niedziela, października 01, 2006

Co tam jakieś taśmy - pogadajmy o konserwatyźmie!

To co się w tej chwili w Polsce dzieje jest oczywiście niezwykle ważne. Jutro, a właściwie to już dzisiaj, idę np. na prorządową demonstrację do Hali Stoczni. Jednak mój blog nie ma jeszcze dość dużej publiczności, bym mógł tutaj zrobić jakąś sensowną krótkoterminową robotę. Więc równie dobrze możemy porozmawiać o sprawach podstawowych i ponadczasowych. Na przykład o konserwatyźmie.

(Jeśli ten tekst wyda się Ci Czytelniku nieco chaotyczny, to będziesz miał rację, bowiem powstał on właściwie przez sklejenie dwóch moich wypowiedzi na forum prawica.pl.)


* * *

Prawdziwy konserwatyzm - czyli NIE po prostu lęk przez zmianami, ale dziedzictwo Burke'a itd. - bardzo trudno byłoby połączyć z libertarianizmem czy hurra-liberalizmem.

Dlaczego? Ponieważ jego naczelną zasadą jest niewiara w istnienie tzw. praw naturalnych. Jednostka ma prawa (i obowiązki) jako członek grupy społecznej, a nie po prostu jako człowiek. Człowiek oderwany od innych ludzi to praktycznie sztuczny i nigdzie naprawdę nie występujący twór. Dlatego też dla konserwatysty, nawet tak "rewolucyjnego" jak ja, mówienie np. o tym, że "podatki to zbrodnia" ma jeszcze mniej sensu, niż hipostazowanie "Prawa" pisanego z dużej litery.

Nawiasem mówiąc, z religijnym przekonaniem o istnieniu praw naturalnych konserwatyzm daje się, w mojej opinii, połączyć znacznie łatwiej i naturalniej. W końcu religia może wpływać na grupę w bardzo istotny sposób, a wtedy wszystko zaczyna się znowu zgadzać.

Przyznaję jednak bardzo chętnie, że wolność jednostki jest wielką wartością; że wszelkie ingerencje wyższych organów, a szczególnie państwa, należy się pilnie starać ograniczać (raczej jednak "rewolucyjna czujność", by nie pozwolić się im ponad potrzeby rozbuchać, nie zaś jakaś antypaństwowa i libartariańska obsesja); zaś wolny rynek z pewnością jest najlepszym regulatorem w ekonomii (co nie znaczy, że koniecznie zawsze poza nią, albo że nie ma nigdy wyjątków).

Mój konserwatyzm (i na szczęście nie tylko mój, bo taki Burke to niezłe towarzystwo) polega na sprawach leżących znacznie głębiej, niż konserwatyzm większości ludzi.

Leżących głębiej, a zatem...

Po pierwsze: mniej rzucających się w oczy, niż prosta niechęć do zmian albo irracjonalna w istocie tęsknota za wybranymi aspektami średniowiecza (przy całkowitym odrzuceniu innych), nie mówiąc już o zamiarze (b. słabo jednak zawsze sprecyzowanym co do sposobu jego realizacji) wprowadzania takich utopii w życie.

Po drugie: spraw znacznie w istocie ważniejszych i silniej w długiej perspektywie działających.

Przyznam chętnie, iż taki "burkowski" konserwatyzm nie daje żadnych prostych i jednoznacznych recept (jeśli powrót do pruskiej monarchii w połączeniu z ekonomicznym hiper-liberalizmem i katolicyzmem można uznać za "prosty"), dałby się z pewnością nawet wykręcać w najdziwniejsze strony, jeśli by komuś na tym zależało... Ale cóż, dawno przestałem oczekiwać prostych recept na rozwiązanie trudnych (było błędnie "prostych") problemów.

Nawiasem, ktoś mądry kiedyś powiedział, że "każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie, i to rozwiązanie jest zawsze, bez wyjątku złe". Też tak to zaczynam widzieć w moich starych latach.

Przyznam, że na podstawie własnych obserwacji i analiz doszedłem do konkluzji, iż zamiast wymyślać genialne sposoby na ulepszenie naszego świata, należałoby się raczej zacząć zastanawiać, co i jak uratować, ponieważ z pewnością wszystkiego się nie da, a jeśli nasza cywilizacja będzie się nadal rozwijała (?) w tym kierunku, co obecnie, to może jej za sto lat po prostu nie być.

Ja się raczej radzę zastanawiać czy, i jak, może wyglądać coś, co dałoby się jeszcze uczciwie uznać za zachodnią cywilizację, ale już bez demokracji, z ludnością Europy (i może także Ameryki) wielokrotnie mniejszą od obecnej, ze stałymi konfliktami zbrojnymi, szalejącą przemocą, i dużo niższym stanem ekonomii. Tak mi to bowiem się rysuje, a i tak jest to raczej optymistyczny wariant.

Z pewnością ten pesymizm nie czyni mnie mniej prawicowym, raczej chyba przeciwnie. Nie mam też katastroficznej obsesji - w końcu jest spora szansa, że ja jeszcze zakończę życie we własnym wyrku i zostanę pochowany przez łowców skór, nie ma więc problemu. Jednak polityk, a tym bardziej (partyjny) ideolog musi wybiegać myślą i wyobraźnią w przyszłość, zgoda? No więc i ja wybiegam. Stać mnie!

Na krótką metę dla Polaków najważniejsze jest oczywiście uporanie się z dziedzictwem komunizmu. Jednak problem konserwatyzmu widzę bez porównania szerzej, komunizm na szczęście nie skaził całego świata, a tylko jego duże części. Lewactwo i obiektywne czynniki mają wpływ na cały świat, w sumie znacznie silniejszy, działający bez przerwy i bez nadziei, że działać przestaną. Przeciwdziałanie temu właśnie widzę jako zadanie konserwatyzmu, wyplątanie się z Jałty i Okrągłego Stołu to oczywiście najważniejsze krótkoterminowe zadanie dla Polaków. Ale jeśli się uda, i tak pozostaną inne problemy.

wtorek, września 26, 2006

Zanim zacznę się pasjonować rapem, czyli Płacz i zgrzytanie zębów nowoczesnej Kassandry

W kraju dzieją się w tej chwili ważne, dziwne, a co więcej – zabawne – rzeczy, ale jakoś mnie to ostatnio przestało bawić. Jarosław Kaczyński idący w ślady Napoleona, któremu za wiele sukcesów uderzyło do głowy i przyprawiło o klęskę? Tutaj płonąca Moskwa, tutaj Andrzej Lepper, a tutaj ja... Całkiem obojętny. Weksle? Jak one mogą być nielegalne? Nie mogą, ale co mnie to? Gdyby ode mnie je chcieli wyegzekwować, to pewnie bym jakoś zareagował, ale tak?

Polska to znowu Najweselszy Baraczek, tym razem Obóz jest nieco wprawdzie inny, ale wszystko się wyrówna, nie ma obawy! Świat nieco nie nadąża, ale też, gdyby poszukać, coś interesującego by się znalazło. Tylko, że jakoś to wszystko dla mnie straciło znaczenie od czasu, gdy największy autorytet moralny naszej zachodniej cywilizacji zaczął być, nawet w swych półprywatnych wypowiedziach, skutecznie cenzurowany przez azjatycki motłoch, podburzany przez ludzi, o których wiadomo niewiele, ale akurat tyle, by móc być pewny, że dobrze naszej cywilizacji nie życzą.

Tym razem skończyło się na niewielu zabójstwach, paru spalonych kościołach, wielu obelgach, sporej ilości przepraszania... Niby nic, albo prawie. Ale pamięta ktoś jeszcze sprawę Salmana Rushdie i jego “Szatańskich wersetów”? Ludzie się mimo wszystko uczą. Na codzień rzecz niemal nie do uwierzenia, a jednak... Uczą się, przynajmniej w niektórych specjalnych sytuacjach. Na przykład wtedy, gdy boją się o własną skórę. Skutecznie się uczą, skoro nawet różne szmiruski w rodzaju tzw. “Madonny” momentalnie przestają obrażać katolicyzm, jeśli jakiś nikomu nie znany mułła stwierdzi, że Jezus mimo wszystko jest uznawany przez islam za proroka, więc może się to dla szmiruski źle skończyć. Taką to dzisiaj obronę mają nasze zachodnie, chrześcijańskie wartości. Ale skoro nikt inny nie chce, albo nie ma odwagi, pozostaje to zadaniem dla mułły.

Mój wielki intelektualny faworyt (choć Niemiec) Oswald Spengler, obok ogromnej ilości mądrych, a co gorsza piekielnie aktualnych, i to nie za jego życia, tylko teraz, tez, powiedział także coś w tym duchu, że: “prawdziwy mężczyzna albo jest w politykę zaangażowany całym sobą, albo całkiem ją ignoruje”. Ja, jak zawsze, muszę być inny, więc od nawału przygnębiających myśli uciekam w lekturę mało znanej, bo politycznie niepoprawnej książki. Chodzi o wydane w roku 1969 dzieło znakomitego biologa, profesora botaniki na Oxfordzie, C. D. Darlingtona, zatytułowane “Evolution of Man and Society” (“Ewolucja człowieka i społeczeństwa”). Dzieło traktujące o historii ludzkości z punktu widzenia biologa. W dodatku biologa o bardzo indywidualnych i niekonwencjonalnych poglądach, których ewidentnie nie uważał za słuszne z żadnym strażnikiem prawowierności uzgadniać. Zresztą były to czasy, gdy terror politycznej poprawności dopiero się wykluwał, choć ruch hippiesów właśnie kwitł w najlepsze, a w Paryżu lewactwo “zakazywało zakazywać”.

Książkę tę już dawno oczywiście przeczytałem od deski do deski, więc teraz sobie po prostu ją na chybił trafił otworzyłem, by się jakoś oderwać od przygnębiających myśli. W końcu, kiedy światłe panelowe dyskusje na temat “islam a Europa” przestają człowieka cieszyć, sytuacja staje się poważna. (Oczywiście poważna wyłącznie dla mojej biednej psychiki, NIE dla Zachodu, chrześcijaństwa, papiestwa, demokracji, czy czegokolwiek równie wzniosłego. Gdzieżby tam!)

Los tak chciał, że sobie książkę otworzyłem na rozdziale traktującym o początkach amerykańskiej mafii. Otóż było to tak...

Pierwsi mafiosi przybyli do Nowego Orleanu z Sycylii w roku 1890. Wkrótce jedenastu z nich zostało uwięzionych za morderstwo, a następnie zlinczowanych przez krewnych ofiar. Rząd Stanów Zjednoczonych wypłacił krewnym zlinczowanych gangsterów 30 tysięcy dolarów rekompensaty (co w tamtych czasach było sumą bez porównania wyższą, niż teraz).

Piękny przykład postępowania państwa prawa niewątpliwie, ale o dziwo mafii on nie zaimponował. Zaczęła werbować nowych rekrutów, wyłącznie spośród “swoich”, czyli sycylijskich imigrantów. Poddawano ich żelaznej dyscyplinie i szkolono. Sycylijczycy nie tylko przypływali do Ameryki, ale już na miejscu intensywnie się rozmnażali, tak że rekrutów nie brakowało. Nowi przybysze oraz ich potomstwo żenili wyłącznie we własnym gronie. Powstawała nowa “rasa”.

Słowo “rasa” użyłem w cudzysłowie, ponieważ zazwyczaj przyjmuje się, że ludzkich ras jest zaledwie kilka, tutaj zaś, jak w ogóle w książce Darlingtona, chodzi o coś, co można by nazwać “mikro-rasą”. Rasą w tym rozumieniu stają się grupy ludzkie już po paru pokoleniach intensywnego koligacenia się w ramach swojej grupy, tym bardziej, jeśli łączy ich jakiś specyficzny tryb życia i obyczaje. Rasą są więc na przykład złotnicy od wieków zajmujący te same ulice w stolicy Majorki, europejskie głowy koronowane, dawni rosyjscy zawodowi rewolucjoniści i niedawna sowiecka nomenklatura, mieszkańcy odciętych od świata plemion w tropikalnej dżungli i członkowie odciętych od świata alpejskich wiosek, przestępczy półświatek każdego niemal wielkiego miasta. Pula genetyczna każdej z tych grup całkiem szybko się ujednolica, nosiciele tych genów zaś szybko się do siebie upodobniają. Każdy z czytelników sam bez trudu może sobie wiele z tych ras zidentyfikować. Wystarczy trochę pomyśleć i się nie bać.

