet NIESKOŃCZENIE WIĘKSZA, od "wartości oczekiwanej" przy braku wiary i posłuszeństwa Kościołowi, bo z tego żadna fajna nieskończoność nie wynika. Z czego MATEMATYCZNIE I ABSOLUTNIE ŚCIŚLE zostało udowodnione, że PO PROSTU OPŁACA SIĘ WIERZYĆ I BYĆ DOBRYM CHRZEŚCIJANINEM!
Może to do kogoś trafia. Zapewne tak - i to do wielu, w końcu ten "zakład" jest od niemal czterystu lat wciąż popularny i ma całkiem dobrą prasę. Do takich powiedzmy krzyżowców z XII wieku raczej by nie trafił, ale tutaj też można by się spierać - czy to dlatego, że byli oni bardziej autentycznie religijni, czy też może dlatego, że byli, nie da się ukryć, bez porównania od Pascala mniej intelektualnie wyrobieni?
Ja, mimo, że oczywiście uznaję drugie, stawiałbym jednak na większą rolę tego pierwszego. Wraz z otwartymi przestrzeniami, pustynnymi nawet w tym przypadku, wobec małych okienek z butelkowego szkła, wyglądających na małe, brudne uliczki. (Ale co ja tam wiem.)
No tośmy sobie ślicznie pogadali o religii... O matematyce też było, bo Pascal to wielki matematyk, a jego "zakład" opiera się przecież na rachunku prawdopodobieństwa... Ale, jeśli ktoś jeszcze pamięta, miało być przecież o Lemingu. Gdzie on? OK - na scenę wchodzi Leming i kłania się Szanownej Publiczności!
Otóż cały ten tekścik wziął się stąd, że przyszło mi właśnie do głowy to, że "zakład Pascala" może być wytłumaczeniem postaw wielu Lemingów. Tych bystrzejszych, tych u których psychopatyczne czy schizoidalne cechy nie rzucają się od razu w oczy, jak u wielu innych. Taki Leming, ta konkretna wersja Leminga, kombinuje sobie zapewne w następujący sposób:
OK, raj na ziemi obiecywany nam przez Barrossy, Tuski, Obamy, van Rumpuje, Misesy, Korwiny (tego świata) nie wydaje się być aż tak prawdopodobny, jak by nam chcieli to przedstawić, ale jednak OBIECUJĄ OGROMNE RZECZY... A jeśli to odrzucić - co nam pozostaje?
Krew, pot i łzy do końca życia? Tak? No to ja, Leming, dziękuję za to serdecznie! Do końca świata nawet?! No nie! To już na pewno wolę Barrossy, Tuski i Obamy! (Bo Leming się najczęściej jakoś tam utożsamia z Ludzkością, skutkiem schizoidii głównie, oraz tego, że jego własne życie i jego własna mała osóbka są dlań po prostu zbyt małe i nędzne, żeby dało się o nich myśleć bez ucieczki w UTOPIE I MRZONKI.)
"Niech nam żyje Wieczna i Niezwyciężona Unia Europejska!" (To mówi oczywiście Leming, nie ja!) "Niech nam żyją Nasi Światli Niezłomni Przywódcy! Urra! Urra! Urra!" (A w tle oczywiście "Trutututu-trutututu-trutututu-trutu-TU!" Chyba, żeby, na odmianę, jakiś np. powiew muzyczny ze Wschodu.)
No więc, tak sobie moim zdaniem kombinuje Leming - z tych bystrzejszych i w sumie niemal, na pierwszy rzut oka, normalnych. Nie jest to więc ani, stricte rzecz biorąc, psychopatologia, ani całkiem inne widzenie świata, ani nawet jakaś niezwykle głęboka wiara w te wszystkie pierdoły, które są Lemingowi opowiadane.
To jest jedynie (o ile się oczywiście nie mylę, bo w duszę Leminga jest mi się chyba trudniej wgryźć, niż w duszę krzyżowca czy Pascala zza butelkowej szybki) taka cwaność, wynikająca z PRZEROSTU KORY. Czy może raczej niedorozwoju wszystkiego innego, poza korą. No i to się w sumie sprowadza do jednej z LICZNYCH PUŁAPEK MATEMATYCZNEGO MYŚLENIA.
"No dobra", powie ktoś... "Cóż w tym myśleniu jest nie tak, skoro tak wielki matematyk...? Przecież nie powiesz, Panie Tygrys, żeś znalazł błąd w matematycznym wywodzie samego Pascala?" Na to ja powiem, że OK - matematycznie to to się zgadza, tyle że wprowadzanie pojęcia NIESKOŃCZONOŚCI W PRAKTYCZNE rozważania wydaje mi się mocno nie na miejscu.
Bo "nieskończoność" to pojęcie, które się na rzeczywistość nijak nie przekłada. To poniekąd czysty abstrakt. Radość serca każdego mniej lub bardziej matematyka, ale anatema dla człowieka trzeźwo myślącego o rzeczywistości.
Weźmy sobie tak... Pan Tygrys niniejszym ogłasza, że jeśli mu oddasz cały swój majątek, żonę, córki, siostrzenice, matkę (jeśli wciąż na chodzie), i będziecie na niego przez resztę życia tyrali jak osły... To dostąpicie zbawienia i szczęścia po wieki wieków (amen!).
Do wyboru: Raj, albo będziecie się wcielać do końca świata w same nieskończenie szczęśliwe Boddhisatwy, czy co tam. W Raju zaś, jeśli to jego wybierzecie, albo patrzenie w oblicze Pańskie, nocne koszule, harfy i anielskie chóry - albo też 70 hurys, przepięknych, chętnych, dokładnie ogolonych (i więcej, ale nieważne), no i z błonami nie do zdarcia. (Czy może samootwarzającymi - Koran tego zagadnienia chyba dokładnie nie precyzuje.)
Czysty zakład Pascala: ja obiecuję NIESKOŃCZONE SZCZĘŚCIE za skończoną cenę, a beze mnie - i bez tego mojego Amber Gold z Diamentami Jak Strusie Jaja, bez tych moich Cudów Tuska - CO WAS LUDZIE CZEKA? Życie takie jak teraz (albo gorzej, bo Unia nie śpi itd.), a po śmierci? Szkoda gadać!
Więc jak? To jest dokładnie ta sama sytuacja, co u Pascala. Proszę więc się zgłaszać, przedstawiając zdjęcia żon i córek w strojach kąpielowych (albo bez, proszę bardzo!) i zeznania podatkowe za ostatnie trzy lata. WIECZNA I NIESKOŃCZONA SZCZĘŚLIWOŚĆ CZEKA, ale NIE KAŻDY SIĘ ZAŁAPIE, BO ILOŚĆ MIEJSC OGRANICZONA! Więc galopem, Ludu Mój! Zbierać szybko potrzebne sumy, sprzedawać co tam macie... No i przekonywać swoje kobiety!
Aha, byłbym zapomniał: ONE TEŻ DOSTĄPIĄ wiecznej szczęśliwości. A nawet lepiej, bo szczęśliwości już za życia. Powiedźcie im to! Będzie łatwiej szybko zrobić im te zdjęcia. Wy dopiero po śmierci, sorry! Ale przecież i tak warto, prawda? W końcu chodzi o WIECZNOŚĆ i NIESKOŃCZONĄ SZCZĘŚLIWOŚĆ. Spróbujcie sobie to wyobrazić - NIE-SA-MO-WI-TA SPRAWA!
I sam Pascal wam to gwarantuje, a sprawdźcie sobie w Wikipedii co to był za nie-byle-jaki gość. A zresztą co mi tam... WAM też mogę nieskończoną szczęśliwość obiecać już za życia! Za parę lat. Może Tusk, może Barrosso - mogę i ja!
* * * * *
Niniejsze dedykuję wszystkim (excusez le mot) fanatykom matematyki wśród moich Drogich Znajomych, plus Wyrusowi.
triarius
P.S. Różnica między genialnym Pascalem a, głupim w sumie, Lemingiem jest taka,że Pascal ten swój zakład wykoncypował, ale się nim przecież w życiu nie kierował, a Leming się jak najbardziej kieruje. (Swoją drogą, gdyby nie Pascal, to ktoś inny by na to wpadł, bo jest to w sumie dość oczywista, dla Matematyka, myśl.)
P.S. 2 A przy okazji przypominam, że Kapitalizm to Socjalizm burżujów. To wcale nie jest głupia myśl!
W tym pierwszym przypadku zresztą, choć chyba jest on znacznie mniej poważny, także sam fakt, że Bóg staje się obiektem umysłowych figlasów, także raczej nie świadczy o głębokiej i zdrowej religijności tego, kto się tym figlasom oddaje.
* * *
Wtręt:
Powie ktoś: "A co taki Pan Tygrys, z całym mu należnym szacunkiem, może wiedzieć o prawdziwej religijności?" Na co ja odpowiem tylko, że chyba jednak Pan Tygrys coś o niej wie. Liznął bowiem w dzieciństwie katolicyzmu takiego, jakim on był przez stulecia, sporo studiował historii i psychologii...
No a przede wszystkim absolutnie nie jest zarażony tą Drugą Religijnością, której teraz nie da się już właściwie oddzielić od wszelkiej innej katolickiej religijności. I na tym skończę, bo nie chcę sporów, czy nawet ew. awantur, na takie poważne tematy - JEŚLI TO NIE OKAŻE SIĘ ABSOLUTNIE KONIECZNE. Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał ze mną tutaj zapolemizować - niech się zgłosi.
* * *
"Dowodem na istnienie Boga" (nie da się tego, moim zdaniem, na serio i bez cudzysłowu!), który budzi moją najżywszą pogardę jest tak zwany "zakład Pascala". Choć właściwie, ściśle biorąc, nie jest to nawet "dowód na istnienie Boga", tylko raczej "dowód, że warto być dobrym chrześcijaninem".
Jak dla mnie żałosnym, przynajmniej z teologicznego, a nie matematycznego, punktu widzenia. Jego twórca, Blaise Bascal (1623-1662), był naprawdę wybitnym intelektualistą - tego absolutnie nie da mu się odmówić - szczególnie zaś genialny był w matematyce. A do tego był człowiekiem bardzo religijnym. I nawet formalnie był katolikiem, ale, po prawdzie, różnice - przynajmniej te psychologiczne (a które są od nich ważniejsze?!) - pomiędzy owym jensenizmem z Port Royal, którym przesiąknięty był umysł Pascala, a takim na przykład kalwinizmem, są, z punktu widzenia doktryny i psychologii, minimalne.
Fakt - jensenizm nigdy się formalnie od katolicyzmu i papiestwa nie odciął i został, pewnie właśnie dlatego zresztą, w końcu wytępiony. Jako herezja, więc sprawa była poważna. (Wytępiony był bez stosów, na ile pamiętam, ale i zdecydowanie bez pieszczot.)
Jednak to było dokładnie to samo "spoglądanie na świat przez malutkie okienko z butelkowego szkła", co tak genialnie opisuje Spengler. (Swoją drogą, gdyby katolikom jeszcze naprawdę zależało, gdyby mieli jeszcze serca i umysły, to nie wyobrażam sobie, by można było nie uczynić na dużą skalę użytku z tych wszystkich głębokich i wspaniałych rzeczy, które na te tematy mówi ów genialny facet! Ale co ja tam wiem.)
W odróżnieniu od katolicyzmu, tego dawnego (o tym dzisiejszym wypowiadam się niezbyt chętnie i mógłbym sporo osób ostro urazić) - tego który podbijał świat, podbijał serca różnych barbarzyńskich twardzieli, a przy okazji inspirując Dufaye i Palestriny, El Greki i Caravaggie tego świata.
Było, minęło. Szerokie przestrzenie dzikiej w sumie przyrody, z rozsianymi tu i ówdzie ludzkimi osadami, polami, winnicami, zastąpiły ciasne, otoczone murami miasta, w których stały wysokie i chude kamienice, w tych zaś, spoglądając co pewien czas, ale nie za często, przez malutkie okienko z butelkowego szkła na wąziutką, brudną uliczkę, subtelni intelektualiści analizowali własną duszę i jej miejsce w świecie.
Potem zaś, kiedy im się udało to w miarę składnie opisać, a udawało się często, wychodziło to drukiem i dalej nakręcało ów trend epoki - trend do przesubtelnego, wyhodowanego w końcu, mimo pozorów, na scholastyce (fakt że podlanej Cyceronem i marnie zrozumianym Platonem) analizowania własnej duszy, świata - no i Boga oczywiście także.
Tak sobie ślicznie piszemy, ale może ktoś z tu obecnych w ogóle nie wie, co to jest ten "zakład Pascala"? OK, wyjaśnimy! Jest to taki oto ciąg myślowy (czy jak to nazwać):
Wprawdzie prawdopodobieństwo, iż Bóg istnieje i wszystko co nam mówi Kościół jest prawdą, wydaje się stosunkowo niewielkie, ale jednak większe od zera, zaś obiecywane nam szczęście po śmierci jest NIESKOŃCZENIE WIELKIE i MA TRWAĆ NIESKOŃCZENIE DŁUGO, "wartość oczekiwana" zatem, czyli iloczyn prawdopodobieństwa danego wydarzenia i nagrody wtedy otrzymanej, jest z definicji NIESKOŃCZENIE WIELKA...
