I ty masz szansę zasponsorować kontrrewolucję!
Czytam tę "Nomenklaturę" Woslenskiego, co ją mam po francusku, i jak na razie super! Księga jest gruba i dalej naprawdę nie wiem jak będzie, ale w tej chwili jest o istocie leninizmu, Lenina ideologicznych wygibasach i początkach bolszewików - i to jest naprawdę znakomite. Masa rzeczy, których absolutnie nie wiedziałem, masa rzecz, które rozświetlają różne istotne problemy - jak na przykład ten, czy naprawdę "marksizm jest jedynie ideologią władzy". (Na to od razu odpowiem. Taki bonus dla moich Ukochanych Czytelników. Nie jest, ale leninizm za to jest z całą pewnością!)
No i to właśnie zapłodniło mnie, by się na tym blogasku zająć także trochę i "bazą", a nie tylko "nadbudową", a jednocześnie, da Bóg, popchnąć nieco sprawę kontrrewolucji naprzód. Chodzi o to, że tej książki Woslenskiego, jak wynika z moich (dość pobieżnych wprawdzie) poszukiwań w sieci, nie ma po polsku. A szkoda, tym bardziej, że, jak już wielokrotnie cytowałem, "istotny język to taki, w którym można przeczytać wszystkie istotne książki".
My zaś tych książek, których po polsku przeczytać nijak się nie da, mamy przecież całkiem sporo. No bo Ardrey, którego przetłumaczyłem dotąd jakąś może góra jedną czwartą jednej książki, a pozostała nam nieprzetłumaczona cała jej reszta plus trzy inne książki... Teraz, jak widzę, także przydałoby się te kawałki i leniniźmie przetłumaczyć... Oczywiście Spengler, a w każdym razie te ocenzurowane i "nieinteresujące dla dzisiejszego czytelnika" fragmenty... A znalazło by się jeszcze sniemało. Książek, tekstów w periodykach, itd.
No i ktoś to by musiał zrobić. Na przykład ja. Ale, z wielu względów, jak tego, że od pewnego czasu Zielona Wyspa naprawdę zaatakowała - mnie w każdym razie na pewno... I, u mnie w każdym razie, zaczyna to wyglądać naprawdę ponuro. W kwestii "bazy", czyli, mówiąc wprost i dla niemarksistów - ekonomii.
Widzę wokół, że różni blogerzy próbują od niedawnego czasu jakoś na swojej robocie zarobić. Na przykład MatkaKurka ma teraz na stronie masę (wkurwiających, ale c'est la vie) reklam. Ten i ów ma na stronce taki guzik PayPala i prosi o darowizny. Stanisław Michalkiewicz ma go zresztą od niepamiętnych czasów i, sądząc z podziękowań na stronie, dostaje całkiem sporo forsy. I tak dalej.
Nie wiem też zresztą jak sam bym zareagował na konieczność pisania w dużej ilości, a do tego w profesjonalnej i uczesanej formie. Zapewne szybko odczułbym nieznośny przymus, pisanie tego uczesanego nie cieszyłoby mnie nawet tyle, co pisanie tego co teraz. I w ogóle niespecjalnie mi się ta myśl wydaje podniecająca.
Inna sprawa jednak z tłumaczeniami i tu dostrzegam cień nadziei. (Na co? A na uniknięcie śmierci głodowej za sprawą Tuska i Unii, a w każdym razie na możliwość dalszego wykręcania sobie i bliźnim członków, bez czego w moim wieku pozostaje tylko skleroza, zęby w szklance i czekanie na łowców skór.)
Na tym blogasie jest już całkiem sporo tłumaczeń, można sobie poszukać i może być warto. I one, tuszę, są zarówno interesujące, jak i nieźle zrobione. W końcu, choć różne rzeczy w życiu robiłem, to w ostatnich latach głównie tłumaczenia i zdziwilibyście się, jakie szychy, jakie instytucje, z tego korzystały. I nikt na ogół nie narzekał.
(Jakie języki? Angielski, szwedzki w obie strony, ale francuski i hiszpański, choć nieco zardzewiałe, także mogą być, choć NA polski, a nie w drugą stronę. Ale my tu w końcu mówimy przecież o tłumaczeniu na polski. Książek i takich tam.)
Ja z czegoś muszę jednak (wbrew temu, co sądzi Tusk z Merkelą) żyć, ważne książki, lub ich istotne fragmenty, muszą być wreszcie dostępne po polsku... Powinny być, nawet gdyby rodacy byli mistrzami obcych narzeczy, a przecież nie są, prawda? No więc umówmy się tak... (Nic pewnie z tego nie wyjdzie i ja się tu tylko wygłupiam, ale spróbować muszę.)
Ja podaję listę propozycji rzeczy, które chętnie bym przetłumaczył i które, moim zdaniem, powinny być po polsku dostępne. Podaję sukcesywnie, albo uaktualniam. Ale na razie jest oczywiście Ardrey i ten fragment z książki "Nomenklatura" o leniniźmie i bolszewikach (naprawdę b. interesujące).
Jeśli ktokolwiek z obecnych czuje, że byłby gotów ufundować to dzieło - po naprawdę bardzo niskiej cenie (bo mnie w końcu też zależy, żeby to było, a poza tym was kocham) - to niech się zgłosi. Gdyby się zgłosiło nieco ludzi, to można by to jakoś rozwiązać bardziej hurtowo, np. guzik PayPala i w komentarzu powiedzenie o jakie konkretnie tłumaczenie by chodziło. Albo jakoś.
Wydaje mi się (choć może to majaczenia z głodu), że, gdyby można było w taki sposób opłacić dowolną ilość pojedynczych stron tłumaczenia, to niektórych przynajmniej byłoby na to stać i może coś by się udało zrobić. Tym bardziej, że - powtarzam - cena byłaby niezwykle wprost niska. (Także dlatego, że dla mnie taka robota, mimo że trudna, jest jednak o wiele sensowniejsza i milsza, od jakichś koszmarnych unijnych umów czy opisów pieców krematoryjnych, nawet kiedy one są do zrobienia i za nie płacą.)
Nie wiem jak to widzicie, ale moim skromnym - WY POTRZEBUJECIE ARDREYA I PARU INNYCH KSIĄŻEK, ja potrzebuję jakiegoś zarobku. Skojarzenie obu tych rzeczy wydaje mi się sensowne, etyczne, a nawet "kapitalistyczne". I kontrrewolucja też na tym raczej nie straci, tylko wprost przeciwnie.
W końcu ludzie piszą swoje kawałki w książkach i je sprzedają, za pieniądze, a ja pieniądze chciałbym nie za swoje idiosynkratyczne twory, a jedynie za inną nieco robotę - mniej zabawną, mniej twórczą, bardziej żmudną, bardziej odpowiedzialną (jeśli człek uczciwy), ale też, być może, potrzebniejszą. Trudno zresztą, żebym to, co w ostatnich latach jest moim zasadniczym zarobkowym zajęciem, robił za darmo, i to w tak podłych czasach. (A będzie gorzej i to ile!) Prawda?
Powtarzam - cena byłaby b. niska, a płacić, sponsorując KONTRREWOLUCJĘ (itd., z wolną Polską włącznie) można by nawet jedną stronę. Taką à 1800 znaków. (Ze spacjami, ale nie jakąś wielką ich ilością oczywiście.) Byłbym wszystkim cholernie wdzięczny za wypowiedzenie się w tej sprawie. Wszystkie głosy (poza oczywiście ew. głosami lewackich trolli) zostaną docenione i czule zapisane w pamięci. Dzięki za uwagę!
* * * * *
UZUPEŁNIENIA:
1. Mam tu też np. na pulpicie argentyńskie wydanie Magnum Opus Spenglera w wersji wirtualnej, z przedmową Ortegi y Gasseta. Tę przedmowę, dość długą, chętnie bym wam ludzie przetłumaczył. Nie ze wszystkim tam się zgadzam, niektórych rzeczy chyba on do końca nie zrozumiał, więc pewnie warto by było dać tam komentarze, ale tak czy tak jest do dość interesując, w sumie entuzjastyczne, a Ortega ma wśród wielu o wiele lepszą opinię od Spenglera (bo go wydawali w PRL?).
triarius
P.S. Wy potrzebujecie Ardreya i paru innych istotnych książek, ja potrzebuję czasem coś zarobić. Wniosek?
Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
poniedziałek, listopada 05, 2012
I ty masz szansę!
słowa kluczowe:
baza,
ekonomia,
kapitalizm,
kryzys gospodarczy,
leninizm,
nadbudowa,
nomenklatura,
Robert Ardrey,
śmierć głodowa,
Zielona Wyspa
niedziela, listopada 04, 2012
Gra w klasy
X podaje taką oto definicję klasy: "Nazywamy klasami duże grupy ludzi różniących się między sobą miejscem zajmowanym w historycznie zdefiniowanym systemie produkcji społecznej, stosunkiem (najczęściej ustalonym i uświęconym przez prawo) do środków produkcji, rolą w społecznej organizacji pracy, a więc sposobami uzyskiwania i wielkością społecznych bogactw, kórymi dysponują. Klasy to grupy ludzi, z których jedna może zawłaszczać pracę innej, dzięki innemu miejscu zajmowanemu w okeślonej strukturze, społecznej ekonomii."
Grupa "kierownicza", taka jaką da się wyróżnić w Y, pasuje do tej definicji X?
Tak, "grupa kierownicza" stanowi liczną grupę ludzi, różniącą się od innych grup społecznych w Y swoim miejscem (decydującym) w systemie produkcji społecznej, swoim stosunkiem do środków produkcji (prawem dysponowania nimi), swoją rolą (kierowniczą) w społecznej organizacji pracy i częścią (znaczną) bogactw społecznych, które zawłaszcza.
Grupa "kierownicza" stanowi w Y bez wątpienia klasę, tę klasę społeczeństwa Y, której istnienie się ukrywa. W takiej mierze, a jakiej ta klasa w systemie produkcji społecznej jest dominująca, i w jakiej dysponuje środkami produkcji, lub w jakiej jej rola w społecznej organizacji pracy jest kierownicza, mamy do czynienia z klasą dominującą społeczeństwa Y - coś co się ukrywa przed światem.Powyższy cytat jest oczywiście, jak na ten blog, napisany dość drętwym i bełkotliwym językiem. Co więcej, jest to wyraźnie marksistowska analiza, w której liczy się tylko praca, produkcja i bogactwo. (Nie, żeby te akurat rzeczy były bez znaczenia, oczywiście!) Czyli te same sprawy, które liczą się także niemal wyłącznie dla liberałów - z miłościwie nam obecnie panującymi liberałami realnymi włącznie - ale tu jednak dość łatwo język marksizmu, a nie liberalny pijarowy bełkot, który słyszymy na codzień.
Mimo to, ten opis sytuacji w owym tajemniczym "Y" nie wydaje mi się pozbawiony sensu, a nawet mógłby być dość intelektualnie płodny, gdyby ktoś się głębiej zastanowił. Co to jest to "Y"? Mogłaby to być " III RP, prawda? Pasowałoby. Albo mogłaby to być "Unia Europejska". Zresztą mógłby to być także "współczesny świat".
Jeśli ktoś łaskawy i nieprzesadnie leniwy, to zachęcam do przeczytania tego cytatu raz jeszcze, wstawiając pod "Y" za każdym razem jedno z zaproponowanych rozwiązań. A potem najlepiej by było jeszcze się drobną chwilę zastanowić, jak to pasuje i jakie ew. refleksje się nasuwają. I jeszcze może ktoś potrafiłby podstawić pod tę zmienną jakieś inne wartości. I także się zastanowić nad rezultatem.
No więc co pracowitsi, intelektualnie, robią o co prosiłem, a leniwce czytają po prostu dalej.
*
*
*
*
*
OK, wyjaśniam... Cały powyższy cytat pochodzi ze znanej książki Michałą Woslesnkiego "Nomenklatura", którą próbuję właśnie czytać (po francusku). Przekład mój własny. "X" to ni mniej, ni więcej, tylko Lenin. (Przecież nie mówię, że go lubię czy uważam za autorytet! Po prostu znalazłem jego definicję pojęcia klasy w tej książce i uznałem, że warto nad tym nieco podeliberować.) "Y" to, jak się niełatwo chyba w tej chwili już domyślić, to "Związek Sowiecki".
A co z tego wszystkiego wynika? Na razie, jak myślę, i to co tu mamy, wystarczy na rozpałkę. (Żeby nie powiedzieć "detonator". Myśli oczywiście.) No bo bez klasowego podejścia ani zrozumienie tego, co się wokół dzieje, ani też, da Bóg, tego zwalczanie czy zmienianie, się chyba nie ma szansy udać. A kwestie klasowe są załgane i zamulone, bo dotąd stanowiły niemal monopol wiadomo kogo, a miłościwie nam panujące leberały robią wszystko, żeby żadne inne do tych spraw podejście się nie pojawiło.
Mówią nam, że pojęcie klas i jakiekolwiek klasowe podejście, to czysty marksizm i czysty komunizm. Ale to kłamstwo, no bo weźmy od drugiej strony - czy arystokracje od zarania dziejów, czy wszelkie warstwy szlachecko-rycerskie - nie widziały świata w kategoriach klasowych? Czy może uważały się samych za dokładnie to samo, co biedota, chłopi, czerń, czy choćby mieszczanie? Takie były znaczy postępowe, humanistyczne und liberalne, tak?
Oczywiście że nie! Dzisiaj oczywiście wielu z ludzi przyznających się, z mniejszym lub większy prawem, do arystokracji, to sam kwiat postępowości i lewicowego humanizmu (inaczej dawno by z nimi zrobiono porządek, choć są i szczerzy, a nawet porzadni i niegłupi arysto pozbawieni czarnego podniebienia, mam takich w rodzinie), ale przecież nie zawsze tak było! Na pewno zaś nie wtedy, kiedy te arystokracje i szlachty dopiero powstawały. Ani wtedy, gdy naprawdę się liczyły.
Tak że nie wmawiajcie mi, leberały i spółka, że klasy to komunistyczny wymysł i tego typu podejście jest kompromitujące i z natury lewicowe! Oczywiście: "klasa robotnicza", "klasa chłopska", "inteligencja pracująca", "kułak", "biedniak"," średniak", "klasa obszarnicza" - to marksistowskie i w dużej części bełkot. Ale "nomenklatura" analizowana we wspomnianej tu przeze mnie książce, to już nie jest to samo, choć świadomie stosuje się tam "marksizujące" metody analizy, mające "zaatakować" Sowiety ich własną niejako bronią. (Książka była wydana w roku 1980.)
No a obecnie, choć oczywiście "klasa robotnicza", "obszarnicy" i wszystkie te kategorie, które kiedyś jakoś mogły być sensowne, na pewno już sensowne i intelektualnie płodne nie są. Co nie zmienia faktu, drogie prole, że jak się jest prolem, a się jest, niestety, to jakiejś tam formy klasowego podejścia do otaczającej nas rzeczysistości uniknąć się nie da. "Prol" to nie to samo co "proletariusz", czyli robotnik albo jakiś jeszcze biedniejszy i mniej wykształcony człowień!
Ja tam, choćbym miał w końcu z głodu zemrzeć pod krzywym płotem ("byle przy tobie"), i tak będę do końca jakąś tam wersją (może wykolejonego i na pewno zrujnowanego) arystokraty, skrzyżownego z wojownikiem od niezliczonej ilości pokoleń. (Choć wcale nie sama szlachta.) Z tym, że wojowników ci u mnie dostatek, natomiast arysto to tylko jedna czwarta i to po kądzieli. Ale charakter akurat taki.
(I na pewno ja zawsze będę panem, tak samo jak cham, który teraz ma moje srebrne łyżki z hrabiowskimi, koronami zawsze będzie chamem. Nawet o wiele bardziej chamem, niż ktoś, kto takiej łyżki nigdy na oczy nie widział.) Może dość bladym odbiciem dawnego arysto jestem, bo "byt kształtuje rzeczywistość", ale jednak ani lemingiem być nie potrafię, ani żadnym autentycznym proletariuszem nigdy nie byłem i na pewno nie będę.
Ale prolem niestety jestem i, jeśli dożyję, to mój status, o ile nie nastąpią rzeczy, o których się filozofom nie śniło, będzie się zmieniał razem ze statusem innych proli. Na coraz bardziej tożsamy ze statusem niewolnika, o ile cokolwiek z czegokolwiek rozumiem. A potem i dalej, bo ludzi jest przecież za dużo itd.
I to oczywiście wcale nie dotyczy tylko mnie. Taki Coryllus, który, jak sam opowiada, jednego dziadka miał robotnikiem rolnym, drugiego małorolnym chłopem, też nie jest żadnym proletariuszem, a nawet wprost przeciwnie - propaguje szlachecki etos i głosi ogromnie pozytywną rolę szlachty w polskiej historii. Ale w tym dzisiejszym świecie, w tych wszystkich @#$% procesach i zmianach, które się na naszych oczach (a częściej na naszych grzbietach) dzieją, to też, niestety - PROL.
Choć korą mózgową mógłby całe stado proletariuszy obdzielić i jeszcze by mu sporo zostało. To nic tu nie zmienia. A raczej może właśnie zmienia, bo tamci się chyba dobierają na zasadzie najmniejszego wspólnego mianownika i tam nikogo wybitniejszego po prostu być nie może. Ale jednak to oni nas gnębią, a nie my ich.
Albo Nicpoń, któren, choć chyba ze szlachty nie pochodzi, to, jako wyjątkowo nieliczny z naszych, jest czymś w rodzaju autentycznego ziemianina. I to nie tylko w sensie życia z dużego gospodarstwa i uciskania chłopa, bo także różne dodatkowe i przeważnie pozytywne sprawy. Jemu się chyba zresztą wydaje, że tak jest i tak już być musi, a jak się wysili, to nas pozostałych do tego mniej więcej stanu podciągnie...
I zostaniemy elitą, a tamci, trafią tam, gdzie ich miejsce... OK, fajnie by było, ale na razie, tak mi się widzi, to PROLE(TY), choć oczywiście żaden tam "proletariat". Słoma z butów to nie my, tylko oni - tylko CO Z TEGO?
My nie jesteśmy żadnym klasycznym "ludem", do którego miałoby sens, czy wdzięk, stosować jakieś dawne ideologie "wyzwolenia ludu" - ani te marksistowskie, ani te lollardów czy innych religijnie natchnionych dawnych "ludowców". (Z pierwszymi chrześcijanami włącznie!) Oni nie są żadną arystokracją czy szlachtą... Są czymś bez porównania gorszym i niejako łączy ich właśnie ta marność, te owadzie cechy... Tylko że oni NIE MUSZĄ być super, nie muszą być szlachtą czy arystokracją, żeby nas gnębić!
Nie muszą także być wojownikami - mniej czy bardziej barbarzyńskimi, ale mającymi realne osobiste i zbiorowe zalety. Od takich spraw to oni mają służby, kamery, podsłuchy, szpicli i manipulatorów (medialnych, naukawych, edukacyjnych itd.) gdzie się tylko spojrzy (tak to się pisze?). Tu naprawdę nie chodzi o wybór, czy mamy się uznać za jakichś czternastowiecznych ciompich, czy jakiś fabryczny proletariat sprzed dwustu lat, czy też uciekać z krzykiem "bolszewizm" na każdą wzmianke o klasach społecznych!
A z tym podciąganiem do ekonomicznego, i jakego tam jeszcze, poziomu Nicka, to jest, tak mi się widzi, skrajny optymizm. Bo to oni ustalają reguły, i obecność jakiegoś Nicka czy mnie w ich "zacnym gronie" wcale by ich nie ucieszyła. A tym mniej zamiana miejsc w społecznej hierarchii. Tym bardziej, że przecież na prostej zamianie miejsc tak czy tak to by się zakończyć nie mogło. Nie dało by się zresztą, nawet gdybyśmy chcieli.
Tak że możemy sobie być elitą - duchową (ach!), intelektualną, patriotyczną - ale w tym dzisiejszym świecie wyżej nerek nie podskoczymy, zależymy od różnych ludzi, instytucji, klas (!), które nam, jak wskazuje doświadczenie, za dobrze nie życzą i mają niezbyt miłe zamiary. Z tego, że jesteśmy od nich, osobiście, pod każdym względem lepsi i o wiele bliżej nam do każdej prawdziwej szlachty czy arystokracji, w praktyce, tej dzisiejszej, niestety nic nie wynika.
Oni, swymi, godnymi robactwa (z jego liczącą 400 milionów lat historią) metodami, ze swym godnym robactwa charakterem, na razie zwyciężają jak chcą i nas coraz bardziej gnębią. Są teraz dwie istotne klasy: ONI I CAŁA RESZTA. (Z Wołkami i Sadurskimi tego świata, próbującymi się do tej "elity" za wszelką cenę załapać, ale ich możemy na razie pominąć.) Do tej reszty należymy my! Ta cała reszta to PROLE.
I żeby sobie to uświadomić, wcale nie musimy się utożsamić akurat z opisanym przez Marksa proletariuszem! W ogóle nie musimy z nikim się utożsamiać, bo sytuacja jest stosunkowo nowa. Marks jej na pewno w szczegółach nie opisał, choć być może dałoby się i u niego coś interesującego i pożytecznego na te tematy znaleźć.
I ja naprawdę nikogo nie namawiam, żeby się nawracał na "materializm historyczny i dialektyczny", żeby się poczuł "klasą robotniczą" czy czymś takim - ja tylko mówię, żeby się raczej nie przejmować za bardzo jazgotem różnego rodzaju agentury i poputczików, wrzeszczących, że "klasy społeczne to kłamstwo i bolszewizm, albo gorzej, bo socjalizm, w dodatku narodowy". Bo im za to płacą, a wy na to będziecie tyrać do śmierci. Choćby dlatego raczej się nie powinniście tym ujadaniem przejmować.
Bez przemyślanej na nowo sprawy klas po prostu nie da się nic zrozumieć ani z PRL bis, ani z całego tego dzisiejszego globalnego... Powiedzmy "świata". Z Unią na czele, choć jest nadzieja, że długo już nie pociągnie.
(Swoją drogą, całkiem nie na temat, martwię się o Putka, któren nam coś niedomaga. Cóż, skończył sześdziesiątkę biedaczyna, a to poważny wiek! Wiem coś o tym. Może gdyby się był z tego judo przerzucił na czas na BJJ.... Albo może ichnie sambo, gdzie chyba też się bardziej tarzają, niż walą drug drugiem o ziemię... Choć w sambo sobie okrutnie wykręcają nogi, na tym to właśnie polega, on chyba właśnie z nóżką ma coś nie tak. W każdym razie biedny!)