Całkiem nawiasem, takie rozumienie rasy jest czystym zaprzeczeniem wszelkiego rasizmu, zakładającego przecież ścisłe wartościowanie ludzi na podstawie jakichś niezmiennych cech rasowych. Kiedy ras są setki tysięcy, a każda z nich jest właśnie optymalnie przystosowana do pewnych konkretnych warunków, problem rasizmu znika. Oczywiście, to że znika, nie sprawia jeszcze, że zawodowcy od jego tropienia zamilkną. W końcu nawet UNESCO, o ile wiem, stwierdziło kiedyś autorytatywnie, że “nie należy mówić o ludzkich rasach, a co najwyżej o grupach etnicznych”, więc temat jest oficjalnie tabu. Nieważne, że np. Eskimosi ze smakiem wcinają mydło i świece, które nas by wyprawiły na tamten świat, i że takich obiektywnych rasowych różnic jest cała masa. Tabu jest tabu, a polityczna poprawność większa amica, niż zarówno Platon, jak i prawda.

Wracajmy jednak do naszych dzielnych gangsterów. Otóż, na gościnnej amerykańskiej ziemi w krótkim czasie powstała spójna, powiązana wzajemnym pokrewieństwem, genetycznie w dużym stopniu jednolita, nieprzenikniona dla obcych, zhierarchizowana przestępcza struktura. Pradawne, od stuleci bezwzględnie przestrzegane i wpajane od kołyski, zasady w rodzaju słynnej omertá, czyli nakazu milczenia względem władz na temat grupy, oczywiście zwiększały jeszcze jej siłę i odporność na wpływy ze strony normalnego społeczeństwa czy organów prawa.

Darlington, pisząc o sycylijskich korzeniach mafii, stwierdza, iż główne udoskonalenie zasady, stosowanej skądinąd od wieków w wielu podobnych społeczeństwach na całym świecie, polegało na tym, że
prawo i jego przedstawiciele nie byli już po prostu wrogami, tylko robactwem. W ten sposób [mafia] uzyskała przewagę nad społeczeństwem. Ta znakomita doktryna, wypróbowana w praktyce przez stulecia na Sycylii, pozwoliła jej dostrzec możliwości we współczesnym świecie
Powstała cosa nostra (“nasza sprawa”) panująca nad wielorasowym syndykatem przestępczości, w którym niezdyscyplinowane, nieumiejące ze sobą współpracować gangi irlandzkie i żydowskie – wcześniej na amerykańskiej ziemi działające, ale nie mogące się mierzyć z Sycylijczykami pod niemal żadnym względem – zajmowały rolę podległą.

Nadeszła epoka prohibicji (1920-1933), kiedy to 4 miliony amerykańskich żołnierzy wróciło do kraju z Wielkiej Wojny, by się przekonać, że kiedy oni narażali życie i marnieli w okopach, antyalkoholowi fanatycy uczynili nielegalnym wypicie szklanki piwa. Jednak nie wszystko było aż tak beznadziejnie, jak by się mogło wydawać – alkoholu, takiej czy innej jakości i pochodzenia. mimo wszystko nie brakowało, ten kogo było stać, nie musiał zbyt często cierpieć objawów abstynencji. Najlepiej jednak na prohibicji wyszli gangsterzy, z cosa nostrą na czele. Jej działalność stała się międzynarodowa i całe kraje, takie jak na przykład Kuba, dostały się w dużym stopniu we władanie gangów (co, nawiasem, trochę nawet tłumaczy i Fidela Castro, wbrew miłym sercu "prawicowca" uproszczeniom).

Życie gangstera było wprawdzie dość niebezpieczne, ale dostarczało masę zdrowej emocji. No a poza tym, stałe i wysokie gangsterskie dochody nie były do pogardzenia, szczególnie w czasach wielkiego kryzysu (od 1929 głęboko w lata '30), kiedy miliony całkiem normalnych ludzi stało w wielogodzinnych kolejkach po darmową zupę.

Nastąpiło też stopniowe przenikanie mafii do normalnego życia społecznego i ekonomicznego. Jest to sprawa znana choćby z filmu “Ojciec chrzestny”. Zresztą już w czasach prohibicji to przenikanie było bardzo intensywne, jeśli za jego przejaw uznamy korumpowanie policjantów. Ich płace były tak, w stosunku do warunków pracy i ryzyka, niskie, że masowa korupcja stawała się niemal nieunikniona. Są tu oczywiście pewne analogie z naszą nieszczęsną III RP, ale różnice są jednak w mojej ocenie większe, jako że USA nie przeszły sowieckiego socjalizmu ani grubej kreski. To jednak tylko dygresja.

Darlington podsumowuje swą analizę następującym – równie mało politycznie poprawnym, jak cała jego książka – stwierdzeniem:
[Członkowie mafii] to ludzie, wobec których nie istnieje żadna możliwość przymusu, spowodowania poprawy lub nawrócenia. Nic na ziemi nie sprawi, by doszli do jakiejś ugody z ogółem społeczeństwa. Są osobną rasą.
UNESCO by się z pewnością nie zgodziło, najnowsza gwiazda rodzimych telewizyjnych szołów – filozof Sadurski – z pewnością także nie. Tyle już wiemy, i dobrze, bo zawsze to jakiś życiowy drogowskaz.

Mnie jednak uporczywie dręczy kilka pytań... Na przykład takie: jakie to jeszcze rasy (w rozumieniu Darlingtona) nam się w tej chwili tworzą, powiedzmy w tej naszej Europie. Albo inne pytanie: dlaczego właściwie mnie ta gangsterska historyjka tak bardzo zafascynowała? I dlaczego właśnie teraz? Jakiś to może mięć związek z czymkolwiek? Teraz, gdy rakiety śmigają w kosmos, gdy ceny na odtwarzacze DVD stale maleją, gdy nasze panie tak dzielnie potykają się okładając jedna drugą po pyskach na zawodowych ringach, gdy aż 40 muzułmańskich duchownych zgodziło się udzielić Papieżowi posłuchania, na dodatek w jego własnej siedzibie, by się nie musiał fatygować, i tym razem skończyło się tylko na łagodnym napomnieniu...?

Stanowczo gonię w piętkę, wyraźnie nie nadążam za własną epoką. I nie “chyba”, tylko z całą pewnością. W końcu, aż wstyd się przyznać, naprawdę niemal nic nie wiem np. o historii rapu. Jak taki ktoś śmie się w ogóle wypowiadać o współczesności? A jeśli Darlingtona jeszcze Agora nie wydała, to znaczy, że nielzia, czy tak trudno to zrozumieć? Kassandro, do ciebie mówię! Chcesz żyć w XXI wieku, to słuchaj rapu, chyba że od razu zaczniesz studiować Koran. Mówienie do samego siebie? Jasne, że nie świadczy o zdrowiu psychicznym. Ale to przecież tylko rozdwojenie jaźni - całkiem inna sprawa. Więc spokojnie!

Mówisz, że się wstydzisz za swoją cywilizację i to z tego? Kiedyś to by się leczyło lobotomią, ale teraz masz szczęście, bo nastąpił postęp. Słuchaj rapu, przestaniesz się wstydzić i w ogóle wszystko wyda ci się cacy. Zobacz ilu szczęśliwych ludzi dookoła! Rap Kassandro, rap! A poza tym - słuchaj, bo to bomba! - w MediaMarkt przecenili odtwarzacze DVD!

triarius


piątek, września 22, 2006

Wesoła pani wicepremier w wesołym baraczku

Ubawiłem się przed chwilą jak przysłowiowa norka. W rozmowie Moniki Olejnik z premier Gilowską na TVN24, pani wicepremier podała całą garść dowodów, iż "wcale nie jest gadatliwa", co jak wiadomo, zarzuciła jej sędzia Majkowska.

Dowcip w tym, że ta "gadatliwość" stanowiła nawet nie okoliczność łagodzącą, ale po prostu bardzo korzystne dla pani wicepremier wytłumaczenie jej długich i obfitych w treść konwersacji z ubekiem w stanie wojennym.

Pani Gilowska jest osobą, przynajmniej w moich oczach, bez wątpienia inteligentną i sympatyczną. Nawet jakby trochę dziecinną, na co wskazuje, alternatywnie - albo jej radość, że zaprzeczyła (we własnym mniemaniu) "oszczerczym zarzutom" sędziny, albo też sam fakt gadatliwości. Głupia z pewnością nie jest, powiedziała kilka sensownych rzeczy, jednak od odpowiedzi na pytanie, czy jako Źródło Osobowe (czy jak to się tam nazywa) będzie musiała odejśc z rządu po wejściu ustawy lustracyjnej, się jednak uchyliła.

Przyznam, że mimo całego uroku osobistego pani wicepremiej, bardziej do mnie trafia postawa Ludwika Dorna, który na pytanie o swój stosunek do jej powrotu do rządu, najpierw niezwykle długo milczał, po czym odpowiedział, że "niezależnie od własnych odczuć w tej sprawie, pogodzi się z decyzją Premiera".

Co poza tym? Poza tym pełna kultura. Od paru dni czołowi politycy sobie wymyślali, wczoraj zaś nastąpiło apogeum. Osobiście dość lubię, kiedy sobie wymyślaja, bo polityka - także ta demokratyczna - to walka, a ja nie lubię jak się ludziom prawdę fryzuje ad usum Delphini. Dziś jednak wszyscy wszystkich ślicznie poprzepraszali, istna pensja dla panienek z dobrych domów... Co ma oczywiście swoje zalety - poza propagowaniem od samej góry wersalskich manier, także to, że ci politycy może jeszcze zdołają się z sobą kiedyś porozumieć. Co jest potrzebne, bo jak nie ci, to już tylko Tusk, Borowski i TW Bolek... Koszmar, spojrzałem na to zestawieni i teraz z pewnością dzisiaj nie zasnę!

Ale na pociechę mamy możemy sobie z pełnym przekonaniem powiedziećm, że wesoło jest w tym naszym Najweselszym Baraczku Unii Europejskiej!

niedziela, września 17, 2006

Techno

Siedziałem sobie dzisiaj wczesnym popołudniem w moim eleganckim salonie, pogoda śliczna, więc drzwi na balkon otwarte... a zza nich dobiega bardzo głośne "techno". Mam takiego sąsiada, który mnie uszczęśliwia - jak nie rapem, to technem. Bardzo głośno, nawet bez żadnego otwierania okien, przez ścianę, też trudno wytrzymać.

I taka myśl mnie naszła...

Ktoś, kto twierdzi, że cywilizacja jest w dobrym stanie i się rozwija, ponieważ technologia jeszcze jakoś się kręci, a w sklepach codziennie pojawiają się nowe produkty, których nikt nie oczekiwał, ani nie pragnął, jest jak ktoś, kto by twierdził, iż techno jest najwyższą formą muzyki, bo przecież posługuje się najnowszymi i najbardziej zaawansowanymi środkami technicznymi, I JAKIE NIESAMOWICIE WIELKIE MOŻLIWOŚCI DAJĄ TE ŚRODKI!

Ten argument, ta analogia, ma oczywiście jeden istotny brak - dotrze mianowicie jedynie do kogoś, kto nie ma całkiem drewnianego ucha. O co coraz trudniej, przede wszystkim za sprawą właśnie takich sąsiadów i takiej "muzyki".

W ten sposób koło się zamyka, czyste vicious circle. Już nawet nie ma jak ludziom wytłumaczyć, że nie jest dobrze i że trzeba by szybko coś zacząć zmieniać. Co można uznać za jeszcze wyższego rzędu przejaw rozkładu naszej cywilizacji, a i jednocześnie jego dalszą przyczynę.

Czy ktoś jeszcze pamięta Cieniasów?

Czy ktoś jeszcze pamięta Rząd Cieniasów? Nie tak dawno temu co parę dni zasiadało to szacowne grono, by się bezpłodnie wymądrzać zachowując śmiertelną powagę, której mogłaby im pozazdrościć Rada Najwyższa Cechu Karawaniarzy w czasie pogrzebu swego długoletniego prezesa, zaś światłe media w rodzaju TVN24 poświęcały im masę dobrego antenowego czasu. Ten nieprawdopodobny "rząd" miał niewątpliwie stanowić jeden z filarów starań Platformy Obywatelskiej o zdobycie popularności i społecznego zaufania.