Jest wiec większa, a nawet NIESKOŃCZENIE WIĘKSZA, od "wartości oczekiwanej" przy braku wiary i posłuszeństwa Kościołowi, bo z tego żadna fajna nieskończoność nie wynika. Z czego MATEMATYCZNIE I ABSOLUTNIE ŚCIŚLE zostało udowodnione, że PO PROSTU OPŁACA SIĘ WIERZYĆ I BYĆ DOBRYM CHRZEŚCIJANINEM!
Może to do kogoś trafia. Zapewne tak - i to do wielu, w końcu ten "zakład" jest od niemal czterystu lat wciąż popularny i ma całkiem dobrą prasę. Do takich powiedzmy krzyżowców z XII wieku raczej by nie trafił, ale tutaj też można by się spierać - czy to dlatego, że byli oni bardziej autentycznie religijni, czy też może dlatego, że byli, nie da się ukryć, bez porównania od Pascala mniej intelektualnie wyrobieni?
Ja, mimo, że oczywiście uznaję drugie, stawiałbym jednak na większą rolę tego pierwszego. Wraz z otwartymi przestrzeniami, pustynnymi nawet w tym przypadku, wobec małych okienek z butelkowego szkła, wyglądających na małe, brudne uliczki. (Ale co ja tam wiem.)
No tośmy sobie ślicznie pogadali o religii... O matematyce też było, bo Pascal to wielki matematyk, a jego "zakład" opiera się przecież na rachunku prawdopodobieństwa... Ale, jeśli ktoś jeszcze pamięta, miało być przecież o Lemingu. Gdzie on? OK - na scenę wchodzi Leming i kłania się Szanownej Publiczności!
Otóż cały ten tekścik wziął się stąd, że przyszło mi właśnie do głowy to, że "zakład Pascala" może być wytłumaczeniem postaw wielu Lemingów. Tych bystrzejszych, tych u których psychopatyczne czy schizoidalne cechy nie rzucają się od razu w oczy, jak u wielu innych. Taki Leming, ta konkretna wersja Leminga, kombinuje sobie zapewne w następujący sposób:
OK, raj na ziemi obiecywany nam przez Barrossy, Tuski, Obamy, van Rumpuje, Misesy, Korwiny (tego świata) nie wydaje się być aż tak prawdopodobny, jak by nam chcieli to przedstawić, ale jednak OBIECUJĄ OGROMNE RZECZY... A jeśli to odrzucić - co nam pozostaje?
Krew, pot i łzy do końca życia? Tak? No to ja, Leming, dziękuję za to serdecznie! Do końca świata nawet?! No nie! To już na pewno wolę Barrossy, Tuski i Obamy! (Bo Leming się najczęściej jakoś tam utożsamia z Ludzkością, skutkiem schizoidii głównie, oraz tego, że jego własne życie i jego własna mała osóbka są dlań po prostu zbyt małe i nędzne, żeby dało się o nich myśleć bez ucieczki w UTOPIE I MRZONKI.)
"Niech nam żyje Wieczna i Niezwyciężona Unia Europejska!" (To mówi oczywiście Leming, nie ja!) "Niech nam żyją Nasi Światli Niezłomni Przywódcy! Urra! Urra! Urra!" (A w tle oczywiście "Trutututu-trutututu-trutututu-trutu-TU!" Chyba, żeby, na odmianę, jakiś np. powiew muzyczny ze Wschodu.)
No więc, tak sobie moim zdaniem kombinuje Leming - z tych bystrzejszych i w sumie niemal, na pierwszy rzut oka, normalnych. Nie jest to więc ani, stricte rzecz biorąc, psychopatologia, ani całkiem inne widzenie świata, ani nawet jakaś niezwykle głęboka wiara w te wszystkie pierdoły, które są Lemingowi opowiadane.
To jest jedynie (o ile się oczywiście nie mylę, bo w duszę Leminga jest mi się chyba trudniej wgryźć, niż w duszę krzyżowca czy Pascala zza butelkowej szybki) taka cwaność, wynikająca z PRZEROSTU KORY. Czy może raczej niedorozwoju wszystkiego innego, poza korą. No i to się w sumie sprowadza do jednej z LICZNYCH PUŁAPEK MATEMATYCZNEGO MYŚLENIA.
"No dobra", powie ktoś... "Cóż w tym myśleniu jest nie tak, skoro tak wielki matematyk...? Przecież nie powiesz, Panie Tygrys, żeś znalazł błąd w matematycznym wywodzie samego Pascala?" Na to ja powiem, że OK - matematycznie to to się zgadza, tyle że wprowadzanie pojęcia NIESKOŃCZONOŚCI W PRAKTYCZNE rozważania wydaje mi się mocno nie na miejscu.
Bo "nieskończoność" to pojęcie, które się na rzeczywistość nijak nie przekłada. To poniekąd czysty abstrakt. Radość serca każdego mniej lub bardziej matematyka, ale anatema dla człowieka trzeźwo myślącego o rzeczywistości.
Weźmy sobie tak... Pan Tygrys niniejszym ogłasza, że jeśli mu oddasz cały swój majątek, żonę, córki, siostrzenice, matkę (jeśli wciąż na chodzie), i będziecie na niego przez resztę życia tyrali jak osły... To dostąpicie zbawienia i szczęścia po wieki wieków (amen!).
Do wyboru: Raj, albo będziecie się wcielać do końca świata w same nieskończenie szczęśliwe Boddhisatwy, czy co tam. W Raju zaś, jeśli to jego wybierzecie, albo patrzenie w oblicze Pańskie, nocne koszule, harfy i anielskie chóry - albo też 70 hurys, przepięknych, chętnych, dokładnie ogolonych (i więcej, ale nieważne), no i z błonami nie do zdarcia. (Czy może samootwarzającymi - Koran tego zagadnienia chyba dokładnie nie precyzuje.)
Czysty zakład Pascala: ja obiecuję NIESKOŃCZONE SZCZĘŚCIE za skończoną cenę, a beze mnie - i bez tego mojego Amber Gold z Diamentami Jak Strusie Jaja, bez tych moich Cudów Tuska - CO WAS LUDZIE CZEKA? Życie takie jak teraz (albo gorzej, bo Unia nie śpi itd.), a po śmierci? Szkoda gadać!
Więc jak? To jest dokładnie ta sama sytuacja, co u Pascala. Proszę więc się zgłaszać, przedstawiając zdjęcia żon i córek w strojach kąpielowych (albo bez, proszę bardzo!) i zeznania podatkowe za ostatnie trzy lata. WIECZNA I NIESKOŃCZONA SZCZĘŚLIWOŚĆ CZEKA, ale NIE KAŻDY SIĘ ZAŁAPIE, BO ILOŚĆ MIEJSC OGRANICZONA! Więc galopem, Ludu Mój! Zbierać szybko potrzebne sumy, sprzedawać co tam macie... No i przekonywać swoje kobiety!
Aha, byłbym zapomniał: ONE TEŻ DOSTĄPIĄ wiecznej szczęśliwości. A nawet lepiej, bo szczęśliwości już za życia. Powiedźcie im to! Będzie łatwiej szybko zrobić im te zdjęcia. Wy dopiero po śmierci, sorry! Ale przecież i tak warto, prawda? W końcu chodzi o WIECZNOŚĆ i NIESKOŃCZONĄ SZCZĘŚLIWOŚĆ. Spróbujcie sobie to wyobrazić - NIE-SA-MO-WI-TA SPRAWA!
I sam Pascal wam to gwarantuje, a sprawdźcie sobie w Wikipedii co to był za nie-byle-jaki gość. A zresztą co mi tam... WAM też mogę nieskończoną szczęśliwość obiecać już za życia! Za parę lat. Może Tusk, może Barrosso - mogę i ja!
* * * * *
Niniejsze dedykuję wszystkim (excusez le mot) fanatykom matematyki wśród moich Drogich Znajomych, plus Wyrusowi.
triarius
P.S. Różnica między genialnym Pascalem a, głupim w sumie, Lemingiem jest taka,że Pascal ten swój zakład wykoncypował, ale się nim przecież w życiu nie kierował, a Leming się jak najbardziej kieruje. (Swoją drogą, gdyby nie Pascal, to ktoś inny by na to wpadł, bo jest to w sumie dość oczywista, dla Matematyka, myśl.)
P.S. 2 A przy okazji przypominam, że Kapitalizm to Socjalizm burżujów. To wcale nie jest głupia myśl!
słowa kluczowe:
Blaise Pascal,
dowody na istnienie Boga,
katolicyzm,
leming,
matematyka,
Oswald Spengler,
protestantyzm,
przerost kory,
religia,
utopie,
zakład Pascala
niedziela, października 07, 2012
O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 2)
Nie czytać tego! Jest tu parę sensownych myśli, ale w sumie wyszło długie, pokrętne i po prostu mętne. Mówię serio. Nie da się tak o wszystkim na raz - po prostu. To jest tematyka na książkę, może nawet niespecjalnie grubą, ale jednak, a nie na blogaskowy tekścik.
Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).
* * * * *
Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)
Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...
A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.
No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.
To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.
Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)
Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.
(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)
Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.
Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.
Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.
Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.
Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".
Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.
A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)
Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.
Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)
Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".
Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA
Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.
No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.
Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...
A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...
Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.
Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)
Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".
Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.
Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...
Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.
To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)
Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.
Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?
* * *
Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.
Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).
* * * * *
Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)
Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...
A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.
No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.
To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.
Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)
Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.
(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)
Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.
Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.
Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.
Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.
Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".
Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.
A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)
Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.
Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)
Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".
Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA
Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.
No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.
Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...
A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...
Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.
Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)
Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".
Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.
Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...
Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.
To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)
Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.
Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?
* * *
Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.
słowa kluczowe:
filozofia,
historia,
kulfon,
nauka,
PRL,
religia,
tekst co nam się całkiem wykoleił,
zespół Skaldowie
czwartek, września 20, 2012
Przebudzenie leminga
Tekst o historii i złogach mam zamiar dalej ciągnąć i nawet mam już napisaną sporą część następnego odcinka, ale najpierw chciałbym na gorąco napisać coś aktualnego i, jak to cudnie mawiano za Gierka, "nabolałego".
* * * * *
Otóż mam ci ja znajomą, najrasowszego leminga. Ktoś może już o tym wie, bo wspominałem. To nie tak, że ja - któren kiedyś przecież spiżowym głosem wołałem w nocną ciszę: "Czy odstawiłeś już leminga od piersi" - jakoś się z tym lemingiem, qua lemingiem, bardzo zadaję, gwałcąc własne zasady.
Nie, kiedy wróciłem do PRL, tym razem w wersji bis, szybko się dowiedziałem, że ona, moja b. dawna znajoma i niemal, w pewnym sensie krewna, pilnie czyta GWyba i Tygodnik Powszechny... No ale wtedy to nie było AŻ tak szokujące. Nie dla mnie w każdym razie. Nie dla kogoś, kto w sumie nie bardzo wiedział co w tym (nieszczęsnym) kraju jest co, a kto jest kto.
Ja wtedy np. głosowałem na Korwina - bo chciał babom odjąć prawo głosu - a tej mojej znajomej dziewięcioletnia wtedy córka bardzo się z tego ucieszyła, kiedy jej to powiedziałem. Więc wydawało się, że tam jest pewna podatność na prawicowe (i to jak!) idee.
Choć chwilę przedtem namawiali mnie - we trzy, bo nawet matka tej mojej znajomej i jej mocno nieletnia wtedy córka też - do głosowania na Kuronia. Któren jednak wtedy wcale mi się jeszcze tak paskudnie nie kojarzył. Trzeba pamiętać, że okrągły stół tak mnie zniesmaczył, że w ogóle, będąc jeszcze w Szwecji i mając tam już wtedy dość spore problemy, całkiem przestałem śledzić wydarzenia na prlowskiej scenie.
A przedtem też niespecjalnie, bo niby po co, tym bardziej, że nie zamierzałem już wracać, a w prlu nic się aż tak fantastycznego nie działo. A zresztą było to przecież cholernie dawno temu, no bo, jak każdy wie, świeckie relikwie Jacka Kuronia zapewniają świeckie zbawienie już od niezliczonej liczby lat. I już nawet Geremek ruszył w te ślady, a to też nie było wczoraj.
Mógłbym o tej mojej znajomej, o tym lemingu, godzinami, ale się powstrzymam, z wielu zresztą względów. W każdym razie jest to jak najbardziej świadomy wyborca - od lat konsekwentnie wyborca Platformy. Przedtem był to świadomy wyborca Partii Ludzi Rozumnych. (Ktoś by nie zgadł?)
Skrajna tej Platformy lewica, jeśli miałbym to, na dość niepewnej w sumie podstawie, oceniać. Bo ani z nią nie miałem przez te ostatnie kilkanaście lat tak wielu kontaktów, ani też o polityce akurat rzadko rozmawialiśmy, i nie bez powodu. Ale nie sądzę, by ryzyko błędu było tu znaczące.
Zdecydowanie lewica - i to oczywiście nie w jakimś takim sensie, jak państwo Gwiazdowie, tyle że nie postkomunistyczna, a platformiana. Na P*kota chyba się nie przekabaciła, zresztą to zdaje się wciąż (hłe hłe!) gorliwa katoliczka. Posoborowa oczywiście do bólu. Jakieś trzy lata temu, pamiętam, wyciągnęła mnie na mszę z okazji rocznicy śmierci JP2. Ten typ.