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
słowa kluczowe:
Artur M. Nicpoń,
arystokracja,
BJJ,
coryllus,
III RP,
judo,
Karol Marks,
klasy społeczne,
Lenin,
nomenklatura,
prole,
prolety,
sambo,
szlachta,
Unia Europejska,
Władimir Putin,
ziemiaństwo
piątek, listopada 02, 2012
Wąsy i podkoszulki (odc. 2)
Dowcip polega na tym, że ja miałem do napisania całkiem konkretną rzecz, niespecjalnie śmieszną, i powinien wyjść z tego niezbyt śmieszny, niezbyt długi, konkretny tekst. No, ale uwiódł mnie po drodze ten przedziwny i wspaniały literacki środek wyrazu, który macie do podziwiania przez całą drugą połowę tamtego odcinka.
Jaki środek, spyta ktoś? (Mówiąc eufemistycznie "tępy", skoro sam nie wie.) A ten, że dwie osoby rozmawiają sobie, a ja nawet nie mówię Potencjalnym P. T. Czytelnikom, które kto gada. Myślę, że daje się to zrozumieć na tyle jednoznacznie, na ile jednoznaczność nam jest tu niezbędna, a na tyle wieloznacznie, na ile wieloznaczność z koleji okrasza nam i przyozdabia.
Teraz zdradzę P. T. Potencjalnym jedną z moich licznych warsztatowych tajemnic... Otóż ten rodzaj dialogu stanowi kolejny szpikulec, kolejne dłutko, w moim pisarskim przyborniku, któremu na imię HIPNOTYCZNE PISANIE. Nie wiecie że, czytając mnie, zostajecie, częściowo przynajmniej, zahipnotyzowani? No to tym lepiej to o moim przyborniku świadczy!
W sumie, żeby nie było, że nic za darmo nie daję, tylko hipnotyzuję, zdradzę, iż idea tutaj jest taka, żeby P. T. Czytelnika zmusić (ale łagodnie) do większego zaangażowania umysłu, niż przy takim zwykłym czytaniu. Żeby on został niejako wciągnięty w "myślenie po mojej stronie", że tak to określę... W obronę i apologię mojego tekstu przed jakąś ciemną częścią swojej jaźni... Coś w tym stylu. Na razie wam to może starczy, a jak nie, to mówcie i w razie czego zorganizujemy warsztaty. (Z czego? A ten się znowu nagle obudził! Z HIPNOTYCZNEGO PISANIA!)
Sam w zasadzie ten mój najnowszy środek literacki wymyśliłem, choć... Bo trzeba wam wiedzieć, że HIPNOTYCZNE PISANIE i WIELKA LITERATURA - DWA BRATANKI... Jeśli się ktoś jeszcze nie domyślił. (W marketingu też się ludzie starają pisać hipnotycznie, ale to im tak ładnie nie wychodzi. Tam są na to takie dość zgrzebne reguły i to nie jest tak przesubtylne jak u nas.)
Sam w zasadzie wymyśliłem zatem, ale nie do końca, bo już ponad tysiąc lat temu, kiedy nasi lechiccy przodkowie zaczynali schodzić z drzew i się chrzcili, w Japonii pisano książki, i to nie byle jakie, w których właśnie były tego typu dialogi. Język japoński, z tego co wiem, w ogóle jest mało precyzyjny, japońska literatura jeszcze mniej, a co dopiero w tamtej odległej epoce! (Heian się nazywała, od ówczesnej stolicy.)
Konkretnie chodzi nam tu o "Opowieść o Księciu Genji", autorstwa pani Murasaki Shikibu. Niesamowita psychologiczno-obyczajowa powieść z wyższych sfer (nie żebym ją w całości, czy tym bardziej w oryginale, czytał), w całkiem "rokokowych" na swój sposób realiach...
Niezły to argument za historiozofią Spenglera, swoją drogą, że w czasach, gdy myśmy tu niemal jeszcze się ogonami czepiali gałęzi, a w bardziej cywilizowanych regionach Europy walili się głównie po łbach czym się dało i mało kto umiał czytać - tam, w dworskich kręgach przynajmniej, oceniano człowieka na podstawie pięknego charakteru pisma, doboru kolorów, umiejętności komponowania pachnideł... A cały kraj, nawet uwzględniając ciemnych, głodnych i zapracowanych biedaków, był przesiąknięty dziwnie pacyfistycznym i "humanistycznym" duchem.
Co się oczywiście musiało kiedyś skończyć, ale i tak dziwnie późno się skończyło, a sam fakt, że istniało, i to tak dawno, stanowi swego rodzju argument za niezależnym rozwojem poszczególnych Kultur/Cywilizacji - w przeciwieństwie do tego linerarnego rozwoju und postępu, który nam na każdym kroku wduszają.
To był oczywiście ogromny odskok od tego, co miałem zamiar na samym początku powiedzieć, a co nie było całkiem nieistotne, ale zaprawdę powiadam wam - uwiódł mnie ten mój nowy (choć być może zapłodniony przez pięknego księcia, o którym znowu, po pół niemal wieku, niedawno czytałem) literacki środek wyrazu. Tak mnie gruntownie uwiódł, że gdybym był kobietką (co za myśl!), musiałbym się lękać, że mnie teraz porzuci z dzieckiem przy piersi.
A co do tego zasadniczego tematu, to chyba już nie będziemy go tutaj brać na warsztat, bo to jest poważna patriotyczno-polityczna sprawa, i chyba nie wypada łączyć jej z takimi jak te tutaj wygłupami. Które nie, żeby nic w sobie z głębi i wdzięku nie miały, ale jednak to nie jest chyba TEN ton, o który by chodziło. (Choć hipnotyczność przydaje się w każdym przypadku!)
Tak więc, jeśli ktoś w ogóle to przeczytał i cokolwiek zrozumiał, i cokolwiek się ogromnie zachwycił, to może będzie tak uprzejmy, że mi powie:
1. jak mu (jej) się podobał mój nowy środek literacki i jak ocenia jego hipnotyczną siłę rażenia?
2. czy mam w ogóle pisać kolejny odcinek, w którym - już na pewno, przysięgam, byłyby te poważne, polityczne sprawy?
I to na razie na tyle.
"c. d. or not c. d. - nastąpi lub nie nastąpi", parafrazując tego tam "Potrząsającego Dzidą".
triarius
Jaki środek, spyta ktoś? (Mówiąc eufemistycznie "tępy", skoro sam nie wie.) A ten, że dwie osoby rozmawiają sobie, a ja nawet nie mówię Potencjalnym P. T. Czytelnikom, które kto gada. Myślę, że daje się to zrozumieć na tyle jednoznacznie, na ile jednoznaczność nam jest tu niezbędna, a na tyle wieloznacznie, na ile wieloznaczność z koleji okrasza nam i przyozdabia.
Teraz zdradzę P. T. Potencjalnym jedną z moich licznych warsztatowych tajemnic... Otóż ten rodzaj dialogu stanowi kolejny szpikulec, kolejne dłutko, w moim pisarskim przyborniku, któremu na imię HIPNOTYCZNE PISANIE. Nie wiecie że, czytając mnie, zostajecie, częściowo przynajmniej, zahipnotyzowani? No to tym lepiej to o moim przyborniku świadczy!
W sumie, żeby nie było, że nic za darmo nie daję, tylko hipnotyzuję, zdradzę, iż idea tutaj jest taka, żeby P. T. Czytelnika zmusić (ale łagodnie) do większego zaangażowania umysłu, niż przy takim zwykłym czytaniu. Żeby on został niejako wciągnięty w "myślenie po mojej stronie", że tak to określę... W obronę i apologię mojego tekstu przed jakąś ciemną częścią swojej jaźni... Coś w tym stylu. Na razie wam to może starczy, a jak nie, to mówcie i w razie czego zorganizujemy warsztaty. (Z czego? A ten się znowu nagle obudził! Z HIPNOTYCZNEGO PISANIA!)
Sam w zasadzie ten mój najnowszy środek literacki wymyśliłem, choć... Bo trzeba wam wiedzieć, że HIPNOTYCZNE PISANIE i WIELKA LITERATURA - DWA BRATANKI... Jeśli się ktoś jeszcze nie domyślił. (W marketingu też się ludzie starają pisać hipnotycznie, ale to im tak ładnie nie wychodzi. Tam są na to takie dość zgrzebne reguły i to nie jest tak przesubtylne jak u nas.)
Sam w zasadzie wymyśliłem zatem, ale nie do końca, bo już ponad tysiąc lat temu, kiedy nasi lechiccy przodkowie zaczynali schodzić z drzew i się chrzcili, w Japonii pisano książki, i to nie byle jakie, w których właśnie były tego typu dialogi. Język japoński, z tego co wiem, w ogóle jest mało precyzyjny, japońska literatura jeszcze mniej, a co dopiero w tamtej odległej epoce! (Heian się nazywała, od ówczesnej stolicy.)
Konkretnie chodzi nam tu o "Opowieść o Księciu Genji", autorstwa pani Murasaki Shikibu. Niesamowita psychologiczno-obyczajowa powieść z wyższych sfer (nie żebym ją w całości, czy tym bardziej w oryginale, czytał), w całkiem "rokokowych" na swój sposób realiach...
Niezły to argument za historiozofią Spenglera, swoją drogą, że w czasach, gdy myśmy tu niemal jeszcze się ogonami czepiali gałęzi, a w bardziej cywilizowanych regionach Europy walili się głównie po łbach czym się dało i mało kto umiał czytać - tam, w dworskich kręgach przynajmniej, oceniano człowieka na podstawie pięknego charakteru pisma, doboru kolorów, umiejętności komponowania pachnideł... A cały kraj, nawet uwzględniając ciemnych, głodnych i zapracowanych biedaków, był przesiąknięty dziwnie pacyfistycznym i "humanistycznym" duchem.
Co się oczywiście musiało kiedyś skończyć, ale i tak dziwnie późno się skończyło, a sam fakt, że istniało, i to tak dawno, stanowi swego rodzju argument za niezależnym rozwojem poszczególnych Kultur/Cywilizacji - w przeciwieństwie do tego linerarnego rozwoju und postępu, który nam na każdym kroku wduszają.
To był oczywiście ogromny odskok od tego, co miałem zamiar na samym początku powiedzieć, a co nie było całkiem nieistotne, ale zaprawdę powiadam wam - uwiódł mnie ten mój nowy (choć być może zapłodniony przez pięknego księcia, o którym znowu, po pół niemal wieku, niedawno czytałem) literacki środek wyrazu. Tak mnie gruntownie uwiódł, że gdybym był kobietką (co za myśl!), musiałbym się lękać, że mnie teraz porzuci z dzieckiem przy piersi.
A co do tego zasadniczego tematu, to chyba już nie będziemy go tutaj brać na warsztat, bo to jest poważna patriotyczno-polityczna sprawa, i chyba nie wypada łączyć jej z takimi jak te tutaj wygłupami. Które nie, żeby nic w sobie z głębi i wdzięku nie miały, ale jednak to nie jest chyba TEN ton, o który by chodziło. (Choć hipnotyczność przydaje się w każdym przypadku!)
Tak więc, jeśli ktoś w ogóle to przeczytał i cokolwiek zrozumiał, i cokolwiek się ogromnie zachwycił, to może będzie tak uprzejmy, że mi powie:
1. jak mu (jej) się podobał mój nowy środek literacki i jak ocenia jego hipnotyczną siłę rażenia?
2. czy mam w ogóle pisać kolejny odcinek, w którym - już na pewno, przysięgam, byłyby te poważne, polityczne sprawy?
I to na razie na tyle.
"c. d. or not c. d. - nastąpi lub nie nastąpi", parafrazując tego tam "Potrząsającego Dzidą".
triarius
słowa kluczowe:
epoka Heian,
hipnotyczne pisanie,
Japonia,
Murasaki Shikibu,
Opowieść o Księciu Genji,
Oswald Spengler,
środki literackie
środa, października 31, 2012
Wąsy i podkoszulki (odc. 1)
Jakiś czas temu ("wstecz", jak mawiano za Gierka) dałem się namówić do kliknięcia na linek do, turpe dictu, Gazownika online, bo obiecali mi tam pokazać, jak to "opinia Niemców o Polakach się poprawia". Klikam więc i czytam. No i stoi tam faktycznie, na samym praktycznie początku, że "opinia Niemców o Polakach się poprawia". Stoi czarno na białym. (Czyli, jak mawiają dawniejsi inteligenci - explicite.)
Stoi i tyle. Żadnych konkretów, żadnych, nie daj Boże (?!), statystyk. Na okrasę, czy może na omastę, żeby było w co wbić zęby, żeby była narracja i human intrest, zacytowano nam jakiegoś Klausa, który stwierdza coś w tym duchu, że "do Polaków nic nie mam, tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego oni wszyscy mają wąsy i chodzą w podkoszulkach?"
Tak, że sam ów artykuł całkiem mnie nie powalił i nie przyniósłby swym poziomem ani cienia mołojeckiej sławy najprzeciętniejszemu z prawicowych blogerów... Więc punkt dla nas, minus dla Gazownika. Ale my nie o tym. (A o czym? A o wąsach. I o podkoszulkach też. Tytuł też się liczy i należy nań zwracać uwagę, prawda?)
Od razu po przeczytaniu o tym Klausie mózg zaczął mi ostro pracować. Nad kwestią tych wąsów i podkoszulków oczywiście, bo poza tym naprawdę w owym tekście nie było zupełnie nic. Ja to w ogóle mam jakąś skazę i kiedy się to społeczeństwo lepiej zorganizuje, a ja jeszcze sam z siebie "nie zejdę", ani mnie powszechna eutanazja z powodu metrykalnego wieku nie obejmie, trzeba mnie będzie wyeliminować, bo po po prostu psuję statystyki, nie reaguję jak trzeba na narracje, bodźce, kije i marchewki...
I ci od reklamy i marketingu mają ze mną skaranie Boskie (jakie?!), i ci od politycznej propagandy, i ci od rozrywki i popkultury... "Po cholerę toto żyje, trudno orzec, czy ma szyję, a bez szyi na co komu się przyda?" Żeby zacytować (z pamięci, bo jedno słowo faktycznie mogłem poprawić) Wieszcza.
Najgorsze we wszystkim (i PO CO ja się tak sam z siebie dobrowolnie pogrążam?!) jest to, że tak jakoś mam, iż rządzi mną znana (komu znana, temu znana) maksyma pana de La Rochefoucauld, mówiąca, że: "Kiedy ktoś do ciebie mówi, zastanów się, jaki ma interes, żeby w ogóle mówić, i jaki ma interes, żeby ci powiedzieć prawdę. Uwierz mu tylko jeśli ma interes powiedzieć ci prawdę". (Jakoś tak to szło, cytat z pamięci, ale sens jak najbardziej się zgadza.)
No i ja tak właśnie mam. Pokazują mi na przykład film, a ja od razu się zastanawiam jak mnie chcą tym filmem urobić, kto za tym stoi i jaki ma w tym konkretnie interes. Bywa, że stwierdzę, iż film jest OK, po prostu ktoś lubi opowiadać obrazkowe historie, a przy okazji zarobić. Nie mam raczej paranoi. (Paranoicznego strachu w stosunku do tzw. "teorii spiskowych" też nie mam. W niektórych coś jest, w nielicznych nawet sporo, duża część to brednie. Jak niemal ze wszystkim.)
Nie jest to więc żadna, jak sądzę, paranoja, ale taki zdrowy odruchowy sceptycyzm. Który, gdyby było go więcej w świecie, puściłby większość propagandystów, szmirusów na usługach, postpolitycznych polityków, i podobnego typu trzodę, z torbami. I na pewno byłoby lepiej, ale też nie wpadajmy w utopie! Stoi za tym w końcu pół wieku doświadczeń, myślenia, czytania... A i tak nie każdy jest, intelektualnie, Panem Tygrysem, prawda?
Więc to by raczej musiało działać tak, że istnieje hierarchia, ludzie tym "powyżej" jakoś ufają, pilnie stosując przy tym także i zasadę głoszoną przez La Rochefoucauld... I tak to się kręci. Całkiem inaczej, niż teraz, kiedy wszelkie geszefty i kłamstwa są przez lud łykane niczym ryby przez głodne pelikany. Ech, rozmarzyłem się!
To był wtręt. Długi, zgoda! Wracamy do naszych (CZYICH?!) podkoszulków i wąsów. No więc ja nijak nie mogłem sobie wyobrazić tej, zalewającej rzekomo bratni nam europejski kraj, zgrai rodaków, jednolicie umundurowanych, niczym jakieś chińskie hunwejbiny z okresu niesławnej Rewolucji Kulturalnej, w wąsy i podkoszulki. Mam tu zresztą obok siebie pełno kaszubów, u których ponoć wąsy są w cenie, a mimo to aż tylu wąsatych na ulicach nie oglądam.
Z podkoszulkami zaś jest jeszcze o wiele gorzej. W sensie, że ich wcale nie oglądam. Może gdybym chodził po jakichś proletariackich domach, to bym czasem spotkał gospodarza w podkoszulku. Nie wiem. Tylko czy ów mityczny Klaus bywa w domach aż tylu polskich proletariuszy, rzuconych ręką Losu, Kiszczaka, Tuska & Co., na zaprzyjaźnioną nam europejską ziemię? Śmiem wątpić!
Cały ów tekst zaczyna nam się zatem jawić jako czysty mózgowy figment jakiegoś gazownika... A może jednak? Jednak co? Jednak w tym coś jest? Że co? Jakiś sens znaczy? A jaki to mógłby on być? A na przykład taki, że obraz Polaka ten Klaus wyrobił sobie na podstawie... Czego? A choćby reklam tego tam sklepu z elektroniką, co to pokazuje przygłupich polskich złodziei samochodów... I to by wystarczyło? Czekaj... Pomyślę... No dobra, a Bolek?
Co Bolek? Bolek przecież ma wąsy, tak? No ma, fakt. Wiesz co, coś w tym chyba jest! A do tego ten obecny... Jak mu tam? Bulek? Tak, Bulek! No więc on przecież nawet bez wąsów wyglądałby jak Bolek z wąsami, a i tak je ma własne. To ten sam typ przecież. Typ czego? Cicho! Nie żyjemy w Ameryce, a ja się lubię wyspać. Typ, sam wiesz czego, zresztą, nie udawaj!
Idźmy dalej! Pomiędzy Bolkiem i Bulkiem był ten, jak mu...? Putin? Nie, co ty gadasz! No ten, z golenią, co się kiwał. Ten magister? No ten właśnie! I czy on nie był podobny do Bolka? Był, jasne! A do Bulka niby to nie? Fakt, zgoda! No więc, zgodzisz się chyba, mieliśmy w tej, jak to nazwać...? Po prostu się zaśmieję i odpowiednio skrzywię, a ty kolego przecież zrozumiesz, że to ironia... No więc, mieliśmy w tej (hłe hłe!) "wolnej Polsce", po '89, kiedy to... Wiadomo! W sumie TRZECH Bolków.
I wszyscy z wąsami. Jak to? Ten środkowy chyba nie miał? No fakt, niby nie nie miał, ale wirtualnie, czy jak by to określić, to one tam jak najbardziej są. One nawet KRZYCZĄ SWOJĄ NIEOBECNOŚCIĄ! Krzyczą, że są. Albo, co najmniej, że być powinny. A jak krzyczą, no to są. Quod erat demonstrandum. "Kwot" co? To po łacinie. Nieważne, kiedyś takich rzeczy uczyli. W każdym razie Kartezjusz też tak kompinował i załapał się z tym do encyklopedii, więc to ma sens.
Niech będzie. Mamy więc trzech Bolków. Albo może Bulków. Nie jest pewne, który ma być tym... Chciałeś powiedzieć "eponimem"? Trochę się czepiasz, ale fakt - Bolków albo Bulków. Czy raczej jednocześnie - Bolków I Bulków. No a ten od goleni? Ten ochlaptus? Dlaczego on jest tylko tłem? Fakt, ale wiesz... On był w środku, tamci są skrajni, jakoś się może bardziej rzucają w oczy. Zresztą mówimy o wąsach, a wąsy - FORMALNIE - to mają tylko ci dwaj. Bolek i Bulek.
O podkoszulkach chyba też powinniśmy pogadać! No dobra, pogadajmy. Kiedy patrzysz na Bula, to czy nie widzisz podkoszulka? Albo na Bola? No widzę, fakt! Jakoś człowiek o tym nie pomyśli, ale jak już wspomniałeś, to nie mogę sobie wyobrazić Bolka czy Bulka inaczej, niż w podkoszulku! Takim powyciąganym, niezbyt czystym... Plus oczywiście wąsy. Co za widok!
No a ten środkowy? A co to za różnica? Wygląda dokładnie tak samo, ta sama formacja... "Formacja"? A formacja - polityczna i, choć to zabawnie brzmi, intelektualna. No zgoda. I co teraz z tego dalej wynika? A to, że może ten Klaus, który tak uprzejmie Gazownikowi udzielił wywiadu na temat Polaków, podkoszulków i wąsów, obraz ten wyrobił sobie na podstawie... Już wiem! Telewizji, tak? Gdzie Bolek, Bulek i ten od goleni... Zgoda, właśnie tak by to mogło być. Nie zapominając o reklamach z przygłupimi złodziejami samochodów oczywiście. Jasne!
c.d.n. (albo i nie)
triarius
Stoi i tyle. Żadnych konkretów, żadnych, nie daj Boże (?!), statystyk. Na okrasę, czy może na omastę, żeby było w co wbić zęby, żeby była narracja i human intrest, zacytowano nam jakiegoś Klausa, który stwierdza coś w tym duchu, że "do Polaków nic nie mam, tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego oni wszyscy mają wąsy i chodzą w podkoszulkach?"
Tak, że sam ów artykuł całkiem mnie nie powalił i nie przyniósłby swym poziomem ani cienia mołojeckiej sławy najprzeciętniejszemu z prawicowych blogerów... Więc punkt dla nas, minus dla Gazownika. Ale my nie o tym. (A o czym? A o wąsach. I o podkoszulkach też. Tytuł też się liczy i należy nań zwracać uwagę, prawda?)
Od razu po przeczytaniu o tym Klausie mózg zaczął mi ostro pracować. Nad kwestią tych wąsów i podkoszulków oczywiście, bo poza tym naprawdę w owym tekście nie było zupełnie nic. Ja to w ogóle mam jakąś skazę i kiedy się to społeczeństwo lepiej zorganizuje, a ja jeszcze sam z siebie "nie zejdę", ani mnie powszechna eutanazja z powodu metrykalnego wieku nie obejmie, trzeba mnie będzie wyeliminować, bo po po prostu psuję statystyki, nie reaguję jak trzeba na narracje, bodźce, kije i marchewki...