I co? Jedno celne słowo obróciło całą misterną konstrukcję wniwecz. Nawet ludzie tak odporni na poczucie własnej śmieszności, jak politycy PO, uznali, że nie ma sensu robić z siebie aż takiego pośmiewiska. (Była jeszcze pewna szansa, by wytrzymać - należało poprosić o korepetycje tow. Senyszyn, ale widać Platformie zabrakło śmiałości.)

Jedno celne słowo! Pomyślcie tylko! Pokażcie mi piekniejszy przykład triumfu ludzkiego ducha nad bezmyślną machiną. A jeszcze piękniejszy on będzie, jeśli bez tej tak potrzebnej jej popularności i społecznego zaufania PO marnie wypadnie w nadchodzących wyborach samorządowych, skutkiem czego (oraz paru innych swych immanentnych słabości) rozpadnie się i zniknie ze sceny. A gdyby odbyło się to jeszcze nie przez nowe wcielenie, nie przez zmianę nazwy i zmyślne zatarcie za sobą śladów, tylko tak naprawdę...

Jedno celne słowo! Potęga ludzkiego ducha naprawdę jest niezmierzona!

czwartek, września 14, 2006

Dawnych wspomnień czar

Po roku '68 krążył po prlu taki oto dowcip:

Na egzaminie wstępnym pytają kandydata na studenta:
- ile jest 2 x 2 ?
- 5, odpowiada kandydat.
- No to ile jest 2 x 2 ? Proszę się zastanowić!
- 6
- Ile?
- 7
- Głupi ale postępowy, przyjąć!

Następny kandydat:
- ile jest 2 x 2 ?
- 3
- Ile?
- 3
- Niech się pan dobrze zastanowi, 2 x 2...
- No mówię, że 3!
- Głupi ale konsekwentny, przyjąć!

(Ostatni kandydat na to samo pytanie odparł, że 4, na co odpowiedź była natychmiastowa: "Inteligent, odrzucić!". No, ale to już nie ma nic wspólnego z Platformą Obywatelską.)

poniedziałek, września 11, 2006

Śpiewy, tańce i wzorowe zachowanie

Towarzysz Prezes NBP Leszek Balcerowicz nie stawi się, by odpowiadać przed komisją śledczą. W dodatku nie zaproponował nawet, że zamiast składania zeznań, mógłby ewentualnie zaśpiewać i zatańczyć. Podobno za niestawienie się grozi mu 3 tys. złotych grzywny. Kara to dotkliwa, ale dla tow. prezesa złote już nie mają chyba większego znaczenia - co innego, gdyby to były euro!

Na pociechę małżonka Towarzysza Prezesa zgodziła się jutro przed komisją wystąpić, choć niestety o śpiewaniu i tańczeniu też nic nie wspomniała. Może więc być nudno, przynajmniej dla publiczności "Tańca z gwiazdami" i podobnych drapieżnych programów.

Tow. Jagiełło zaś, z SLD, ma ponoć zostać wcześniej zwolniony z więzienia za znakomite zachowanie. Nie został ponoć ani razu ukarany, za to otrzymał ponoć aż siedem nagród za wzorowe zachowanie, a poza tym społecznie pracował w bibliotece. Pozostaje jedynie wykrzyknąć: Brawo!

No i nasuwa się refleksja, że to towarzystwo najlepiej sprawdza się jednak w więzieniu. Z czego warto by wyciągnąć konkretne i zdecydowane wnioski.

piątek, września 08, 2006

Piłka w korcie niewybrednej gaduły (i w ogóle dno)

O 15:00 Premier ma się spotkać z Zytą Gilowską, aby zaproponować jej powrót na stanowisko wicepremiera i ministra. A więc teraz piłka jest w korcie bardzo niewybrednej w doborze przyjaciół gaduły, w dodatku mającej talent do wzbudzania w sobie histerii, kiedy wydaje się jej, że może to ją ochronić przed konsekwencjami swych dawnych uczynków.

Sprawa jest bardzo, ale to bardzo smutna, przynajmniej w moich prywatnych, subiektywnych oczach. Jeśli pani Gilowska przyjmie propozycję, to moja sympatia, a zatem i popracie dla PiSu zmniejszy się ogromnie. Oczywiście nie zacznę nagle popierać PO, której zresztą nie wróżę już długiego życia ani sukcesów, ale PiS utraci do końca moje serce. Nie, żebym dotychczas był jego fanatycznym zwolennikiem - niektóre rzeczy nas zawsze dzieliły i dzielą, ale o ile mnie specjalnie nie odstręczają zagrania nico cyniczne i brutalne - jeśli ktoś naprawdę nie uważa, że "kto chce celów, musi chcieć i środków" (jak w istocie brzmi słynne zdanie o środkach i uświęcaniu celów), to po prostu powinien sobie darować politykę - ale pewien niezbędny cynizm to jedno, a ewidentna samobójcza, niczym nie wytłumaczalna głupota, to drugie.

A więc mogę tylko wykrzyknąć: Zyto - teraz wszystko zależy od ciebie! Chyba masz dość rozumu, żeby poznać, że się do tego nie nadajesz? Chcesz, by cię pokazywano palcami? Chcesz bez przerwy słyszeć za plecami szepty? Chcesz skończyć jako ludzki wrak? Chcesz wreszcie, by rząd który reprezentujesz zaczął wzbudzać niesmak także i tych, którzy dotychczas nie mieli mu wiele istotnych spraw do zarzucenia?

Oczywiście nie jestem z panią Zytą na ty, ale przy jej doborze znajomych, chyba jej w ten sposób nie mogę zbytnio urazić? A zresztą ta forma jest czysto retoryczna, pochodzi z rzymskiej poezji, gdzie nawet do cesarza czy boga mówiło się per ty. Potem dopiero nastały bizantyjskie konwencje, które z powodzeniem trwają do dziś. A poza tym ja naprawdę nie uważam pani Zyty za osobę niesympatyczną, ani za jakąś zbrodniarkę. Jednak to nie powód, by dzisiaj uchodziło jej na sucho takie kłamstwo. Sprawa się rypła, sorry Zyta! W moich oczach czysta nie jesteś.

Poza tym, skoro już jesteśmy przy obrzydliwościach, to w Sejmie odbywa się właśnie debata nad umieszczeniem w Konstytucji "Europejskiego Nakazu Aresztowania". Jak to skomentować? Cóż, życie narodu nie ceniącego sobie własnej niepodległości musi budzić obrzydzenie. Nawet jeśli zostaną wprowadzone poprawki zabezpieczające polskich obywateli przed ekstradycją za czyny nie będące w polskim prawodawstwie przestępstwami, to co za problemem będzie kiedyś, może już bardzo niedługo, odpowiednia zmiana kodeksu karnego? Zresztą jak się w tych sprawach u nas (?) postępuje, widać z zachowania naszych (?) władz w sprawie Cygana, który zamordował w Belgii nastolatka. Wtedy ekstradycja polskiego obywatela była jeszcze nielegalna. I co to zmieniło?

Wczoraj wieczorem oglądałem "Co z tą Polską" red. Lisa - Giertych kontra Celiński. Celińskiego nie znoszę od zawsze, jestem zresztą pewien, że skuteczne go zlustrowanie ukazałoby ciekawe rzeczy. I pewnie kiedyś by to nastąpiło, gdyby tylko Premier z takim zapałem nie torpedował lustracji... Giertych wypadł świetnie, ale co z tego? Zawsze tak wypada i niewiele to w Polsce zmienia. Większe znaczenie mają takie Lisy, a ten akurat robił wszystko, by Giertych nie zdołał dokończyć żadnego zdania i w ogóle jak najrzadziej dochodził do słowa. Co się z pewnością da uzasadnić względami czysto profesjonalnymi - w końcu o ileż bardziej interesujący są nawiedzeni lewacy od poważnego i opanowanego człowieka, jak Giertych! Niech żyje szołbiznes, niech żyją media. Spengler miał na ich temat zupełną rację (czytaj: http://bez-owijania.blogspot.com/2006/08/v-wadza-iii-rp.html).

Nie wiem, może kiedyś mi to przejdzie, ale w tej chwili czuję po prostu obrzydzenie do rodaków i naszego wszawego "życia politycznego". Życie polityczne Księstwa Warszawskiego, o którym akurat niedawno czytałem, było z pewnością mniej obrzydliwe, a chyba i mniej służalcze wobec obcych.

Jednak ten blog ma być polityczny, a więc zakończę wezwaniem z czeluści mego nabrzmiałego boleścią serca: Zyto, zajmij się na Boga czymś innym, niż polityka! To że Premier doznał zaćmienia umysłu nie znaczy, że i ty musisz!

środa, września 06, 2006

Zyta dostała prezent na imieniny... Beaty

Premier, który tak niedawno karcił Antoniego Macierewicza za "nieprzemyślane słowa", ma na sumieniu słowa bez porównania bardziej nieprzemyślane. Chodzi oczywiście o Zytę Gilowską, którą formalnie uniewinniono z zarzutu bycia świadomym i czynnym współpracownikiem, ale jednocześnie niemal każdym zdaniem sędzina potwierdziła, iż kłamała, chlapała jęzorem bez potrzeby, a do tego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa świadomym i czynnym współpracownikiem była. W dodatku było to - ta analiza całej sprawy, nie sam wyrok - absolutnie zgodne z tym, co z samego przebiegu procesu wynikało.

Zupełnie jak w przypadku Lecha Wałęsy, którego współpracę z SB sąd jednoznacznie potwierdził, jednocześnie oczyszczając go z zarzutów i czyniąc ofiarą SB. Paranoja! Tym razem możemy się pocieszać, że p. Gilowskiej zrobiono prezent na imieniny, przecież dzisiaj mamy właśnie... Nie, nie Zyty, tylko (TW) Beaty.

No, ale Wałęsa to Wałęsa, a mi chodzi w tej chwili o Premiera, który jest człowiekiem na pewnym poziomie i czegoś od niego można by oczekiwać. A więc dziwne jest, iż Premier, z wykształcenia przecież prawnik, nie próbuje się nawet wycofać z nieopatrznie wypowiedzianych niegdyś słów, że zaraz po uniewinnienu przyjmie Zytę Gilowską na poprzednie stanowiska w rządzie.

Nadal uważam, że PiS i zorganizowana przezeń koalicja jest jedyną nadzieją Polski w tej chwili. I tym bardziej mi przykro, oraz głupio, że jego politycznie niewątpliwie utalentowany przywódca potrafi popełniać takie... coś. Nie wiem nawet, jak to nazwać. To gorzej niż cynizm, to głupota!

Ten sam Jarosław Kaczyński, który głosił - niewątpliwie słusznie - że SB w czasach PRLu nie produkowała fałszywych teczek, przy pierwszej nadażającej się okazji podważa cały sens lustracji i możliwość oceny ludzi w kategoriach "współpracował - nie współpracował."

W dodatku sama Zyta Gilowska swoim zachowaniem ponownie nawiązała do swych poprzednich wyskoków, z pokrzykiwaniem o "morderstwie sądowym", a nawet jakby poszła o krok dalej. Zarzuciła naszym czasom, że są "czasami podłości". Zapewne chodzi o czasy od ostatnich wyborów, w każdym razie nie pamiętam, by mówiła coś podobnego na temat rządów TW Bolka albo Prezia. Jakoś dziwnie od razu przypomniały mi się wezwania do "obywatelskiego nieposłuszeństwa" w wykonaniu "prezydenta" Tuska. I bajka o skorpionie, ktory przecież nie może zmienić swojej natury. Choć szczerze mówiąc za imieninowy prezent mógłby podzękować.

Człowiek się zaczyna zastanawiać, czy to tylko platformerskie dziedzictwo, czy może p. Gilowska stanowi część znacznie bardziej wyrafinowanego planu skończenia z obecnym "rządem tymczasowym" i rojeniami o IV RP...