Posoborowy. A raczej jeszcze gorzej, bo jakieś tam ekumeniczne obrzydliwości w typie Taize. Nie jestem specem od długości nosa, ale określenie "żydokomuna" pasuje do niej jak rękawiczka. (Zresztą nosa nie ma specjalnie długiego, trochę szkoda, bo lubię.)
Znam ją od niepamiętnych czasów - najpierw luźno, na studiach, potem przez lata w tej samej robocie i w okopach walki z komuną... Tak, tak! Jak teraz myślę, ilu, i jak zajadłych, lewaków wtedy miałem koło siebie w tej tam "walce", to mnie przepona ze śmiechu boli! Ale nie da się ukryć, że wtedy nie można jej było nic zarzucić.
Naprawdę sporo jeszcze by można o niej i byłoby to zarówno pouczające, jak i zabawne, ale to w końcu moja b. odwieczna znajoma, a nawet nieco więcej jakby, więc nie będę podawał zbyt wielu i zbyt pikantnych szczegółów.
Rzecz w każdym razie jest taka, że zaraz po 10 kwietnia roku pamiętnego odstawiłem ją od piersi, bo wyrażała się lekceważąco o teorii zamachu i w ogóle negowała taką możliwość. Minęły niecałe chyba dwa lata i zadzwoniłem do niej, myśląc sobie: "Cóż, leming w końcu, nie jest winna, że durna. A może coś jej się w głowie dzięki tej Drugiej Irlandii zresztą przejaśniło. Zbadajmy to!"
No i od tego czasu sobie czasem przez telefon gadaliśmy, bo mam sporo "darmowych" minut, choć raczej nie o polityce. To znaczy ja tam nieco poironizowałem od czasu do czasu na temat Tuska i III RP, ośmielony szczególnie tym, że jej się zdecydowanie ekonomia pogorszyła, więc jeśli przeglądanie na oczy w ogóle w realu występuje, to przecież właśnie musi w jej przypadku. Ona te moje ironie kwitowała cichym, lekko nerwowym śmiechem, co brałem za dobrą monetę.
Zadzwoniłem do niej też wczoraj (a mniej pedantycznie nawet rzekłbym "dzisiaj") i pytam: "Jak leci?" Ona mi na to, że właśnie wczoraj pływała w jeziorze. Bo my ostatnio właśnie o pływaniu i niepływaniu w jeziorze rozmawialiśmy. (Swoją drogą, dzięki Adasiu, gdybyś to czytał, za tę wtedy wyprawę! Mimo wszystko.)
Na to ja wyraziłem zdziwienie, bo dla mnie nawet w sierpniu woda w jeziorze nie była aż tak ciepła, jak bym pragnął, a co dopiero w środku zimy! W połowie września znaczy. I mówię: "No a ja to nawet jestem nieco przeziębiony". Na co ona: "Wydelikacony jesteś".
Mnie to lekko ubodło, bo przeziębiony jestem raz na rok, albo i to nie, i chciałem jej zaimponować opowieścią o tym seminarium z bicia brzydkich ludzi metodą stworzoną dla Navy Seals (tych, co m.in. Bin Ladena niedawno zamordowali), co na nim byłem w sobotę. Kupa śmiechu, przezabawna naparzana, czasem nawet każdy z każdym. No i nie byle jaki parogodzinny wysiłek.
Zdążyłem wypowiedzieć parę słów zaledwie, w których było coś o "naparzanie" chyba, albo coś w tym duchu, a ona mi na to... "Chodzi o tych cholernych PiSmaków?" Nie jestem pewien, czy to byli pismaki, ale coś takiego. Nie "PiSuary" w każdym razie, ale i tak, jeśli uwzględnić jej naprawdę wściekły, agresywny i pełen pogardy ton, to było mocne.
"Chodzi o tych cholernych PiSmaków? Którzy cały czas dzielą?" Słowo - coś takiego, o tym dzieleniu, powiedziała! Wiem, że trudno uwierzyć, iż ktoś tak naprawdę mówi, ale tak właśnie było. Normalnie dobrze wychowana inteligentka pod sześćdziesiątkę, wciąż w niezłym stanie i taka trochę wiecznie młoda, a tu nagle takie coś!
Tym bardziej, że złość u niej pamiętam z tych wszystkich lat w sumie raz przedtem - kiedy jej przełożyłem nuty nie tam, gdzie miały leżeć. (Bo ona gra na pianie, a w każdym razie grała. Autentyczny MWzDW, nie jakaś imitacja!) No więc to był dopiero być może drugi raz przez czterdzieści lat on and off - właśnie z tym PiSem i dzieleniem.
Ten jej język był w każdym razie całkiem jak z Dziennika Telewizyjnego, czy jak to się teraz wabi. Albo innego Gazownika. Mówię to na podstawie pośrednich informacji i dawnych wspomnień, bo sam już od ponad dwóch lat rodzimych programów tego typu nie oglądam, a gazet nie czytam od b. dawna. Nie mówiąc już o tonie głosu.
Ja na to dictum wyraził nieśmiały (przesada, ale jak na mnie naprawdę to było grzeczne) protest, zbierając się, w grzeczny sposób, do rozłączenia i zakończenia znajomości. Ona to oczywiście zauważyła i mówi coś w stylu: "No przecież się chyba z nimi nie utożsamiasz?"
Na co ja oczywiście, że się jak najbardziej utożsamiam... I więcej, ale w końcu nie chodzi o to, co ja jej rzekł, tylko co ona rzekła mi. W każdym razie odstawiłem ją od piersi na dobre, mówiąc, a właściwie esemesując, parę b. grzecznych, ale dla niej, mam nadzieję, naprawdę bolesnych i dających do myślenia słów. Z tym, że my, jako się rzekło, nie o moich zachowaniach, tylko o zachowaniach LEMINGA W OBECNEJ SYTUACJI, z kryzysem ekonomicznym na czele.
Tak więc ludzie - jeśli się komuś naprawdę wydaje, że leming, nawet taki "religijny" i naprawdę kiedyś działający dość ładnie w opozycji, i wcale wtedy nie będący wprost w szponach jakichś rewizjonistów - trawiony głodem, rzuci się na Tuska; wyrzeknie się "Europy"; przeprosi moherową babcię; przyzna, że dureń i poprosi moherowego wujka o polityczną edukację; zacznie czytać blog Pana Tygrysa...
To PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ! Taka wiara jest durna i naiwna. Leming, w miarę jak kryzys daje mu w dupę, nas nienawidzi bardziej i bardziej. Jeszcze trochę, a naprawdę nie będzie trudno nawet taką niemłodą i w sumie przecież dobrze wychowaną, obiektywnie wcale nie taką durną, inteligentkę...
Fakt że z odpowiednimi genami i koligacjami, ale żadna to partyjna nomenklatura, bo jej matka była licealną nauczycielką polskiego, ponoć b. lubianą i cenioną, mocno kiedyś opozycyjną, w b. dobrym liceum. Która z ojcem córeczki, czyli tej mojej znajomej, o ile w ogóle istniał, zrobiła to, co każda postępowa kobieta z dziadem, po ew. wykorzystaniu zrobić przecież powinna...
Do czego ja zmierzam? A do tego, że nawet i taka kobietka, odpowiednio podszczuta, będzie całkiem niedługo gotowa co najmniej nabijać głowy moherów i PiSmaków na pikę i je obnosić w publicznych miejscach. A jak się ten wymarzony przez naszą prawicę kryzys, który miałby zmieść Tuska, rozkręci, to taki ktoś, jak ta moja kulturalna nieagresywna znajoma będzie wypruwać flaki.
Komu? Tym, ma się rozumieć, co dzielą. Tym przez których Polska... Przez których Europa... Czy co tam jej akurat powiedzą spece od polityczno-rzeźnickiego marketingu...
(I nawet nie sądzę, by jej Polska jako taka była wprost nienawistna - ona oczywiście "Europę" kocha ponad życie, a Polska musi być taka, jak być musi.) A kiedy już taka paniusia, taki leming, wam te bebechy wypruje i na nich tych zatańczy kaczuszki, dorzuci wkręcanie żarówek... Czy co tam teraz jest modne i na topie... To pójdzie, z całą zgrają innych takich jak ona, na Biały Marsz Przeciw Przemocy. Bo z pewnością zaraz potem im takie coś zorganizują. A "Europa" z zachwytem oczywiście przyklaśnie.
W sumie muszę to rozwijać? Czy już w ogólnym zarysie łapiecie całą ideę? No to jeszcze drobne podsumowanie, żeby się wryło w pamięć i wyparło z umysłu wszelkie idiotyczne złudzenia:
LEMING NIGDY SIĘ NIE POGODZI Z PISEM, LEMING NIGDY NIE ZNIENAWIDZI KOGOŚ, KOGO POPIERAJĄ CI, KTÓRZY TERAZ POPIERAJĄ TUSKA, LEMING NIGDY WAM - TAK WŁAŚNIE WAM, CO NIE ZNACZY BY MNIE NIE - NIE WYBACZY, ŻE MU SIĘ POGARSZA!
Jeszcze trochę, a leming naprawdę będzie gotów mordować. I to naprawdę nie tych, których, naszym zdaniem, powinien chcieć mordować. Czy choćby wywozić na taczkach. A więc nie oszukujcie się, przyjaciele!
* * * * *
Otóż mam ci ja znajomą, najrasowszego leminga. Ktoś może już o tym wie, bo wspominałem. To nie tak, że ja - któren kiedyś przecież spiżowym głosem wołałem w nocną ciszę: "Czy odstawiłeś już leminga od piersi" - jakoś się z tym lemingiem, qua lemingiem, bardzo zadaję, gwałcąc własne zasady.
Nie, kiedy wróciłem do PRL, tym razem w wersji bis, szybko się dowiedziałem, że ona, moja b. dawna znajoma i niemal, w pewnym sensie krewna, pilnie czyta GWyba i Tygodnik Powszechny... No ale wtedy to nie było AŻ tak szokujące. Nie dla mnie w każdym razie. Nie dla kogoś, kto w sumie nie bardzo wiedział co w tym (nieszczęsnym) kraju jest co, a kto jest kto.
Ja wtedy np. głosowałem na Korwina - bo chciał babom odjąć prawo głosu - a tej mojej znajomej dziewięcioletnia wtedy córka bardzo się z tego ucieszyła, kiedy jej to powiedziałem. Więc wydawało się, że tam jest pewna podatność na prawicowe (i to jak!) idee.
Choć chwilę przedtem namawiali mnie - we trzy, bo nawet matka tej mojej znajomej i jej mocno nieletnia wtedy córka też - do głosowania na Kuronia. Któren jednak wtedy wcale mi się jeszcze tak paskudnie nie kojarzył. Trzeba pamiętać, że okrągły stół tak mnie zniesmaczył, że w ogóle, będąc jeszcze w Szwecji i mając tam już wtedy dość spore problemy, całkiem przestałem śledzić wydarzenia na prlowskiej scenie.
A przedtem też niespecjalnie, bo niby po co, tym bardziej, że nie zamierzałem już wracać, a w prlu nic się aż tak fantastycznego nie działo. A zresztą było to przecież cholernie dawno temu, no bo, jak każdy wie, świeckie relikwie Jacka Kuronia zapewniają świeckie zbawienie już od niezliczonej liczby lat. I już nawet Geremek ruszył w te ślady, a to też nie było wczoraj.
Mógłbym o tej mojej znajomej, o tym lemingu, godzinami, ale się powstrzymam, z wielu zresztą względów. W każdym razie jest to jak najbardziej świadomy wyborca - od lat konsekwentnie wyborca Platformy. Przedtem był to świadomy wyborca Partii Ludzi Rozumnych. (Ktoś by nie zgadł?)
Skrajna tej Platformy lewica, jeśli miałbym to, na dość niepewnej w sumie podstawie, oceniać. Bo ani z nią nie miałem przez te ostatnie kilkanaście lat tak wielu kontaktów, ani też o polityce akurat rzadko rozmawialiśmy, i nie bez powodu. Ale nie sądzę, by ryzyko błędu było tu znaczące.
Zdecydowanie lewica - i to oczywiście nie w jakimś takim sensie, jak państwo Gwiazdowie, tyle że nie postkomunistyczna, a platformiana. Na P*kota chyba się nie przekabaciła, zresztą to zdaje się wciąż (hłe hłe!) gorliwa katoliczka. Posoborowa oczywiście do bólu. Jakieś trzy lata temu, pamiętam, wyciągnęła mnie na mszę z okazji rocznicy śmierci JP2. Ten typ.
Posoborowy. A raczej jeszcze gorzej, bo jakieś tam ekumeniczne obrzydliwości w typie Taize. Nie jestem specem od długości nosa, ale określenie "żydokomuna" pasuje do niej jak rękawiczka. (Zresztą nosa nie ma specjalnie długiego, trochę szkoda, bo lubię.)
Znam ją od niepamiętnych czasów - najpierw luźno, na studiach, potem przez lata w tej samej robocie i w okopach walki z komuną... Tak, tak! Jak teraz myślę, ilu, i jak zajadłych, lewaków wtedy miałem koło siebie w tej tam "walce", to mnie przepona ze śmiechu boli! Ale nie da się ukryć, że wtedy nie można jej było nic zarzucić.