I ci od reklamy i marketingu mają ze mną skaranie Boskie (jakie?!), i ci od politycznej propagandy, i ci od rozrywki i popkultury... "Po cholerę toto żyje, trudno orzec, czy ma szyję, a bez szyi na co komu się przyda?" Żeby zacytować (z pamięci, bo jedno słowo faktycznie mogłem poprawić) Wieszcza.
Najgorsze we wszystkim (i PO CO ja się tak sam z siebie dobrowolnie pogrążam?!) jest to, że tak jakoś mam, iż rządzi mną znana (komu znana, temu znana) maksyma pana de La Rochefoucauld, mówiąca, że: "Kiedy ktoś do ciebie mówi, zastanów się, jaki ma interes, żeby w ogóle mówić, i jaki ma interes, żeby ci powiedzieć prawdę. Uwierz mu tylko jeśli ma interes powiedzieć ci prawdę". (Jakoś tak to szło, cytat z pamięci, ale sens jak najbardziej się zgadza.)
No i ja tak właśnie mam. Pokazują mi na przykład film, a ja od razu się zastanawiam jak mnie chcą tym filmem urobić, kto za tym stoi i jaki ma w tym konkretnie interes. Bywa, że stwierdzę, iż film jest OK, po prostu ktoś lubi opowiadać obrazkowe historie, a przy okazji zarobić. Nie mam raczej paranoi. (Paranoicznego strachu w stosunku do tzw. "teorii spiskowych" też nie mam. W niektórych coś jest, w nielicznych nawet sporo, duża część to brednie. Jak niemal ze wszystkim.)
Nie jest to więc żadna, jak sądzę, paranoja, ale taki zdrowy odruchowy sceptycyzm. Który, gdyby było go więcej w świecie, puściłby większość propagandystów, szmirusów na usługach, postpolitycznych polityków, i podobnego typu trzodę, z torbami. I na pewno byłoby lepiej, ale też nie wpadajmy w utopie! Stoi za tym w końcu pół wieku doświadczeń, myślenia, czytania... A i tak nie każdy jest, intelektualnie, Panem Tygrysem, prawda?
Więc to by raczej musiało działać tak, że istnieje hierarchia, ludzie tym "powyżej" jakoś ufają, pilnie stosując przy tym także i zasadę głoszoną przez La Rochefoucauld... I tak to się kręci. Całkiem inaczej, niż teraz, kiedy wszelkie geszefty i kłamstwa są przez lud łykane niczym ryby przez głodne pelikany. Ech, rozmarzyłem się!
To był wtręt. Długi, zgoda! Wracamy do naszych (CZYICH?!) podkoszulków i wąsów. No więc ja nijak nie mogłem sobie wyobrazić tej, zalewającej rzekomo bratni nam europejski kraj, zgrai rodaków, jednolicie umundurowanych, niczym jakieś chińskie hunwejbiny z okresu niesławnej Rewolucji Kulturalnej, w wąsy i podkoszulki. Mam tu zresztą obok siebie pełno kaszubów, u których ponoć wąsy są w cenie, a mimo to aż tylu wąsatych na ulicach nie oglądam.
Z podkoszulkami zaś jest jeszcze o wiele gorzej. W sensie, że ich wcale nie oglądam. Może gdybym chodził po jakichś proletariackich domach, to bym czasem spotkał gospodarza w podkoszulku. Nie wiem. Tylko czy ów mityczny Klaus bywa w domach aż tylu polskich proletariuszy, rzuconych ręką Losu, Kiszczaka, Tuska & Co., na zaprzyjaźnioną nam europejską ziemię? Śmiem wątpić!
Cały ów tekst zaczyna nam się zatem jawić jako czysty mózgowy figment jakiegoś gazownika... A może jednak? Jednak co? Jednak w tym coś jest? Że co? Jakiś sens znaczy? A jaki to mógłby on być? A na przykład taki, że obraz Polaka ten Klaus wyrobił sobie na podstawie... Czego? A choćby reklam tego tam sklepu z elektroniką, co to pokazuje przygłupich polskich złodziei samochodów... I to by wystarczyło? Czekaj... Pomyślę... No dobra, a Bolek?
Co Bolek? Bolek przecież ma wąsy, tak? No ma, fakt. Wiesz co, coś w tym chyba jest! A do tego ten obecny... Jak mu tam? Bulek? Tak, Bulek! No więc on przecież nawet bez wąsów wyglądałby jak Bolek z wąsami, a i tak je ma własne. To ten sam typ przecież. Typ czego? Cicho! Nie żyjemy w Ameryce, a ja się lubię wyspać. Typ, sam wiesz czego, zresztą, nie udawaj!
Idźmy dalej! Pomiędzy Bolkiem i Bulkiem był ten, jak mu...? Putin? Nie, co ty gadasz! No ten, z golenią, co się kiwał. Ten magister? No ten właśnie! I czy on nie był podobny do Bolka? Był, jasne! A do Bulka niby to nie? Fakt, zgoda! No więc, zgodzisz się chyba, mieliśmy w tej, jak to nazwać...? Po prostu się zaśmieję i odpowiednio skrzywię, a ty kolego przecież zrozumiesz, że to ironia... No więc, mieliśmy w tej (hłe hłe!) "wolnej Polsce", po '89, kiedy to... Wiadomo! W sumie TRZECH Bolków.
I wszyscy z wąsami. Jak to? Ten środkowy chyba nie miał? No fakt, niby nie nie miał, ale wirtualnie, czy jak by to określić, to one tam jak najbardziej są. One nawet KRZYCZĄ SWOJĄ NIEOBECNOŚCIĄ! Krzyczą, że są. Albo, co najmniej, że być powinny. A jak krzyczą, no to są. Quod erat demonstrandum. "Kwot" co? To po łacinie. Nieważne, kiedyś takich rzeczy uczyli. W każdym razie Kartezjusz też tak kompinował i załapał się z tym do encyklopedii, więc to ma sens.
Niech będzie. Mamy więc trzech Bolków. Albo może Bulków. Nie jest pewne, który ma być tym... Chciałeś powiedzieć "eponimem"? Trochę się czepiasz, ale fakt - Bolków albo Bulków. Czy raczej jednocześnie - Bolków I Bulków. No a ten od goleni? Ten ochlaptus? Dlaczego on jest tylko tłem? Fakt, ale wiesz... On był w środku, tamci są skrajni, jakoś się może bardziej rzucają w oczy. Zresztą mówimy o wąsach, a wąsy - FORMALNIE - to mają tylko ci dwaj. Bolek i Bulek.
O podkoszulkach chyba też powinniśmy pogadać! No dobra, pogadajmy. Kiedy patrzysz na Bula, to czy nie widzisz podkoszulka? Albo na Bola? No widzę, fakt! Jakoś człowiek o tym nie pomyśli, ale jak już wspomniałeś, to nie mogę sobie wyobrazić Bolka czy Bulka inaczej, niż w podkoszulku! Takim powyciąganym, niezbyt czystym... Plus oczywiście wąsy. Co za widok!
No a ten środkowy? A co to za różnica? Wygląda dokładnie tak samo, ta sama formacja... "Formacja"? A formacja - polityczna i, choć to zabawnie brzmi, intelektualna. No zgoda. I co teraz z tego dalej wynika? A to, że może ten Klaus, który tak uprzejmie Gazownikowi udzielił wywiadu na temat Polaków, podkoszulków i wąsów, obraz ten wyrobił sobie na podstawie... Już wiem! Telewizji, tak? Gdzie Bolek, Bulek i ten od goleni... Zgoda, właśnie tak by to mogło być. Nie zapominając o reklamach z przygłupimi złodziejami samochodów oczywiście. Jasne!
c.d.n. (albo i nie)
triarius
słowa kluczowe:
Bulek,
Gazownik,
III RP,
jakiś Klaus,
la Rochefoucauld,
obraz Polski w świecie,
podkoszulki,
propaganda,
przyjaźń między narodami,
ten od goleni,
teorie spiskowe,
TW Bolek,
wąsy
czwartek, października 25, 2012
Rzecz o trzystrzałowych automatach i długoogoniastym kuzynie leminga
Kiedy Paul Vunak w roku 1988 został zaangażowany do stworzenia systemu walki wręcz dla Navy SEALS i przybył do ich jednostki w stanie Virginia, dowiedział się, że standardowy karabin na wyposażeniu tych elitarnych oddziałów ma w trybie automatycznym blokadę, pozwalającą na oddanie jedynie trzech strzałów za jednym naciśnięciem spustu. Zdziwił się i spytał dlaczego? Na co otrzymał odpowiedź, że w innym przypadku żołnierze wystrzeliwaliby błyskawicznie całe magazynki bez większego sensu.
W którym to stwierdzeniu jest sporo prawdy, jeśli np. się wie, że w Wietnamie na jednego zabitego wroga wypadało coś koło 51 tys. sztuk wystrzelonej amerykańskiej amunicji. A Brytyjczycy, ze swoją niewielką zawodową armią, dopiero niedawno wprowadzili jako standard karabiny automatyczne. Przedtem długo oceniano tam, że dobrze wyszkolony żołnierz poradzi sobie z bronią półautomatyczną (czyli jeden strzał na jedno naciśnięcie spustu), będzie o wiele staranniej celował, a problemy z zaopatrzeniem w amunicję, b. istotne i niełatwe do rozwiązania, zostaną ograniczone.
Paul Vunak jednak nie był zachwycony otrzymaną odpowiedzią, a nawet się nieco obruszył. "Jak to jest?", wykrzyknął, "To wy kontrolujecie broń, czy też broń kontroluje was?" I stwierdził, że faktycznie potrzeba dla tych elitarnych oddziałów stworzyć nowy system walki wręcz - i to nie dlatego, by walka wręcz była na współczesnym polu bitwy aż tak realnie potrzebna, bo i nie jest - tylko właśnie dlatego, że znakomicie się ona nadaje do oddziaływania na psychikę żołnierza. Jeśli się to odpowiednio inteligentnie zaplanuje.
Czyli na przykład właśnie do rozwiązywania tego typu dziwnych problemów, jak to z owym ograniczeniem do trzech strzałów w trybie "automatycznym" - i to przecież nie dla jakichś wystraszonych i niedoszkolonych poborowych, tylko dla zawodowców, i to nie byle jakich, bo członków jednej z najbardziej elitarnych jednostek na świecie!
(Problem kto kim dzisiaj kieruje - w sensie, czy to my sterujemy maszynami i różnymi tam niesamowitymi systemami, czy też może to one bardziej już sterują nami - to w ogóle b. ciekawa i niepokojąca kwestia, ale raczej historiozoficzna, i my sobie ją zostawimy na jakiś inny może czas. Deo volente oczywiście.)
No i z tych m.in. dylematów powstał Rapid Assault System, w skrócie R.A.T. Wszelkie skojarzenia z długoogoniastym kuzynem pospolitego mieszkańca naszych pól i lasów - leminga - jak najbardziej uprawnione. Szczur, bo o nim tu mowa, champion inteligentnego przetrwania, jest nawet godłem tego systemu.
Systemu, w którym, obok samych technik i sposobików, dość w sumie typowych dla współczesnych militarnych systemów walki wręcz (których przodkiem i wzorem jest niemal zawsze brytyjski system "Combatives" z drugiej wojny światowej, choć R.A.T. jest bardziej złożony i wyrafinowany, ponieważ tutaj szkoli się nieco dłużej, niż te parę godzin, które poświęcano na wyszkolenie agenta w tamtych czasach) - mamy specjalne metody i ćwiczenia na rozwinięcie zdolności dowolnego i świadomego przechodzenia pomiędzy trybem chłodnej kalkulacji i rozważnego działania, niezbędnym w wielu fazach walki wręcz (choć bynajmniej NIE TYLKO walki wręcz!), i dziką, niepohamowaną furią, zimną (excusez le mot) żądzą mordu, cholernie przydatną w innych fazach.
W tym celu, znaczy w celu wytworzenia tej zdolności przełączania się i w ogóle kontrolowania takich stanów własnej duszy, w systemie R.A.T. istnieje cała masa ćwiczeń, z których większość, jeśli nie wszystkie (wszystkie, z tego co pamiętam, z tych, z którymi ja się dotąd w praktyce zetknąłem) jest jakąś formą naparzany pomiędzy dwoma, albo, przeważnie, większą ilością ludzi.
Albo np. że jeden drugiego wali i dodatkowo obraża, a tamten sobie spokojnie stoi i się uśmiecha, a na sygnał rzuca się na wroga z morderczym zamiarem. Choć do morderstwa chyba zbyt często nie zachodzi, bo to nie jest aż, w ćwiczebnej wersji, do tego stopnia pójście na całość, ale daje przedsmak tego, jak się owe stany, owe tryby, w sobie czuje, i jakieś tam wstępne umiejętności tym sterowania.
Po co ja o tym wszystkim mówię? A czemu nie? Nie, serio - wydaje mi się, że to jest niezły początek do inteligentnej (wreszcie i na odmianę) rozmowy na temat emocji, histerii, zimnego wyrachowania... Walki jako takiej, nie wykluczając patriotycznej i narodowej... O innych sprawach, bardziej fizycznych i, w pewnych sytuacjach, także bardziej "praktycznych, już nie wspominając.
Albo więc będzie (Deo volente) jakiś dalszy ciąg i/lub jakaś dyskusja pod, albo będę miał chyba prawo uznać, że to com napisał trafiło na podatny grunt w sercach i korze mózgowej Szan. Publiczności, i żeśmy sobie w sumie tę, ważną, jak sądzę, kwestię wyjaśnili. Teraz więc, P. T. Publiczności, piłka jest po waszej stronie kortu!
triarius
W którym to stwierdzeniu jest sporo prawdy, jeśli np. się wie, że w Wietnamie na jednego zabitego wroga wypadało coś koło 51 tys. sztuk wystrzelonej amerykańskiej amunicji. A Brytyjczycy, ze swoją niewielką zawodową armią, dopiero niedawno wprowadzili jako standard karabiny automatyczne. Przedtem długo oceniano tam, że dobrze wyszkolony żołnierz poradzi sobie z bronią półautomatyczną (czyli jeden strzał na jedno naciśnięcie spustu), będzie o wiele staranniej celował, a problemy z zaopatrzeniem w amunicję, b. istotne i niełatwe do rozwiązania, zostaną ograniczone.
Paul Vunak jednak nie był zachwycony otrzymaną odpowiedzią, a nawet się nieco obruszył. "Jak to jest?", wykrzyknął, "To wy kontrolujecie broń, czy też broń kontroluje was?" I stwierdził, że faktycznie potrzeba dla tych elitarnych oddziałów stworzyć nowy system walki wręcz - i to nie dlatego, by walka wręcz była na współczesnym polu bitwy aż tak realnie potrzebna, bo i nie jest - tylko właśnie dlatego, że znakomicie się ona nadaje do oddziaływania na psychikę żołnierza. Jeśli się to odpowiednio inteligentnie zaplanuje.
Czyli na przykład właśnie do rozwiązywania tego typu dziwnych problemów, jak to z owym ograniczeniem do trzech strzałów w trybie "automatycznym" - i to przecież nie dla jakichś wystraszonych i niedoszkolonych poborowych, tylko dla zawodowców, i to nie byle jakich, bo członków jednej z najbardziej elitarnych jednostek na świecie!
(Problem kto kim dzisiaj kieruje - w sensie, czy to my sterujemy maszynami i różnymi tam niesamowitymi systemami, czy też może to one bardziej już sterują nami - to w ogóle b. ciekawa i niepokojąca kwestia, ale raczej historiozoficzna, i my sobie ją zostawimy na jakiś inny może czas. Deo volente oczywiście.)
No i z tych m.in. dylematów powstał Rapid Assault System, w skrócie R.A.T. Wszelkie skojarzenia z długoogoniastym kuzynem pospolitego mieszkańca naszych pól i lasów - leminga - jak najbardziej uprawnione. Szczur, bo o nim tu mowa, champion inteligentnego przetrwania, jest nawet godłem tego systemu.
Systemu, w którym, obok samych technik i sposobików, dość w sumie typowych dla współczesnych militarnych systemów walki wręcz (których przodkiem i wzorem jest niemal zawsze brytyjski system "Combatives" z drugiej wojny światowej, choć R.A.T. jest bardziej złożony i wyrafinowany, ponieważ tutaj szkoli się nieco dłużej, niż te parę godzin, które poświęcano na wyszkolenie agenta w tamtych czasach) - mamy specjalne metody i ćwiczenia na rozwinięcie zdolności dowolnego i świadomego przechodzenia pomiędzy trybem chłodnej kalkulacji i rozważnego działania, niezbędnym w wielu fazach walki wręcz (choć bynajmniej NIE TYLKO walki wręcz!), i dziką, niepohamowaną furią, zimną (excusez le mot) żądzą mordu, cholernie przydatną w innych fazach.
W tym celu, znaczy w celu wytworzenia tej zdolności przełączania się i w ogóle kontrolowania takich stanów własnej duszy, w systemie R.A.T. istnieje cała masa ćwiczeń, z których większość, jeśli nie wszystkie (wszystkie, z tego co pamiętam, z tych, z którymi ja się dotąd w praktyce zetknąłem) jest jakąś formą naparzany pomiędzy dwoma, albo, przeważnie, większą ilością ludzi.
Albo np. że jeden drugiego wali i dodatkowo obraża, a tamten sobie spokojnie stoi i się uśmiecha, a na sygnał rzuca się na wroga z morderczym zamiarem. Choć do morderstwa chyba zbyt często nie zachodzi, bo to nie jest aż, w ćwiczebnej wersji, do tego stopnia pójście na całość, ale daje przedsmak tego, jak się owe stany, owe tryby, w sobie czuje, i jakieś tam wstępne umiejętności tym sterowania.
Po co ja o tym wszystkim mówię? A czemu nie? Nie, serio - wydaje mi się, że to jest niezły początek do inteligentnej (wreszcie i na odmianę) rozmowy na temat emocji, histerii, zimnego wyrachowania... Walki jako takiej, nie wykluczając patriotycznej i narodowej... O innych sprawach, bardziej fizycznych i, w pewnych sytuacjach, także bardziej "praktycznych, już nie wspominając.
Albo więc będzie (Deo volente) jakiś dalszy ciąg i/lub jakaś dyskusja pod, albo będę miał chyba prawo uznać, że to com napisał trafiło na podatny grunt w sercach i korze mózgowej Szan. Publiczności, i żeśmy sobie w sumie tę, ważną, jak sądzę, kwestię wyjaśnili. Teraz więc, P. T. Publiczności, piłka jest po waszej stronie kortu!
triarius
słowa kluczowe:
broń automatyczna,
Combatives,
naparzana,
Navy Seals,
Paul Vunak,
psychika,
R.A.T.,
Rapid Assault System,
walka wręcz,
wojna w Wietnamie,
zimna mordercza furia
środa, października 24, 2012
Putinie, obudź się!
Aktualny cytacik z jednego pana:
(To NIE jest kpina z Endecji! To jest kpina z tego pana - który rzuca "narodowymi socjalizmami", co jest zresztą po prostu DONOSEM, a sam przyznaje się do Narodowej Demokracji, plując na nacjonalizm, plując na suwerenność narodu, plując pryncypialnie na demokrację i pisząc to słowo właśnie tak, jak tu powyżej widać. Absolutna paranoja!)
Putinie, obudź się! Alzheimer, skleroza, demencja starcza, totalna już kompromitacja... i NIC?! Czego wam potrzeba? Publicznego niedotrzymywania? (Moczu, nie obietnic.) Naprawdę musicie zajeździć każdego agenta do ostatniego tchu?!
Jasne - ten pan ma na koncie całą masę sukcesów, służył wam wiernie przez dziesięciolecia... Ale teraz już tylko wierne, ale litość litość jedynie budzące, internetowe trolle mu zostały i tego typu wypowiedzi. Nikt wam tego tam do Moskwy nie przekazał? Jak działa ta wasza agentura w końcu? Miała niby być taka skuteczna, a tu co?
Litości dla zużytego agenta! W waszym własnym, dobrze oczywiście pojętym, interesie. Przecież inni agenci, nie całkiem jeszcze zamuleni przez sklerozę, widząc to, się po prostu zdemoralizują! Nie tak się postępuje z wysłużonymi rumakami bojowymi! Na jakaś łączkę go, albo, w ostateczności, na kiełbasę. Litości!
No, chyba że chcecie wszystkich humorystów w III RP puścić z torbami. Zaiste szatański byłby to plan! I to by faktycznie mogło, wedle niektórych, być do was podobne. Azjatycka mentalność i wpojone tatarskim batogiem tradycje. Takie rzeczy o was faktycznie niektórzy mówią. (Bez urazy oczywiście.) Ale wy przecież nie tacy, prawda?
Hej tam, pobudka!
triarius
Gramy teraz na przejęcie elektoratu PO. By odebrać elektorat PO trzeba, oczywiście, krytykować zdradę liberalizmu dokonaną przez PO – ale atakować PiSi zdecydowanie odciąć się od jakichkolwiek kompromisów z narodowymi socjalistami. Oczywiście wartości narodowe TAK, oczywiście przedwojenna „stara” eNDecja TAK, oczywiście Adam Heydel, Edward Taylor i Roman Rybarski TAK, TAK, TAK – natomiast przedwojenne ONRy zdecydowanie NIE.Kto to mógł rzec? Któż by, jeśli nie jedyny prawowity dziedzic dorobku N***dowej D***kracji!
(To NIE jest kpina z Endecji! To jest kpina z tego pana - który rzuca "narodowymi socjalizmami", co jest zresztą po prostu DONOSEM, a sam przyznaje się do Narodowej Demokracji, plując na nacjonalizm, plując na suwerenność narodu, plując pryncypialnie na demokrację i pisząc to słowo właśnie tak, jak tu powyżej widać. Absolutna paranoja!)
Putinie, obudź się! Alzheimer, skleroza, demencja starcza, totalna już kompromitacja... i NIC?! Czego wam potrzeba? Publicznego niedotrzymywania? (Moczu, nie obietnic.) Naprawdę musicie zajeździć każdego agenta do ostatniego tchu?!
Jasne - ten pan ma na koncie całą masę sukcesów, służył wam wiernie przez dziesięciolecia... Ale teraz już tylko wierne, ale litość litość jedynie budzące, internetowe trolle mu zostały i tego typu wypowiedzi. Nikt wam tego tam do Moskwy nie przekazał? Jak działa ta wasza agentura w końcu? Miała niby być taka skuteczna, a tu co?
Litości dla zużytego agenta! W waszym własnym, dobrze oczywiście pojętym, interesie. Przecież inni agenci, nie całkiem jeszcze zamuleni przez sklerozę, widząc to, się po prostu zdemoralizują! Nie tak się postępuje z wysłużonymi rumakami bojowymi! Na jakaś łączkę go, albo, w ostateczności, na kiełbasę. Litości!