Przyznam, że mnie cała ta sprawa ciężko zniesmaczyła. Miałem ochotę pomóc jakoś PiS'owi w nadchodzącej kampanii wyborczej (nie zapisując się jednak, bowiem cenię sobie moją prywatną wolność słowa i euroobrzydzenie) ale po tym co dzisiaj ujrzałem i usłyszałem, wstrzymam się. Mam tylko nadzieję, że ten kolejny ewidentny błąd Premiera, kolejne jego bezmyślne chlapnięcie - a było ich już kilka, że przypomnę sprawę księży-agentów - jakoś się rozejdzie po kościach. Cóż, ludzie popełniają błędy, a dopłynięcie do IV RP to dla nas wszystkich konieczność.

niedziela, sierpnia 27, 2006

Macierewicz oczywiście miał rację

Wiceminister Macierewicz oczywiście miał rację na temat "naszych" ministrów spraw zagranicznych. Oto parę bliższych informacj naświetlających nieco tę ponurą i ciemną sprawę. Na początek ten link:

http://www.abcnet.com.pl/pl/artykul.php?art_id=2484&token=

Naprawdę warto ten tekst dokładnie przeczytać i rozpropagować wśród krewnych i znajomych.

Oto zaś, co na temat Geremka pisze w swej książce jeden z analityków UOP za czasów Macierewicza, podpisujący się pseudonimem Grocki:
Niezwykle zagadkowa była w tym kontekście sprawa związana z G., w której co kilka lat dokonywano zestawienia jego biografii politycznej. W każdym z tych "życiorysów" zawsze pomijano okres lat 60-tych, czas bytności G. w Paryżu. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś w tamtych czasach, wyjeżdżając z kraju na istotną "placówkę", nie był współpracownikiem SB. Prowadzący sprawę oficerowie odnosili się do G. wrogo, traktowali go jako jedną z czołowych postaci opozycji, człowieka odpowiedzialnego za wiele decyzji Lecha Wałęsy. Zbierali mnóstwo bardzo szczegółowych informacji na jego temat. Co dziwne, posiadali zapisy niemal wszystkich prowadzonych przez niego rozmów. Nie tylko przez telefon i w mieszkaniu. Także na otwartej przestrzeni. Notatki o bardzo wysokim stopniu szczegółowości. Ich działania nie powodowały jednak żadnych konkretnych skutków. Mimo, iż gromadzili wiele dowodów "antysocjalistycznej działalności" G.; takich, które dla innego człowieka oznaczałyby proces i więzienie, nic się dalej z nimi nie działo. W materiałach sprawy odnaleźć można liczne sygnały o tym, iż oficerowie są przekonani, że ich praca jest jedynie atrapą, przykryciem dla prowadzonych przez kogoś, o kim nic nie wiedzą, działań. Twierdzili wprost, że jakieś ośrodki ponad nimi, centralne, nie dopuszczają do podjęcia bardziej zdecydowanych działań przeciwko G. W jednej z teczek odnaleziono notatkę sporządzoną przez oficera SB, adresowaną do prowadzących sprawę G., w której ów oficer informuję, że osobą G. w sposób zakamuflowany interesuje się jedna z centralnych jednostek, w tajemnicy przed tymi którzy oficjalnie prowadzą sprawę. Inną zaskakującą informacją było stwierdzenie o utrzymywaniu przez G. tajnych kontaktów z niemiecką Frakcją Czerwonej Armii (RAF).

Ciekawe, że o agenturalną działalność posądzali G. nawet jego przyjaciele z opozycji. W aktach zachował się stenogram podsłuchanej rozmowy telefonicznej między "profesorem F." a S., w której jeden i drugi sugerują istnienie niejawnych powiązań G. z SB i współpracę z sowieckimi służbami specjalnymi. Pikanterii rozmowie dodaje fakt, że obydwaj jej uczestnicy byli tajnymi współpracownikami SB, przy czym żaden nie wiedział o współpracy drugiego. Nigdzie nie była rejestrowana również aktywna agentura SB wśród przedstawicieli strony solidarnościowej w czasie obrad okrągłego stołu. O tym, że istniała wiadomo z jej meldunków, pisanych jednak w taki sposób, by
uniemożliwić identyfikację źródła informacji. Meldunki te, sygnowane pseudonimami, przygotowywane były dla szefów MSW, PZPR i państwa. Jest absolutnie pewne, że Kiszczak doskonale orientował się w zamierzeniach, taktyce i planach opozycji w trakcie rozmów.
I jeszcze jeden interesujący fragment, wyjaśniający sprawę tego, czy X może być agentem, jeśli w raportach, o które się go posądza były donosy na X'a. Oraz inne fascynjące szczegóły ubeckiej kuchni:
Wyższą szkołą kamuflażu było pisanie meldunków na samego siebie. TW występował w nich jako przedmiot inwigilacji, tymczasem informacje dotyczyły osób z którymi agent się kontaktował. Przekazywano w taki sposób informacje nie dekonspirując źródła. W przypadku agentury najwyższej wartości stosowano wyjątkowe zasady bezpieczeństwa. Ślady po tego typu praktykach odnajdywane są tylko w nielicznych przypadkach. Trudno jest tę agenturę identyfikować tylko w oparciu o archiwa, ponieważ nie była ona rejestrowana w standardowy sposób. Nie prowadzono teczek personalnych i teczek pracy, nie rejestrowano jej w kartotekach. Jeśli początkowo przeciętny agent, zwerbowany np. w związku z wyjazdem na placówkę do, powiedzmy, Paryża, z czasem okazywał się doskonałym współpracownikem i stawał się jednym z opozycyjnych przywódców, usuwano z archiwum wszystkie dokumenty świadczące o jego wcześniejszej współpracy. Prowadzeniem takiego agenta zajmował się najczęściej osobiście szef jednego z departamentów. Współpraca przybierała wówczas inny od dotychczasowego kształt i charakter. Nigdy nie sporządzano żadnych meldunków, nie określano też na piśmie zadań jakie współpracownik ma wykonać. Dla wzmocnienia zabezpieczeń przed dekonspiracją często nakazywano jakiemuś niczego nieświadomemu oficerowi podjąć rozpracowywanie tej osoby pod kątem jej antysocjalistycznej działalności. Jednocześnie więc korzystano z agenturalnej działalności danego TW i kamuflowano fakt współpracy prowadzeniem sprawy skierowanej przeciwko niemu jako np. doradcy przewodniczącego NSZZ "Solidarność". Czasem stwarzano wrażenie represjonowania danej osoby dla większego uwiarygodnienia jej w oczach opozycji. Rewizje, zatrzymania, konfiskaty materiałów miały umocnić pozycję TW w środowisku. W archiwach resortu odnaleziono kilka spraw, których sposób prowadzenia, wyniki i jakość występujących w nich informacji a także inne źródła pośrednie wskazują na to, iż były one tylko atrapami dla przykrycia czyjejś współpracy.

czwartek, sierpnia 24, 2006

V Władza III RP

Oswald Spengler powiedział kiedyś, że "To, czego potrzebujemy to nie wolność prasy, tylko wolność OD prasy". Jak można w ogóle wytłumaczyć tak wsteczne, tak niezgodne z ideałem społeczeństwa obywatelskiego twierdzenia? Zacytujmy może jeszcze samego Spenglera:
Prasa dzisiaj jest jak armia o starannie zorganizowanym uzbrojeniu, dziennikarze to jej oficerowie, zaś czytelnicy to żołnierze. Jednak, jak w każdej armii, żołnierz ślepo słucha, a cele wojny i plany operacyjne zmieniają się bez jego wiedzy. Czytelnik ani nie zna, ani nie ma znać, celów, dla których jest używany, ani roli, jaką ma odegrać. Nie ma bardziej jaskrawej karykatury wolności myśli. Kiedyś nikomu nie pozwalano swobodnie myśleć, teraz jest to dozwolone, ale nikt nie jest już do tego zdolny. Teraz ludzie chcą myśleć jedynie to, co powinni chcieć myśleć, i to uważają za wolność.
Na gruncie czysto teoretycznym można by się z tym spierać - dlaczego czytelnicy to szeregowcy, a dziennikarze oficerowie, nie zaś powiedzmy czytelnicy [coś mi się, jak widzę po latach, tutaj pomerdało, pewnie miało być "podoficerowie" czy coś takiego], a dziennikarze jacyś nieco wyżsi oficerowie? (Tyle, że w tedy czytelnicy byliby tymi zwalczanymi przez gazetową armię wrogami, co wcale nie stawia ich w lepszej pozycji.)

Jednak znamy przecież rolę "Gazety Wyborczej" i jej wpływ na "inteligentów" III RP, więcj moim zdaniem należy raczej zadumać się nad proroczymi zdolnościami Spenglera.

Za jego czasów nie było jeszcze telewizji czy interntowych portali, które można uznać za pewną formę prasy, czyli "IV Władzy". Nie było też nagłaśnianych przez IV Władzę politycznych sondaży, które niniejszym pozwolę sobie nazwać "V Władzą".

Jakie znaczenie mają te sondaże przede wszystkim dla wyników wszelkich wyborów, może sobie łatwo wyobrazić każdy, kto choć trochę zna się na polityce. Partia, która w sondażach otrzymuje konsekwentnie poniżej wymaganego minimum, to idealny sposób, by zmarnować swój głos, więc mało kto znając takie wyniki, będzie na nią głosował. Z drugiej strony, ludzie kochają mieć rację i wygrywać, choćby per procura - w osobach przez siebie wybranych. A zatem jeśli jakaś partia, albo jakiś mający kandydować w wyborach polityk, ma ogromną przewagę, dostaje jeszcze za to pewną premię.

Sondaże to ogromna polityczna potęga i bardzo trudno mi sobie wyobrazić, by nie używano jej świadomie i cynicznie do manipulowania nastrojami społecznymi i pośrednio wynikami różnych wyborów. (Zresztą nie tylko o wybory chodzi, bo wrogość wobec władzy czy polityka także ma wpływ na życie polityczne, a i na to mają wpływ sondaże.) Oczywiście znaczenie mają tylko te sondaże, które są potem szeroko nagłaśniane - te zlecane przez różne instytucje czy firmy po to, by się czegoś dowiedzieć, tego znaczenia nie mają. A więc można by rzec, że "V Władza" jest nią jedynie w ścisłym współdziałaniu z "IV Władzą".

Nie ma przecież żadnych przepisów, ba! - nie ma nawet sposobów, by sprawdzić rzetelność sondaży. Wyniki mogą zostać całkowicie zanegowane i ośmieszone, a mimo to nikt nie ma formalnego prawa zarzucić firmie, która przeprowadziła dany sondaż, ani też medium, które jego wyniki ogłosiło, nadużycia. Nie mówiąc już o jakichkolwiek konsekwencjach karnych.

Wracając na chwilę do Spenglera, to również zgadza się z jego przewidywaniami, bowiem mimo "schyłku zachodniej cywilizacji", który ogłaszał (i którego charakteru, jak się wydaje, większość ludzi całkiem nie zrozumiała), Spengler przewidywał, że w niektórych dziedzinach zachodnia cywilizacja ma jeszcze przed sobą całkiem długi rozwój. Do takich dziedzin miało należeć prawodawstwo, spotykające się z całkiem nowymi zjawiskami i wyzwaniami. No i rzeczywiście - czyż nie mamy spamu, sieci P2P, no i politycznych sondaży?

Jak można manipulować wynikami sondaży, i to na wszystkich poziomiach - od sformuowania pytań, przez pominięcie niektórych potencjalnych respondentów, po obróbkę statystyczną, może sobie wyobrazić każdy, kogo kiedyś rozgorączkowana ankieterka spytała o upodobanie np. do Wódki Bols. To akurat tylko ta druga z wymienionych tutaj faz, ale wątpię, by te inne miały wyglądac dużo lepiej.

A zresztą, po co tylko wątpić? Oto absolutnie cudowny przykład tego, jak się w III RP fałszuje polityczne sondaże:

http://kataryna.blox.pl/2006/07/Przepis-na-lze-sondaz.html

--------------------------------

Ten tekścik napisałem ze dwa tygodnie temu, ale warto dodać drobne uzupełnienie. Otóż, wczoraj pojawiły się nowe oficjalne, a jakże, dane na temat poparcia dla poszczególnych partii: PO 30%, PiS 23%, Samoobrona 9%... Reszta zdecydowanie pod kreską - także folksfront zblokowanych komuchów i różowych liberałow (oraz czasopism).

Bardzo interesujące wyniki, ale moim zdaniem więcej mówią o celach i metodach naszych dzielnych razwiedczików, niż o nastrojach i opiniach Polaków. Nazwijcie mnie zwolennikiem teorii spiskowych, jeśli chcecie.