Naprawdę sporo jeszcze by można o niej i byłoby to zarówno pouczające, jak i zabawne, ale to w końcu moja b. odwieczna znajoma, a nawet nieco więcej jakby, więc nie będę podawał zbyt wielu i zbyt pikantnych szczegółów.
Rzecz w każdym razie jest taka, że zaraz po 10 kwietnia roku pamiętnego odstawiłem ją od piersi, bo wyrażała się lekceważąco o teorii zamachu i w ogóle negowała taką możliwość. Minęły niecałe chyba dwa lata i zadzwoniłem do niej, myśląc sobie: "Cóż, leming w końcu, nie jest winna, że durna. A może coś jej się w głowie dzięki tej Drugiej Irlandii zresztą przejaśniło. Zbadajmy to!"
No i od tego czasu sobie czasem przez telefon gadaliśmy, bo mam sporo "darmowych" minut, choć raczej nie o polityce. To znaczy ja tam nieco poironizowałem od czasu do czasu na temat Tuska i III RP, ośmielony szczególnie tym, że jej się zdecydowanie ekonomia pogorszyła, więc jeśli przeglądanie na oczy w ogóle w realu występuje, to przecież właśnie musi w jej przypadku. Ona te moje ironie kwitowała cichym, lekko nerwowym śmiechem, co brałem za dobrą monetę.
Zadzwoniłem do niej też wczoraj (a mniej pedantycznie nawet rzekłbym "dzisiaj") i pytam: "Jak leci?" Ona mi na to, że właśnie wczoraj pływała w jeziorze. Bo my ostatnio właśnie o pływaniu i niepływaniu w jeziorze rozmawialiśmy. (Swoją drogą, dzięki Adasiu, gdybyś to czytał, za tę wtedy wyprawę! Mimo wszystko.)
Na to ja wyraziłem zdziwienie, bo dla mnie nawet w sierpniu woda w jeziorze nie była aż tak ciepła, jak bym pragnął, a co dopiero w środku zimy! W połowie września znaczy. I mówię: "No a ja to nawet jestem nieco przeziębiony". Na co ona: "Wydelikacony jesteś".
Mnie to lekko ubodło, bo przeziębiony jestem raz na rok, albo i to nie, i chciałem jej zaimponować opowieścią o tym seminarium z bicia brzydkich ludzi metodą stworzoną dla Navy Seals (tych, co m.in. Bin Ladena niedawno zamordowali), co na nim byłem w sobotę. Kupa śmiechu, przezabawna naparzana, czasem nawet każdy z każdym. No i nie byle jaki parogodzinny wysiłek.
Zdążyłem wypowiedzieć parę słów zaledwie, w których było coś o "naparzanie" chyba, albo coś w tym duchu, a ona mi na to... "Chodzi o tych cholernych PiSmaków?" Nie jestem pewien, czy to byli pismaki, ale coś takiego. Nie "PiSuary" w każdym razie, ale i tak, jeśli uwzględnić jej naprawdę wściekły, agresywny i pełen pogardy ton, to było mocne.
"Chodzi o tych cholernych PiSmaków? Którzy cały czas dzielą?" Słowo - coś takiego, o tym dzieleniu, powiedziała! Wiem, że trudno uwierzyć, iż ktoś tak naprawdę mówi, ale tak właśnie było. Normalnie dobrze wychowana inteligentka pod sześćdziesiątkę, wciąż w niezłym stanie i taka trochę wiecznie młoda, a tu nagle takie coś!
Tym bardziej, że złość u niej pamiętam z tych wszystkich lat w sumie raz przedtem - kiedy jej przełożyłem nuty nie tam, gdzie miały leżeć. (Bo ona gra na pianie, a w każdym razie grała. Autentyczny MWzDW, nie jakaś imitacja!) No więc to był dopiero być może drugi raz przez czterdzieści lat on and off - właśnie z tym PiSem i dzieleniem.
Ten jej język był w każdym razie całkiem jak z Dziennika Telewizyjnego, czy jak to się teraz wabi. Albo innego Gazownika. Mówię to na podstawie pośrednich informacji i dawnych wspomnień, bo sam już od ponad dwóch lat rodzimych programów tego typu nie oglądam, a gazet nie czytam od b. dawna. Nie mówiąc już o tonie głosu.
Ja na to dictum wyraził nieśmiały (przesada, ale jak na mnie naprawdę to było grzeczne) protest, zbierając się, w grzeczny sposób, do rozłączenia i zakończenia znajomości. Ona to oczywiście zauważyła i mówi coś w stylu: "No przecież się chyba z nimi nie utożsamiasz?"
Na co ja oczywiście, że się jak najbardziej utożsamiam... I więcej, ale w końcu nie chodzi o to, co ja jej rzekł, tylko co ona rzekła mi. W każdym razie odstawiłem ją od piersi na dobre, mówiąc, a właściwie esemesując, parę b. grzecznych, ale dla niej, mam nadzieję, naprawdę bolesnych i dających do myślenia słów. Z tym, że my, jako się rzekło, nie o moich zachowaniach, tylko o zachowaniach LEMINGA W OBECNEJ SYTUACJI, z kryzysem ekonomicznym na czele.
Tak więc ludzie - jeśli się komuś naprawdę wydaje, że leming, nawet taki "religijny" i naprawdę kiedyś działający dość ładnie w opozycji, i wcale wtedy nie będący wprost w szponach jakichś rewizjonistów - trawiony głodem, rzuci się na Tuska; wyrzeknie się "Europy"; przeprosi moherową babcię; przyzna, że dureń i poprosi moherowego wujka o polityczną edukację; zacznie czytać blog Pana Tygrysa...
To PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ! Taka wiara jest durna i naiwna. Leming, w miarę jak kryzys daje mu w dupę, nas nienawidzi bardziej i bardziej. Jeszcze trochę, a naprawdę nie będzie trudno nawet taką niemłodą i w sumie przecież dobrze wychowaną, obiektywnie wcale nie taką durną, inteligentkę...
Fakt że z odpowiednimi genami i koligacjami, ale żadna to partyjna nomenklatura, bo jej matka była licealną nauczycielką polskiego, ponoć b. lubianą i cenioną, mocno kiedyś opozycyjną, w b. dobrym liceum. Która z ojcem córeczki, czyli tej mojej znajomej, o ile w ogóle istniał, zrobiła to, co każda postępowa kobieta z dziadem, po ew. wykorzystaniu zrobić przecież powinna...
Do czego ja zmierzam? A do tego, że nawet i taka kobietka, odpowiednio podszczuta, będzie całkiem niedługo gotowa co najmniej nabijać głowy moherów i PiSmaków na pikę i je obnosić w publicznych miejscach. A jak się ten wymarzony przez naszą prawicę kryzys, który miałby zmieść Tuska, rozkręci, to taki ktoś, jak ta moja kulturalna nieagresywna znajoma będzie wypruwać flaki.
Komu? Tym, ma się rozumieć, co dzielą. Tym przez których Polska... Przez których Europa... Czy co tam jej akurat powiedzą spece od polityczno-rzeźnickiego marketingu...
(I nawet nie sądzę, by jej Polska jako taka była wprost nienawistna - ona oczywiście "Europę" kocha ponad życie, a Polska musi być taka, jak być musi.) A kiedy już taka paniusia, taki leming, wam te bebechy wypruje i na nich tych zatańczy kaczuszki, dorzuci wkręcanie żarówek... Czy co tam teraz jest modne i na topie... To pójdzie, z całą zgrają innych takich jak ona, na Biały Marsz Przeciw Przemocy. Bo z pewnością zaraz potem im takie coś zorganizują. A "Europa" z zachwytem oczywiście przyklaśnie.
W sumie muszę to rozwijać? Czy już w ogólnym zarysie łapiecie całą ideę? No to jeszcze drobne podsumowanie, żeby się wryło w pamięć i wyparło z umysłu wszelkie idiotyczne złudzenia:
LEMING NIGDY SIĘ NIE POGODZI Z PISEM, LEMING NIGDY NIE ZNIENAWIDZI KOGOŚ, KOGO POPIERAJĄ CI, KTÓRZY TERAZ POPIERAJĄ TUSKA, LEMING NIGDY WAM - TAK WŁAŚNIE WAM, CO NIE ZNACZY BY MNIE NIE - NIE WYBACZY, ŻE MU SIĘ POGARSZA!
Jeszcze trochę, a leming naprawdę będzie gotów mordować. I to naprawdę nie tych, których, naszym zdaniem, powinien chcieć mordować. Czy choćby wywozić na taczkach. A więc nie oszukujcie się, przyjaciele!
słowa kluczowe:
ekumenizm,
GWyb,
Jacek Kuroń,
Janusz Korwin-Mikke,
kaczuszki i wkręcanie żarówek,
kryzys,
leming,
Navy Seals,
opozycja,
prawa wyborcze kobiet,
PRL bis,
Taize,
Tygodnik Powszechny,
żydokomuna
środa, września 19, 2012
O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 1 i może jedyny)
Co to jest historia?
Śmy sobie jakiś czas temu cytowali tutaj jednego francuskiego profesora (a prywatnie obrzydliwie postępowego jezuitę), który dowodził, że historia to jest "to, co się wydarzyło i o czym możemy wiedzieć". No i ten profesor potwornie się pieklił na Spenglera, a głównie z tego powodu się pieklił, że Spengler ze wstrętem odrzucał tego typu właśnie definicje historii.
Jak więc by historię zdefiniował sam Spengler? Powiem to z głowy, jako poniekąd laik (czymże takim wielkim jest bowiem honorowy tytuł Pierwszego Spenglerysty RP?), ale jak najbardziej lojalnie i nie bez pewnej znajomości tematu. Dla Spenglera historia to jest to, co się wydarzyło i ma znaczenie. W tym sensie ma znaczenie, że "coś z tego wynika". Ale to nie jest chyba jasne, trzeba nam jakichś przypowiastek, przykładów, i nieco więcej wyjaśnień.
No więc, jeśli jeden afrykański królik zarżnął drugiego afrykańskiego królika, przejmując jego żony, niewolników i kozy, to przeważnie nie jest coś, co by miało wielkie historyczne znaczenie. I to nie dlatego, że Afryka oczywiście, że oni tam mają czarną skórę, czy nawet dlatego, że, powiedzmy, chodzą sobie niemal na golasa.
Dlatego to dla takiego Spenglera (jak zresztą i wielu innych) nie ma znaczenia, historycznego w każdym razie (bo dla samych królików, a może i dla ich żon, pewnie ma), bo to jest takie coś, jak fale na względnie spokojnym morzu. W jakiejś większej skali czasowej to jest cały czas to samo - wte i wewte, wte i wewte.
Nie ma w tym żadnego rozwoju, czy postępu. Nie chodzi o postęp, do jakiego modlą się lewacy (z liberałami na czele), że wszystko jest lepiej i lepiej, aż osiągamy raj, ziemski oczywiście, a potem dalej jest lepiej i lepiej, choć cały czas przecież już jest najlepiej jak być może... No bo na czym niby innym polega ta lewicowo/liberalna wizja postępu ludzkości?
Tu nie o to chodzi, tylko o takie rzeczy, że np. jak w czternastym wieku bractwo waliło się jeszcze przeważnie po głowach toporami i mieczami, to w sto lat później strzelało już do siebie radośnie z armat... Jak w jakimś jedenastym chyba wieku Leoninus i Perotinus zaczęli śpiewać (z chłopakami oczywiście, nie sami, to nie było w Mongolii!) chorały w oktawach i kwintach, to w dwa stulecia później polifonia była już dziko rozbudowana i dziko wyrafinowana...
Nie mówiąc już o tym, że jak się z bliska przyjrzeć różnym zjawiskom, to okazuje się, że już w późniejszym średniowieczu każde prawie dziesięciolecie było trochę inne od poprzedniego, i to właśnie na ogół, z grubsza, bardziej w tę stronę, w którą to wszystko (Kultura, żeby użyć spenglerycznego określenia) szło.
No a jak już zaczął się druk, to naprawdę, bez żadnej taryfy ulgowej, możemy stwierdzić, że każde dziesięciolecie na Zachodzie było inne od poprzedniego i te rzeczy były "bardziej rozwinięte".
Oczywiście nie w tym sensie "bardziej rozwinięte", żeby koniecznie było "lepiej", bliżej jakiegoś utopijnego ziemskiego raju - bo często akurat było dość odwrotnie - tylko że szło to jakby nieubłaganie w z góry wytyczonym kierunku.
OK, powie ktoś, ale jak to się ma do tego, czy historia to "to co możemy wiedzieć", czy też "to co było i jest ważne"? W obu tych przypadkach, jak widać, ważne jest nie tylko to, co się obiektywnie wydarzyło, ale także nasza percepcja. W innym przypadku "historia" - rzetelnie, od początku do końca opowiedziana - to by było z konieczności kompletne i bez żadnych skrótów odtworzenie tego, co się już kiedyś wydarzyło.
Żadnych interpretacji, żadnych filtrów, ew. obserwator kompletnie bierny - po prostu powtórzenie wszystkiego od nowa! To jest oczywiście głupota i coś takiego, jak przemądry postulat Russella, żeby każdej konkretnej rzeczy nadać osobne miano. Że wtedy dopiero byłaby jasność i nie byłoby nieporozumień. Nawet on nie mógł jednak traktować tego całkiem poważnie, mimo że poważnie np. chyba traktował swoją "rolę intelektualisty" - wzywając Zachód do jednostronnego atomowego rozbrojenia.