No, chyba że chcecie wszystkich humorystów w III RP puścić z torbami. Zaiste szatański byłby to plan! I to by faktycznie mogło, wedle niektórych, być do was podobne. Azjatycka mentalność i wpojone tatarskim batogiem tradycje. Takie rzeczy o was faktycznie niektórzy mówią. (Bez urazy oczywiście.) Ale wy przecież nie tacy, prawda?
Hej tam, pobudka!
triarius
słowa kluczowe:
agentura,
choroba Alzheimera,
donos,
emerytura,
humor i satyra,
Janusz Korwin-Mikke,
liberalizm,
skleroza,
Władimir Putin
poniedziałek, października 22, 2012
Słodka kraina politycznego realizmu
Gdyby Stańczyk ożył i zamieszkał między nami, w III RP, musiałby chyba stwierdzić, że najwięcej wśród rodaków już nie lekarzy (choćby dlatego, że się zostali za gastarbajterów), tylko politycznych realistów. Leming to z definicji niemal realista - polityczny także, choć nie tylko, przynajmniej we własnym mniemaniu... I im się mniej polityką interesuje, tym oczywiście większy zeń realista.
Wszyscy inni też oczywiście polityczni realiści. Lewizna od brukselsko-berlińskiego wymienia - realiści! Lewizna od kacapskiej racicy - realiści! Takoż nowsza ich mutacja, czyli ci od brukselsko-berlińskiej racicy i kacapskiego wymienia jednocześnie. W tym jednak nic specjalnie dziwnego. Ani nawet w tym, że na lewiźnie dzisiaj im większy utopista, tym za większego realistę się uważa. Lewizna to w dużej mierze w końcu kwestia psychopatologii - jeśli oczywiście pominiemy racice, wymiona, haki i inne, brzęczące nierzadko, argumenta.
Znacznie ciekawiej jest z prawicą. Rodzima "prawica" dziwnie często bywa prorosyjska, co zupełnie zalatuje paranoją w kraju leżącym tam, gdzie (poniekąd niestety) leży i ma tyle niemiłych, acz pouczających, historycznych doświadczeń z tym tam czymś po prawej stronie mapy, jak się na nią patrzy na wprost. Przy tym, to już nawet nie jest dziwne, że większość owych realistów to jednocześnie "monarchiści" (nie da się tu tego bez cudzysłowu, sorry!), "minarchiści" (cokolwiek by to miało znaczyć), "libertarianie"... Krótko mówiąc świry (w wersji bez owijania w bawełnę), czy (oględniej) utopiści.
Ciekawa jednak jest także sprawa z tą w miarę z pozoru sensowną naszą prawicą. Tą, która woli Polskę od Rosji, nie czci Towiańskiego (Boy był szują, ale jego "Brązownicy" załatwiają tego kacapskiego agenta na amen, i nikt tego skutecznie nigdy nie zanegował), brzydzi się utopiami (na ile je potrafi rozpoznać), itd. Tam toczą się np. burzliwe dyskusje na tematy w rodzaju tego, czy Polska powinna była w '39 iść z Niemcami, czy też nie.
Jak się ten temat wyczerpie i dojdzie do jakiejś w miarę ortodoksyjnej "prawicowej i patriotycznej" wersji, zajmiemy się z pewnością kwestią w rodzaju tego, czy swego czasu nie należało iść z Dżingis Chanem na Paryż... Albo - co się będziemy ograniczać! - na Dublin! Albo na Pekin. Dookoła świata!
A potem, albo i równolegle, następne coś w tym stylu. Aż do samego końca, czego by to nie miał być koniec. Nie żebym potępiał, nie żebym wyśmiewał! (O "Misiu 2"Coryllusa nie chcę wspominać i nie wspomnę, ale on tylko pozornie jest taką samą rzeczą.)
Cała ta diatryba - ta powyższa i ten dalszy ciąg, który się jeszcze, Deo volente, napisze - wynikła poniekąd z tego, że jakiś czas temu przeczytałem niegłupi tekst na jakimś prawicowym portalu, gdzie już w tytule było, że (luźno cytując z pamięci): "śmierć Lecha Kaczyńskiego miała być nauczką dla przywódców różnych państw, żeby nie próbowali być zbyt aktywni i samodzielni w polityce zagranicznej".
Z treści tego tekstu jednoznacznie wynikało, że ten zamiar się jak najbardziej udał. A także to, że Niemcy też na tym nieźle skorzystały, choć zasady "cui prodest" wprost nie przywołano. Może zresztą przeoczyłem z moją dysleksją, ale chyba nie, bo ten tekst napisany był zabawnie ezopowym i wersalskim językiem. Sowiecka matrioszka "Jaruzelski" to był: "mimo nazwiska i pochodzenia społecznego sowiecki generał" (cytaty z pamięci, nawet linka do tego tekstu chyba nie posiadam, trzeba by poszukać samemu), a Geremek (i to dopiero jest obłęd!) "człowiek o szerokich horyzontach, ale miłośnik Francji". Szok zaiste - Francji miłośnik! Jerum, jerum!
No i po przeczytaniu tego tekstu przyszło mi do głowy, że może jednak warto by było publicznie wspomnieć o tym, co mi od dwóch i pół roku chodzi po głowie, a o czym chyba nikt nigdy nie wspomniał. Niemal na pewno nie wspomniał, bo z mediami jestem na bakier i żadnych codziennych gazet nie czytam, ale sądzę, że by się rozpętała dyskusja, gdyby ktoś był wspomniał. Może nie potępieńcze swary, na odmianę, ale coś by do mnie może dotarło. Ale nie dotarło, więc chyba poruszam tę kwestię pierwszy.
Otóż, skorośmy wszyscy tacy realiści, to może ktoś wreszcie by się zaczął głośno, publicznie zastanawiać (w przerwie np. między rozważaniami, czy Beck z Hitlerem byliby ładną parą), CZY LECH KACZYŃSKI (i tylu innych) W OGÓLE POWINIEN BYŁ DO TEGO TAM SMOLEŃSKA LECIEĆ? Żeby nie było - nie pytam, czy "on miał prawo tam lecieć?" Ani "czy miał powód?" Oczywiście że miał prawo i miał b. dobry powód!
Nie - chodzi mi wyłącznie o to, czy:
1. Nie dało się już przed tym nieszczęsnym lotem określić prawdopodobieństwa takiej "katastrofy", jako naprawdę znacznego?
2. Nie dało się określić strat dla Polski (żeby już nawet pominąć wszystkie osobiste tragedie) w przypadku wystąpienia takiej "katastrofy", jako naprawdę ogromnych?
Mówiłem już wielokrotnie i nawet poniekąd udowadniałem, że mam zadatki na Kassandrę. Ale tutaj to nawet nie o to chodzi, że kiedy się dowiedziałem, poprzedniego dnia chyba to było, że Prezydent Kaczyński leci z delegacją do Katynia, byłem dość przerażony. Serio, nie zgrywam się! Pewnie nie mam tej osobistej odwagi, co członkowie owej delegacji... Tyle, że tu nie o osobistą odwagę chodzi, bo jeśli straty naprawdę były tak ogromne, to już nie jest kwestia prywatnej odwagi, tylko sprawa państwowa. (A w przypadku III RP - narodowa, bo to państwo... Wiadomo.)
I można rzec, że mam zbyt wiele wyobraźni. Co akurat nie jest przesadnie prawdą, a w dodatku miałem przecież rację, prawda? No i można by rzec, że jestem wyjątkowo cyniczny co do polityki (co chyba nie jest po prostu prawdą), a szczególnie co do polityki rosyjskiej (co akurat prawdą jest). Tylko - znowu - kto miał rację? I tu nie chodzi o to, że moje złe przeczucia jakoś mnie nobilitują, czy czynią wyjątkowym mędrcem - naprawdę nie o to!
Po prostu tak sobie pomyślałem, że ja bym na miejscu Prezydenta zrobił niemal wszystko, żeby tam nie jechać. Nie pomyślałem chyba, że już szczególnie lecieć bym nie chciał, choć oczywiście mógłbym i nawet miałoby to sens. Po prostu dużo łatwiej jest zorganizować lotniczą "katastrofę", niż np. kolejową. Mniej postronnych ofiar itd. (I to wcale nie znaczy, że całkowicie przychylam się do Macierewicza "teorii dwóch wybuchów", całkowicie odrzucając "teorię maskirówki"! Po prostu nawet ukryć coś pod przykrywką "lotniczej katastrofy" jest o wiele łatwiej. A "teorii maskirowki" wcale nie uważam za doszczętnie pogrzebaną.)
Jasne - były poważne powody, żeby Prezydent tam jechał. Pewnie nawet żeby leciał. Jasne - gdyby nie pojechał, albo nie chciał lecieć, byłby atakowany przez wrogów i co najmniej niezrozumiany przez "naszych". Wszystko to prawda! Jednak, jeśli ktoś tam analizował globalną polityczną sytuację, a powinien, to chyba także powinien wpaść z grubsza na to, co ten ktoś napisał w przywoływanym tu przeze mnie artykule. Antycypując znaczy.
Czyli że możliwy jest zamach i że jego skutkiem będzie nie tylko zdziesiątkowanie polskich elit politycznych (tych prawdziwych), osłabienie sojuszy, nasza kompromitacja w NATO, ta sytuacja wewnętrzna i międzynarodowa, którą mamy teraz... W szczegółach przewidzieć się tego nie dało, zgoda, ale z grubsza powinno się dać. Plus klapa wszelkich porozumień "mniejszych" i "bardziej wschodnio-europejskich" krajów, których liderzy będą się po prostu teraz bali "podskoczyć" wielkim, a przede wszystkim Putinowi.
I wcale nie przesądzam, jaki powinien być wynik tych analiz, jaką powinno się podjąć decyzję. Razi mnie po prostu fakt, że nikt się nad takimi dylematami - a konkretnie tym akurat - u nas nie zastanawia. Jakby ich po prostu nie było. Mnie natomiast wydaje się ten konkretny dylemat o wiele istotniejszy od sprawy ew. widoków na romans Beck-Hitler i co z tego by wynikło.
Czy, jeśli kiedyś jeszcze będziemy mieli u władzy polityka, za którego nie będziemy się wstydzić, którego nie będziemy uważać za obcego agenta, zdrajcę i/lub sprzedawczyka, także bez zastanowienia wyślemy go w samą paszczę wroga? W dodatku wroga równie mało w zachodnim sensie "cywilizowanego"? (Żeby się już nie babrać w epitetach.) Dlaczego konkretnie?
Bo ewentualne skrzywione buźki paru patriotów, w wersji martyrologicznej, absolutnie i z założenia przeważają wszelkie względy w rodzaju przekreślenia na długie lata - jeśli nie już na zawsze - możliwość powstania jakiejś niezależnej od "wielkich" grupy "małych" państw? Plus osobiste tragedie, ośmieszenie Polski na świecie, pozbawienie nas patriotycznej elity, dowództwa wojskowego... I co tam jeszcze.
Może i tak jest, ale ja bym raczej pragnął, by mnie ktoś z naszych POLITYCZNYCH REALISTÓW, którymi tak nam obrodziło, wytłumaczył jak to działa. I, przy okazji, gdzie TUTAJ, W TEJ SPRAWIE, ten - tak wychwalany, tak słodki i dobroczynny - POLITYCZNY REALIZM?
triarius
Wszyscy inni też oczywiście polityczni realiści. Lewizna od brukselsko-berlińskiego wymienia - realiści! Lewizna od kacapskiej racicy - realiści! Takoż nowsza ich mutacja, czyli ci od brukselsko-berlińskiej racicy i kacapskiego wymienia jednocześnie. W tym jednak nic specjalnie dziwnego. Ani nawet w tym, że na lewiźnie dzisiaj im większy utopista, tym za większego realistę się uważa. Lewizna to w dużej mierze w końcu kwestia psychopatologii - jeśli oczywiście pominiemy racice, wymiona, haki i inne, brzęczące nierzadko, argumenta.
Znacznie ciekawiej jest z prawicą. Rodzima "prawica" dziwnie często bywa prorosyjska, co zupełnie zalatuje paranoją w kraju leżącym tam, gdzie (poniekąd niestety) leży i ma tyle niemiłych, acz pouczających, historycznych doświadczeń z tym tam czymś po prawej stronie mapy, jak się na nią patrzy na wprost. Przy tym, to już nawet nie jest dziwne, że większość owych realistów to jednocześnie "monarchiści" (nie da się tu tego bez cudzysłowu, sorry!), "minarchiści" (cokolwiek by to miało znaczyć), "libertarianie"... Krótko mówiąc świry (w wersji bez owijania w bawełnę), czy (oględniej) utopiści.
Ciekawa jednak jest także sprawa z tą w miarę z pozoru sensowną naszą prawicą. Tą, która woli Polskę od Rosji, nie czci Towiańskiego (Boy był szują, ale jego "Brązownicy" załatwiają tego kacapskiego agenta na amen, i nikt tego skutecznie nigdy nie zanegował), brzydzi się utopiami (na ile je potrafi rozpoznać), itd. Tam toczą się np. burzliwe dyskusje na tematy w rodzaju tego, czy Polska powinna była w '39 iść z Niemcami, czy też nie.
Jak się ten temat wyczerpie i dojdzie do jakiejś w miarę ortodoksyjnej "prawicowej i patriotycznej" wersji, zajmiemy się z pewnością kwestią w rodzaju tego, czy swego czasu nie należało iść z Dżingis Chanem na Paryż... Albo - co się będziemy ograniczać! - na Dublin! Albo na Pekin. Dookoła świata!
A potem, albo i równolegle, następne coś w tym stylu. Aż do samego końca, czego by to nie miał być koniec. Nie żebym potępiał, nie żebym wyśmiewał! (O "Misiu 2"Coryllusa nie chcę wspominać i nie wspomnę, ale on tylko pozornie jest taką samą rzeczą.)
Cała ta diatryba - ta powyższa i ten dalszy ciąg, który się jeszcze, Deo volente, napisze - wynikła poniekąd z tego, że jakiś czas temu przeczytałem niegłupi tekst na jakimś prawicowym portalu, gdzie już w tytule było, że (luźno cytując z pamięci): "śmierć Lecha Kaczyńskiego miała być nauczką dla przywódców różnych państw, żeby nie próbowali być zbyt aktywni i samodzielni w polityce zagranicznej".
Z treści tego tekstu jednoznacznie wynikało, że ten zamiar się jak najbardziej udał. A także to, że Niemcy też na tym nieźle skorzystały, choć zasady "cui prodest" wprost nie przywołano. Może zresztą przeoczyłem z moją dysleksją, ale chyba nie, bo ten tekst napisany był zabawnie ezopowym i wersalskim językiem. Sowiecka matrioszka "Jaruzelski" to był: "mimo nazwiska i pochodzenia społecznego sowiecki generał" (cytaty z pamięci, nawet linka do tego tekstu chyba nie posiadam, trzeba by poszukać samemu), a Geremek (i to dopiero jest obłęd!) "człowiek o szerokich horyzontach, ale miłośnik Francji". Szok zaiste - Francji miłośnik! Jerum, jerum!
No i po przeczytaniu tego tekstu przyszło mi do głowy, że może jednak warto by było publicznie wspomnieć o tym, co mi od dwóch i pół roku chodzi po głowie, a o czym chyba nikt nigdy nie wspomniał. Niemal na pewno nie wspomniał, bo z mediami jestem na bakier i żadnych codziennych gazet nie czytam, ale sądzę, że by się rozpętała dyskusja, gdyby ktoś był wspomniał. Może nie potępieńcze swary, na odmianę, ale coś by do mnie może dotarło. Ale nie dotarło, więc chyba poruszam tę kwestię pierwszy.
Otóż, skorośmy wszyscy tacy realiści, to może ktoś wreszcie by się zaczął głośno, publicznie zastanawiać (w przerwie np. między rozważaniami, czy Beck z Hitlerem byliby ładną parą), CZY LECH KACZYŃSKI (i tylu innych) W OGÓLE POWINIEN BYŁ DO TEGO TAM SMOLEŃSKA LECIEĆ? Żeby nie było - nie pytam, czy "on miał prawo tam lecieć?" Ani "czy miał powód?" Oczywiście że miał prawo i miał b. dobry powód!
Nie - chodzi mi wyłącznie o to, czy:
1. Nie dało się już przed tym nieszczęsnym lotem określić prawdopodobieństwa takiej "katastrofy", jako naprawdę znacznego?
2. Nie dało się określić strat dla Polski (żeby już nawet pominąć wszystkie osobiste tragedie) w przypadku wystąpienia takiej "katastrofy", jako naprawdę ogromnych?
Mówiłem już wielokrotnie i nawet poniekąd udowadniałem, że mam zadatki na Kassandrę. Ale tutaj to nawet nie o to chodzi, że kiedy się dowiedziałem, poprzedniego dnia chyba to było, że Prezydent Kaczyński leci z delegacją do Katynia, byłem dość przerażony. Serio, nie zgrywam się! Pewnie nie mam tej osobistej odwagi, co członkowie owej delegacji... Tyle, że tu nie o osobistą odwagę chodzi, bo jeśli straty naprawdę były tak ogromne, to już nie jest kwestia prywatnej odwagi, tylko sprawa państwowa. (A w przypadku III RP - narodowa, bo to państwo... Wiadomo.)
I można rzec, że mam zbyt wiele wyobraźni. Co akurat nie jest przesadnie prawdą, a w dodatku miałem przecież rację, prawda? No i można by rzec, że jestem wyjątkowo cyniczny co do polityki (co chyba nie jest po prostu prawdą), a szczególnie co do polityki rosyjskiej (co akurat prawdą jest). Tylko - znowu - kto miał rację? I tu nie chodzi o to, że moje złe przeczucia jakoś mnie nobilitują, czy czynią wyjątkowym mędrcem - naprawdę nie o to!
Po prostu tak sobie pomyślałem, że ja bym na miejscu Prezydenta zrobił niemal wszystko, żeby tam nie jechać. Nie pomyślałem chyba, że już szczególnie lecieć bym nie chciał, choć oczywiście mógłbym i nawet miałoby to sens. Po prostu dużo łatwiej jest zorganizować lotniczą "katastrofę", niż np. kolejową. Mniej postronnych ofiar itd. (I to wcale nie znaczy, że całkowicie przychylam się do Macierewicza "teorii dwóch wybuchów", całkowicie odrzucając "teorię maskirówki"! Po prostu nawet ukryć coś pod przykrywką "lotniczej katastrofy" jest o wiele łatwiej. A "teorii maskirowki" wcale nie uważam za doszczętnie pogrzebaną.)
Jasne - były poważne powody, żeby Prezydent tam jechał. Pewnie nawet żeby leciał. Jasne - gdyby nie pojechał, albo nie chciał lecieć, byłby atakowany przez wrogów i co najmniej niezrozumiany przez "naszych". Wszystko to prawda! Jednak, jeśli ktoś tam analizował globalną polityczną sytuację, a powinien, to chyba także powinien wpaść z grubsza na to, co ten ktoś napisał w przywoływanym tu przeze mnie artykule. Antycypując znaczy.
Czyli że możliwy jest zamach i że jego skutkiem będzie nie tylko zdziesiątkowanie polskich elit politycznych (tych prawdziwych), osłabienie sojuszy, nasza kompromitacja w NATO, ta sytuacja wewnętrzna i międzynarodowa, którą mamy teraz... W szczegółach przewidzieć się tego nie dało, zgoda, ale z grubsza powinno się dać. Plus klapa wszelkich porozumień "mniejszych" i "bardziej wschodnio-europejskich" krajów, których liderzy będą się po prostu teraz bali "podskoczyć" wielkim, a przede wszystkim Putinowi.
I wcale nie przesądzam, jaki powinien być wynik tych analiz, jaką powinno się podjąć decyzję. Razi mnie po prostu fakt, że nikt się nad takimi dylematami - a konkretnie tym akurat - u nas nie zastanawia. Jakby ich po prostu nie było. Mnie natomiast wydaje się ten konkretny dylemat o wiele istotniejszy od sprawy ew. widoków na romans Beck-Hitler i co z tego by wynikło.
Czy, jeśli kiedyś jeszcze będziemy mieli u władzy polityka, za którego nie będziemy się wstydzić, którego nie będziemy uważać za obcego agenta, zdrajcę i/lub sprzedawczyka, także bez zastanowienia wyślemy go w samą paszczę wroga? W dodatku wroga równie mało w zachodnim sensie "cywilizowanego"? (Żeby się już nie babrać w epitetach.) Dlaczego konkretnie?
Bo ewentualne skrzywione buźki paru patriotów, w wersji martyrologicznej, absolutnie i z założenia przeważają wszelkie względy w rodzaju przekreślenia na długie lata - jeśli nie już na zawsze - możliwość powstania jakiejś niezależnej od "wielkich" grupy "małych" państw? Plus osobiste tragedie, ośmieszenie Polski na świecie, pozbawienie nas patriotycznej elity, dowództwa wojskowego... I co tam jeszcze.
Może i tak jest, ale ja bym raczej pragnął, by mnie ktoś z naszych POLITYCZNYCH REALISTÓW, którymi tak nam obrodziło, wytłumaczył jak to działa. I, przy okazji, gdzie TUTAJ, W TEJ SPRAWIE, ten - tak wychwalany, tak słodki i dobroczynny - POLITYCZNY REALIZM?
triarius
niedziela, października 21, 2012
Wskazówki z nieświeżego mięsa
Wątpliwe jest, czy sam Ryszard mógł słyszeć o dokonanym nie w porę powstaniu swych zwolenników. Tę informację utajniono by przed nim na mocy najściślejszych rozkazów. Jeśli tak, oszczędzono mu dodatkowych lęków z tego powodu. Zawsze jednak istniały wskazówki sugerujące nadchodzący tragiczny koniec, które więzień polityczny potrafi dostrzec, a szczególnie ktoś wysoko postawiony, kto dotychczas miał wyłącznie wszystko co najlepsze. Strażnicy więzienni stają się niedbali i obcesowi, a nawet grubiańscy. Pożywienie jest marnie przygotowane i byle jak podane. Skargi są zbywane, jakby chciano rzec: "Co za znaczenie ma, jeśli mięso jest nieświeże, a chleb spleśniały, skoro niedługo nie będziesz już potrzebował żadnego pożywienia?"Powyższe to krótki fragment opisu smutnego końca angielskiego króla Ryszarda II (1367-1400), w moim tłumaczeniu, zawarty w książce "The Last Plantagenets", której autorem jest Thomas B. Costain. (Wytłuszczenia moje własne.)