TW Bolka podchody i odchody

Jak wszyscy z pewnością wiedzą, TW Bolek niedawno ogłosił, że "jeśli Guenter Grass się nie zrzeknie, to ja się zrzeknę", potem zaś się z tego bez wyraźnego powodu wycofał. Teraz miał nie brać udziału w gdańskich obchodach podpisania Porozumień Sierpniowych, ale jednak weźmie.

TW Bolek wyraźnie goni w piętkę, starając się zaistnieć w mediach. Jego powrót do polityki okazuje się, co zresztą już tutaj z góry przewidziałem, żałosnym nieporozumieniem. Autorytet TW Bolka w polskim społeczeństwie jest praktycznie żaden, mimo wysiłków różnych TVN24.

Czy wynika z tego, że TW Bolek nie może już nam w żaden sposób zaszkodzić? Takim optymistą bym nie był. TW Bolek wciąż ma jakieś tam nazwisko i znaczenie dla zachodniej publiczności, więc w przypadku jakiejś naprawdę brutalnej akcji przeciw Polsce nadawałby się świetnie na "przywódcę" figuranta. Poproszenie o "bratnią pomoc" w jego wykonaniu też by znacznie ułatwiło ewentualnemu agresorowi zadanie. W końcu strona propagandowa jest w dzisiejszych czasach naprawdę ważna. TW Bolek to przecież propagandowo znacznie cięższa artyleria, niż ośmiu byłych ministrów Spraw Zagranicznych, choć niby dlaczego ci nie mieliby mu akompaniować, niczym chórek wspierający wyranżerowaną szansonistkę?

Możnaby się tylko zastanowić, czy jak Elvis Presley, James Dean, Buddy Holly, Marilyn Monroe, Che Guevara, i wielu, wielu innych, TW Bolek nie byłby najcenniejszy dla swych mocodawców w postaci nieboszczyka, relikwii i świeckiego kultu. W końcu w tej chwili spala się tylko bezużytecznie - albo nic nie robi i wszyscy o nim zapominają, albo robi jakieś próbne podchody i wychodzą z tego... konieczność odchodzenia od niezłomnych postanowień i buńczucznych zapowiedzi. Krótko mówiąc TVN24 częstuje nas potem odchodami TW Bolka, co dla nikogo w sumie nie może być przyjemne. A poza tym, gdyby TW Bolek stał się świecką religią może by przestano się zajmować jego przeszłością - w końcu w Polsce argument o "niemówieniu źle o nieżyjących" zawsze znajduje jakiś oddźwięk, choćby go użyto całkiem ni w pięć ni w dziewięć.

Gdyby więc TW Bolka spotkał by go wkrótce jakiś nieszczęśliwy wypadek, to, przykro mi, ale będę miał podejrzenia, których byle co nie rozwieje. Radziłbym więc różnym Światłym Europejczykom i innym takim, by wpłynęli na TW Bolka - odchudzili go, kazali mu prowadzić zdrowy tryb życia, sałata, tłuszcze wyłącznie nienasycone, może kupili mu taki stacjonarny rowerek albo zapisali na basen... Należałoby także zadbać o jego psychikę... A więc może jednak jakaś mała partyjka? Ale czy MAŁA partyjka może zadowolić WIELKIEGO TW Bolka? Wątpię. A więc co?

W każdym razie, jeśli TW Bolek przeniesie się wkrótce na łono Abrahama, to sorry, ale ja to przewidziałem i się sprawdziło. Zgoda?

sobota, sierpnia 19, 2006

Pacyfizm - podłość albo tylko chlapanie jęzorem

Czasem trzeba oderwać się od codziennego młyna, od tych wszystkich TW Beat i uwielbiających włajaże Moralnych Autorytetów, i zaatakować sprawy ogólne i zasadnicze. No więc wklejam tu to, co mi się przed chwilą napisało na forum prawica.net na temat pacyfizmu. Szkoda, by się zmarnowało w drobnych utarczkach z lewakami, którzy z jakichś względów zaatakowali ostatnio to forum, bowiem ta sprawa jest poważna i zasługuje na wnikliwszą uwagę.


Pacyfizm to albo doktryna najbardziej podła ze wszystkich, albo też zwykłe chlapanie jęzorem.

Jeśli pacyfista ma być NAPRAWDĘ KONSEKWENTNY, to musi powiedzieć: "KAŻDA PRZEMOC JEST ZŁEM I ZAWSZE, NIEZALEŻNIE OD OKOLOCZNOŚCI, TRZEBA JEJ UNIKAĆ". Zgoda?

No to teraz przychodzi do mnie ktoś i mówi "wydłubię twojemu dziecku oba oczki". A ja na to co? Mając możliwość zdzielić tamtego przez łeb tłuczkiem do ziemniaków? Nie zrobię tego, prawda, bo przecież przemoc jest największym złem.

Powie ktoś, że to nie o to chodzi, tylko o wojnę. Ale wojnę przecież wywołuje nie ten, kto mówi: "rozbrój się, oddaj mi 7/8 swoich ziem, zmień religię i zacznij MNIE czcić jako boga, oddaj mi swoje kobiety i swoje dzieci na niewolników...". Jeśli się na to zgodzę, to przecież wojny nie będzie tak? Więc dopiero nie zgadzając się i walcząc, popełniam najwyższy z możliwych (choć świecki) grzech - czyli "wywołuję wojnę".

Powie ktoś, zapewne pacyfista, albo inny lewak: "przecież to czyste spekulacje, nam nie chodzi o takie skrajne przypadki, my po prostu jesteśmy przeciw wojnie i przemocy!". Ale w takim razie czym właściwie miałby być pacyfizm? Niechęcią do przemocy? A co to właściwie w kategoriach filozoficznych czy politycznych oznacza "niechęć"? Niechęć może być większa lub mniejsza,niechęć do stosowania przemocy może wynikać z poczucia własnej obiektywnej słabości, z tchórzostwa, z łagodności, z wiary we własne siły, z braku okazji, z gnuśności... I tak dalej.

Gdzie tu w takim razie jakakolwiek doktryna czy ideologia? A tym bardziej "najlepsza jaka kiedykolwiek mogła powstać"? Pacyfizm albo jest wstrętny i podły, albo po prostu to słowo niemal nic nie znaczy.

wtorek, sierpnia 15, 2006

Cud nad Wisłą... i Dunajem?

Sporo dni nic nie pisałem, całkiem nie miałem weny, a narzuciłem sobie jakiś taki ambitny model bloga, niemal same artykuły. Pewnie trochę z tym przesadziłem, trzeba by się bardziej skoncentrować na komentowaniu "na gorąco" najaktualniejszych wydarzeń, Stanisław Michalkiewicz to ja jeszcze nie jestem, a zresztą blogger nie pozwala odpowiednio tych artykułow zaprezentować, tak jak to jest na blogu p. Michalkiewicza - z fragmentem jako aperitif itd.

W dodatku miałem w ostatnich dniach robotę, coś większego chciałem wreszcie skończyć, w końcu z czegoś trzeba żyć. No i wczoraj wieczorem skończyłem. Dzisiaj pooglądałem sobie nieco telewizji, zacząwszy tę intelektualną przygodę o piątej rano, bo nie mogłem spać.

Najbardziej mi się podobała tasiemka z ostatnimi wiadomościami na TVN24, głosząca, że "prawicowy populista Joerg Heider zamierza zorganizować w Austrii referendum w sprawie wystąpienia z UE". A więc ten Dzień Wniebowstąpienia Matki Boskiej to nie tylko rocznica Cudu Nad Wisłą, ale także w pewnym sensie... Może za sto lat historycy (choć trochę wątpię, by jeszcze wtedy takowi istnieli) dojrzą w tym początek rozkładu Eurokołchozu? I ktoś to może nazwie Cudem nad Dunajem, nie mając pojęcia, że ja to określenie wymyśliłem już sto lat wcześniej.

Heiderowi się oczywiście absolutnie nie dziwię, i to niejako podwójnie - w końcu Unia potraktowała go paskudnie, facet musiał przez te lata pragnąć zemsty. Dobrze o nim świadczy, jako o polityku, że zdołał to wystarczająco dobrze ukryć, że nie spotkał go żaden nieszczęśliwy wypadek, że nie zmiotła go z powierzchni ziemi żadna kolorowa czy kwiatowa rewolucja...

Ciekawe co będzie dalej w tej fascynującej sprawie. Unii stanowczo przydało by się takie referendum, z wynikiem wyraźnie mniej-niż-entuzjastycznym. Teraz jej ruch, ciekawe co zrobią. W każdym razie ta wiadomość chyba potem znikła z tasiemki TVN24, ktoś widać nie chciał zakłócać obchodów rocznicy Cudu nad Wisłą. ;-)

Co jeszcze? No to może jeszcze trochę o telewizji... Obejrzałem sobie na kanale Polonia filmową wersję "Na plebanii w Wyszkowie", czego nigdy nie przeczytałem, choć miałem to w podziemnym wydaniu w czasach stanu wojennego. Po prostu nie znoszę Żeromskiego, przede wszystkim za jego kulfoniasty, żeby nie powiedzieć (jak to nazywam na własny użytek) "wrzodziasty", styl.

W filmie tym było nieco sensownych poglądów, i to właśnie poglądów wyrażanych przez samego Żeromskiego - tych "socjalistycznych": że ci, którzy oddawali krew za ojczyznę, walcząc przeciw najeźdźcy obiecującemu im o wiele lepsze i godniejsze życie, zasługują na to, by być w pełni obywatelami, łącznie z otrzymaniem własności. Tutaj nawet mój prywatny, idiosynkratyczny, romantyczny konserwatyzm, polegający m.in. na niegodzeniu się z utratą statusu elity, jeśli się go już ma, musi ustąpić przed rozsądkiem i poczuciem sprawiedliwości, idącymi ręka w rękę.

W tym Żeromski ma rację i to samo dotyczy także III RP. Wbrew wszelkim hurra-liberałom, czy konserwatystom od "Prawa" przez duże "P", "wszelka pomoc socjalna to kradzież" i takich tam głupot. Które, pomijając już wszystko inne, sprawiły, że partia naprawdę inteligentnych ludzi o zabawnej nazwie Unia Polityki REALNEJ, nie liczy się nawet w najbardziej mikroskopowych sondażach, nie mówiąc już o wyborach.

Kilka rzeczy bardzo mnie jednak zdziwiło w omawianym filmie. Na przykład to, że sowieci opuszczając Wyszków torturowali i zamordowali kilku ludzi, jednak jakimś cudem przy życiu zostawili naczelnika policji. Albo to, że "Rząd Tymczasowy" Dzierżyńskiego i Marchlewskiego rozmawiał uprzejmie i dość interesująco z gospodarzem plebanii, i jakimś młodszym księdzem, pozwalając im być obecnymi także przy najważniejszch naradach. Z pewnością tak naprawdę nie było, a Żeromski postanowił skorzystać z licentia poetica i metody stosowanej przez Thukidydesa - fikcyjnych mów wkładanych w usta wodzów wyrażających jednak analizy sytuacji i motywacje mówiących, takie jakie mogły naprawdę być. Tyle, że oczywiście Żeromski to nie Thukidydes.

Powie ktoś, i z pewnością słusznie: "po co dyskutować głupi filmik, skoro można, i należy, przeczytać samą rzecz, a potem można coś powiedzieć". Fakt, ale ja, tak samo jak Claudel, jestem niezwykle dumny ze swoich antypatii, które obejmują również Żeromskiego. A poza tym nie znoszę martyrologii. No i istnieje tyle ważniejszych i lepszych książek, których i tak nigdy nie zdążę przeczytać...

Teraz przed dłuższą chwilą pooglądałem sobie, jednym okiem, od środka i bynajmniej nie do końca, głupawy amerykański film "Jak wyjść za miliarderkę". No i przyszła mi do głowy taka myśl... Warto by było ustalić, kiedy to w historii zachodniej literatury pojawił się, a kiedy stał się naprawdę popularny, motyw "chciał forsy i był gotów zrobić dla niej niemal wszystko, chciał się ożenić z antypatyczną milionerką odrzucając prawdziwą miłość ubogiej dziewczyny, w końcu miłość zwyciężyła, ale to wcale nie był jeszcze koniec, bo dziewczyna okazała się miliarderką, a rzekoma milionerka tonącą w długach nędzarką".