Jeśli. mówiąc o historii, nie można pozbyć się aktywnego obserwatora, no to być może sensowne jest stwierdzenie, jak tego francuskiego profesora, że "historia to to, co możemy wiedzieć, o tym, co się wydarzyło"? No bo jeśli "nie możemy wiedzieć", no to obserwator jest całkiem bezsilny, nie mogąc wiedzieć... No i ta jego funkcja selekcji, filtrowania - bez której "historia" to by, z konieczności, było KOMPLETNE odtworzenie przeszłości, ze wszystkimi kontekstami...
A więc rzecz niemożliwa nawet teoretycznie - po prostu w świetle "uogólnionej zasady Heisenberga", że tak to określę, czyli "prawa przyrody" (oczywiście dla spenglerysty też hipotetycznego, ale o dużym prawdopodobieństwie, że zadziała), mówiącego, iż nie sposób całkowicie uniknąć wpływu obserwatora na obserwowane zjawisko.
OK, więc dlaczego zdaniem Pana Tygrysa coś jest nie tak z tezą pana profesora, iż "historia to to, co możemy wiedzieć", i dlaczego Panu Tygrysowi bardziej podoba się podejście Spenglera? To jest tak, odpowiem okrężną metodą, jak na przykład z "zasadą przyjemności". Czyli że, dla idealnego obserwatora, czyli np. dla takiego wszechwiedzącego i mającego nieskończoną moc obliczeniową swego mózgowego komputera Boga, jakiego mamy choćby w newtonowskim modelu wszechświata, nie ma problemu.
Zarówno od "zasady przyjemności"... (Nie wie ktoś, co to jest? A jest to taka przemądra zasada, że człowiek, i nie tylko zresztą on, robi zawsze to, po czym spodziewa się większej przyjemności. Co poniekąd od razu wprowadza nas w korkociąg, błędne koło i gonienie za własnym ogonem, ale cóż to dla liberałów!)
Więc zarówno z "zasady przyjemności", jak i z zasady, że "historia to to, co możemy wiedzieć", dla takiego idealnego obserwatora, z idealnym, absolutnie obiektywnym umysłem (tylko po kiego grzyba takiemu idealnie obiektywnemu w ogóle historia?!), są OK i żadnych przekłamań z tego być nie może. (Idealny obserwator, zresztą, i przekłamania?) Ten nasz świat jednak nie jest rajem, życie to nie piękna bajka, a człowiek nie jest idealnym obserwatorem.
Gdyby tak było - jasne! Przykrywamy 17 mopedów dużą plandeką i przyjmujemy wstępnie, że to słoń. A potem analizujemy, analizujemy, aż dochodzimy, że ten słoń składa się z 34 (jeśli umiem liczyć) kół ze szprychami, siodełek, silniczków... Wstępne założenie było całkiem bez znaczenia - może to nawet być sobie nadal "słoń", skoro słonie mogą być aż tak różne... W każdym razie mamy całkiem dokładny, obiektywny i w ogóle przecudny opis tego całego czegoś, i to nam sprawia masę satysfakcji.
c. d. n. (albo i nie - Deo, et triario, volente)
Śmy sobie jakiś czas temu cytowali tutaj jednego francuskiego profesora (a prywatnie obrzydliwie postępowego jezuitę), który dowodził, że historia to jest "to, co się wydarzyło i o czym możemy wiedzieć". No i ten profesor potwornie się pieklił na Spenglera, a głównie z tego powodu się pieklił, że Spengler ze wstrętem odrzucał tego typu właśnie definicje historii.
Jak więc by historię zdefiniował sam Spengler? Powiem to z głowy, jako poniekąd laik (czymże takim wielkim jest bowiem honorowy tytuł Pierwszego Spenglerysty RP?), ale jak najbardziej lojalnie i nie bez pewnej znajomości tematu. Dla Spenglera historia to jest to, co się wydarzyło i ma znaczenie. W tym sensie ma znaczenie, że "coś z tego wynika". Ale to nie jest chyba jasne, trzeba nam jakichś przypowiastek, przykładów, i nieco więcej wyjaśnień.
No więc, jeśli jeden afrykański królik zarżnął drugiego afrykańskiego królika, przejmując jego żony, niewolników i kozy, to przeważnie nie jest coś, co by miało wielkie historyczne znaczenie. I to nie dlatego, że Afryka oczywiście, że oni tam mają czarną skórę, czy nawet dlatego, że, powiedzmy, chodzą sobie niemal na golasa.
Dlatego to dla takiego Spenglera (jak zresztą i wielu innych) nie ma znaczenia, historycznego w każdym razie (bo dla samych królików, a może i dla ich żon, pewnie ma), bo to jest takie coś, jak fale na względnie spokojnym morzu. W jakiejś większej skali czasowej to jest cały czas to samo - wte i wewte, wte i wewte.
Nie ma w tym żadnego rozwoju, czy postępu. Nie chodzi o postęp, do jakiego modlą się lewacy (z liberałami na czele), że wszystko jest lepiej i lepiej, aż osiągamy raj, ziemski oczywiście, a potem dalej jest lepiej i lepiej, choć cały czas przecież już jest najlepiej jak być może... No bo na czym niby innym polega ta lewicowo/liberalna wizja postępu ludzkości?
Tu nie o to chodzi, tylko o takie rzeczy, że np. jak w czternastym wieku bractwo waliło się jeszcze przeważnie po głowach toporami i mieczami, to w sto lat później strzelało już do siebie radośnie z armat... Jak w jakimś jedenastym chyba wieku Leoninus i Perotinus zaczęli śpiewać (z chłopakami oczywiście, nie sami, to nie było w Mongolii!) chorały w oktawach i kwintach, to w dwa stulecia później polifonia była już dziko rozbudowana i dziko wyrafinowana...
Nie mówiąc już o tym, że jak się z bliska przyjrzeć różnym zjawiskom, to okazuje się, że już w późniejszym średniowieczu każde prawie dziesięciolecie było trochę inne od poprzedniego, i to właśnie na ogół, z grubsza, bardziej w tę stronę, w którą to wszystko (Kultura, żeby użyć spenglerycznego określenia) szło.
No a jak już zaczął się druk, to naprawdę, bez żadnej taryfy ulgowej, możemy stwierdzić, że każde dziesięciolecie na Zachodzie było inne od poprzedniego i te rzeczy były "bardziej rozwinięte".
Oczywiście nie w tym sensie "bardziej rozwinięte", żeby koniecznie było "lepiej", bliżej jakiegoś utopijnego ziemskiego raju - bo często akurat było dość odwrotnie - tylko że szło to jakby nieubłaganie w z góry wytyczonym kierunku.
OK, powie ktoś, ale jak to się ma do tego, czy historia to "to co możemy wiedzieć", czy też "to co było i jest ważne"? W obu tych przypadkach, jak widać, ważne jest nie tylko to, co się obiektywnie wydarzyło, ale także nasza percepcja. W innym przypadku "historia" - rzetelnie, od początku do końca opowiedziana - to by było z konieczności kompletne i bez żadnych skrótów odtworzenie tego, co się już kiedyś wydarzyło.
Żadnych interpretacji, żadnych filtrów, ew. obserwator kompletnie bierny - po prostu powtórzenie wszystkiego od nowa! To jest oczywiście głupota i coś takiego, jak przemądry postulat Russella, żeby każdej konkretnej rzeczy nadać osobne miano. Że wtedy dopiero byłaby jasność i nie byłoby nieporozumień. Nawet on nie mógł jednak traktować tego całkiem poważnie, mimo że poważnie np. chyba traktował swoją "rolę intelektualisty" - wzywając Zachód do jednostronnego atomowego rozbrojenia.
Jeśli. mówiąc o historii, nie można pozbyć się aktywnego obserwatora, no to być może sensowne jest stwierdzenie, jak tego francuskiego profesora, że "historia to to, co możemy wiedzieć, o tym, co się wydarzyło"? No bo jeśli "nie możemy wiedzieć", no to obserwator jest całkiem bezsilny, nie mogąc wiedzieć... No i ta jego funkcja selekcji, filtrowania - bez której "historia" to by, z konieczności, było KOMPLETNE odtworzenie przeszłości, ze wszystkimi kontekstami...
A więc rzecz niemożliwa nawet teoretycznie - po prostu w świetle "uogólnionej zasady Heisenberga", że tak to określę, czyli "prawa przyrody" (oczywiście dla spenglerysty też hipotetycznego, ale o dużym prawdopodobieństwie, że zadziała), mówiącego, iż nie sposób całkowicie uniknąć wpływu obserwatora na obserwowane zjawisko.
OK, więc dlaczego zdaniem Pana Tygrysa coś jest nie tak z tezą pana profesora, iż "historia to to, co możemy wiedzieć", i dlaczego Panu Tygrysowi bardziej podoba się podejście Spenglera? To jest tak, odpowiem okrężną metodą, jak na przykład z "zasadą przyjemności". Czyli że, dla idealnego obserwatora, czyli np. dla takiego wszechwiedzącego i mającego nieskończoną moc obliczeniową swego mózgowego komputera Boga, jakiego mamy choćby w newtonowskim modelu wszechświata, nie ma problemu.
Zarówno od "zasady przyjemności"... (Nie wie ktoś, co to jest? A jest to taka przemądra zasada, że człowiek, i nie tylko zresztą on, robi zawsze to, po czym spodziewa się większej przyjemności. Co poniekąd od razu wprowadza nas w korkociąg, błędne koło i gonienie za własnym ogonem, ale cóż to dla liberałów!)
Więc zarówno z "zasady przyjemności", jak i z zasady, że "historia to to, co możemy wiedzieć", dla takiego idealnego obserwatora, z idealnym, absolutnie obiektywnym umysłem (tylko po kiego grzyba takiemu idealnie obiektywnemu w ogóle historia?!), są OK i żadnych przekłamań z tego być nie może. (Idealny obserwator, zresztą, i przekłamania?) Ten nasz świat jednak nie jest rajem, życie to nie piękna bajka, a człowiek nie jest idealnym obserwatorem.
Gdyby tak było - jasne! Przykrywamy 17 mopedów dużą plandeką i przyjmujemy wstępnie, że to słoń. A potem analizujemy, analizujemy, aż dochodzimy, że ten słoń składa się z 34 (jeśli umiem liczyć) kół ze szprychami, siodełek, silniczków... Wstępne założenie było całkiem bez znaczenia - może to nawet być sobie nadal "słoń", skoro słonie mogą być aż tak różne... W każdym razie mamy całkiem dokładny, obiektywny i w ogóle przecudny opis tego całego czegoś, i to nam sprawia masę satysfakcji.
c. d. n. (albo i nie - Deo, et triario, volente)
słowa kluczowe:
Bertrand Russell,
historia,
idealny obserwator,
Leoninus i Perotinus,
liberalizm,
Oswald Spengler,
polifonia,
postęp,
zasada przyjemności
wtorek, września 18, 2012
W pięknych zaiste żyjemy czasach...
W pięknych zaiste żyjemy czasach (że powtórzę z tytułu, bo ktoś nie skojarzy i będzie smęcił, że zdanie nie ma początku ani sensu), jeśli już lewizna poczuwa się do składania - w dodatku publicznie! - donosów na gromadkę ludzi, którzy sobie z zapałem, fakt, ale nic ponadto, dyskutują na temat eseju o szesnastowiecznej historii, oraz o osobistych zaletach i wadach jego autora. (SPODZIEWAJĄC SIĘ przecież z pewnością jakiegoś SKUTKU tego donosu. No bo po co inaczej?)
No i może jeszcze to (faktycznie godne co najmniej 10 lat łagru), że w takiej zgrai facetów ANI JEDEN nie ma w ksywie żadnego "Euro", "Mir", czy powiedzmy "Wastok". Albo "Biełka - Striełka". Widział ktoś taki zajadły FASZYZM?! (No a "Łunochod"? Co mu brakuje? Dodać jeszcze doń "Euro", ech...)
Chodzi i o poniższy, nieprawdopodobny - nawet dla mnie, który przecież na temat dzisiejszej "Europy", a już szczególnie III RP, nie mam wielu złudzeń - kawałek opublikowany w szalomie. Jeśli to nie jest donos, no to co to innego może być? Bezinteresowna reklama książki, która temu gościowi wyraźnie, choćby z racji towarzystwa, któremu się raczej przecież w większości podoba, nie pasuje? Tertium ewidentnie non datur - albo to, albo tamto, tyle że jedno jest całkiem bez sensu. (Drugie zaś horrendalne, nawet dla kogoś, kto wielkich złudzeń dawno już miał.)
Oto linek do rzeczonego wpisu: http://euromir.salon24.pl/448478,basn-jak-niedzwiedz-prawicowe-recenzje.
Tutaj linki do obu tych dyskusji u Nicka, na które ten gość się powołuje i z których pochodzą cytowane przez niego fragmenty komętów:
http://nicek.info/2012/09/12/coryllus-zapomnial-trzasnac-drzwiami/
http://nicek.info/2012/09/14/eot-ws-coryllusa-ale-nie-tylko/
(Gdyby ktoś na przykład nie wierzył, że tam nie ma nic straszniejszego od cytowanych wypowiedzi. Choć gość przecież by to skwapliwie zacytował, gdyby było. A zresztą, cóż by to mogło być takiego w porównaniu np. z wezwaniami o polewania prawicy i jej dziewczyn kwasem, które sobie, w postaci video, bez żadnych przeszkód żyją w sieci i nikomu to nie przeszkadza?)