Po co to tutaj? A czemu nie? Nie, serio - wydało i się to dziwnie głębokie i ponadczasowe, a nawet jakby jakoś mgliście adekwatne i aktualne. Cała historia Ryszarda II zresztą jest dość pouczająca, nie mówiąc już, że poruszająca i dramatyczna (choć wielu obiektywnych bezpośrednich relacji o tym niestety nie mamy). Cytowana książka to nie jest wprawdzie Miś 2 i brakuje tam zarówno ogromu pola akcji, jak i rewolucyjności przewartościowań, ale czytanie historycznych książek wydaje mi się jednym ze stosunkowo sensownych zajęć w dzisiejszej epoce.
Dla mnie osobiście, w pewnym przynajmniej sensie - im tematyka takiej książki dalsza od naszej nieszczęsnej rodzimej historii, przynajmniej tej nowszej, i potępieńczych swarów z nią związanych, tym lepiej. Trochę inaczej jest z Misiem 2, ale to książka niezwykła, a poza tym jednak tam też było b. szerokie kontynentalne tło.
Swoją drogą autor Misia 2 akurat w swym wczorajszym tekście wyraził b. podobne do moich poglądy na temat naszej I RP. Polecam ten tekst, oto linek:
http://coryllus.salon24.pl/456627,przepraszam-ale-nie-czytam-po-hebrajsku
A tu, zupełnie na marginesie, inny link, bo w tym tekście (choć pono niemuzykalny) wyraził też trafiający mi do przekonania pogląd na temat włoskiej muzyki. Nie mówimy o belcanto (nie znam opinii Coryllusa na ten temat), ani o festiwalu w San Remo, tylko o Monteverdach tego świata i folklorze. Oto linek:
http://lubczasopismo.salon24.pl/adam128/post/456815,o-wloskiej-muzyce-i-polskiej-historii-pamieci-pana-przemka
No i w sumie z krótkiego i lekkiego w zamiarze wpisu wokół ponadczasowej obserwacji na temat zachowania strażników przed zlikwidowaniem więźnia, wyszedł nam kolejny pean dla Gabriela Maciejewskiego, pseudo Coryllus. To nie jest jednak tak, że ja jakoś tego gościa specjalnie wielbię, ale ostatnio faktycznie gada z dużym sensem, gada rzeczy ważne... No a Miś 2 to jest, przynajmniej jak na Polskę, tę dzisiejszą, sprawa wielka. Od której nie uciekniemy i raczej uciekać nie warto.
Tak że w sumie nie stało się aż tak źle, choć o Ryszardzie II i jego pokręconych losach też bym prosił nie zapominać. Szczególnie, jeśli ktoś nie był nigdy wysoko postawiony i dotychczas nie miał wyłącznie wszystkiego co najlepsze, to jest ryzyko, że może nie kojarzyć pewnych odwiecznych mechanizmów i mieć problemy z oszacowaniem pewnych sytuacji. Nie żebym krakał, ale jednak.
triarius
P.S. Pamiętaj o Ryszardzie II!
słowa kluczowe:
Baśń jak niedźwiedź 2,
coryllus,
Gabriel Maciejewski,
historia Polski,
I RP,
Miś 2,
nieświeże mięso,
Ryszard II,
spleśniały chleb,
średniowiecze
poniedziałek, października 15, 2012
Infantylna ksywa - rewelacyjne treści!
Jeśli komuś brakuje "Misiów 2" - w sensie że przeczytał, a teraz jest uzależniony i odczuwa objawy abstynencji - to mam dlań znakomitą wiadomość.
Otóż kliknąłem sobie na szalomie na link (kumpla Coryllusa) Kamiuszka, a konkretnie na link do jego tekstu o Eraźmie z Rotterdamu, no i mówię wam ludzie, że to jest czysty Miś, tyle że w odcinkach! Oto linek do pierwszego odcinka: http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma, a jest ich już trzy, to sobie sami poszukacie. (Mam niepłonną, że nam tego w najbliższym czasie spod tyłka nie zabiorą, bo by linek nie działał i cały ten wpis by stracił sens. Albo prawie.)
Owego Kamiuszka dotąd nie czytałem, bo, po pierwsze raziła mnie jego (dobrowolnie przecież przyjęta!) ksywa, która wydaje mi się cholernie infantylna, jak na dorosłego faceta; a po drugie spodziewałem się jakiegoś Toyaha dla ubogich. Który to Toyah ma zalety, ale w sumie często pisze dla mnie niemal o niczym, bo mnie różne tam Teatrzyki Moralnego Niepokoju aż tak nie kręcą.
Jednak uczciwie mówię, że parę dni temu przeczytałem na szalomie naprawdę świetny tekst tego właśnie Toyaha... Choć najlepszą jego częścią był długi cytat z Coryllusa. A konkretnie z tekstu Coryllusa z tego samego dnia. W obu tych tekstach chodziło o Masłowską i chytre sposoby promowania celebrytów - literackich i muzycznych. (Cudzysłów by się w obu przypadkach moim zdaniem przydał, ale nie nadużywajmy ich, bo to głupia maniera!).
Różne wnioski się, moim zdaniem, z powyższego nasuwają. Jak to, że jednak coś się dzieje w sferze intelektu i myślenia o historii na naszej patriotycznej prawicy. (Żeby to tak podniośle określić, ale jeśli nie tak, to niby jak inaczej?) Oraz to, że wyraźnie, jeśli się trzech facetów zbierze w przysłowiową (excusez le mot) kupę, to jednak jakaś synergia występuje i trzy głowy to nie jedna.
No bo ci faceci musi są bystrzy, tę tam historię pilnie studiują, kwestie lansowania celebrytów wyczuwają, ale jednak samotnie to by chyba tak im to pięknie nie szło i takiego poziomu w tym pisaniu o szesnastym (na razie głównie) wieku by nie osiągnęli. (Zresztą dyskusje od spodem też są niezłe.)
Ja bym przynajmniej tak nie potrafił, choć coraz bardziej się ostatnio zastanawiam, czy jednak nie spróbować... Ale dajcie mi jeszcze ze dwóch odpowiednich ludzi, a wtedy... HU NOŁZ? (Taka forma zagranicznych zwrotów faktycznie jest dość zabawna, co odkryłem całkiem niedawno. To tak na marginesie.)
Dodatkowo optymizmem (ja i optymizm!?) powiało mi, kiedy tam ktoś z tego tria wspomniał o nowym wydaniu "Misia 2", gdzie zostaną dokonane poprawki... W końcu robota tego tam Ebenezera Rojta ma swoją wartość (a kilka jego dawnych tekstów było super). Tylko te dęte tony i ta agresja! Wyraźny spadek formy, prywatne anse, albo łapówka.
A nawet - wracając do przyczyn uzasadnionego optymizmu - ma się w tym nowym wydaniu "Misia 2" uwzględnić biografię tego paskudnego młodszego Hohenzollera z lisią gębą, która jednak w końcu, niedawno, zaistniała, a uwzględniona dotąd nie była. A więc sursum corda!
Tak że, dobrzy ludzie, cieszta się, że jednak intelektualnie zostawiamy lewiznę daleko za sobą, a z czasem, Deo volente, powinno być jeszcze dużo lepiej... Nie żryjta się drug z drugom za bardzo bez sensownego powodu... A teraz idźcie w pokoju czytać Kamiuszka (co za ksywa swoją drogą!) o Eraźmie. (Niech go szlag!) A potem resztę. Nawet Toyaha możecie czytać, bo jemu chyba też ta synergia, ta trójca, nieźle robi.
Dixi!
A tutaj, bo czemu nie, jeszcze raz ten linek do Erazma... Do Kamiuszka znaczy, o Eraźmie:
http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma
triarius
Otóż kliknąłem sobie na szalomie na link (kumpla Coryllusa) Kamiuszka, a konkretnie na link do jego tekstu o Eraźmie z Rotterdamu, no i mówię wam ludzie, że to jest czysty Miś, tyle że w odcinkach! Oto linek do pierwszego odcinka: http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma, a jest ich już trzy, to sobie sami poszukacie. (Mam niepłonną, że nam tego w najbliższym czasie spod tyłka nie zabiorą, bo by linek nie działał i cały ten wpis by stracił sens. Albo prawie.)
Owego Kamiuszka dotąd nie czytałem, bo, po pierwsze raziła mnie jego (dobrowolnie przecież przyjęta!) ksywa, która wydaje mi się cholernie infantylna, jak na dorosłego faceta; a po drugie spodziewałem się jakiegoś Toyaha dla ubogich. Który to Toyah ma zalety, ale w sumie często pisze dla mnie niemal o niczym, bo mnie różne tam Teatrzyki Moralnego Niepokoju aż tak nie kręcą.
Jednak uczciwie mówię, że parę dni temu przeczytałem na szalomie naprawdę świetny tekst tego właśnie Toyaha... Choć najlepszą jego częścią był długi cytat z Coryllusa. A konkretnie z tekstu Coryllusa z tego samego dnia. W obu tych tekstach chodziło o Masłowską i chytre sposoby promowania celebrytów - literackich i muzycznych. (Cudzysłów by się w obu przypadkach moim zdaniem przydał, ale nie nadużywajmy ich, bo to głupia maniera!).
Różne wnioski się, moim zdaniem, z powyższego nasuwają. Jak to, że jednak coś się dzieje w sferze intelektu i myślenia o historii na naszej patriotycznej prawicy. (Żeby to tak podniośle określić, ale jeśli nie tak, to niby jak inaczej?) Oraz to, że wyraźnie, jeśli się trzech facetów zbierze w przysłowiową (excusez le mot) kupę, to jednak jakaś synergia występuje i trzy głowy to nie jedna.
No bo ci faceci musi są bystrzy, tę tam historię pilnie studiują, kwestie lansowania celebrytów wyczuwają, ale jednak samotnie to by chyba tak im to pięknie nie szło i takiego poziomu w tym pisaniu o szesnastym (na razie głównie) wieku by nie osiągnęli. (Zresztą dyskusje od spodem też są niezłe.)
Ja bym przynajmniej tak nie potrafił, choć coraz bardziej się ostatnio zastanawiam, czy jednak nie spróbować... Ale dajcie mi jeszcze ze dwóch odpowiednich ludzi, a wtedy... HU NOŁZ? (Taka forma zagranicznych zwrotów faktycznie jest dość zabawna, co odkryłem całkiem niedawno. To tak na marginesie.)
Dodatkowo optymizmem (ja i optymizm!?) powiało mi, kiedy tam ktoś z tego tria wspomniał o nowym wydaniu "Misia 2", gdzie zostaną dokonane poprawki... W końcu robota tego tam Ebenezera Rojta ma swoją wartość (a kilka jego dawnych tekstów było super). Tylko te dęte tony i ta agresja! Wyraźny spadek formy, prywatne anse, albo łapówka.
A nawet - wracając do przyczyn uzasadnionego optymizmu - ma się w tym nowym wydaniu "Misia 2" uwzględnić biografię tego paskudnego młodszego Hohenzollera z lisią gębą, która jednak w końcu, niedawno, zaistniała, a uwzględniona dotąd nie była. A więc sursum corda!
Tak że, dobrzy ludzie, cieszta się, że jednak intelektualnie zostawiamy lewiznę daleko za sobą, a z czasem, Deo volente, powinno być jeszcze dużo lepiej... Nie żryjta się drug z drugom za bardzo bez sensownego powodu... A teraz idźcie w pokoju czytać Kamiuszka (co za ksywa swoją drogą!) o Eraźmie. (Niech go szlag!) A potem resztę. Nawet Toyaha możecie czytać, bo jemu chyba też ta synergia, ta trójca, nieźle robi.
Dixi!
A tutaj, bo czemu nie, jeszcze raz ten linek do Erazma... Do Kamiuszka znaczy, o Eraźmie:
http://kamiuszek.salon24.pl/453637,pochwala-glupoty-erazma
triarius
słowa kluczowe:
coryllus,
Erazm z Rotterdamu,
Kamiuszek,
Miś 2,
młodszy Hohenzoller,
Toyah
piątek, października 12, 2012
Nadstaw uszu Ludu Mój - będę biężączkował!
Unia Europejska dostała Pokojową Nagrodę Nobla. Ale ubaw! Biedny Alfred Nobel przewraca się wprawdzie w grobie od dawna - chyba nawet chyba po prostu wiruje - ale to teraz bije wszystko dotychczasowe na głowę. Nawet tego Nobla dla Obamy "na zachętę".
Trzeba by chyba ogłosić i opatentować nową Żelazną Zasadę... Albo "Złotą", co mi tam! Regułę. "La règle d'or". Ładnie brzmi, tak europejsko! Coś w stylu: "Nigdy nie wierz, że jakaś lewizna zdycha, dopóki nie dostanie pokojowej Nagrody Nobla". Powie ktoś (czujny, choć nieprzesadnie bystry): "A Obama? Jaka to lewizna i jakie zdychanie?"
Na co ja, że: "Lewizna jak najbardziej, bo liberalizm". Z definicji. A Zdychanie? No bez żartów! Liberalizm rzęzi i słabnie w oczach, w sensie "kapitalistycznej gospodarki". Jeśli Spengler z Panem Tygrysem mają rację, to nie jest żaden "kryzys", tylko po prostu schyłek tego, co nam tak miłościwie przez tyle lat... Mogą być jeszcze różne wahnięcia, korekty, ale to już się chyli ku upadkowi.
No i jeśli ten "kryzys" miałby się skończyć w podobny sposób, jak ten z '29, czyli wojną światową, to chyba nikt się nie łudzi, że wiele z jakiegoś "kapitalizmu" po tym jeszcze pozostanie? Albo z czegokolwiek zresztą?
A poza tym Ameryka bierze przecież przeraźliwe baty w tzw. 'wojnie z terroryzmem', wplątuje się w coraz większą ilość konfliktów absolutnie nie do wygrania... Nie wiadomo, czy się z tego cieszyć, czy martwić - to w dużej mierze zależy od realnej siły chłopców Putina i tych, którzy im chcą wbrew...
Na lżejszą i możliwe, że jeszcze weselszą nutę, powiem to, że nie dziwię się nerwowości Naszego Ukochanego Premiera w ostatnich czasach! Pomyślcie tylko: od samego początku, albo prawie - czyli od chwili, gdy zorientował się, że rządzić Polską nie potrafi i Polacy nie będą z jego powodu szczęśliwi... Choć ja raczej nie sądzę, by on w ogóle miał kiedykolwiek tego typu zmartwienia, więc jednak od początku...
Nasz Ukochany Premier, wiedział, że ogonkiem należy merdać przed Unią (obecnie Laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, hłe hłe!), przed Putinem też oczywiście, bo może się wkurzyć i ukarać, ale głównie przed Unią, bo jak już tutaj się wszystko rozkradnie i zniszczy, Polaków (i lemingi też zresztą) wykastruje i sprzeda w niewolę na wieki wieków, to się człowiek - Tusk znaczy, Nasz Premier Kochany - załapie na jakąś unijną posadkę i będzie git!
A posadka będzie w nagrodę za owocną działalność na niwie i na żywej tkance - jednak najbardziej i najbardziej bezpośrednio, dzięki przecież SYMPATII BOSKIEJ ANGELI. To chyba oczywiste? No i teraz, z tego co kojarzę, tam, u naszego Wielkiego Zachodniego Przyjaciela i Sponsora w Unii (który także, o czym lubi przypominać niejaki K***win, jedyny dziś prawowity dziedzic N***dowej D***kracji, zafundował nam tu już kiedyś niskie podatki i w ogóle było fajnie!)...
Więc u tego Naszego Wielkiego Przyjaciela mają pono być jakieś wybory. W których Boska Angela podobno ma już marne szanse. (Swoją drogą, choć to Niemcy, to jednak we łbach się tej hołocie przewraca! Żeby Angelę odstawić od żłoba?!) No i nasz Kochany Tusk, jeśli Angeli u żłoba nie będzie, straci sporo szansy na załapanie się na jakąś unijną posadkę.
Na jakąś się zapewne, za swoje niewątpliwe zasługi, załapie, dzięki czemu np. nie załapie się na darmowy wikt i opierunek w naszym kwitnącym kraju, ale to może nie być posadka na miarę naszych... Chciałem powiedzieć "Jego" możliwości.
Jeśli mam rację, to Nasz Ukochany Przywódca (mamy jeszcze drugiego oczywiście, nie mówiąc o tych formalnie zagranicznych), ale chodzi nam w tej chwili o tego od dzisiejszego "exposé". No więc musi on sobie myśleć: "Jeśli mam upaść, no to teraz, szybko, zanim zrobią krzywdę Mojej Ukochanej Angeli, bo potem mogę się załapać na europejskiego ciecia, albo jeszcze gorzej, a tego bym nie chciał!"
A jeśli tak by było, no to nasz Ukochany Tusk jest wewnętrznie rozdarty, bo nie wie, czy ma w ogóle sens walczyć o przetrwanie - czy nie lepiej po prostu wywiesić białą... Sorry - chciałem powiedzieć "unijną" - flagę i od razu zostać tym tam ober-cieciem w tej tam Unii. Bo bez Angeli to już nie będzie to samo i w ogóle może się nie udać.
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
Trzeba by chyba ogłosić i opatentować nową Żelazną Zasadę... Albo "Złotą", co mi tam! Regułę. "La règle d'or". Ładnie brzmi, tak europejsko! Coś w stylu: "Nigdy nie wierz, że jakaś lewizna zdycha, dopóki nie dostanie pokojowej Nagrody Nobla". Powie ktoś (czujny, choć nieprzesadnie bystry): "A Obama? Jaka to lewizna i jakie zdychanie?"
Na co ja, że: "Lewizna jak najbardziej, bo liberalizm". Z definicji. A Zdychanie? No bez żartów! Liberalizm rzęzi i słabnie w oczach, w sensie "kapitalistycznej gospodarki". Jeśli Spengler z Panem Tygrysem mają rację, to nie jest żaden "kryzys", tylko po prostu schyłek tego, co nam tak miłościwie przez tyle lat... Mogą być jeszcze różne wahnięcia, korekty, ale to już się chyli ku upadkowi.
No i jeśli ten "kryzys" miałby się skończyć w podobny sposób, jak ten z '29, czyli wojną światową, to chyba nikt się nie łudzi, że wiele z jakiegoś "kapitalizmu" po tym jeszcze pozostanie? Albo z czegokolwiek zresztą?
A poza tym Ameryka bierze przecież przeraźliwe baty w tzw. 'wojnie z terroryzmem', wplątuje się w coraz większą ilość konfliktów absolutnie nie do wygrania... Nie wiadomo, czy się z tego cieszyć, czy martwić - to w dużej mierze zależy od realnej siły chłopców Putina i tych, którzy im chcą wbrew...
Na lżejszą i możliwe, że jeszcze weselszą nutę, powiem to, że nie dziwię się nerwowości Naszego Ukochanego Premiera w ostatnich czasach! Pomyślcie tylko: od samego początku, albo prawie - czyli od chwili, gdy zorientował się, że rządzić Polską nie potrafi i Polacy nie będą z jego powodu szczęśliwi... Choć ja raczej nie sądzę, by on w ogóle miał kiedykolwiek tego typu zmartwienia, więc jednak od początku...
Nasz Ukochany Premier, wiedział, że ogonkiem należy merdać przed Unią (obecnie Laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, hłe hłe!), przed Putinem też oczywiście, bo może się wkurzyć i ukarać, ale głównie przed Unią, bo jak już tutaj się wszystko rozkradnie i zniszczy, Polaków (i lemingi też zresztą) wykastruje i sprzeda w niewolę na wieki wieków, to się człowiek - Tusk znaczy, Nasz Premier Kochany - załapie na jakąś unijną posadkę i będzie git!
A posadka będzie w nagrodę za owocną działalność na niwie i na żywej tkance - jednak najbardziej i najbardziej bezpośrednio, dzięki przecież SYMPATII BOSKIEJ ANGELI. To chyba oczywiste? No i teraz, z tego co kojarzę, tam, u naszego Wielkiego Zachodniego Przyjaciela i Sponsora w Unii (który także, o czym lubi przypominać niejaki K***win, jedyny dziś prawowity dziedzic N***dowej D***kracji, zafundował nam tu już kiedyś niskie podatki i w ogóle było fajnie!)...
Więc u tego Naszego Wielkiego Przyjaciela mają pono być jakieś wybory. W których Boska Angela podobno ma już marne szanse. (Swoją drogą, choć to Niemcy, to jednak we łbach się tej hołocie przewraca! Żeby Angelę odstawić od żłoba?!) No i nasz Kochany Tusk, jeśli Angeli u żłoba nie będzie, straci sporo szansy na załapanie się na jakąś unijną posadkę.
Na jakąś się zapewne, za swoje niewątpliwe zasługi, załapie, dzięki czemu np. nie załapie się na darmowy wikt i opierunek w naszym kwitnącym kraju, ale to może nie być posadka na miarę naszych... Chciałem powiedzieć "Jego" możliwości.
Jeśli mam rację, to Nasz Ukochany Przywódca (mamy jeszcze drugiego oczywiście, nie mówiąc o tych formalnie zagranicznych), ale chodzi nam w tej chwili o tego od dzisiejszego "exposé". No więc musi on sobie myśleć: "Jeśli mam upaść, no to teraz, szybko, zanim zrobią krzywdę Mojej Ukochanej Angeli, bo potem mogę się załapać na europejskiego ciecia, albo jeszcze gorzej, a tego bym nie chciał!"
A jeśli tak by było, no to nasz Ukochany Tusk jest wewnętrznie rozdarty, bo nie wie, czy ma w ogóle sens walczyć o przetrwanie - czy nie lepiej po prostu wywiesić białą... Sorry - chciałem powiedzieć "unijną" - flagę i od razu zostać tym tam ober-cieciem w tej tam Unii. Bo bez Angeli to już nie będzie to samo i w ogóle może się nie udać.
triarius
P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.
środa, października 10, 2012
Leming i pułapki matematycznego myślenia
Wszelkie "dowody na istnienie Boga" - tak od niepamiętnych czasów ukochane zarówno przez filozofów, jak i przez mędrków pomniejszego płazu - dają się moim skromnym, traktować jedynie: albo jako błaha w sumie i frywolna intelektualna zabawa, albo też po prostu jako dowód, że niezdrowy przerost mózgowej kory zdecydowanie zaburzył u danego osobnika zdrową i normalną religijność. (Lub zdrowy i normalny brak religijności, co jednak jest o wiele rzadsze. Sam ten brak znaczy. Bez Świętej Świeckości Jacka Kuronia, czy Postępu Ludzkości Po Wieki Wieków, amen!)
W tym pierwszym przypadku zresztą, choć chyba jest on znacznie mniej poważny, także sam fakt, że Bóg staje się obiektem umysłowych figlasów, także raczej nie świadczy o głębokiej i zdrowej religijności tego, kto się tym figlasom oddaje.