Pierwszy, kto wymyślił taki motyw był - na niewielką skalę, ale mimo wszystko - geniuszem. Jednak cywylizacja, w której ten motyw jest eksploatowany i serwowany ludziom tak instensywnie, jak w naszej, i zawsze znajduje zachwyconych odbiorców, to z pewnością nie jest ta sama cywilizacja, która stworzyła gotyckie katedry, maszynę parową... czy dokonała Cudu nad Wisłą. Ostatnio zrobiłem się wyczulony na tego rodzaju przejawy schyłkowości naszego świata, a nawet szukam ich aktywnie. Przez co nawet najidiotyczniejszy program telewizyjny nabiera wdzięku i sensu. I o to przecież chodzi! Naprawdę i do szpiku kości uważam, że analizy Spenglera mają bez porównania większą głębię, a nawet praktyczny sens, niż tysiące liberalnych manifestów i genialnych pomysłów na naprawienie świata.

W każdym razie przyszło mi przed chwilą do głowy, że w sumie nie bardzo mam co pisać (w końcu 11 dni nie pisałem, bo po prostu nie miałem żadnego pomysłu) właśnie dlatego, że PiS robi co robić powinien i to nienajgorzej (coraz bardziej podoba mi się ich traktowanie Niemiec, a także to, co chcą zrobić w dziedzinie obronności, choć głośno mowić o tym oczywiście nie sposób), p. Michalkiewicz robi swoją krecią robotę i można tylko go lansować wśród jeszcze-nie-wiedzących-choć-potencjalnie-naszych... Samemu pisać nie bardzo jest co, ani po co, skoro taki publicysta już to robi, i to na wszystkie naprawdę istotne aktualne tematy.

Byłobyż naprawdę aż tak dobrze? Nie, oczywiście że tak nie jest - po prostu ukazała się realna nadzieja, której nie było od... dziesięcioleci co najmniej. Nadzieja to wielka rzecz, więc jest bez porównania więcej, niż było. Pozostaje jednak walka. No i bardzo dobrze, jak mówił Karol Marks (jak ja kocham go tak sobie od niechcenia przywoływać, na złość tym wszystkim nawiedzonym "liberałom"!), no więc jak mówił Marks: "walka to nie jest największe szczęście, to jest JEDYNE szczęście!"

Tak więc mamy przed sobą walkę - skoro p. Michalkiewicz twierdzi, że te tygodnie mają w naszej historii ogromne znaczenie i przesądzą o następnych dziesięcioleciach, albo i stuleciu, co zresztą zgadza się z moimi prywatnymi odczuciami - to bardzo możliwe że ma rację. A więc przed nami nasza mała Bitwa Warszawska.

No i trzymajmy kciuki za Heidera i jego "prawicowy populizm"!

P.S. Zaraz zaraz, coś mi przyszło do głowy... Tylu ludzi odmawia mi prawa do miana "prawicowca", nie mówiąc już o "konserwatyście"... Bo to i do "socjalizmu" nie mam dość silnego, dość zoologicznego i dość pryncypialnego wstrętu... I "prawo" piszę raczej z małej litery, jeśli w ogóle muszę... I "grab nagrablione" wydaje mi się całkiem sensownym mottem... Może ja się powinienem w takim razie zacząć określać jako "prawicowy populista"? No i zobaczymy, kto w końcu rozwali to europejsiaste pokractwo - Wy kryształowi prawicowcy od JKM'a, czy my - "populiści". :-)

piątek, sierpnia 04, 2006

Jeszcze o lustracji Zyty Gilowskiej

Dostrzegam dwie bardzo wątpliwe sprawy, podważające moją wiarę w niewinność pani profesor:

1. Nikt w miarę inteligentny o patriotycznych przekonaniach nie rozmawiałby w stanie wojennym z "milicjantem" (a możliwe, że czymś dużo gorszym, co mógł był podejrzewać, a przynajmniej taką możliwość dopuścić) o jakichkolwiek sprawach, które mogłyby zainteresowac SB czy prlowski kontrwywiad.

Można było takich rozmów uniknąć na dwa co najmniej sposoby, z których żaden nie mógł być dla p. Gilowskiej zbyt trudny, by na niego wpaść bez cienia trudności.

a) po prostu unikamy wypowiedzi na takie tematy

b) mówimy pp. Wieczorkom: "wiecie, chyba się wszyscy zgodzimy, że skoro (jak mu tam było) pracuje w milicji, to lepiej unikajmy śliskich tematów, w końcu po co wprowadzać coś takiego w nasze całkiem prywatne stosunki".

2. Zarejestrowanie kogoś bez jego zgody i wiedzy jako TW (najwyższą kategorię źródła) musiało wiązać się z b. poważnym ryzykiem:

a) wykrycie w dłuższej perspektywie musiało być przynajmniej dość prawdopodobne, jeśli nie prawie pewne

b) kariera winowajcy w SB ległaby w gruzach, a zapewne nie tylko ona - zostałby usunięty z partii, a to wiązało się z poważnymi problemami w dalszym życiu

c) groziły by najprawdopodobnie sankcje karne, i to chyba niezbyt łagodne (czy ktoś, nawiasem mówiąc, pytał tych ubeków o te wszystkie sankcje? a jeśli nie, to dlaczego?)

d) możliwe, że sprawa stałaby się "polityczną", w końcu był to kontrwywiad i stan wojenny, a jeśli tak, to sankcje byłyby jeszcze o wiele bardziej dotkliwe i trudne z góry do przewidzenia (jednak dla ubeka łatwiej, niż dla większości normalnych ludzi)

A więc mamy spore ryzyko, wynikające zarówno z małej szansy na niewykrycie tego ewidentnego nadużycia w ciągu długich lat (a w końcu Wieczorek miał prawo się spodziewać, że SB będzie jeszcze istniało wieki, prawda?), jak i poważnych sankcji w wypadku wykrycia.

Z czego wynika, że ilość tego typu fałszywych rejestracji, jeśli w ogóle występowały, musi być bardzo niewielka. Zgoda? No a jeśli zgoda, no to jaka jest szansa, że właśnie w taki fałszywy sposób zostanie zarejestrowany jedna z najważniejszych osób w kraju? Całkiem śladowe, albo już całkiem nic nie pamiętam z rachunku prawdopodobieństwa, którego mnie w szkole uczono.

W dodatku, choć z tym akurat nie każdy się zgodzi, ta osoba jest jednym z założycieli i później prominentów partii, w której tworzeniu służby specjalne - takie jak one kilka lat temu były, i co dotychczas nie za bardzo się zmieniło - odegrały wyjątkowo sporą, nawet jak na III RP, rolę.

Sprawa wydaje mi sie bardziej zawikłana, niż to by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

czwartek, sierpnia 03, 2006

Gilowska, ubecy i Robinson Crusoe

Do wczoraj raczej uważałem prof. Zytę Gilowską za ofiarę pomówień i ubeckich machinacji, ale to się właśnie zmieniło. Oczywiście dzięki obejrzeniu procesu lustracyjnego byłej pani wicepremier. W którym zapewne zostanie ona "oczyszczona", ale - o ile nie pojawią się znacznie konkretniejsze przemawiające na jej korzyść informacje - dla mnie czysta już nie będzie.

To znaczy - nie rzucił bym w nią kamieniem (choć w sprawach agenturalnych akurat JESTEM bez grzechu) - bo nie mam oczywiście żadnej pewności, ale nie mam jej ani w jedną, ani w drugą stronę. Zaś intuicja, poparta niezłą jak dotychczas znajomością ludzi, sugeruje mi, że biała jak lelija to ona nie jest. Więc dla mnie będzie (o ile coś się definitywnie nie wyjaśni) pozostawała w moralnym limbo, niczym zmarłe przed chrztem dziecię - nie zasługując ani na potępienie, ani na odpowiedzialne państwowe stanowisko.

Moja opinia, albo ściślej - moje wrażenie, że nie wszystko jest tak dobrze, jak by to pani wicepremier chciała nam przedstawić, opiera się na złożonych w sądzie i przed kamerami zeznaniach ubeków. Czyli poniekąd na najbardziej wątpliwej z możliwych przesłanek. Ubekom wierzyć nie ma powodu, każdy to powie, od najbardziej zwierzęcego antykomunisty, po najbardziej różowego obrońcę okrągłego stołu. Zgoda, tylko tu nie chodzi o "wierzenie".

Jedna z mniej znanych maksym La Rochefoucault (chyba to jego, choć głowy do końca nie dam) brzmi mniej więcej tak: "Kiedy ktoś coś do ciebie mówi, zastanów się, jaki ma interes, by ci mówić akurat to co mówi. Uwierz mu tylko wtedy, jeśli ma interes mówić ci prawdę". No i o to akurat tu chodzi - nie o żadną prawdomówność, tylko o interes!

Jak zatem było mówione w dotychczasowych przesłuchaniach? Przesłuchiwani ubecy, co podkreśla większość komentatorów, niezależnie nawet od około-okrągłostołowej i około-lustracyjnej orientacji, przeczyli jeden drugiemu, a także sobie samym. Jednocześnie explicite ogłaszając możliwość, iż prof. Gilowska była TW za absurdalną. Na podstawie argumentów, z których jeden był absurdalniejszy od drugiego.

W końcu stwierdzenie przełożonego, że podwładny - kapitan kontrwywiadu - był z pewnością za głupi, bym móc zwerbować panią (wówczas) doktor ekonomii, którą akurat znał prywatnie, jest horrendalnie idiotyczne. Jeśli był aż tak głupi, to nie należało go trzymać w kontrwywiadzie, tylko zameldować gdzie trzeba. I z pewnością każdy przełożony by to zrobił, w czystej trosce o wyniki swojej komórki. Zresztą przypadki, gdy ktoś zostawał płatnym agentem policji politycznej z powodu zauroczenia intelektem ubeka, muszą należeć do wielkiej rzadkości.

Natomiast wszyscy znający się ponoć na rzeczy - a ktoś coś chyba na temat ubectwa wie? - twierdzą, że ubecy nigdy nie wydadzą swoich agentów. Co by nieźle wyjaśniało ich sprzeczne zachowania, na przykład przeczenie, by w praktyce możliwe było zarejestrowanie fikcyjnego TW, przy jednoczesny autorytatywnym ogłaszaniu, że "prof. Gilowska na pewno TW nie była".

W tym szaleństwie jest metoda. I dwa cele, tak mi się przynajmniej wydaje. Pierwszym byłaby ochrona agenta... zaś gdyby pani Gilowska agentem nigdy nie była, to właściwie dlaczego by ją chroniono? Na zasadzie, że ubek to "Oficer i Gentleman", zawsze szarmancki o gotowy do poświęceń wobec kobiet? Jakoś mi się nie bardzo chce w to wierzyć.

Drugim celem, bardzo wyraźnie widocznym, było takie namieszanie, by wszelka sensowna rozmowa na temat działania prlowskiej ubecji stała się do końca niemożliwa. Jako dodatek do przekazu, że "możliwe było być świadomym-nieświadomym agentem SB", to całkiem niezły efekt, jak na organizację nie istniejącą od 16 lat!

No a sama prof. Gilowska? Dzisiaj wyglądała po prostu na zmęczoną, nie chcę i nie mam powodu domyślać się niczego innego w jej zgaszonym zachowaniu. Wczoraj było inne, wczoraj wyglądała na kogoś, kto, choć dotknęły go absurdalne i dotkliwe problemy, wie, że ma za sobą opinię. A opinia w tych sprawach to ważna rzecz.

Podejrzenie albo oskarżenie o współpracę z prlowskimi służbami to coś jak kiedyś, w mniej humanitarnych czasach zakucie w dyby. Jeśli człek był popularny i miał przyjaciół, to nic strasznego mu nie groziło - postał kilka godzin w niewygodnej pozycji, a przyjaciele w tym czasie częstowali gapiów trunkami i smakołykami, nastawiając ich jak najpozytywniej do nieszczęsnej ofiary. Tak było kiedyś np. z Danielem Defoe, autorem "Robinsona Crusoe". Jeśli jednak ktoś był niepopularny i nie miał wiernych przyjaciół... Wtedy groziło mu ukamienowanie, a co najmniej obrzucenie nieczystościami, i wiele innych dotkliwych przykrości.