A tutaj, być może gwałcąc jakieś ACTA (ale podobnie nie weszło, tak?), wkleimy sobie całość tego, co tam u tego lewaka jest na tym blogu. Żeby nam tego lewizna, albo administracja szalomu, nagle spod tyłka nie zabrali, na czym by straciły przyszłe pokolenia (hłe hłe!) historyków i dziatwy szkolnej. Niniejszym więc to wklejam:
* * * * *

Dziś przedstawiam (autorski) wybór najciekawszych głosów recenzujących głośny ostatnio na prawicy esej historyczny „Baśń jak niedźwiedź” oraz postać i działalność jego autora - Gabriela Maciejewskiego. Dyskusja odbyła się na portalu Arthura M. Nicponia:
* * * * *
Swoją drogą, jak pokrętnie działa mózg rasowego lewaka - i to nie byle rasowego lewaka, bo późnego wnuka Pawki Morozowa po prostu, składającego donosy na rozmawiających sobie o historycznej książce ludzi, mających poza tym prywatnie złe mniemanie o tym, co ten lewak całym sercem kocha - skoro blog tego gościa ma motto "SZCZĘŚĆ BOŻE !", a my jesteśmy symbolicznie przedstawieni w postaci agresywnego niedźwiedzia z rozwartą paszczą! (A do tego, jeśli ktoś nie ozwie się do niego per "pan", poucza o "przyjętych w polskim języku konwencjach". Paranoja!)
Na co jak na co, ale na tę wyszczerzoną w morderczych zamiarach krwiożerczą bestię Władza MUSI po prostu zareagować! Tak wiec radzę położyć się dzisiaj wcześnie, a przy łóżku przygotować sobie szczotkę do zębów, zdjęcie Pana Prezydenta (ale jakieś ładne!) i rozmówki rosyjskie. Zaś wszystkie kompromitujące dokumenty, szczególnie zaś wiadomą korespondencję z afgańskimi talibami, zaszyfrowaną jako dyskusja o szesnastowiecznym węglu - ZJEŚĆ NA KOLACJĘ! Wczesną, bo to może się marnie żuć, a sporo tego przecież.
A jeśli nie TA władza będzie zbyt ospała, miejscowa znaczy, i nie zdąży zareagować, no to sam Putin się wścieknie, że mu ukochany symbol ukochanej Matuszki ta prawicowa jaczejka podkrada. Lewaki nie są wcale taki głupie, naiwna prawico! Tow. Euromir sobie wszystko ładnie wykoncypował i teraz zasłużenie bekniecie!
triarius
No i może jeszcze to (faktycznie godne co najmniej 10 lat łagru), że w takiej zgrai facetów ANI JEDEN nie ma w ksywie żadnego "Euro", "Mir", czy powiedzmy "Wastok". Albo "Biełka - Striełka". Widział ktoś taki zajadły FASZYZM?! (No a "Łunochod"? Co mu brakuje? Dodać jeszcze doń "Euro", ech...)
Chodzi i o poniższy, nieprawdopodobny - nawet dla mnie, który przecież na temat dzisiejszej "Europy", a już szczególnie III RP, nie mam wielu złudzeń - kawałek opublikowany w szalomie. Jeśli to nie jest donos, no to co to innego może być? Bezinteresowna reklama książki, która temu gościowi wyraźnie, choćby z racji towarzystwa, któremu się raczej przecież w większości podoba, nie pasuje? Tertium ewidentnie non datur - albo to, albo tamto, tyle że jedno jest całkiem bez sensu. (Drugie zaś horrendalne, nawet dla kogoś, kto wielkich złudzeń dawno już miał.)
Oto linek do rzeczonego wpisu: http://euromir.salon24.pl/448478,basn-jak-niedzwiedz-prawicowe-recenzje.
Tutaj linki do obu tych dyskusji u Nicka, na które ten gość się powołuje i z których pochodzą cytowane przez niego fragmenty komętów:
http://nicek.info/2012/09/12/coryllus-zapomnial-trzasnac-drzwiami/
http://nicek.info/2012/09/14/eot-ws-coryllusa-ale-nie-tylko/
(Gdyby ktoś na przykład nie wierzył, że tam nie ma nic straszniejszego od cytowanych wypowiedzi. Choć gość przecież by to skwapliwie zacytował, gdyby było. A zresztą, cóż by to mogło być takiego w porównaniu np. z wezwaniami o polewania prawicy i jej dziewczyn kwasem, które sobie, w postaci video, bez żadnych przeszkód żyją w sieci i nikomu to nie przeszkadza?)
A tutaj, być może gwałcąc jakieś ACTA (ale podobnie nie weszło, tak?), wkleimy sobie całość tego, co tam u tego lewaka jest na tym blogu. Żeby nam tego lewizna, albo administracja szalomu, nagle spod tyłka nie zabrali, na czym by straciły przyszłe pokolenia (hłe hłe!) historyków i dziatwy szkolnej. Niniejszym więc to wklejam:
* * * * *
18.09.2012 12:57
5
BAŚŃ JAK NIEDŹWIEDŹ. PRAWICOWE RECENZJE
Dziś przedstawiam (autorski) wybór najciekawszych głosów recenzujących głośny ostatnio na prawicy esej historyczny „Baśń jak niedźwiedź” oraz postać i działalność jego autora - Gabriela Maciejewskiego. Dyskusja odbyła się na portalu Arthura M. Nicponia:
Miejsce
to od jakiegoś czasu gromadzi fascynujące, nieco faszyzujące, mające
się za prawicowe środowisko. W większości ludzi młodych, inteligentnych,
nieźle wykształconych, marzących o przewodzeniu w przyszłości polskiej
prawicy – taki rodzaj think tanku, kuźni kadr, fermy pomysłów i
talentów.
Z
wielu względów uważam, że rzeczą b. ważną jest bliżej przyjrzeć się
dziś temu środowisku. W pierwszym rzędzie z powodu jego unikatowości w
polskiej rzeczywistości. W drugim jego ogromnego złowrogiego potencjału.
W trzecim, oryginalnym sposobie oglądu przezeń „dzieła”
Maciejewskiego. W czwartym wreszcie rzędzie – z racji niebezpieczeństw i
zagrożeń dla naszej demokracji.
Redagując
Wybór nie przestrzegałem chronologii publikowania komentarzy,
kierowałem się głównie ich tematyką. Tylko gdzieniegdzie dokonałem
skrótów (starając się wszakże nie wypaczyć sensu wypowiedzi).
Huaskar
Patrz pan co sie porobilo…
Pomijajac sprawy osobiste (Artur w Wyrusem nie potrzebuja adwokatow) to do Coryllusa mam stosunek zyczliwy. Bo chociaz ma pewna skaze zrazajaca do siebie innych i lubi fantazjowac, to uwazam ze po naszej stronie naprawde potrzebujemy prawicowego Dana Browna. Jesli on sie na taka fuche lapie, to mozemy sie tylko cieszyc.
Pomijajac sprawy osobiste (Artur w Wyrusem nie potrzebuja adwokatow) to do Coryllusa mam stosunek zyczliwy. Bo chociaz ma pewna skaze zrazajaca do siebie innych i lubi fantazjowac, to uwazam ze po naszej stronie naprawde potrzebujemy prawicowego Dana Browna. Jesli on sie na taka fuche lapie, to mozemy sie tylko cieszyc.
Nicpoń
Potrzebujemy propagandy. Coryllus robi propagandę.
Huaskar
Otoz
to! W normalnych warunkach cos takiego jak propaganda nie jest nikomu
do niczego potrzebna. Ale skoro lewactwo zrobilo z niej podstawe swojego
uzbrojenia, to chcac-niechcac musimy walczyc i my. Tym bardziej, ze
propaganda robi sie wazniejsza od rzeczywistosci, wystarczy z paroma
lemingami porozmawiac zeby sie o tym przekonac.
Wojtek
Ja
mysle, ze potrzebujemy na poczatek mocnej jakosciowo propagandy. A wiec
tam musi byc prawda i musi byc porzadny research. To co ja zobaczylem w
tych 2 tekstach no nie tylko, ze kloci sie ze zdrowym rozsadkiem
(sufrazystki byly sufrazystkami bo chcialy biednym dzieciom pomagac, a
elity organizuja sporty bo chca byc elitami - to tak w wielkim i
przerysowanym skrocie)., ale tez cala masa drobnych warsztatowych
bledow, ktore lewactwu latwo bedzie wysmiac.
Jasno zawsze podkreslalem i wciaz twierdze, ze Pan Coryllus pisze ciekawie i wciagajaco. Ale jesli jego poziom propagandy ma byc taki jak ja zauwazylem, to on wiecej szkod przyniesie niz pozytku. Mam szczera nadzieje, ze o historii Polski wie On wiecej niz o historii reszty swiata. Ale sadzi takie „kwiatki” na pioziomie rozumienia mechanizmow rzadzacych swiatem, ze nie chce mi sie wierzyc, ze zrozumial je na poziomie Polski, a nie potrafi przeniesc ich na poziom jakiegokolwiek obcego kraju.
Jasno zawsze podkreslalem i wciaz twierdze, ze Pan Coryllus pisze ciekawie i wciagajaco. Ale jesli jego poziom propagandy ma byc taki jak ja zauwazylem, to on wiecej szkod przyniesie niz pozytku. Mam szczera nadzieje, ze o historii Polski wie On wiecej niz o historii reszty swiata. Ale sadzi takie „kwiatki” na pioziomie rozumienia mechanizmow rzadzacych swiatem, ze nie chce mi sie wierzyc, ze zrozumial je na poziomie Polski, a nie potrafi przeniesc ich na poziom jakiegokolwiek obcego kraju.
Nicpoń
Toteż
każdy mu przecież ze szczerego serca doradza, by nie srał jak opętany
tymi tekstami, bo one w ten sposób z zasady nie mają szansy być
rzetelnie zrobione i przemyślane.
Wiadomo.
Wiadomo.
Huaskar
Zastanawia
mnie tylko jedno: czy Coryllus powiedzial cos, czego nie powiedzial
wczesniej Machiavelli czy Bonaparte? Czy cala zadyma z jego bajkami
idzie o to, ze on jako pierwszy przelozyl Machiavellego na polska racje
stanu? W znaczeniu ze taki z niego Kopernik?
Triarius
„Ale
jednak napisał książkę, która w moich oczach całą tę naszą
intelektualną, jakby nie było, blogową polską prawicę podnosi na wyższy
poziom.
Wojtek
„Nie
wiem jak jest u Coryllusa w ogole. Wiem natomiast, ze 2 razy zdarzylo
mu sie pojechac wlasnie tak jak usilowalem to przedstawic powyzej –
fragmenty faktow odpowiednio przemieszane ilustrowaly teze mniej wiecej
przeciwna do tego co mialo miejsce w rzeczywistosci. Oczywiscie 2 razy
na setki tekstow to jest nic. Wiec mozna sadzic, ze nie powinno to
prowadzic do zbyt daleko idacych wnioskow. No ale trzeba tez wziac pod
uwage ile z tych setek tekstow sie sprawdzilo. Ja, na ten przyklad,
sprawdzilem 2.„
Cmss
Dodam
jeszcze, że traktowanie tekstów z blogu C. jako propagandy –
czegokolwiek – to, imo, solidne zboczenie. Ale, co jakiś czas, trafia
się tam, dla mnie , coś zaskakującego.
Jakieś zdanie lub dwa.
Makaron 4-jajeczny
W
wersji najbardziej pochlebnej lansowanej przez Triariusa, Coryllus jest
pierdzielniętym geniuszem i dlatego powinniśmy mu wybaczać, gdy
porykuje, ślini się i myli Piątkowskich. Geniusze już tak mają.
7aco
facet
postawił parę tez w swojej książce. Główną z nich jest ta, że tereny
obecnego Śląska i dawnych północnych Węgier były w wiekach dawniejszych
kluczem do Europy dzięki dużemu skupieniu kopalin, które były wszystkim.
W książce tłumaczy dlaczego tak to widzi.
Inną tezą było to, że Jagiellonowie to była banda tłumoków niezdolna grać na politycznym stole Europy, niezdolna do zawiadowania takim państwem jak Polska. No w ogóle banda leszczy. Wymienia też co uważa za ich najbardziej karygodne błędy.
Inną tezą było to, że Jagiellonowie to była banda tłumoków niezdolna grać na politycznym stole Europy, niezdolna do zawiadowania takim państwem jak Polska. No w ogóle banda leszczy. Wymienia też co uważa za ich najbardziej karygodne błędy.
(to mogłeś już wiedzieć)
Niemerytorycznie:
Ja lubię tę książkę, po niej oceniam Coryllusa i jego styl, i mnie on
gra. Nie ma to żadnego związku z tym co się teraz dzieje.
(to mogło cię w ogóle nie interesować)
Merytorycznie: Nie mam warsztatu by ocenić faktografię Misia 2.
(tu możesz powiedzieć: To na chuj się produkujesz!)
(tu możesz powiedzieć: To na chuj się produkujesz!)