* * *
Wtręt:
Powie ktoś: "A co taki Pan Tygrys, z całym mu należnym szacunkiem, może wiedzieć o prawdziwej religijności?" Na co ja odpowiem tylko, że chyba jednak Pan Tygrys coś o niej wie. Liznął bowiem w dzieciństwie katolicyzmu takiego, jakim on był przez stulecia, sporo studiował historii i psychologii...
No a przede wszystkim absolutnie nie jest zarażony tą Drugą Religijnością, której teraz nie da się już właściwie oddzielić od wszelkiej innej katolickiej religijności. I na tym skończę, bo nie chcę sporów, czy nawet ew. awantur, na takie poważne tematy - JEŚLI TO NIE OKAŻE SIĘ ABSOLUTNIE KONIECZNE. Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał ze mną tutaj zapolemizować - niech się zgłosi.
* * *
"Dowodem na istnienie Boga" (nie da się tego, moim zdaniem, na serio i bez cudzysłowu!), który budzi moją najżywszą pogardę jest tak zwany "zakład Pascala". Choć właściwie, ściśle biorąc, nie jest to nawet "dowód na istnienie Boga", tylko raczej "dowód, że warto być dobrym chrześcijaninem".
Jak dla mnie żałosnym, przynajmniej z teologicznego, a nie matematycznego, punktu widzenia. Jego twórca, Blaise Bascal (1623-1662), był naprawdę wybitnym intelektualistą - tego absolutnie nie da mu się odmówić - szczególnie zaś genialny był w matematyce. A do tego był człowiekiem bardzo religijnym. I nawet formalnie był katolikiem, ale, po prawdzie, różnice - przynajmniej te psychologiczne (a które są od nich ważniejsze?!) - pomiędzy owym jensenizmem z Port Royal, którym przesiąknięty był umysł Pascala, a takim na przykład kalwinizmem, są, z punktu widzenia doktryny i psychologii, minimalne.
Fakt - jensenizm nigdy się formalnie od katolicyzmu i papiestwa nie odciął i został, pewnie właśnie dlatego zresztą, w końcu wytępiony. Jako herezja, więc sprawa była poważna. (Wytępiony był bez stosów, na ile pamiętam, ale i zdecydowanie bez pieszczot.)
Jednak to było dokładnie to samo "spoglądanie na świat przez malutkie okienko z butelkowego szkła", co tak genialnie opisuje Spengler. (Swoją drogą, gdyby katolikom jeszcze naprawdę zależało, gdyby mieli jeszcze serca i umysły, to nie wyobrażam sobie, by można było nie uczynić na dużą skalę użytku z tych wszystkich głębokich i wspaniałych rzeczy, które na te tematy mówi ów genialny facet! Ale co ja tam wiem.)
W odróżnieniu od katolicyzmu, tego dawnego (o tym dzisiejszym wypowiadam się niezbyt chętnie i mógłbym sporo osób ostro urazić) - tego który podbijał świat, podbijał serca różnych barbarzyńskich twardzieli, a przy okazji inspirując Dufaye i Palestriny, El Greki i Caravaggie tego świata.
Było, minęło. Szerokie przestrzenie dzikiej w sumie przyrody, z rozsianymi tu i ówdzie ludzkimi osadami, polami, winnicami, zastąpiły ciasne, otoczone murami miasta, w których stały wysokie i chude kamienice, w tych zaś, spoglądając co pewien czas, ale nie za często, przez malutkie okienko z butelkowego szkła na wąziutką, brudną uliczkę, subtelni intelektualiści analizowali własną duszę i jej miejsce w świecie.
Potem zaś, kiedy im się udało to w miarę składnie opisać, a udawało się często, wychodziło to drukiem i dalej nakręcało ów trend epoki - trend do przesubtelnego, wyhodowanego w końcu, mimo pozorów, na scholastyce (fakt że podlanej Cyceronem i marnie zrozumianym Platonem) analizowania własnej duszy, świata - no i Boga oczywiście także.
Tak sobie ślicznie piszemy, ale może ktoś z tu obecnych w ogóle nie wie, co to jest ten "zakład Pascala"? OK, wyjaśnimy! Jest to taki oto ciąg myślowy (czy jak to nazwać):
Wprawdzie prawdopodobieństwo, iż Bóg istnieje i wszystko co nam mówi Kościół jest prawdą, wydaje się stosunkowo niewielkie, ale jednak większe od zera, zaś obiecywane nam szczęście po śmierci jest NIESKOŃCZENIE WIELKIE i MA TRWAĆ NIESKOŃCZENIE DŁUGO, "wartość oczekiwana" zatem, czyli iloczyn prawdopodobieństwa danego wydarzenia i nagrody wtedy otrzymanej, jest z definicji NIESKOŃCZENIE WIELKA...
Jest wiec większa, a nawet NIESKOŃCZENIE WIĘKSZA, od "wartości oczekiwanej" przy braku wiary i posłuszeństwa Kościołowi, bo z tego żadna fajna nieskończoność nie wynika. Z czego MATEMATYCZNIE I ABSOLUTNIE ŚCIŚLE zostało udowodnione, że PO PROSTU OPŁACA SIĘ WIERZYĆ I BYĆ DOBRYM CHRZEŚCIJANINEM!
Może to do kogoś trafia. Zapewne tak - i to do wielu, w końcu ten "zakład" jest od niemal czterystu lat wciąż popularny i ma całkiem dobrą prasę. Do takich powiedzmy krzyżowców z XII wieku raczej by nie trafił, ale tutaj też można by się spierać - czy to dlatego, że byli oni bardziej autentycznie religijni, czy też może dlatego, że byli, nie da się ukryć, bez porównania od Pascala mniej intelektualnie wyrobieni?
Ja, mimo, że oczywiście uznaję drugie, stawiałbym jednak na większą rolę tego pierwszego. Wraz z otwartymi przestrzeniami, pustynnymi nawet w tym przypadku, wobec małych okienek z butelkowego szkła, wyglądających na małe, brudne uliczki. (Ale co ja tam wiem.)
No tośmy sobie ślicznie pogadali o religii... O matematyce też było, bo Pascal to wielki matematyk, a jego "zakład" opiera się przecież na rachunku prawdopodobieństwa... Ale, jeśli ktoś jeszcze pamięta, miało być przecież o Lemingu. Gdzie on? OK - na scenę wchodzi Leming i kłania się Szanownej Publiczności!
Otóż cały ten tekścik wziął się stąd, że przyszło mi właśnie do głowy to, że "zakład Pascala" może być wytłumaczeniem postaw wielu Lemingów. Tych bystrzejszych, tych u których psychopatyczne czy schizoidalne cechy nie rzucają się od razu w oczy, jak u wielu innych. Taki Leming, ta konkretna wersja Leminga, kombinuje sobie zapewne w następujący sposób:
OK, raj na ziemi obiecywany nam przez Barrossy, Tuski, Obamy, van Rumpuje, Misesy, Korwiny (tego świata) nie wydaje się być aż tak prawdopodobny, jak by nam chcieli to przedstawić, ale jednak OBIECUJĄ OGROMNE RZECZY... A jeśli to odrzucić - co nam pozostaje?
Krew, pot i łzy do końca życia? Tak? No to ja, Leming, dziękuję za to serdecznie! Do końca świata nawet?! No nie! To już na pewno wolę Barrossy, Tuski i Obamy! (Bo Leming się najczęściej jakoś tam utożsamia z Ludzkością, skutkiem schizoidii głównie, oraz tego, że jego własne życie i jego własna mała osóbka są dlań po prostu zbyt małe i nędzne, żeby dało się o nich myśleć bez ucieczki w UTOPIE I MRZONKI.)
"Niech nam żyje Wieczna i Niezwyciężona Unia Europejska!" (To mówi oczywiście Leming, nie ja!) "Niech nam żyją Nasi Światli Niezłomni Przywódcy! Urra! Urra! Urra!" (A w tle oczywiście "Trutututu-trutututu-trutututu-trutu-TU!" Chyba, żeby, na odmianę, jakiś np. powiew muzyczny ze Wschodu.)
No więc, tak sobie moim zdaniem kombinuje Leming - z tych bystrzejszych i w sumie niemal, na pierwszy rzut oka, normalnych. Nie jest to więc ani, stricte rzecz biorąc, psychopatologia, ani całkiem inne widzenie świata, ani nawet jakaś niezwykle głęboka wiara w te wszystkie pierdoły, które są Lemingowi opowiadane.
To jest jedynie (o ile się oczywiście nie mylę, bo w duszę Leminga jest mi się chyba trudniej wgryźć, niż w duszę krzyżowca czy Pascala zza butelkowej szybki) taka cwaność, wynikająca z PRZEROSTU KORY. Czy może raczej niedorozwoju wszystkiego innego, poza korą. No i to się w sumie sprowadza do jednej z LICZNYCH PUŁAPEK MATEMATYCZNEGO MYŚLENIA.
"No dobra", powie ktoś... "Cóż w tym myśleniu jest nie tak, skoro tak wielki matematyk...? Przecież nie powiesz, Panie Tygrys, żeś znalazł błąd w matematycznym wywodzie samego Pascala?" Na to ja powiem, że OK - matematycznie to to się zgadza, tyle że wprowadzanie pojęcia NIESKOŃCZONOŚCI W PRAKTYCZNE rozważania wydaje mi się mocno nie na miejscu.
Bo "nieskończoność" to pojęcie, które się na rzeczywistość nijak nie przekłada. To poniekąd czysty abstrakt. Radość serca każdego mniej lub bardziej matematyka, ale anatema dla człowieka trzeźwo myślącego o rzeczywistości.
Weźmy sobie tak... Pan Tygrys niniejszym ogłasza, że jeśli mu oddasz cały swój majątek, żonę, córki, siostrzenice, matkę (jeśli wciąż na chodzie), i będziecie na niego przez resztę życia tyrali jak osły... To dostąpicie zbawienia i szczęścia po wieki wieków (amen!).
Do wyboru: Raj, albo będziecie się wcielać do końca świata w same nieskończenie szczęśliwe Boddhisatwy, czy co tam. W Raju zaś, jeśli to jego wybierzecie, albo patrzenie w oblicze Pańskie, nocne koszule, harfy i anielskie chóry - albo też 70 hurys, przepięknych, chętnych, dokładnie ogolonych (i więcej, ale nieważne), no i z błonami nie do zdarcia. (Czy może samootwarzającymi - Koran tego zagadnienia chyba dokładnie nie precyzuje.)
Czysty zakład Pascala: ja obiecuję NIESKOŃCZONE SZCZĘŚCIE za skończoną cenę, a beze mnie - i bez tego mojego Amber Gold z Diamentami Jak Strusie Jaja, bez tych moich Cudów Tuska - CO WAS LUDZIE CZEKA? Życie takie jak teraz (albo gorzej, bo Unia nie śpi itd.), a po śmierci? Szkoda gadać!
Więc jak? To jest dokładnie ta sama sytuacja, co u Pascala. Proszę więc się zgłaszać, przedstawiając zdjęcia żon i córek w strojach kąpielowych (albo bez, proszę bardzo!) i zeznania podatkowe za ostatnie trzy lata. WIECZNA I NIESKOŃCZONA SZCZĘŚLIWOŚĆ CZEKA, ale NIE KAŻDY SIĘ ZAŁAPIE, BO ILOŚĆ MIEJSC OGRANICZONA! Więc galopem, Ludu Mój! Zbierać szybko potrzebne sumy, sprzedawać co tam macie... No i przekonywać swoje kobiety!
Aha, byłbym zapomniał: ONE TEŻ DOSTĄPIĄ wiecznej szczęśliwości. A nawet lepiej, bo szczęśliwości już za życia. Powiedźcie im to! Będzie łatwiej szybko zrobić im te zdjęcia. Wy dopiero po śmierci, sorry! Ale przecież i tak warto, prawda? W końcu chodzi o WIECZNOŚĆ i NIESKOŃCZONĄ SZCZĘŚLIWOŚĆ. Spróbujcie sobie to wyobrazić - NIE-SA-MO-WI-TA SPRAWA!
I sam Pascal wam to gwarantuje, a sprawdźcie sobie w Wikipedii co to był za nie-byle-jaki gość. A zresztą co mi tam... WAM też mogę nieskończoną szczęśliwość obiecać już za życia! Za parę lat. Może Tusk, może Barrosso - mogę i ja!
* * * * *
Niniejsze dedykuję wszystkim (excusez le mot) fanatykom matematyki wśród moich Drogich Znajomych, plus Wyrusowi.
triarius
P.S. Różnica między genialnym Pascalem a, głupim w sumie, Lemingiem jest taka,że Pascal ten swój zakład wykoncypował, ale się nim przecież w życiu nie kierował, a Leming się jak najbardziej kieruje. (Swoją drogą, gdyby nie Pascal, to ktoś inny by na to wpadł, bo jest to w sumie dość oczywista, dla Matematyka, myśl.)
P.S. 2 A przy okazji przypominam, że Kapitalizm to Socjalizm burżujów. To wcale nie jest głupia myśl!
W tym pierwszym przypadku zresztą, choć chyba jest on znacznie mniej poważny, także sam fakt, że Bóg staje się obiektem umysłowych figlasów, także raczej nie świadczy o głębokiej i zdrowej religijności tego, kto się tym figlasom oddaje.
* * *
Wtręt:
Powie ktoś: "A co taki Pan Tygrys, z całym mu należnym szacunkiem, może wiedzieć o prawdziwej religijności?" Na co ja odpowiem tylko, że chyba jednak Pan Tygrys coś o niej wie. Liznął bowiem w dzieciństwie katolicyzmu takiego, jakim on był przez stulecia, sporo studiował historii i psychologii...
No a przede wszystkim absolutnie nie jest zarażony tą Drugą Religijnością, której teraz nie da się już właściwie oddzielić od wszelkiej innej katolickiej religijności. I na tym skończę, bo nie chcę sporów, czy nawet ew. awantur, na takie poważne tematy - JEŚLI TO NIE OKAŻE SIĘ ABSOLUTNIE KONIECZNE. Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał ze mną tutaj zapolemizować - niech się zgłosi.
* * *
"Dowodem na istnienie Boga" (nie da się tego, moim zdaniem, na serio i bez cudzysłowu!), który budzi moją najżywszą pogardę jest tak zwany "zakład Pascala". Choć właściwie, ściśle biorąc, nie jest to nawet "dowód na istnienie Boga", tylko raczej "dowód, że warto być dobrym chrześcijaninem".
Jak dla mnie żałosnym, przynajmniej z teologicznego, a nie matematycznego, punktu widzenia. Jego twórca, Blaise Bascal (1623-1662), był naprawdę wybitnym intelektualistą - tego absolutnie nie da mu się odmówić - szczególnie zaś genialny był w matematyce. A do tego był człowiekiem bardzo religijnym. I nawet formalnie był katolikiem, ale, po prawdzie, różnice - przynajmniej te psychologiczne (a które są od nich ważniejsze?!) - pomiędzy owym jensenizmem z Port Royal, którym przesiąknięty był umysł Pascala, a takim na przykład kalwinizmem, są, z punktu widzenia doktryny i psychologii, minimalne.
Fakt - jensenizm nigdy się formalnie od katolicyzmu i papiestwa nie odciął i został, pewnie właśnie dlatego zresztą, w końcu wytępiony. Jako herezja, więc sprawa była poważna. (Wytępiony był bez stosów, na ile pamiętam, ale i zdecydowanie bez pieszczot.)
Jednak to było dokładnie to samo "spoglądanie na świat przez malutkie okienko z butelkowego szkła", co tak genialnie opisuje Spengler. (Swoją drogą, gdyby katolikom jeszcze naprawdę zależało, gdyby mieli jeszcze serca i umysły, to nie wyobrażam sobie, by można było nie uczynić na dużą skalę użytku z tych wszystkich głębokich i wspaniałych rzeczy, które na te tematy mówi ów genialny facet! Ale co ja tam wiem.)
W odróżnieniu od katolicyzmu, tego dawnego (o tym dzisiejszym wypowiadam się niezbyt chętnie i mógłbym sporo osób ostro urazić) - tego który podbijał świat, podbijał serca różnych barbarzyńskich twardzieli, a przy okazji inspirując Dufaye i Palestriny, El Greki i Caravaggie tego świata.
Było, minęło. Szerokie przestrzenie dzikiej w sumie przyrody, z rozsianymi tu i ówdzie ludzkimi osadami, polami, winnicami, zastąpiły ciasne, otoczone murami miasta, w których stały wysokie i chude kamienice, w tych zaś, spoglądając co pewien czas, ale nie za często, przez malutkie okienko z butelkowego szkła na wąziutką, brudną uliczkę, subtelni intelektualiści analizowali własną duszę i jej miejsce w świecie.
Potem zaś, kiedy im się udało to w miarę składnie opisać, a udawało się często, wychodziło to drukiem i dalej nakręcało ów trend epoki - trend do przesubtelnego, wyhodowanego w końcu, mimo pozorów, na scholastyce (fakt że podlanej Cyceronem i marnie zrozumianym Platonem) analizowania własnej duszy, świata - no i Boga oczywiście także.
Tak sobie ślicznie piszemy, ale może ktoś z tu obecnych w ogóle nie wie, co to jest ten "zakład Pascala"? OK, wyjaśnimy! Jest to taki oto ciąg myślowy (czy jak to nazwać):
Wprawdzie prawdopodobieństwo, iż Bóg istnieje i wszystko co nam mówi Kościół jest prawdą, wydaje się stosunkowo niewielkie, ale jednak większe od zera, zaś obiecywane nam szczęście po śmierci jest NIESKOŃCZENIE WIELKIE i MA TRWAĆ NIESKOŃCZENIE DŁUGO, "wartość oczekiwana" zatem, czyli iloczyn prawdopodobieństwa danego wydarzenia i nagrody wtedy otrzymanej, jest z definicji NIESKOŃCZENIE WIELKA...
Jest wiec większa, a nawet NIESKOŃCZENIE WIĘKSZA, od "wartości oczekiwanej" przy braku wiary i posłuszeństwa Kościołowi, bo z tego żadna fajna nieskończoność nie wynika. Z czego MATEMATYCZNIE I ABSOLUTNIE ŚCIŚLE zostało udowodnione, że PO PROSTU OPŁACA SIĘ WIERZYĆ I BYĆ DOBRYM CHRZEŚCIJANINEM!
Może to do kogoś trafia. Zapewne tak - i to do wielu, w końcu ten "zakład" jest od niemal czterystu lat wciąż popularny i ma całkiem dobrą prasę. Do takich powiedzmy krzyżowców z XII wieku raczej by nie trafił, ale tutaj też można by się spierać - czy to dlatego, że byli oni bardziej autentycznie religijni, czy też może dlatego, że byli, nie da się ukryć, bez porównania od Pascala mniej intelektualnie wyrobieni?
Ja, mimo, że oczywiście uznaję drugie, stawiałbym jednak na większą rolę tego pierwszego. Wraz z otwartymi przestrzeniami, pustynnymi nawet w tym przypadku, wobec małych okienek z butelkowego szkła, wyglądających na małe, brudne uliczki. (Ale co ja tam wiem.)
No tośmy sobie ślicznie pogadali o religii... O matematyce też było, bo Pascal to wielki matematyk, a jego "zakład" opiera się przecież na rachunku prawdopodobieństwa... Ale, jeśli ktoś jeszcze pamięta, miało być przecież o Lemingu. Gdzie on? OK - na scenę wchodzi Leming i kłania się Szanownej Publiczności!
Otóż cały ten tekścik wziął się stąd, że przyszło mi właśnie do głowy to, że "zakład Pascala" może być wytłumaczeniem postaw wielu Lemingów. Tych bystrzejszych, tych u których psychopatyczne czy schizoidalne cechy nie rzucają się od razu w oczy, jak u wielu innych. Taki Leming, ta konkretna wersja Leminga, kombinuje sobie zapewne w następujący sposób:
OK, raj na ziemi obiecywany nam przez Barrossy, Tuski, Obamy, van Rumpuje, Misesy, Korwiny (tego świata) nie wydaje się być aż tak prawdopodobny, jak by nam chcieli to przedstawić, ale jednak OBIECUJĄ OGROMNE RZECZY... A jeśli to odrzucić - co nam pozostaje?
Krew, pot i łzy do końca życia? Tak? No to ja, Leming, dziękuję za to serdecznie! Do końca świata nawet?! No nie! To już na pewno wolę Barrossy, Tuski i Obamy! (Bo Leming się najczęściej jakoś tam utożsamia z Ludzkością, skutkiem schizoidii głównie, oraz tego, że jego własne życie i jego własna mała osóbka są dlań po prostu zbyt małe i nędzne, żeby dało się o nich myśleć bez ucieczki w UTOPIE I MRZONKI.)
"Niech nam żyje Wieczna i Niezwyciężona Unia Europejska!" (To mówi oczywiście Leming, nie ja!) "Niech nam żyją Nasi Światli Niezłomni Przywódcy! Urra! Urra! Urra!" (A w tle oczywiście "Trutututu-trutututu-trutututu-trutu-TU!" Chyba, żeby, na odmianę, jakiś np. powiew muzyczny ze Wschodu.)
No więc, tak sobie moim zdaniem kombinuje Leming - z tych bystrzejszych i w sumie niemal, na pierwszy rzut oka, normalnych. Nie jest to więc ani, stricte rzecz biorąc, psychopatologia, ani całkiem inne widzenie świata, ani nawet jakaś niezwykle głęboka wiara w te wszystkie pierdoły, które są Lemingowi opowiadane.
To jest jedynie (o ile się oczywiście nie mylę, bo w duszę Leminga jest mi się chyba trudniej wgryźć, niż w duszę krzyżowca czy Pascala zza butelkowej szybki) taka cwaność, wynikająca z PRZEROSTU KORY. Czy może raczej niedorozwoju wszystkiego innego, poza korą. No i to się w sumie sprowadza do jednej z LICZNYCH PUŁAPEK MATEMATYCZNEGO MYŚLENIA.
"No dobra", powie ktoś... "Cóż w tym myśleniu jest nie tak, skoro tak wielki matematyk...? Przecież nie powiesz, Panie Tygrys, żeś znalazł błąd w matematycznym wywodzie samego Pascala?" Na to ja powiem, że OK - matematycznie to to się zgadza, tyle że wprowadzanie pojęcia NIESKOŃCZONOŚCI W PRAKTYCZNE rozważania wydaje mi się mocno nie na miejscu.
Bo "nieskończoność" to pojęcie, które się na rzeczywistość nijak nie przekłada. To poniekąd czysty abstrakt. Radość serca każdego mniej lub bardziej matematyka, ale anatema dla człowieka trzeźwo myślącego o rzeczywistości.
Weźmy sobie tak... Pan Tygrys niniejszym ogłasza, że jeśli mu oddasz cały swój majątek, żonę, córki, siostrzenice, matkę (jeśli wciąż na chodzie), i będziecie na niego przez resztę życia tyrali jak osły... To dostąpicie zbawienia i szczęścia po wieki wieków (amen!).