W sumie, choć naprawdę nie chciałbym nikogo oskarżać, a nie mam przecież żadnych mocnych dowodów, jakoś w tym meczu dość sympatycznej i elokwentnej pani profesor, wspartej wiarą w człowieka (w moim przypadku akurat dość niewielką), przeciw logice tego, co na własne uszy słyszałem, a co mi się jakoś dziwnie logicznie zazębia... Dajcie mi jakieś argumenty, dokumenty, wyjaśnijcie jak by to miało być - nie uwierzę w tę absurdalną historię o "chronieniu" niezbyt bliskiego znajomego przez cynicznego ubeka, z narażeniem się na niewątpliwie bardzo poważne sankcje, które prędzej czy później niemal musiałyby nastąpić. By chronić kogoś, kto akurat jechał na cztery lata na kontrakt do ZSRR.

Prof. Staniszkis, która niestety coraz bardziej goni w piętkę, nawet pewnie nie z powodu wieku, ale z powodu sfrustrowanej miłości do Platformy, snuła hipotezy, że ubek Wieczorek zarejestrował sobie panią Gilowską prywatnie, w tajemnicy przed wszystkimi, aby mieć atuty w rozmowie z Amerykanami. Tyle że to nie było w tajemnicy, tylko ponoć oficjalnie, było to w roku '86, kiedy to o prywatnych agentach i Amerykanach chyba się w Lublinie nie śniło, a ubek Wieczorek miał podobno, o czym dowiedzieliśmy się od jego przełożonego, być przygłupem.

Bardzo zawikłana sprawa, której zapewne nigdy nie rozwikłamy. Przyznam jednak, że na mnie osobiście już osobisty wdzięk byłej pani wicepremier od wczoraj już tak wielkiego wrażenia nie robi. A po głowie chodzi mi myśl na temat tego, że może naprawdę to "razwiedka" stworzyła Platformę Obywatelską, tak po prostu. Coś dużo w niej tych agentów, szczególnie, że mamy przecież jeszcze panią Jarucką... Która, niczym Judyta Holofernesa, utrupiła polityczne nadzieje Cimoszenki i całego Obozu Postępu. O której to sprawie, choć fascynująca, nikt nam jakoś nic bliższego nie chce powiedzieć. Choć to przecież sezon ogórkowy i nawet żadnych Parad Równości nikt nie organizuje, więc uświerknąć można by z nudów... Gdyby nie proces lustracyjny prof. Gilowskiej oczywiście.

niedziela, lipca 23, 2006

Co śpiewa w duszy użytecznego idioty?

Nie lubię węży, całkiem mnie nie podniecają robaki, ropuchy pozostawiają mnie chłodnym... Ale przyznam się, że nie jestem całkiem normalny, przepadam bowiem za analizowaniem pokrętnych zakamarków lewackiej duszy! Czasem nawet udaje mi się w tej dziedzinie dokonać pewnych drobnych (?) odkryć, którymi teraz, dzięki temu blogowi, mogę się od razu podzielić z Czytelnikami.


Każde w miarę trzeźwe spojrzenie na naturę człowieka, taką jaka przejawia się choćby w historii ("l'Histoire c'est Psychologie", twierdził Bainville) ujawnia, że ogromną część swych uczynków człowiek robi z pobudek egoistycznych. Jest to stwierdzenie faktu, a nie moralne potępienie - tak po prostu jest, a wobec tego tak być najprawdopodobniej musi. Tak przynajmniej patrzy na tego rodzaju sprawy prawicowiec.

Egoizm jest niewątpliwie motorem naszych działań, głównym, jeśli nie jedynym. Z pewnością są ludzie, kierujący się innymi motywami, czasem nawet wprost altruistycznymi, czyli działającymi wbrew własnemu egoizmowi, ale - przynajmniej w mojej ocenie - są dość nieliczni.

Z drugiej jednak strony tylko paranoik, albo ktoś pragnący z jakichś względów oczernić naturę ludzką, może stwierdzić, że człowiekiem rządzi egoizm NAGI, NIEOGRANICZONY i BEZWGLĘDNY. Większość normalnych ludzi wzdryga się zapewne na samą myśl o świecie, w którym ludzie tak właśnie by się zachowywali.

Warto chyba zadać sobie takie pytanie: co właściwie łagodzi i ogranicza ten nasz wrodzony (wielu powie, że wynikający z grzechu pierworodnego) egoizm? Jeśli ktoś odpowie, że presja społeczna, lęk przed konsekwencjami, zrozumienie że współpraca daje wszystkim zaangażowanym więcej, niż hołdowanie prawu dżungli, to z pewnością będzie miał rację.

Istnieje jeszcze jeden powszechnie spotykany psychologiczny motyw ograniczający egoizm, a czasem nawet skłaniający danego człowieka do zachowań nie mających nic wspólnego z własnym, pojmowanym w powszechnie zrozumiałych kategoriach, interesem, do dziwnych zachowań w rodzaju "kultu dalekiego mesjasza", czyli poświęcaniu się dalekim i obiektywnie obcym sprawom, przy jednoczesnej ślepocie na sprawy bliskie i istotne. Jest to zachowanie dość typowe dla lewicowców, szczególnie zaś dla ich wariantu "użyteczny idiota".

Zastanawiałem się ostatnio nad tymi wszystkimi sprawami i stwierdziłem, iż właśnie w tych czynnikach ograniczających naturalny ludzki egoizm jest jedna z najważniejszych różnic między lewicowcem, a prawicowcem. Różnica psychologiczna, bowiem przekonany jestem, że to właśnie psychologia najmocniej dzieli obie te postawy.

Czynniki ekonomiczne, często uważane za najistotniejsze, mogą zarówno wynikać z psychologicznych, jak i na nie wpływać, zależność jest dwukierunkowa, jednak w moim przekonaniu nikt nie jest naprawdę lewicowcem nie mając psychiki lewicowca, to coś nawet głębszego od samych poglądów, choć jasne, że poglądy MAJĄ ogromne znaczenie i wpływają na psychologię (oczywiście ze wzajemnością).

Otóż moja teza jest taka: egoizm prawicowca jest ograniczony przede wszystkim przez uznanie faktu - mniej lub bardziej świadome, mniej lub bardziej instynktowne - że jednostka pozbawiona społecznego oparcia jest niemal bezsilna. Czyli, że rodzina, naród, "mała ojczyzna", cywilizacja, wspólnota istot żyjących ("ludzkość" w dość niewielkim na ogół stopniu, choć np. katolicyzm, jeśli dla kogoś jest ważny, bardzo znaczenie tej wspólnoty podnosi), to do szppiku kości naturalne grupy i ich sukces lub porażka stanowią o sukcesie lub porażce należącej do tej wspólnoty jednostki.

Czynnik najsilniej ograniczający naturalny egoizm u rasowego lewicowca jest inny. (Zwracam uwagę, że mówię o "psychologicznej lewicowości" - moim zdaniem ktoś może przewodzić partii głoszącej super-lewicową doktrynę, i psychologicznie lewicowcem nie być: przykładem choćby Stalin, który miał więcej wspólnego z szefem mafii, niż zachodnioeuropejskim lewakiem.) Otóż "rasowy lewicowiec" nie jest egoistą przede wszystkim dlatego, że myśli w kategoriach "a gdyby wszyscy tak samo robili?".

Działa to zresztą w obie strony. W pacyfiźmie jest to strona "pozytywna", lewicowiec mówi sobie tak: "jeśli ja odmówię noszenia karabinu, jeśli to mój kraj się rozbroi, to przecież inni też tak mogą postąpić, więcej - prędzej czy później zrozumieją, że tak postąpić TRZEBA!". Co jest oczywiście ewidentną bzdurą i chciejstwem, bo sama teoria gier wykazuje, a nie jest to trudne do zrozumienia nawet bez żadnej ścisłej analizy, że gdyby się wszyscy oprócz jednego rozbroili, to ten jeden z miejsca będzie mógł z nimi zrobić do zechce. I z pewnością zrobi.

W stronę "negatywną" ma to znacznie więcej zdrowego sensu. Są to te wszystkie lęki, mniej lub bardziej racjonalne, często faktycznie dość racjonalne, że "jeśli ja coś zrobię nie tak, to inni też będą tak robić, a wtedy wszyscy, ze mną włącznie, ucierpimy". Szczególnie, że negatywny przykład tego rodzaju naprawdę bardzo szybko z reguły rozkłada spójność grupy. W tym nie ma więc żadnej metafizyki, jaka stanowi podstawę "rozumowania" pacyfistów.

Jest to poniekąd rozumowanie analogiczne do tego, które przedstawiłem jako "prawicowe", tylko tam było ono "pozytywne" - nakierowane na pozytywne aspekty działania drużynowego, tutaj zaś "negatywne" - skoncentrowane na ewentualnych negatywnych skutkach braku współdziałania, plus dodatkowo na karach wymierzonych egoiście przez innych członków grupy. Nie jest to więc wcale rozumowanie naiwne czy absurdalne. Właściwie to zasługuje na lepszą nazwę... Nazwijmy je może "neutralnym negatywnym" motywem hamowania własnego egoizmu. (Albo może "centrowym negatywnym". Ale to był tylko żart.)

Do wymienionych motywów, przypomnę, że były to "motyw prawicowy" (korzyści ze współpracy w grupie, z którą się dana jednostka w dużym stopniu utożsamia), "motyw lewicowy pozytywny" (bardzo widoczny np. w pacyfiźmie), oraz "motyw neutralny negatywny" (nie pozbawiony rozsądku, ale wynikający jednak z poczucia przymusu).

To jednak nie wszystko. Udało mi się zidentyfikować jeszcze jeden motyw, bardzo charakterystyczny dla lewaków, i chyba mało dotychczas rozpoznany. Nie całkiem nierozpoznany jednak, bowiem znany lewicowy (choć niegłupi) psycholog Rollo May poświęcił mu całą książkę. Nazywała się chyba "Power and Innocence", w każdym razie na pewno coś o "innocence", czyli niewinności.

Rollo May ukazuje ten psychologiczny motyw w wielu jego przejawach i uważa go za coś z natury złego. Odbył zresztą kilkanaście lat temu w czasie swej wizyty w Szwecji rozmowę na ten właśnie temat z ówczesnym szwedzkim premierem i liderem partii socjaldemokratycznej Ingmarem Karlssonem. W rozmowie tej był bardzo krytyczny wobec szwedzkiej socjaldemokracji, a o ile pamiętam zarzuty opierały się w dużym stopniu właśnie na owej "niewinności".

Czym jest ta "lewicowa niewinność". Nie będzie to łatwo normalnemu człowiekowi w niewielu słowach wytłumaczyć, ale spróbuję. Każdy był kiedyś dzieckiem, może część czytelników pamięta jeszcze jak to było i jak wtedy się patrzało na świat. Więc ta "niewinność" polega właśnie na takim dziecinnym przekonaniu, że "jeśli będę grzeczny, to nic mi się nie może stać". (To było jeszcze dość proste, zgoda?) Ma jednak swój dalszy ciąg, którym jest przekonanie, że "nawet jeśli coś mi się złego stało, choć byłem grzeczny, to i tak wtedy moja niewinność stawia mnie w jakiś sposób w lepszej sytuacji, niż gdybym grzeczny nie był".

Jest to w sumie przekonanie, że słabość jest z samej natury czymś dobrym, zaś siła (nawet nie "przemoc", tylko właśnie "siła", choćby bierna) - z samej natury czymś złym. Jest to nastawienie moim zdaniem tak sprzeczne z wszelką prawicowością, jak to możliwe. A do tego głupie i paskudne, i to potężnie, skoro nie podobało się nawet lewicowemu Rollo Mayowi!

To takie przekonanie, że z jakiegoś powodu "lepiej" jest skrzywdzonemu, czy może raczej "wznioślej nim być", jeśli przedtem nawet nie próbował walczyć, a co dopiero walczyć brutalnie, czy "nie fair". Myślę, że tak od razu potrafią to zrozumieć tylko ci czytelnicy, ci prawicowcy, ponieważ nie spodziewam się innych czytelników, którzy dobrze pamiętają psychiczne przeżycia i stany swego dzieciństwa. Dla wszystkich innych musi to brzmieć bez sensu, choro i absurdalnie. I tak w zasadzie brzmieć powinno, bo u dorosłych ludzi to jest właśnie chore.