I
dlatego tylko się przypierdalałem. To co się od paru dni wyprawia u
Nicka to jakiś pojebany sabat i chciałbym żebyście już ochłonęli.
Makaron 4-jajeczny
Jego
wcale historia nie interesuje. Jego interesuje, jak zmyślić tę
historię, żeby ludziom się to podobało i żeby pasowało do tego
rozumienia, które on już ma i które jemu się bardzo podoba.
Ja nie z żadnej plotki wiem, tylko z jego własnego bloga, że on tak się świetnie do napisania tej swojej książki przygotował, że nawet nie zauważył, że świeżo dwa lata temu wyszła biografia Albrechta Hohenzollerna, podobno jednej z ważniejszych postaci w jego książce. Z kolei Cenckiewicz mu litościwie teraz pożyczył inną książkę, która należy do podstawowych prac, gdy się pisze o historii gospodarczej Śląska, a on dopiero teraz o niej usłyszał. I on o tym jeszcze pisze na blogu, na którym tę swoją książkę reklamuje. Tak jakby nie miał poczucia obciachu.
Ja nie z żadnej plotki wiem, tylko z jego własnego bloga, że on tak się świetnie do napisania tej swojej książki przygotował, że nawet nie zauważył, że świeżo dwa lata temu wyszła biografia Albrechta Hohenzollerna, podobno jednej z ważniejszych postaci w jego książce. Z kolei Cenckiewicz mu litościwie teraz pożyczył inną książkę, która należy do podstawowych prac, gdy się pisze o historii gospodarczej Śląska, a on dopiero teraz o niej usłyszał. I on o tym jeszcze pisze na blogu, na którym tę swoją książkę reklamuje. Tak jakby nie miał poczucia obciachu.
Nicpoń
Moja
propozycja jest taka, żebyś sobie pod wszystkie nazwiska z książki
Coryllusa podstawił jakieś z Nibylandii, nazwy krain zmienił na magiczne
i w ogóle całą akcję przeniósł do fikcyjnego świata osadzonego w
realiach początku drugiej połowy ostatniego milenium. I puścił ten świat
w ruch i zobaczył, jak w jakichś SIMach, czy to działa. I moim zdaniem
to działa doskonale, bo w sumie niezależńie od dekoracji te siły
polityczne na kontynencie takim jak nasz, w otoczeniu sił politycznych
zewnętrznych takich, jakie były, po prostu prowadzą do powstania
konkretnych napięć, konkretnych interesów, konfliktów i dróg wyjścia z
matni. Można powiedzieć, że sam mechanizm jest tu uniwersalny.
Cmss
Jestem
stary, miałem przedwojenną, dobrą nauczycielkę, Grecy i Rzymianie, I
RP, pokoje, powstania, to jeszcze gdzieś się tli. Oczywiście, next
doczytywałem co wpadło a nie nudziło.
Na tym tle Miś-2 zaskakuje.
Jeżeli chwilę pomyśleć, i jeżeli istotnie trafił się taki co patrzy i widzi, dalsze książki C. zasługują imo na uwagę.
Marksa nie podważy, ale będzie solidna zabawa.
djans
Proponuję
traktować jak Suworowa, którzy przecież miejscami ordynarnie kłamie,
ale nawet gdy Suworow kłamie, to i tak jest bardziej prawdziwe, niż gdy
propagandyści Chruszczowa piszą prawdę.
Triarius
Coryllus
– a Bóg mi świadkiem, że z ciężkim sercem to mówię – to
niewykształcony, nieobyty, paranoiczny, ale jednak GENIUSZ. I widać to
akurat po Misiu 2.
Marta.luter
Przeczytałam tekst pana C. na Salonie o targach i Wyrusie.
Już Ścios obiecał panu C. gębę obić. Doszedł Wyrus?
Obawiam się jednak , że pan C. nie ma zdolności honorowych.
(rozdział 1 , artykuł 8 , punkt 16 Kodeksu Boziewicza)
Już Ścios obiecał panu C. gębę obić. Doszedł Wyrus?
Obawiam się jednak , że pan C. nie ma zdolności honorowych.
(rozdział 1 , artykuł 8 , punkt 16 Kodeksu Boziewicza)
Napisał książkę , którą niektórzy się zachwycają , gdzie z dezynwolturą traktuje daty i fakty.
To jest niedopuszczalne !
To jest niedopuszczalne !
Ktoś nazwał Coryllusa „Nadzieją Prawicy”.
Jeżeli tak jest , to „Porzućcie wszelką nadzieję”:))
Jeżeli tak jest , to „Porzućcie wszelką nadzieję”:))
Makaron 4-jajeczny
No,
jeszcze do wybaczenia, gdyby on rzeczywiście baśnie pisał, takie o
krasnoludkach i smokach. Ale on pisze rzeczy, które aspirują do kontaktu
z rzeczywistością. A kontakt z rzeczywistością największy mamy, kiedy
zauważamy, że w naszym myśleniu o rzeczywistości coś, kurna, nie gra, bo
gdzieś się zagalopowaliśmy, a ta pieprzona rzeczywistość jakoś do
naszych chęci dostosować się nie chce. I wtedy jest szansa, żeby
faktycznie stanąć naprzeciwko rzeczywistości a nie tylko swoich o niej
myśli.
Makaron 4-jajeczny
Ja
tu tak łażę i smędzę, czy kupować tę „Baśń”, czy nie kupować, bo
właśnie się boję, że to może się okazać taki „nasz” Gross. A
podobieństwa są. Też projekt, żeby historię napisać na nowo, i żeby było
chodliwe, i żeby była wizja. A faktami i szczegółami się za bardzo nie
przejmować i jakby co – to zawsze iść w zaparte.
Wojtek
Nie
wiem – ja sprawdzilem tylko 2 teksty Pana C. Akurat te, o ktorych
mialem jakies pojecie. Moim zdaniem oba teksty byly kompletnie chybione.
Po dwoch takich probach, nie pisze sie na kolejna – takie sprawdzenie
zabiera 1-2 dni z zycia. Dodatkowo zawodowi historycy tacy jak Targalski
czy Cenckiewicz troche zartuja sobie z niego. Przeciez to pozyczenie
paru ksiazek, po tym jak Pan C. twierdzil, ze nic nie znalazl w
bibliotece … bez komentarza.
Czarny Borys
Narracja Coryllusa pęka i to jest główny jej mankament. Po prostu pęka. A na to nas nie stać. Potrzebujemy narracji bez pęknięć.
Nie jestem, w pewnym sensie, przygotowany na taką dyskusję, ale uważam że coryllusowa teoria „węgla” jest na wyrost. To jest teoria przygotowana pod pewną tezę. Tezę o tym, jak to Polacy po raz kolejny zostali z ręką w nocniku. Albo jeszcze lepiej, węgiel jest z wieku XVI, a nocnik XVIII. Dwieście lat różnicy. Coryllus prześlizguje się po tych wiekach, jak primadonna, ale problem zostaje.
Nie jestem, w pewnym sensie, przygotowany na taką dyskusję, ale uważam że coryllusowa teoria „węgla” jest na wyrost. To jest teoria przygotowana pod pewną tezę. Tezę o tym, jak to Polacy po raz kolejny zostali z ręką w nocniku. Albo jeszcze lepiej, węgiel jest z wieku XVI, a nocnik XVIII. Dwieście lat różnicy. Coryllus prześlizguje się po tych wiekach, jak primadonna, ale problem zostaje.
Nicpoń
Otóż
on napisał (ja tak uwazam) książkę o rozumieniu polityki i to co chciał
napisać wtłoczył (nie wiem na ile udatnie, nie chce mi się sprawdzać i
mam to za nieistotne) w historyczny kostium. I wtedy wszystko się
zgadza, bo meritum jest gdzie indziej. Byłby to wtedy taki „Kod Leonarda
DaVinci” a rebours. I wtedy by pasiło.
Triarus
U
Coryllusa imponuje mi cholernie to, że on zrobił coś tak stosunkowo
sporego i mu wyszło. Składnie formalnie, z sensem, i daje się czytać.
Sam to ładnie ująłeś o tej Nibylandii.
Wiesz, ja chciałem być historykiem i pewnie byłbym niezłym. Ale jak ja bym chciał wiedzieć, że wyszłoby mi coś takiego jak Miś! W sensie, że on tam miał masę różnych rzeczy z b. od siebie odległych nieraz dziedzin. Nie mówiąc już geograficznie.
I to wszystko jakoś mu działało – tak, żeby to określić, KONCENTRYCZNIE – że w sumie nieuchronnie zmierzało do tego, do czego zmierzać miało. (Nie czytać tego wszyscy, co jeszcze nie znają! Czyli do rozbiorów Węgier. Z kurewsko niepokojącym, rysującym się w oddali, niewyraźnie wyłaniającym się z mroku, rozbiorem Polski.)
Wiesz, ja chciałem być historykiem i pewnie byłbym niezłym. Ale jak ja bym chciał wiedzieć, że wyszłoby mi coś takiego jak Miś! W sensie, że on tam miał masę różnych rzeczy z b. od siebie odległych nieraz dziedzin. Nie mówiąc już geograficznie.
I to wszystko jakoś mu działało – tak, żeby to określić, KONCENTRYCZNIE – że w sumie nieuchronnie zmierzało do tego, do czego zmierzać miało. (Nie czytać tego wszyscy, co jeszcze nie znają! Czyli do rozbiorów Węgier. Z kurewsko niepokojącym, rysującym się w oddali, niewyraźnie wyłaniającym się z mroku, rozbiorem Polski.)
Tadman
Misia
II zaczął pisać późną jesienią i jak na sefmademana w ciągu roku
zaszedł spory kawałek. Poczekajmy jeszcze rok. Miś II napisany jest z
nerwem, a intrygi powoduja, że czyta się to dobrze. Myślę, że jest to
jedna z ciekawszych książek, które ukazały się po 1989 roku. Jeśliby
historii w szkołach uczyli nie od strony do strony, a w podobny sposób
to byłby z tego spory pożytek. Za moich czasów o historii można było tak
uczyć tylko w przypadku Egiptu, Grecji, bo juz w Rzymie pojawiało się
chrześcijaństwo i dialektyka marksistowsko-leniniowska wchodziła z
urzędu. Owa dialektyka uczyniła największe szkody Średniowieczu, które w
potocznym języku są synonimem zacofania, a przecież wtedy najwyższymi
cnotami były miłość, uszanowanie władzy, patriotyzm i wiara oraz jej
obrona.
7aco
Odpowiem
ja, niepytany, co wg mnie jest tak cholernie prawicowego w tej książce.
Otóż tłucze ona raz po raz, przykład za przykładem, że nic wielkiego
nie dzieje się z niczego, że za wszystkim stoją jakieś interesy, oraz by
grać a nie być rozgrywanym trzeba się gry nauczyć. To, że my tego nie
umiemy też się da z niej wyczytać
W
tym sensie można się zgodzić z tymi, którzy nieścisłości Coryllusa
puszczają w niepamięć. Bo tego co pisze wystarcza, by pokazać na czym
gra polega i jak należy grać. Albo chociaż przyznać, że toczy się jakaś
gra i przestać zwalać winę na dopusty boże i mianować się Chrystusem a
to tego, a to owego.
To,
że Coryllus przeoczył tę biografię i niebacznie na głos się zżymał
chwały mu nie przynosi, ale to np, że wyciągnął na wierzch wysługiwanie
się Hohenzollernowi przez naszego Jana Kochanowskiego to olbrzymie
oskarżenie wobec tych, którzy historię popularyzują (w szkołach, wśród
ludu) i albo idiotycznie to przeoczyli, albo uznali, że istotą
działalności tego człowieka były fraszki! Które gorsze?
Ta
książka to był poniekąd policzek, bo mi uświadomił jak głupimi cipami
jako nacja jesteśmy i byliśmy przez długi czas. Tylko i wyłącznie do
zerżnięcia. Bez szans na stanowienie o sobie. Nie dlatego, że 500 lat
temu popełniono karygodne błędy, ale dlatego, że żadnych wniosków z nich
potrafić nie umieliśmy i wciąż nie umiemy. Gorzej, my się boimy w ogóle
przyznać, że jesteśmy ogrywani przez ludzi a nie karani bożym gniewem,
bo ten gniew jednak wygodniejszy: można znieść w milczeniu, a potem
wciąż nic nie robić.
Timmy
Jedna jest rzecz w tym wszystkim przekomiczna.
Jeśli
tak faktycznie jest, że coryllus tak dobrze opisuje w M2 tę ‚brudną
grę’, rzeczywistość jaka naprawdę jest (nie wiem, zakładam że tak jest,
wierzę Ci), to skoro tak to wszystko świetnie rozumie, to czemu
zachowuje się jak rozhisteryzowany lewak, gdy w końcu zetknie się z tą
brudną rzeczywistością?
Rozumie
świat na poziomie królów, ale wykłada się na poziomie jakichś targów,
gdzie ma przecież ten sam ‚brudny’ mechanizm, kropka w kropkę. Niby
rozumie mechanizm, żeby zaraz go oprotestować.
Bożena
jedna uwaga do „Baśni 2″.