Do wyboru: Raj, albo będziecie się wcielać do końca świata w same nieskończenie szczęśliwe Boddhisatwy, czy co tam. W Raju zaś, jeśli to jego wybierzecie, albo patrzenie w oblicze Pańskie, nocne koszule, harfy i anielskie chóry - albo też 70 hurys, przepięknych, chętnych, dokładnie ogolonych (i więcej, ale nieważne), no i z błonami nie do zdarcia. (Czy może samootwarzającymi - Koran tego zagadnienia chyba dokładnie nie precyzuje.)
Czysty zakład Pascala: ja obiecuję NIESKOŃCZONE SZCZĘŚCIE za skończoną cenę, a beze mnie - i bez tego mojego Amber Gold z Diamentami Jak Strusie Jaja, bez tych moich Cudów Tuska - CO WAS LUDZIE CZEKA? Życie takie jak teraz (albo gorzej, bo Unia nie śpi itd.), a po śmierci? Szkoda gadać!
Więc jak? To jest dokładnie ta sama sytuacja, co u Pascala. Proszę więc się zgłaszać, przedstawiając zdjęcia żon i córek w strojach kąpielowych (albo bez, proszę bardzo!) i zeznania podatkowe za ostatnie trzy lata. WIECZNA I NIESKOŃCZONA SZCZĘŚLIWOŚĆ CZEKA, ale NIE KAŻDY SIĘ ZAŁAPIE, BO ILOŚĆ MIEJSC OGRANICZONA! Więc galopem, Ludu Mój! Zbierać szybko potrzebne sumy, sprzedawać co tam macie... No i przekonywać swoje kobiety!
Aha, byłbym zapomniał: ONE TEŻ DOSTĄPIĄ wiecznej szczęśliwości. A nawet lepiej, bo szczęśliwości już za życia. Powiedźcie im to! Będzie łatwiej szybko zrobić im te zdjęcia. Wy dopiero po śmierci, sorry! Ale przecież i tak warto, prawda? W końcu chodzi o WIECZNOŚĆ i NIESKOŃCZONĄ SZCZĘŚLIWOŚĆ. Spróbujcie sobie to wyobrazić - NIE-SA-MO-WI-TA SPRAWA!
I sam Pascal wam to gwarantuje, a sprawdźcie sobie w Wikipedii co to był za nie-byle-jaki gość. A zresztą co mi tam... WAM też mogę nieskończoną szczęśliwość obiecać już za życia! Za parę lat. Może Tusk, może Barrosso - mogę i ja!
* * * * *
Niniejsze dedykuję wszystkim (excusez le mot) fanatykom matematyki wśród moich Drogich Znajomych, plus Wyrusowi.
triarius
P.S. Różnica między genialnym Pascalem a, głupim w sumie, Lemingiem jest taka,że Pascal ten swój zakład wykoncypował, ale się nim przecież w życiu nie kierował, a Leming się jak najbardziej kieruje. (Swoją drogą, gdyby nie Pascal, to ktoś inny by na to wpadł, bo jest to w sumie dość oczywista, dla Matematyka, myśl.)
P.S. 2 A przy okazji przypominam, że Kapitalizm to Socjalizm burżujów. To wcale nie jest głupia myśl!
słowa kluczowe:
Blaise Pascal,
dowody na istnienie Boga,
katolicyzm,
leming,
matematyka,
Oswald Spengler,
protestantyzm,
przerost kory,
religia,
utopie,
zakład Pascala
niedziela, października 07, 2012
O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 2)
Nie czytać tego! Jest tu parę sensownych myśli, ale w sumie wyszło długie, pokrętne i po prostu mętne. Mówię serio. Nie da się tak o wszystkim na raz - po prostu. To jest tematyka na książkę, może nawet niespecjalnie grubą, ale jednak, a nie na blogaskowy tekścik.
Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).
* * * * *
Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)
Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...
A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.
No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.
To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.
Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)
Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.
(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)
Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.
Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.
Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.
Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.
Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".
Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.
A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)
Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.
Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)
Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".
Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA
Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.
No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.
Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...
A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...
Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.
Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)
Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".
Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.
Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...
Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.
To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)
Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.
Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?
* * *
Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.
Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).
* * * * *
Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)
Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...
A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.
No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.
To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.
Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)
Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.
(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)
Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.
Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.
Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.
Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.
Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".
Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.
A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)
Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.
Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)
Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".
Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA
Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.
No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.
Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...
A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...
Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.
Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)
Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".
Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.
Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...
Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.
To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)
Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.
Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?
* * *
Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.
słowa kluczowe:
filozofia,
historia,
kulfon,
nauka,
PRL,
religia,
tekst co nam się całkiem wykoleił,
zespół Skaldowie
czwartek, września 20, 2012
Przebudzenie leminga
Tekst o historii i złogach mam zamiar dalej ciągnąć i nawet mam już napisaną sporą część następnego odcinka, ale najpierw chciałbym na gorąco napisać coś aktualnego i, jak to cudnie mawiano za Gierka, "nabolałego".
* * * * *
Otóż mam ci ja znajomą, najrasowszego leminga. Ktoś może już o tym wie, bo wspominałem. To nie tak, że ja - któren kiedyś przecież spiżowym głosem wołałem w nocną ciszę: "Czy odstawiłeś już leminga od piersi" - jakoś się z tym lemingiem, qua lemingiem, bardzo zadaję, gwałcąc własne zasady.
Nie, kiedy wróciłem do PRL, tym razem w wersji bis, szybko się dowiedziałem, że ona, moja b. dawna znajoma i niemal, w pewnym sensie krewna, pilnie czyta GWyba i Tygodnik Powszechny... No ale wtedy to nie było AŻ tak szokujące. Nie dla mnie w każdym razie. Nie dla kogoś, kto w sumie nie bardzo wiedział co w tym (nieszczęsnym) kraju jest co, a kto jest kto.
Ja wtedy np. głosowałem na Korwina - bo chciał babom odjąć prawo głosu - a tej mojej znajomej dziewięcioletnia wtedy córka bardzo się z tego ucieszyła, kiedy jej to powiedziałem. Więc wydawało się, że tam jest pewna podatność na prawicowe (i to jak!) idee.
Choć chwilę przedtem namawiali mnie - we trzy, bo nawet matka tej mojej znajomej i jej mocno nieletnia wtedy córka też - do głosowania na Kuronia. Któren jednak wtedy wcale mi się jeszcze tak paskudnie nie kojarzył. Trzeba pamiętać, że okrągły stół tak mnie zniesmaczył, że w ogóle, będąc jeszcze w Szwecji i mając tam już wtedy dość spore problemy, całkiem przestałem śledzić wydarzenia na prlowskiej scenie.
A przedtem też niespecjalnie, bo niby po co, tym bardziej, że nie zamierzałem już wracać, a w prlu nic się aż tak fantastycznego nie działo. A zresztą było to przecież cholernie dawno temu, no bo, jak każdy wie, świeckie relikwie Jacka Kuronia zapewniają świeckie zbawienie już od niezliczonej liczby lat. I już nawet Geremek ruszył w te ślady, a to też nie było wczoraj.
Mógłbym o tej mojej znajomej, o tym lemingu, godzinami, ale się powstrzymam, z wielu zresztą względów. W każdym razie jest to jak najbardziej świadomy wyborca - od lat konsekwentnie wyborca Platformy. Przedtem był to świadomy wyborca Partii Ludzi Rozumnych. (Ktoś by nie zgadł?)
Skrajna tej Platformy lewica, jeśli miałbym to, na dość niepewnej w sumie podstawie, oceniać. Bo ani z nią nie miałem przez te ostatnie kilkanaście lat tak wielu kontaktów, ani też o polityce akurat rzadko rozmawialiśmy, i nie bez powodu. Ale nie sądzę, by ryzyko błędu było tu znaczące.
Zdecydowanie lewica - i to oczywiście nie w jakimś takim sensie, jak państwo Gwiazdowie, tyle że nie postkomunistyczna, a platformiana. Na P*kota chyba się nie przekabaciła, zresztą to zdaje się wciąż (hłe hłe!) gorliwa katoliczka. Posoborowa oczywiście do bólu. Jakieś trzy lata temu, pamiętam, wyciągnęła mnie na mszę z okazji rocznicy śmierci JP2. Ten typ.
Posoborowy. A raczej jeszcze gorzej, bo jakieś tam ekumeniczne obrzydliwości w typie Taize. Nie jestem specem od długości nosa, ale określenie "żydokomuna" pasuje do niej jak rękawiczka. (Zresztą nosa nie ma specjalnie długiego, trochę szkoda, bo lubię.)
Znam ją od niepamiętnych czasów - najpierw luźno, na studiach, potem przez lata w tej samej robocie i w okopach walki z komuną... Tak, tak! Jak teraz myślę, ilu, i jak zajadłych, lewaków wtedy miałem koło siebie w tej tam "walce", to mnie przepona ze śmiechu boli! Ale nie da się ukryć, że wtedy nie można jej było nic zarzucić.
Naprawdę sporo jeszcze by można o niej i byłoby to zarówno pouczające, jak i zabawne, ale to w końcu moja b. odwieczna znajoma, a nawet nieco więcej jakby, więc nie będę podawał zbyt wielu i zbyt pikantnych szczegółów.
Rzecz w każdym razie jest taka, że zaraz po 10 kwietnia roku pamiętnego odstawiłem ją od piersi, bo wyrażała się lekceważąco o teorii zamachu i w ogóle negowała taką możliwość. Minęły niecałe chyba dwa lata i zadzwoniłem do niej, myśląc sobie: "Cóż, leming w końcu, nie jest winna, że durna. A może coś jej się w głowie dzięki tej Drugiej Irlandii zresztą przejaśniło. Zbadajmy to!"
No i od tego czasu sobie czasem przez telefon gadaliśmy, bo mam sporo "darmowych" minut, choć raczej nie o polityce. To znaczy ja tam nieco poironizowałem od czasu do czasu na temat Tuska i III RP, ośmielony szczególnie tym, że jej się zdecydowanie ekonomia pogorszyła, więc jeśli przeglądanie na oczy w ogóle w realu występuje, to przecież właśnie musi w jej przypadku. Ona te moje ironie kwitowała cichym, lekko nerwowym śmiechem, co brałem za dobrą monetę.
Zadzwoniłem do niej też wczoraj (a mniej pedantycznie nawet rzekłbym "dzisiaj") i pytam: "Jak leci?" Ona mi na to, że właśnie wczoraj pływała w jeziorze. Bo my ostatnio właśnie o pływaniu i niepływaniu w jeziorze rozmawialiśmy. (Swoją drogą, dzięki Adasiu, gdybyś to czytał, za tę wtedy wyprawę! Mimo wszystko.)
Na to ja wyraziłem zdziwienie, bo dla mnie nawet w sierpniu woda w jeziorze nie była aż tak ciepła, jak bym pragnął, a co dopiero w środku zimy! W połowie września znaczy. I mówię: "No a ja to nawet jestem nieco przeziębiony". Na co ona: "Wydelikacony jesteś".
Mnie to lekko ubodło, bo przeziębiony jestem raz na rok, albo i to nie, i chciałem jej zaimponować opowieścią o tym seminarium z bicia brzydkich ludzi metodą stworzoną dla Navy Seals (tych, co m.in. Bin Ladena niedawno zamordowali), co na nim byłem w sobotę. Kupa śmiechu, przezabawna naparzana, czasem nawet każdy z każdym. No i nie byle jaki parogodzinny wysiłek.
Zdążyłem wypowiedzieć parę słów zaledwie, w których było coś o "naparzanie" chyba, albo coś w tym duchu, a ona mi na to... "Chodzi o tych cholernych PiSmaków?" Nie jestem pewien, czy to byli pismaki, ale coś takiego. Nie "PiSuary" w każdym razie, ale i tak, jeśli uwzględnić jej naprawdę wściekły, agresywny i pełen pogardy ton, to było mocne.
"Chodzi o tych cholernych PiSmaków? Którzy cały czas dzielą?" Słowo - coś takiego, o tym dzieleniu, powiedziała! Wiem, że trudno uwierzyć, iż ktoś tak naprawdę mówi, ale tak właśnie było. Normalnie dobrze wychowana inteligentka pod sześćdziesiątkę, wciąż w niezłym stanie i taka trochę wiecznie młoda, a tu nagle takie coś!
Tym bardziej, że złość u niej pamiętam z tych wszystkich lat w sumie raz przedtem - kiedy jej przełożyłem nuty nie tam, gdzie miały leżeć. (Bo ona gra na pianie, a w każdym razie grała. Autentyczny MWzDW, nie jakaś imitacja!) No więc to był dopiero być może drugi raz przez czterdzieści lat on and off - właśnie z tym PiSem i dzieleniem.
Ten jej język był w każdym razie całkiem jak z Dziennika Telewizyjnego, czy jak to się teraz wabi. Albo innego Gazownika. Mówię to na podstawie pośrednich informacji i dawnych wspomnień, bo sam już od ponad dwóch lat rodzimych programów tego typu nie oglądam, a gazet nie czytam od b. dawna. Nie mówiąc już o tonie głosu.
Ja na to dictum wyraził nieśmiały (przesada, ale jak na mnie naprawdę to było grzeczne) protest, zbierając się, w grzeczny sposób, do rozłączenia i zakończenia znajomości. Ona to oczywiście zauważyła i mówi coś w stylu: "No przecież się chyba z nimi nie utożsamiasz?"
Na co ja oczywiście, że się jak najbardziej utożsamiam... I więcej, ale w końcu nie chodzi o to, co ja jej rzekł, tylko co ona rzekła mi. W każdym razie odstawiłem ją od piersi na dobre, mówiąc, a właściwie esemesując, parę b. grzecznych, ale dla niej, mam nadzieję, naprawdę bolesnych i dających do myślenia słów. Z tym, że my, jako się rzekło, nie o moich zachowaniach, tylko o zachowaniach LEMINGA W OBECNEJ SYTUACJI, z kryzysem ekonomicznym na czele.
Tak więc ludzie - jeśli się komuś naprawdę wydaje, że leming, nawet taki "religijny" i naprawdę kiedyś działający dość ładnie w opozycji, i wcale wtedy nie będący wprost w szponach jakichś rewizjonistów - trawiony głodem, rzuci się na Tuska; wyrzeknie się "Europy"; przeprosi moherową babcię; przyzna, że dureń i poprosi moherowego wujka o polityczną edukację; zacznie czytać blog Pana Tygrysa...
To PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ! Taka wiara jest durna i naiwna. Leming, w miarę jak kryzys daje mu w dupę, nas nienawidzi bardziej i bardziej. Jeszcze trochę, a naprawdę nie będzie trudno nawet taką niemłodą i w sumie przecież dobrze wychowaną, obiektywnie wcale nie taką durną, inteligentkę...
Fakt że z odpowiednimi genami i koligacjami, ale żadna to partyjna nomenklatura, bo jej matka była licealną nauczycielką polskiego, ponoć b. lubianą i cenioną, mocno kiedyś opozycyjną, w b. dobrym liceum. Która z ojcem córeczki, czyli tej mojej znajomej, o ile w ogóle istniał, zrobiła to, co każda postępowa kobieta z dziadem, po ew. wykorzystaniu zrobić przecież powinna...
Do czego ja zmierzam? A do tego, że nawet i taka kobietka, odpowiednio podszczuta, będzie całkiem niedługo gotowa co najmniej nabijać głowy moherów i PiSmaków na pikę i je obnosić w publicznych miejscach. A jak się ten wymarzony przez naszą prawicę kryzys, który miałby zmieść Tuska, rozkręci, to taki ktoś, jak ta moja kulturalna nieagresywna znajoma będzie wypruwać flaki.
Komu? Tym, ma się rozumieć, co dzielą. Tym przez których Polska... Przez których Europa... Czy co tam jej akurat powiedzą spece od polityczno-rzeźnickiego marketingu...
(I nawet nie sądzę, by jej Polska jako taka była wprost nienawistna - ona oczywiście "Europę" kocha ponad życie, a Polska musi być taka, jak być musi.) A kiedy już taka paniusia, taki leming, wam te bebechy wypruje i na nich tych zatańczy kaczuszki, dorzuci wkręcanie żarówek... Czy co tam teraz jest modne i na topie... To pójdzie, z całą zgrają innych takich jak ona, na Biały Marsz Przeciw Przemocy. Bo z pewnością zaraz potem im takie coś zorganizują. A "Europa" z zachwytem oczywiście przyklaśnie.
W sumie muszę to rozwijać? Czy już w ogólnym zarysie łapiecie całą ideę? No to jeszcze drobne podsumowanie, żeby się wryło w pamięć i wyparło z umysłu wszelkie idiotyczne złudzenia:
LEMING NIGDY SIĘ NIE POGODZI Z PISEM, LEMING NIGDY NIE ZNIENAWIDZI KOGOŚ, KOGO POPIERAJĄ CI, KTÓRZY TERAZ POPIERAJĄ TUSKA, LEMING NIGDY WAM - TAK WŁAŚNIE WAM, CO NIE ZNACZY BY MNIE NIE - NIE WYBACZY, ŻE MU SIĘ POGARSZA!
Jeszcze trochę, a leming naprawdę będzie gotów mordować. I to naprawdę nie tych, których, naszym zdaniem, powinien chcieć mordować. Czy choćby wywozić na taczkach. A więc nie oszukujcie się, przyjaciele!
* * * * *
Otóż mam ci ja znajomą, najrasowszego leminga. Ktoś może już o tym wie, bo wspominałem. To nie tak, że ja - któren kiedyś przecież spiżowym głosem wołałem w nocną ciszę: "Czy odstawiłeś już leminga od piersi" - jakoś się z tym lemingiem, qua lemingiem, bardzo zadaję, gwałcąc własne zasady.
Nie, kiedy wróciłem do PRL, tym razem w wersji bis, szybko się dowiedziałem, że ona, moja b. dawna znajoma i niemal, w pewnym sensie krewna, pilnie czyta GWyba i Tygodnik Powszechny... No ale wtedy to nie było AŻ tak szokujące. Nie dla mnie w każdym razie. Nie dla kogoś, kto w sumie nie bardzo wiedział co w tym (nieszczęsnym) kraju jest co, a kto jest kto.
Ja wtedy np. głosowałem na Korwina - bo chciał babom odjąć prawo głosu - a tej mojej znajomej dziewięcioletnia wtedy córka bardzo się z tego ucieszyła, kiedy jej to powiedziałem. Więc wydawało się, że tam jest pewna podatność na prawicowe (i to jak!) idee.
Choć chwilę przedtem namawiali mnie - we trzy, bo nawet matka tej mojej znajomej i jej mocno nieletnia wtedy córka też - do głosowania na Kuronia. Któren jednak wtedy wcale mi się jeszcze tak paskudnie nie kojarzył. Trzeba pamiętać, że okrągły stół tak mnie zniesmaczył, że w ogóle, będąc jeszcze w Szwecji i mając tam już wtedy dość spore problemy, całkiem przestałem śledzić wydarzenia na prlowskiej scenie.
A przedtem też niespecjalnie, bo niby po co, tym bardziej, że nie zamierzałem już wracać, a w prlu nic się aż tak fantastycznego nie działo. A zresztą było to przecież cholernie dawno temu, no bo, jak każdy wie, świeckie relikwie Jacka Kuronia zapewniają świeckie zbawienie już od niezliczonej liczby lat. I już nawet Geremek ruszył w te ślady, a to też nie było wczoraj.
Mógłbym o tej mojej znajomej, o tym lemingu, godzinami, ale się powstrzymam, z wielu zresztą względów. W każdym razie jest to jak najbardziej świadomy wyborca - od lat konsekwentnie wyborca Platformy. Przedtem był to świadomy wyborca Partii Ludzi Rozumnych. (Ktoś by nie zgadł?)
Skrajna tej Platformy lewica, jeśli miałbym to, na dość niepewnej w sumie podstawie, oceniać. Bo ani z nią nie miałem przez te ostatnie kilkanaście lat tak wielu kontaktów, ani też o polityce akurat rzadko rozmawialiśmy, i nie bez powodu. Ale nie sądzę, by ryzyko błędu było tu znaczące.
Zdecydowanie lewica - i to oczywiście nie w jakimś takim sensie, jak państwo Gwiazdowie, tyle że nie postkomunistyczna, a platformiana. Na P*kota chyba się nie przekabaciła, zresztą to zdaje się wciąż (hłe hłe!) gorliwa katoliczka. Posoborowa oczywiście do bólu. Jakieś trzy lata temu, pamiętam, wyciągnęła mnie na mszę z okazji rocznicy śmierci JP2. Ten typ.
Posoborowy. A raczej jeszcze gorzej, bo jakieś tam ekumeniczne obrzydliwości w typie Taize. Nie jestem specem od długości nosa, ale określenie "żydokomuna" pasuje do niej jak rękawiczka. (Zresztą nosa nie ma specjalnie długiego, trochę szkoda, bo lubię.)
Znam ją od niepamiętnych czasów - najpierw luźno, na studiach, potem przez lata w tej samej robocie i w okopach walki z komuną... Tak, tak! Jak teraz myślę, ilu, i jak zajadłych, lewaków wtedy miałem koło siebie w tej tam "walce", to mnie przepona ze śmiechu boli! Ale nie da się ukryć, że wtedy nie można jej było nic zarzucić.
Naprawdę sporo jeszcze by można o niej i byłoby to zarówno pouczające, jak i zabawne, ale to w końcu moja b. odwieczna znajoma, a nawet nieco więcej jakby, więc nie będę podawał zbyt wielu i zbyt pikantnych szczegółów.
Rzecz w każdym razie jest taka, że zaraz po 10 kwietnia roku pamiętnego odstawiłem ją od piersi, bo wyrażała się lekceważąco o teorii zamachu i w ogóle negowała taką możliwość. Minęły niecałe chyba dwa lata i zadzwoniłem do niej, myśląc sobie: "Cóż, leming w końcu, nie jest winna, że durna. A może coś jej się w głowie dzięki tej Drugiej Irlandii zresztą przejaśniło. Zbadajmy to!"
No i od tego czasu sobie czasem przez telefon gadaliśmy, bo mam sporo "darmowych" minut, choć raczej nie o polityce. To znaczy ja tam nieco poironizowałem od czasu do czasu na temat Tuska i III RP, ośmielony szczególnie tym, że jej się zdecydowanie ekonomia pogorszyła, więc jeśli przeglądanie na oczy w ogóle w realu występuje, to przecież właśnie musi w jej przypadku. Ona te moje ironie kwitowała cichym, lekko nerwowym śmiechem, co brałem za dobrą monetę.