Coryllus nie jest jest żadnym geniuszem, jest bardzo inteligentnym człowiekiem, umiejącym wyciągać wnioski i zwracającym szczególną uwagę na eufemizmy. Na przykład takie: „ten król był człowiekiem słabego charakteru”. Tego typu zdania wiele razy pojawiają się w podręcznikach do historii i przelatuje się nad nimi, nie zastanawiajac się, czym objawiał się ten „słaby charakter”, kto i w jaki sposób go wykorzystywał, kto pracował nad osłabianiem charakteru etc.
Napisałam, ze to nie geniusz, bo zwyczajnie sięgnęłam do bibliografii, którą umieścił w „Baśni 2″. To, co opisał w książce, w rzeczywistości leży na wierzchu, trzeba umieć tylko dobierać odpowiednie lektury i nie dawać się zbywać eufemizmom. To, co ja się dowiedziałam o Jagiellonach i o Kochanowskim, to spowodowało że włos mi się zjeżył parę razy na głowie. I to nie od coryllusa, a z książek, z których on korzystał. Zasługą jego jest to, że umie to doskonale opisać, wszystko połączyć, przystępnie, i dobrze kojarzy fakty. No i to, że wynalazł tyle książek, po które bym zwyczajnie nie sięgnęła, gdyby nie on.
A co do jego reakcji po targach. Przeczytaj Timmy na spokojnie jego notkę o tej nagrodzie „niezależnych” blogerów i tę notkę pt. Wyznawcy niczego”. Ale naprawdę na spokojnie, pomijając te wyzwiska itp.. Nie nazwałabym tego histerią, a zimną analizą. Piszesz o kurwach i złodziejach na górze. To również każdy wie, ze tak jest, ale na wiedzy sie konczy. Coryllus wypunktował te działania, które powoduję, ze na górze sa ci a nie inni, i to, że jeśli tylko wszyscy którym się to nie podoba będą składać deklaracje a nic nie robić rzeczywistego,albo co gorsza współpracować w imię biznesu, to te kurwy i złodzieje w najlepsze będą sie tam na górze paść. I nic się nie zmieni.
Ja tu wychodzę na adwokata, ale nie dbam o to. Coryllus mi ani brat ani swat, po prostu to co pisze jest dla mnie czytelne i zrozumiałe. Nie podejrzane.
Coryllus nie jest jest żadnym geniuszem, jest bardzo inteligentnym człowiekiem, umiejącym wyciągać wnioski i zwracającym szczególną uwagę na eufemizmy. Na przykład takie: „ten król był człowiekiem słabego charakteru”. Tego typu zdania wiele razy pojawiają się w podręcznikach do historii i przelatuje się nad nimi, nie zastanawiajac się, czym objawiał się ten „słaby charakter”, kto i w jaki sposób go wykorzystywał, kto pracował nad osłabianiem charakteru etc.
Napisałam, ze to nie geniusz, bo zwyczajnie sięgnęłam do bibliografii, którą umieścił w „Baśni 2″. To, co opisał w książce, w rzeczywistości leży na wierzchu, trzeba umieć tylko dobierać odpowiednie lektury i nie dawać się zbywać eufemizmom. To, co ja się dowiedziałam o Jagiellonach i o Kochanowskim, to spowodowało że włos mi się zjeżył parę razy na głowie. I to nie od coryllusa, a z książek, z których on korzystał. Zasługą jego jest to, że umie to doskonale opisać, wszystko połączyć, przystępnie, i dobrze kojarzy fakty. No i to, że wynalazł tyle książek, po które bym zwyczajnie nie sięgnęła, gdyby nie on.
A co do jego reakcji po targach. Przeczytaj Timmy na spokojnie jego notkę o tej nagrodzie „niezależnych” blogerów i tę notkę pt. Wyznawcy niczego”. Ale naprawdę na spokojnie, pomijając te wyzwiska itp.. Nie nazwałabym tego histerią, a zimną analizą. Piszesz o kurwach i złodziejach na górze. To również każdy wie, ze tak jest, ale na wiedzy sie konczy. Coryllus wypunktował te działania, które powoduję, ze na górze sa ci a nie inni, i to, że jeśli tylko wszyscy którym się to nie podoba będą składać deklaracje a nic nie robić rzeczywistego,albo co gorsza współpracować w imię biznesu, to te kurwy i złodzieje w najlepsze będą sie tam na górze paść. I nic się nie zmieni.
Ja tu wychodzę na adwokata, ale nie dbam o to. Coryllus mi ani brat ani swat, po prostu to co pisze jest dla mnie czytelne i zrozumiałe. Nie podejrzane.
Triarius
Miś
jest rewelacyjny! Mogę zrozumieć, że np. taki Jarecki uznał, iż Miś
jest po prostu dobry, ale nic aż tak nadzwyczajnego. Ale Jareckiego
interesuje LITERATURA, a nie historia. W każdym razie o wiele mniej.
I mogę zrozumieć, że Tobie się Miś aż tak nie podoba. Ale to nie jest tak, że to taka sobie jakaś niezła książka NA OGÓLNYM POZIOMIE CORYLLUSA.
Coryllus, sam w sobie, jest lepszy albo gorszy, ale ogólnie nie powala. Ludzi na tym i lepszym poziomie nie brakuje.
Ale Miś 2 potrafi niektórych powalić, i to tak wybrednych czytelników, jak nie przymierzając Twój oddany.
I mogę zrozumieć, że Tobie się Miś aż tak nie podoba. Ale to nie jest tak, że to taka sobie jakaś niezła książka NA OGÓLNYM POZIOMIE CORYLLUSA.
Coryllus, sam w sobie, jest lepszy albo gorszy, ale ogólnie nie powala. Ludzi na tym i lepszym poziomie nie brakuje.
Ale Miś 2 potrafi niektórych powalić, i to tak wybrednych czytelników, jak nie przymierzając Twój oddany.
Makaron 4-jajeczny
Luźne
podejście do faktów to mógł mieć Sienkiewicz, bo ludziska i tak z
wypiekami czytali, co będzie dalej. Esej historyczny to jednak inna
konkurencja. Coryllus jest na razie w niszy i czytają go głównie ci, co
żadnej propagandy i tak nie potrzebują, bo z góry są przekonani. Ale jak
trochę wystawi łeb z tej niszy, to trafi na trudniejszą publiczność,
dużo bardziej grymaśną. A to jest właśnie ta publiczność, o którą
propagandowo należy zawalczyć.
Nicpoń
I
właśnie dlatego, że tak się sprawa z Misiem 2 przedtawia i taką ma on
PORAŻAJĄCĄ wartość dla masowego czytelnika, ja to mam zamiar nadal
wspierać MIMO tego, że Coryllus zachowuje się po prostu jak głupi
gówniarz i szajbus.
Bożena
coryllus
twierdzi, że nie można iść na kompromisy i tym bardziej współpracę, bo
to nigdy nie prowadzi do sukcesu, a kończy się podpisaniem cyrografu i
płaceniem haraczu oraz legitymizowaniem istniejących patologii. Co tylko
te patologie umacnia i nie prowadzi do żadnej zmiany. Ponadto Coryllus
jest zdania, że tylko odkryte karty i wierność zasadom – jakby nie
brzmiało to patetycznie – ma sens, w przeciwieństwie do ulicznych walk. I
tylko taka metoda doprowadzi do trwałej jakościowej zmiany, która jest
niezbędna, żebyśmy po prostu jako naród przetrwali.
Natomiast twoja (wasza) propozycja jest wallendrodowska, to znaczy, korzystać ile można, bogacić się, nawet wchodząc w kooperację, zamykać oczy na nieprawidłowości w imię zasady cel uświęca środki,aby w odpowiedniej chwili – jak pisałeś – zdmuchnąć tę ścianę za jednym razem, wyprowadzając ludzi na ulice i korzystając z wcześniej zarobionych pieniędzy.
To oczywiście wszystko w skrócie i uproszczeniu, ale ja tak to widzę i rozumiem. Natomiast nie jestem na razie w stanie ocenić, która metoda jest prawdziwa, czyli właściwa i skuteczna.
Na razie skłaniam się ku coryllusowej i analizuję to na tyle na ile mogę.
Natomiast twoja (wasza) propozycja jest wallendrodowska, to znaczy, korzystać ile można, bogacić się, nawet wchodząc w kooperację, zamykać oczy na nieprawidłowości w imię zasady cel uświęca środki,aby w odpowiedniej chwili – jak pisałeś – zdmuchnąć tę ścianę za jednym razem, wyprowadzając ludzi na ulice i korzystając z wcześniej zarobionych pieniędzy.
To oczywiście wszystko w skrócie i uproszczeniu, ale ja tak to widzę i rozumiem. Natomiast nie jestem na razie w stanie ocenić, która metoda jest prawdziwa, czyli właściwa i skuteczna.
Na razie skłaniam się ku coryllusowej i analizuję to na tyle na ile mogę.
Makaron 4-jajeczny
Przecież
już zostało ustalone, że to geniusz i pojeb w jednym. Rozumie tym
geniuszem, co w nim jest, a zachowuje się tym pojebem. Proste.
Triaurius
A
o paronoi Mistrza C. świadczy m.in. i taki drobiazg, że jak mu,
zachwycony misiem, zacząłem coś mówić o ew. możliwości przetłumaczenia
Misia na szwedzki… (Co by zresztą nie wyszło, bo córka ma inne zajęcia i
głodem nie przymiera, to nie III RP.) To on mnie potraktował wprost,
jak gościa, który mu chce wskoczyć na plecy i się wozić. Jeśli nie
całkiem jak gościa, który chce się poić jego krwią serdeczną.
Paranoja! A przecież ten kurewski i nieszczęsny Miś POWINIEN BYĆ PRZETŁUMACZONY NA MASĘ JĘZYKÓW I LANSOWANY ZA GRANICĄ. Nie ma w tej chwili lepszej propagandy Polski jako Polski i idei polskości, która by mogła trafić do obcych!
Paranoja! A przecież ten kurewski i nieszczęsny Miś POWINIEN BYĆ PRZETŁUMACZONY NA MASĘ JĘZYKÓW I LANSOWANY ZA GRANICĄ. Nie ma w tej chwili lepszej propagandy Polski jako Polski i idei polskości, która by mogła trafić do obcych!
Nicpoń
Ani
on tak naprawdę czub, ani geniusz. Bardziej wygląda na faceta, który
wycierał wszystkie możliwe korytarze egzotycznych wydawnictw, pism dla
kucharek itp., wyrobił sobie w miarę dobry warsztat i postanowił
zaatakować temat profesjonalnie wymyślając siebie od A do Z. Pytanie,
czy już zaczął w to wierzyć, czy nadal ma do tego dystans. HGisteria, z
jaką on reaguje na każdą krytykę wskazuje na to, że chyba jeszcze
dystans ma, tyle że podszyty strachem, że to zostanie zdemaskowane.
* * * * *
Swoją drogą, jak pokrętnie działa mózg rasowego lewaka - i to nie byle rasowego lewaka, bo późnego wnuka Pawki Morozowa po prostu, składającego donosy na rozmawiających sobie o historycznej książce ludzi, mających poza tym prywatnie złe mniemanie o tym, co ten lewak całym sercem kocha - skoro blog tego gościa ma motto "SZCZĘŚĆ BOŻE !", a my jesteśmy symbolicznie przedstawieni w postaci agresywnego niedźwiedzia z rozwartą paszczą! (A do tego, jeśli ktoś nie ozwie się do niego per "pan", poucza o "przyjętych w polskim języku konwencjach". Paranoja!)
Na co jak na co, ale na tę wyszczerzoną w morderczych zamiarach krwiożerczą bestię Władza MUSI po prostu zareagować! Tak wiec radzę położyć się dzisiaj wcześnie, a przy łóżku przygotować sobie szczotkę do zębów, zdjęcie Pana Prezydenta (ale jakieś ładne!) i rozmówki rosyjskie. Zaś wszystkie kompromitujące dokumenty, szczególnie zaś wiadomą korespondencję z afgańskimi talibami, zaszyfrowaną jako dyskusja o szesnastowiecznym węglu - ZJEŚĆ NA KOLACJĘ! Wczesną, bo to może się marnie żuć, a sporo tego przecież.
A jeśli nie TA władza będzie zbyt ospała, miejscowa znaczy, i nie zdąży zareagować, no to sam Putin się wścieknie, że mu ukochany symbol ukochanej Matuszki ta prawicowa jaczejka podkrada. Lewaki nie są wcale taki głupie, naiwna prawico! Tow. Euromir sobie wszystko ładnie wykoncypował i teraz zasłużenie bekniecie!
triarius
słowa kluczowe:
ACTA,
Baśń jak niedźwiedź 2,
Biełka,
coryllus,
donos,
Euromir,
lewizna,
Łunochod,
Miś 2,
Pawka Morozow,
Striełka,
szalom,
wizyta o szóstej rano,
Władimir Putin
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nicpoń z ekipą
A co oprócz tego,
co za żenada
@Andrzej-Łódź
Och, czyżbym odkrył jakieś zakonspirowane treści?
PS
Nie jestem z Panem na ty. Proszę tedy o respektowanie form grzecznościowych tradycyjnie obowiązujących w języku polskim.
pzdr
@marek em
Wyobraża Pan sobie ocean bez planktonu? :)))
PS
Nie jestem z Panem na ty. Proszę tedy o respektowanie form grzecznościowych tradycyjnie obowiązujących w języku polskim.
pzdr