Zadzwoniłem do niej też wczoraj (a mniej pedantycznie nawet rzekłbym "dzisiaj") i pytam: "Jak leci?" Ona mi na to, że właśnie wczoraj pływała w jeziorze. Bo my ostatnio właśnie o pływaniu i niepływaniu w jeziorze rozmawialiśmy. (Swoją drogą, dzięki Adasiu, gdybyś to czytał, za tę wtedy wyprawę! Mimo wszystko.)
Na to ja wyraziłem zdziwienie, bo dla mnie nawet w sierpniu woda w jeziorze nie była aż tak ciepła, jak bym pragnął, a co dopiero w środku zimy! W połowie września znaczy. I mówię: "No a ja to nawet jestem nieco przeziębiony". Na co ona: "Wydelikacony jesteś".
Mnie to lekko ubodło, bo przeziębiony jestem raz na rok, albo i to nie, i chciałem jej zaimponować opowieścią o tym seminarium z bicia brzydkich ludzi metodą stworzoną dla Navy Seals (tych, co m.in. Bin Ladena niedawno zamordowali), co na nim byłem w sobotę. Kupa śmiechu, przezabawna naparzana, czasem nawet każdy z każdym. No i nie byle jaki parogodzinny wysiłek.
Zdążyłem wypowiedzieć parę słów zaledwie, w których było coś o "naparzanie" chyba, albo coś w tym duchu, a ona mi na to... "Chodzi o tych cholernych PiSmaków?" Nie jestem pewien, czy to byli pismaki, ale coś takiego. Nie "PiSuary" w każdym razie, ale i tak, jeśli uwzględnić jej naprawdę wściekły, agresywny i pełen pogardy ton, to było mocne.
"Chodzi o tych cholernych PiSmaków? Którzy cały czas dzielą?" Słowo - coś takiego, o tym dzieleniu, powiedziała! Wiem, że trudno uwierzyć, iż ktoś tak naprawdę mówi, ale tak właśnie było. Normalnie dobrze wychowana inteligentka pod sześćdziesiątkę, wciąż w niezłym stanie i taka trochę wiecznie młoda, a tu nagle takie coś!
Tym bardziej, że złość u niej pamiętam z tych wszystkich lat w sumie raz przedtem - kiedy jej przełożyłem nuty nie tam, gdzie miały leżeć. (Bo ona gra na pianie, a w każdym razie grała. Autentyczny MWzDW, nie jakaś imitacja!) No więc to był dopiero być może drugi raz przez czterdzieści lat on and off - właśnie z tym PiSem i dzieleniem.
Ten jej język był w każdym razie całkiem jak z Dziennika Telewizyjnego, czy jak to się teraz wabi. Albo innego Gazownika. Mówię to na podstawie pośrednich informacji i dawnych wspomnień, bo sam już od ponad dwóch lat rodzimych programów tego typu nie oglądam, a gazet nie czytam od b. dawna. Nie mówiąc już o tonie głosu.
Ja na to dictum wyraził nieśmiały (przesada, ale jak na mnie naprawdę to było grzeczne) protest, zbierając się, w grzeczny sposób, do rozłączenia i zakończenia znajomości. Ona to oczywiście zauważyła i mówi coś w stylu: "No przecież się chyba z nimi nie utożsamiasz?"
Na co ja oczywiście, że się jak najbardziej utożsamiam... I więcej, ale w końcu nie chodzi o to, co ja jej rzekł, tylko co ona rzekła mi. W każdym razie odstawiłem ją od piersi na dobre, mówiąc, a właściwie esemesując, parę b. grzecznych, ale dla niej, mam nadzieję, naprawdę bolesnych i dających do myślenia słów. Z tym, że my, jako się rzekło, nie o moich zachowaniach, tylko o zachowaniach LEMINGA W OBECNEJ SYTUACJI, z kryzysem ekonomicznym na czele.
Tak więc ludzie - jeśli się komuś naprawdę wydaje, że leming, nawet taki "religijny" i naprawdę kiedyś działający dość ładnie w opozycji, i wcale wtedy nie będący wprost w szponach jakichś rewizjonistów - trawiony głodem, rzuci się na Tuska; wyrzeknie się "Europy"; przeprosi moherową babcię; przyzna, że dureń i poprosi moherowego wujka o polityczną edukację; zacznie czytać blog Pana Tygrysa...
To PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ! Taka wiara jest durna i naiwna. Leming, w miarę jak kryzys daje mu w dupę, nas nienawidzi bardziej i bardziej. Jeszcze trochę, a naprawdę nie będzie trudno nawet taką niemłodą i w sumie przecież dobrze wychowaną, obiektywnie wcale nie taką durną, inteligentkę...
Fakt że z odpowiednimi genami i koligacjami, ale żadna to partyjna nomenklatura, bo jej matka była licealną nauczycielką polskiego, ponoć b. lubianą i cenioną, mocno kiedyś opozycyjną, w b. dobrym liceum. Która z ojcem córeczki, czyli tej mojej znajomej, o ile w ogóle istniał, zrobiła to, co każda postępowa kobieta z dziadem, po ew. wykorzystaniu zrobić przecież powinna...
Do czego ja zmierzam? A do tego, że nawet i taka kobietka, odpowiednio podszczuta, będzie całkiem niedługo gotowa co najmniej nabijać głowy moherów i PiSmaków na pikę i je obnosić w publicznych miejscach. A jak się ten wymarzony przez naszą prawicę kryzys, który miałby zmieść Tuska, rozkręci, to taki ktoś, jak ta moja kulturalna nieagresywna znajoma będzie wypruwać flaki.
Komu? Tym, ma się rozumieć, co dzielą. Tym przez których Polska... Przez których Europa... Czy co tam jej akurat powiedzą spece od polityczno-rzeźnickiego marketingu...
(I nawet nie sądzę, by jej Polska jako taka była wprost nienawistna - ona oczywiście "Europę" kocha ponad życie, a Polska musi być taka, jak być musi.) A kiedy już taka paniusia, taki leming, wam te bebechy wypruje i na nich tych zatańczy kaczuszki, dorzuci wkręcanie żarówek... Czy co tam teraz jest modne i na topie... To pójdzie, z całą zgrają innych takich jak ona, na Biały Marsz Przeciw Przemocy. Bo z pewnością zaraz potem im takie coś zorganizują. A "Europa" z zachwytem oczywiście przyklaśnie.
W sumie muszę to rozwijać? Czy już w ogólnym zarysie łapiecie całą ideę? No to jeszcze drobne podsumowanie, żeby się wryło w pamięć i wyparło z umysłu wszelkie idiotyczne złudzenia:
LEMING NIGDY SIĘ NIE POGODZI Z PISEM, LEMING NIGDY NIE ZNIENAWIDZI KOGOŚ, KOGO POPIERAJĄ CI, KTÓRZY TERAZ POPIERAJĄ TUSKA, LEMING NIGDY WAM - TAK WŁAŚNIE WAM, CO NIE ZNACZY BY MNIE NIE - NIE WYBACZY, ŻE MU SIĘ POGARSZA!
Jeszcze trochę, a leming naprawdę będzie gotów mordować. I to naprawdę nie tych, których, naszym zdaniem, powinien chcieć mordować. Czy choćby wywozić na taczkach. A więc nie oszukujcie się, przyjaciele!
słowa kluczowe:
ekumenizm,
GWyb,
Jacek Kuroń,
Janusz Korwin-Mikke,
kaczuszki i wkręcanie żarówek,
kryzys,
leming,
Navy Seals,
opozycja,
prawa wyborcze kobiet,
PRL bis,
Taize,
Tygodnik Powszechny,
żydokomuna
środa, września 19, 2012
O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 1 i może jedyny)
Co to jest historia?
Śmy sobie jakiś czas temu cytowali tutaj jednego francuskiego profesora (a prywatnie obrzydliwie postępowego jezuitę), który dowodził, że historia to jest "to, co się wydarzyło i o czym możemy wiedzieć". No i ten profesor potwornie się pieklił na Spenglera, a głównie z tego powodu się pieklił, że Spengler ze wstrętem odrzucał tego typu właśnie definicje historii.
Jak więc by historię zdefiniował sam Spengler? Powiem to z głowy, jako poniekąd laik (czymże takim wielkim jest bowiem honorowy tytuł Pierwszego Spenglerysty RP?), ale jak najbardziej lojalnie i nie bez pewnej znajomości tematu. Dla Spenglera historia to jest to, co się wydarzyło i ma znaczenie. W tym sensie ma znaczenie, że "coś z tego wynika". Ale to nie jest chyba jasne, trzeba nam jakichś przypowiastek, przykładów, i nieco więcej wyjaśnień.
No więc, jeśli jeden afrykański królik zarżnął drugiego afrykańskiego królika, przejmując jego żony, niewolników i kozy, to przeważnie nie jest coś, co by miało wielkie historyczne znaczenie. I to nie dlatego, że Afryka oczywiście, że oni tam mają czarną skórę, czy nawet dlatego, że, powiedzmy, chodzą sobie niemal na golasa.
Dlatego to dla takiego Spenglera (jak zresztą i wielu innych) nie ma znaczenia, historycznego w każdym razie (bo dla samych królików, a może i dla ich żon, pewnie ma), bo to jest takie coś, jak fale na względnie spokojnym morzu. W jakiejś większej skali czasowej to jest cały czas to samo - wte i wewte, wte i wewte.
Nie ma w tym żadnego rozwoju, czy postępu. Nie chodzi o postęp, do jakiego modlą się lewacy (z liberałami na czele), że wszystko jest lepiej i lepiej, aż osiągamy raj, ziemski oczywiście, a potem dalej jest lepiej i lepiej, choć cały czas przecież już jest najlepiej jak być może... No bo na czym niby innym polega ta lewicowo/liberalna wizja postępu ludzkości?
Tu nie o to chodzi, tylko o takie rzeczy, że np. jak w czternastym wieku bractwo waliło się jeszcze przeważnie po głowach toporami i mieczami, to w sto lat później strzelało już do siebie radośnie z armat... Jak w jakimś jedenastym chyba wieku Leoninus i Perotinus zaczęli śpiewać (z chłopakami oczywiście, nie sami, to nie było w Mongolii!) chorały w oktawach i kwintach, to w dwa stulecia później polifonia była już dziko rozbudowana i dziko wyrafinowana...
Nie mówiąc już o tym, że jak się z bliska przyjrzeć różnym zjawiskom, to okazuje się, że już w późniejszym średniowieczu każde prawie dziesięciolecie było trochę inne od poprzedniego, i to właśnie na ogół, z grubsza, bardziej w tę stronę, w którą to wszystko (Kultura, żeby użyć spenglerycznego określenia) szło.
No a jak już zaczął się druk, to naprawdę, bez żadnej taryfy ulgowej, możemy stwierdzić, że każde dziesięciolecie na Zachodzie było inne od poprzedniego i te rzeczy były "bardziej rozwinięte".
Oczywiście nie w tym sensie "bardziej rozwinięte", żeby koniecznie było "lepiej", bliżej jakiegoś utopijnego ziemskiego raju - bo często akurat było dość odwrotnie - tylko że szło to jakby nieubłaganie w z góry wytyczonym kierunku.
OK, powie ktoś, ale jak to się ma do tego, czy historia to "to co możemy wiedzieć", czy też "to co było i jest ważne"? W obu tych przypadkach, jak widać, ważne jest nie tylko to, co się obiektywnie wydarzyło, ale także nasza percepcja. W innym przypadku "historia" - rzetelnie, od początku do końca opowiedziana - to by było z konieczności kompletne i bez żadnych skrótów odtworzenie tego, co się już kiedyś wydarzyło.
Żadnych interpretacji, żadnych filtrów, ew. obserwator kompletnie bierny - po prostu powtórzenie wszystkiego od nowa! To jest oczywiście głupota i coś takiego, jak przemądry postulat Russella, żeby każdej konkretnej rzeczy nadać osobne miano. Że wtedy dopiero byłaby jasność i nie byłoby nieporozumień. Nawet on nie mógł jednak traktować tego całkiem poważnie, mimo że poważnie np. chyba traktował swoją "rolę intelektualisty" - wzywając Zachód do jednostronnego atomowego rozbrojenia.
Jeśli. mówiąc o historii, nie można pozbyć się aktywnego obserwatora, no to być może sensowne jest stwierdzenie, jak tego francuskiego profesora, że "historia to to, co możemy wiedzieć, o tym, co się wydarzyło"? No bo jeśli "nie możemy wiedzieć", no to obserwator jest całkiem bezsilny, nie mogąc wiedzieć... No i ta jego funkcja selekcji, filtrowania - bez której "historia" to by, z konieczności, było KOMPLETNE odtworzenie przeszłości, ze wszystkimi kontekstami...
A więc rzecz niemożliwa nawet teoretycznie - po prostu w świetle "uogólnionej zasady Heisenberga", że tak to określę, czyli "prawa przyrody" (oczywiście dla spenglerysty też hipotetycznego, ale o dużym prawdopodobieństwie, że zadziała), mówiącego, iż nie sposób całkowicie uniknąć wpływu obserwatora na obserwowane zjawisko.
OK, więc dlaczego zdaniem Pana Tygrysa coś jest nie tak z tezą pana profesora, iż "historia to to, co możemy wiedzieć", i dlaczego Panu Tygrysowi bardziej podoba się podejście Spenglera? To jest tak, odpowiem okrężną metodą, jak na przykład z "zasadą przyjemności". Czyli że, dla idealnego obserwatora, czyli np. dla takiego wszechwiedzącego i mającego nieskończoną moc obliczeniową swego mózgowego komputera Boga, jakiego mamy choćby w newtonowskim modelu wszechświata, nie ma problemu.
Zarówno od "zasady przyjemności"... (Nie wie ktoś, co to jest? A jest to taka przemądra zasada, że człowiek, i nie tylko zresztą on, robi zawsze to, po czym spodziewa się większej przyjemności. Co poniekąd od razu wprowadza nas w korkociąg, błędne koło i gonienie za własnym ogonem, ale cóż to dla liberałów!)
Więc zarówno z "zasady przyjemności", jak i z zasady, że "historia to to, co możemy wiedzieć", dla takiego idealnego obserwatora, z idealnym, absolutnie obiektywnym umysłem (tylko po kiego grzyba takiemu idealnie obiektywnemu w ogóle historia?!), są OK i żadnych przekłamań z tego być nie może. (Idealny obserwator, zresztą, i przekłamania?) Ten nasz świat jednak nie jest rajem, życie to nie piękna bajka, a człowiek nie jest idealnym obserwatorem.
Gdyby tak było - jasne! Przykrywamy 17 mopedów dużą plandeką i przyjmujemy wstępnie, że to słoń. A potem analizujemy, analizujemy, aż dochodzimy, że ten słoń składa się z 34 (jeśli umiem liczyć) kół ze szprychami, siodełek, silniczków... Wstępne założenie było całkiem bez znaczenia - może to nawet być sobie nadal "słoń", skoro słonie mogą być aż tak różne... W każdym razie mamy całkiem dokładny, obiektywny i w ogóle przecudny opis tego całego czegoś, i to nam sprawia masę satysfakcji.
c. d. n. (albo i nie - Deo, et triario, volente)
Śmy sobie jakiś czas temu cytowali tutaj jednego francuskiego profesora (a prywatnie obrzydliwie postępowego jezuitę), który dowodził, że historia to jest "to, co się wydarzyło i o czym możemy wiedzieć". No i ten profesor potwornie się pieklił na Spenglera, a głównie z tego powodu się pieklił, że Spengler ze wstrętem odrzucał tego typu właśnie definicje historii.
Jak więc by historię zdefiniował sam Spengler? Powiem to z głowy, jako poniekąd laik (czymże takim wielkim jest bowiem honorowy tytuł Pierwszego Spenglerysty RP?), ale jak najbardziej lojalnie i nie bez pewnej znajomości tematu. Dla Spenglera historia to jest to, co się wydarzyło i ma znaczenie. W tym sensie ma znaczenie, że "coś z tego wynika". Ale to nie jest chyba jasne, trzeba nam jakichś przypowiastek, przykładów, i nieco więcej wyjaśnień.
No więc, jeśli jeden afrykański królik zarżnął drugiego afrykańskiego królika, przejmując jego żony, niewolników i kozy, to przeważnie nie jest coś, co by miało wielkie historyczne znaczenie. I to nie dlatego, że Afryka oczywiście, że oni tam mają czarną skórę, czy nawet dlatego, że, powiedzmy, chodzą sobie niemal na golasa.
Dlatego to dla takiego Spenglera (jak zresztą i wielu innych) nie ma znaczenia, historycznego w każdym razie (bo dla samych królików, a może i dla ich żon, pewnie ma), bo to jest takie coś, jak fale na względnie spokojnym morzu. W jakiejś większej skali czasowej to jest cały czas to samo - wte i wewte, wte i wewte.
Nie ma w tym żadnego rozwoju, czy postępu. Nie chodzi o postęp, do jakiego modlą się lewacy (z liberałami na czele), że wszystko jest lepiej i lepiej, aż osiągamy raj, ziemski oczywiście, a potem dalej jest lepiej i lepiej, choć cały czas przecież już jest najlepiej jak być może... No bo na czym niby innym polega ta lewicowo/liberalna wizja postępu ludzkości?
Tu nie o to chodzi, tylko o takie rzeczy, że np. jak w czternastym wieku bractwo waliło się jeszcze przeważnie po głowach toporami i mieczami, to w sto lat później strzelało już do siebie radośnie z armat... Jak w jakimś jedenastym chyba wieku Leoninus i Perotinus zaczęli śpiewać (z chłopakami oczywiście, nie sami, to nie było w Mongolii!) chorały w oktawach i kwintach, to w dwa stulecia później polifonia była już dziko rozbudowana i dziko wyrafinowana...
Nie mówiąc już o tym, że jak się z bliska przyjrzeć różnym zjawiskom, to okazuje się, że już w późniejszym średniowieczu każde prawie dziesięciolecie było trochę inne od poprzedniego, i to właśnie na ogół, z grubsza, bardziej w tę stronę, w którą to wszystko (Kultura, żeby użyć spenglerycznego określenia) szło.
No a jak już zaczął się druk, to naprawdę, bez żadnej taryfy ulgowej, możemy stwierdzić, że każde dziesięciolecie na Zachodzie było inne od poprzedniego i te rzeczy były "bardziej rozwinięte".
Oczywiście nie w tym sensie "bardziej rozwinięte", żeby koniecznie było "lepiej", bliżej jakiegoś utopijnego ziemskiego raju - bo często akurat było dość odwrotnie - tylko że szło to jakby nieubłaganie w z góry wytyczonym kierunku.
OK, powie ktoś, ale jak to się ma do tego, czy historia to "to co możemy wiedzieć", czy też "to co było i jest ważne"? W obu tych przypadkach, jak widać, ważne jest nie tylko to, co się obiektywnie wydarzyło, ale także nasza percepcja. W innym przypadku "historia" - rzetelnie, od początku do końca opowiedziana - to by było z konieczności kompletne i bez żadnych skrótów odtworzenie tego, co się już kiedyś wydarzyło.
Żadnych interpretacji, żadnych filtrów, ew. obserwator kompletnie bierny - po prostu powtórzenie wszystkiego od nowa! To jest oczywiście głupota i coś takiego, jak przemądry postulat Russella, żeby każdej konkretnej rzeczy nadać osobne miano. Że wtedy dopiero byłaby jasność i nie byłoby nieporozumień. Nawet on nie mógł jednak traktować tego całkiem poważnie, mimo że poważnie np. chyba traktował swoją "rolę intelektualisty" - wzywając Zachód do jednostronnego atomowego rozbrojenia.
Jeśli. mówiąc o historii, nie można pozbyć się aktywnego obserwatora, no to być może sensowne jest stwierdzenie, jak tego francuskiego profesora, że "historia to to, co możemy wiedzieć, o tym, co się wydarzyło"? No bo jeśli "nie możemy wiedzieć", no to obserwator jest całkiem bezsilny, nie mogąc wiedzieć... No i ta jego funkcja selekcji, filtrowania - bez której "historia" to by, z konieczności, było KOMPLETNE odtworzenie przeszłości, ze wszystkimi kontekstami...
A więc rzecz niemożliwa nawet teoretycznie - po prostu w świetle "uogólnionej zasady Heisenberga", że tak to określę, czyli "prawa przyrody" (oczywiście dla spenglerysty też hipotetycznego, ale o dużym prawdopodobieństwie, że zadziała), mówiącego, iż nie sposób całkowicie uniknąć wpływu obserwatora na obserwowane zjawisko.
OK, więc dlaczego zdaniem Pana Tygrysa coś jest nie tak z tezą pana profesora, iż "historia to to, co możemy wiedzieć", i dlaczego Panu Tygrysowi bardziej podoba się podejście Spenglera? To jest tak, odpowiem okrężną metodą, jak na przykład z "zasadą przyjemności". Czyli że, dla idealnego obserwatora, czyli np. dla takiego wszechwiedzącego i mającego nieskończoną moc obliczeniową swego mózgowego komputera Boga, jakiego mamy choćby w newtonowskim modelu wszechświata, nie ma problemu.
Zarówno od "zasady przyjemności"... (Nie wie ktoś, co to jest? A jest to taka przemądra zasada, że człowiek, i nie tylko zresztą on, robi zawsze to, po czym spodziewa się większej przyjemności. Co poniekąd od razu wprowadza nas w korkociąg, błędne koło i gonienie za własnym ogonem, ale cóż to dla liberałów!)
Więc zarówno z "zasady przyjemności", jak i z zasady, że "historia to to, co możemy wiedzieć", dla takiego idealnego obserwatora, z idealnym, absolutnie obiektywnym umysłem (tylko po kiego grzyba takiemu idealnie obiektywnemu w ogóle historia?!), są OK i żadnych przekłamań z tego być nie może. (Idealny obserwator, zresztą, i przekłamania?) Ten nasz świat jednak nie jest rajem, życie to nie piękna bajka, a człowiek nie jest idealnym obserwatorem.
Gdyby tak było - jasne! Przykrywamy 17 mopedów dużą plandeką i przyjmujemy wstępnie, że to słoń. A potem analizujemy, analizujemy, aż dochodzimy, że ten słoń składa się z 34 (jeśli umiem liczyć) kół ze szprychami, siodełek, silniczków... Wstępne założenie było całkiem bez znaczenia - może to nawet być sobie nadal "słoń", skoro słonie mogą być aż tak różne... W każdym razie mamy całkiem dokładny, obiektywny i w ogóle przecudny opis tego całego czegoś, i to nam sprawia masę satysfakcji.
c. d. n. (albo i nie - Deo, et triario, volente)
słowa kluczowe:
Bertrand Russell,
historia,
idealny obserwator,
Leoninus i Perotinus,
liberalizm,
Oswald Spengler,
polifonia,
postęp,
zasada przyjemności
Subskrybuj:
Posty (Atom)