Jeśli ktoś jednak lubi obserwować przejawy lewactwa, do czego materiałów nie skąpią nam przecież nasze wolne media, to szybko odnajdzie w działaniu także i ten ostatni, tak trudny do zrozumienia dla normalnych ludzi motyw. Z tymi pozostałymi jest prościej, może poza tym "pacyfistycznym", określonym tu jako "lewicowy pozytywny", bo istnieją w każdym z nas, po prostu w różnych ludziach mają różne nasilenie.

Życzę więc fascynujących i owocnych studiów! (A poza tym chętnie usłyszałbym Twoje Czytelniku zdanie.)

niedziela, lipca 16, 2006

Milczenie jest złotem, a Rokita i Spółka - wręcz przeciwnie

Kilka dni temu pisałem o najważniejszej w mojej opinii przyczynie i najważniejszym skutku dymisji premiera Marcinkiewicza. (Oto bezpośredni link do tego tekstu: Marcinkiewicz musiał przestać być premierem i chwała Bogu.)

Chodziło o to, co premier Marcinkiewicz obiecał organizacjom żydowskich, a co, gdyby zostało zrealizowane, zrujnowałoby Polskę. (Link do tego głośnego tekstu jest tutaj: Tekst, który potrząsnął elitką.) Marcinkiewicz musiał przestać być premierem, jeśli z tej równie absurdalnej, co przerażającej sytuacji w ogóle mamy próbować się wyplątać.

Przewidywałem też wściekły atak na Polskę ze strony środowisk żydowskich, ich wielbicieli i totumfackich, światłych tropicieli antysemityzmu, oraz oczywiście wszelkich innych wrogów naszego kraju, którym oskarżanie nas o "wyssany z mlekiem matki antysemityzm" zawsze jest i będzie na rękę.

I faktycznie, bardzo szybko po ogłoszeniu dymisji, z niewiarygodnie bezczelnym i głupim "bojkotem" polskiego wicepremiera wyrwał się ambasador Izraela w Polsce. Wcale nie jest pewne, że miało to bezpośredni związek z jego funkcją i polityką Izraela, ale przecież zależności i powiązania bywają nie tylko oficjalne, zgoda?

Wyglądał ten wyskok na przedsmak piekielnego ataku... Ale o dziwo, nagle wszystko ucichło. Czyżby moje przewidywania okazały się niesłuszne, a pośrednio i cała opisana przez Stanisława Michalkiewicza sytuacja? Co bowiem mogło się stać takiego, co by powstrzymało przemysł holocaustu od opluwania Polski w celach wymuszenia od niej mimo wszystko spodziewanego haraczu?

Nic aż tak nowego i ważnego chyba się na świecie nie wydarzyło, poza drobnym faktem, że Izrael jest znowu w stanie wojny ze swymi sąsiadami, a wojna ta staje się coraz intensywniejsza i rozlewa się coraz szerzej. Może to jest jakiś trop? Wyjaśniałoby to poniekąd dość wieloznaczną i wyglądającą "wielowarstwowo" wypowiedź posła Wierzejskiego na temat bojkotu wicepremiera przez ambasadora. Wierzejski jednocześnie w imieniu swoim i swojej partii wyraził pryncypialne poparcie dla Izraela, ostrzegając jednak to państwo, że w najbliższych latach będzie ono miało znacznie więcej od nas do stracenia na ewentualnym konflikcie z Polską.

Przyznam, że mnie się to całkiem nieźle zazębia - nie wiem, czy jest aż tak dobrze, jak twierdzi Wierzejski, ale coś jest na rzeczy. Powie ktoś, że Izrael to całkiem co innego niż wszelkie przemysły holocaustu, czy w ogóle organizacje żydowskie w Ameryce, które czasem są wobec tego państwa po prostu wrogie. Zgoda odpowiem, ale obraz Żyda na świecie, na przykład wśród zachodniego lewactwa, zależy także w jakimś stopniu od obrazu Izraela. I wcale nie jest powiedziane, że przy dzisiejszych tego lewactwa nastrojach, krwawa i medialnie nagłośniona wojna nie zmieniłaby tego obrazu bardziej, niż byłoby to dla wielu żydowskich środowisk do zaakceptowania.

A tu jeszcze Polacy zaczęliby może pyskować, że ich Żydzi gnębią... Że nigdy dotąd tego żadni liczący się Polacy nie robili? Ale przecież PiS i Kaczyńscy to oszołomy i wszyscy to wiedzą, że są zdolni do najgorszych rzeczy! Zaś w takiej atmosferze, kiedy to miliony muzułmanów wpływają na poczucie sprawiedliwości europejskich rządów, nie mówiąc już o europejskich lewakach, nawet i cienki polski głosik mógłby - o zgrozo! - przeważyć szalę i przelać czarę.

Wojskowi i szachiści wiedzą dobrze, że GROŹBA JEST SKUTECZNIEJSZA OD JEJ REALIZACJI. Może nie dosłownie zawsze, ale najczęściej tak właśnie jest. No więc mamy Izrael, a pośrednio i środowiska żydowskie - także te najmniej nam sympatyczne i najgroźniejsze dla naszej przyszłości - w poważnym kłopocie. Polskie władze nic zdecydowanego na ten temat na razie nie mówią, nie zajmują żadnego stanowiska... Dzięki czemu obie strony mają pewne przynajmniej powody, by się starać o naszą przychylność.

Rzadko tak dotychczas bywało, a wpływ na Izrael, i pośrednio środowiska żydowskie, jest akurat teraz dla nas bardzo cenny. Możemy dzięki niemu osłabić, odwlec, albo może nawet całkiem uniknąć tej przyobiecanej nam kampanii "kompromitowania Polski", gdybyśmy nie wybulili tych głupich 60 miliardów dolarów - całkiem bez prawnych czy moralnych podstaw. Ponad głowami Polaków i nawet bez poinformowania nas o tym.

A więc każdy zgodzi się chyba, że Polski Rząd powinien nie spieszyć się z wydawaniem opinii na temat tej nowej wojny na Bliskim Wschodzie, ważyć słowa i drogo sprzedać każdy wyraz poparcia dla którejkolwiek strony. W naszej sytuacji każdy rabat z tych 60 miliardów dolarów jest cenny, a uwzględniając naszą biedę - konieczny.

I Polski Rząd tak właśnie robi, realizując naszą rację stanu. Tyle, że nie podoba się to posłowi Rokicie, oraz - jak dowiedziałem się dziś z niezawodnego TVN24 - "bardzo wielu polskim politykom". Nie wiem dokładnie co mówią ci politycy, choć zapewne potrafię się nieźle domyślić. Poseł Rokita w każdym razie poucza, że "rola Polski na arenie międzynarodowej traci na tym, że Polska nie zabiera głosu w tak ważnej sprawie" (cytat z pamięci, ale merytorycznie wierny).

Oczywiście - ważniejsze ma być śpiewanie międzynarodowym w chórze i wyrażanie w ten infantylny sposób naszej "europejskości", "przynależności" i "woli budowania pokoju na świecie" - czym, jak każdy to wie, pies z kulawą nogą się nie przejmie, niż wykorzystanie tej od losu nam nieoczekiwanie danej szansy. Tak to widzi nasza światła opozycja! Co świadczy o tym, że jest niezwykle głupia i politycznie naiwna.

Choć istnieje i druga możliwość... Może to właśnie ta całkiem nieoczekiwana szansa Polaków na wyplątanie się z matni, tak posła Rokitę (i innych podobnych mu) zaniepokoiła, że ze wszystkich sił starają się nas zmusić do zmarnowania naszej niespodziewanej atutowej karty?

piątek, lipca 14, 2006

Czym jest polityka (i jakie z tego płyną wnioski)?

Postanowiłem w końcu przymusić się do napisania tekstu, jeśli się uda to zasługującego na miano “eseju”, w którym wyjaśniłbym jak rozumiem pojęcie “prawicowości” i dlaczego (mimo, że przecież definicje to tylko kwestia umowy) nie mogę się pogodzić z większością opinii, które się w teraz Polsce na ten temat słyszy.

Na razie mam napisanych nieco kawałków tego tekstu, z których jeden wydaje mi się stanowić pewną całość, a także poruszać dość istotną sprawę. Dlatego też, w nadziei spowodowania intensywniejszego fermentowania prawicowej myśli w naszym kraju, zdecydowałem się go opublikować, nie czekając ukończenie całości eseju, w którego skład miałby ew. wejść. Nie jest oczywiście ten fragment żadnym dogłębnym studium tematu, po prostu parę myśli, które mogą kogoś zainteresować, albo nawet – Deo volente – zainspirować do własnych przemyśleń. (Albo przynajmniej do wyrażenia własnego zdania.)


* * *

Czym jest polityka? Lub może nieco inaczej – co jest zasadniczym przedmiotem polityki? Najważniejszą kwestią każdej polityki jest to, kto może podejmować decyzje wpływające na los innych ludzi. Wpływanie na los innych ludzi wymaga zaś, przynajmniej czasem, narzucania im swej woli. Nawet najłagodniejszy i najlepszy władca, jeśli ma być władcą, a nie marionetką, musi mieć możliwość podejmowania decyzji wpływających na losy poddanych, choćby to miało być “za nich”, czy “w ich imieniu”. Nawet przy założeniu, że myślałby jedynie o powszechnym dobru i prawidłowo je rozpoznawał. To samo dotyczy także każdego innego rodzaju władzy, także najautentyczniejszej demokracji.

Dlaczego tak jest? Ponieważ uwzględnianie zawsze woli każdego pojedynczego człowieka – poddanego czy obywatela – automatycznie daje liberum veto, tylko w jeszcze skrajniejszej od znanego z czasów saskich wersji. To raz. Po drugie – nie zawsze daje się ustalić dostatecznie szybko i precyzyjnie, jaka jest ta wola ogółu. Po trzecie, władca nie mający zdecydowanie większych od swych poddanych możliwości wpływania na decyzje dotyczące swej domeny, z definicji nie jest żadnym władcą i powstaje logiczna sprzeczność. Jeśli zaś “władcą jest sam lud”, to tego błędu logicznego unikamy, ale powracają nieprzezwyciężone w praktyce trudności z ustaleniem woli “władcy”.

Polityka to nie to samo, co administrowanie, choć praktycznie każdy polityk jest w większym lub mniejszym stopniu administratorem, a przejścia między tymi rodzajami działalności są zazwyczaj płynne i trudne do wyraźnego sprecyzowania. Administracja to jednak właśnie zarządzanie w sferach, gdzie opór ze strony innych ludzi można uznać (z punktu widzenia danego obserwatora) za pomijalny.

Inaczej można powiedzieć, że w administrowaniu wszystko dzieje się w ramach akceptowanych przez wszystkie zainteresowane strony reguł. (Jest to prawdą nawet w tak, pozornie paradoksalnych sytuacjach, jak administrowanie terenami okupowanymi, które stanowi “administrowanie” dla tych, którzy okupację akceptują (niekoniecznie z entuzjazmem), zaś “politykę” dla wszystkich innych.)

Polityka to też nie to samo, co ekonomia. Nie jest to także żadne “stwarzanie odpowiednich warunków dla rozwoju ekonomicznego”, ani nawet “budowa odpowiednich mechanizmów”, mających temu celowi służyć. Dlaczego? Dlatego, że takie cele należą do administrowania, a nie do ”czystej” polityki. Wcale nie twierdzę, iż politycy, czy partia polityczna muszą, albo powinni, być na te sprawy obojętni, tylko że nie jest to centralna kwestia w ich działalności.

Tą centralną kwestią każdej polityki jest przede wszystkim kierunek, w jakim będzie się zmieniać dana społeczność i jej losy. Jest bez porównania ważniejszą sprawą, czy władzę w jakimś kraju będą sprawować rodzimi trockiści, prosowieccy stalinowcy, czciciele Baala, Radykalni Zwolennicy Chodzenia w Trepach, Chiny, Korea Północna, Paragwaj, albo powiedzmy kraj stanie się dominium USA - niż większość innych spraw, którymi zajmują się politycy, a które obejmują zarówno to, co określiłem jako “czystą politykę”, jak i to, co określiłem jako “administrację”.

Nawet ludzie o całkiem niepodobnych do moich przekonaniach potwierdzają pośrednio tę tezę, choćby przyznając, że w demokracji konieczne są wielorakie instytucjonalne zabezpieczenia przed jej zniszczeniem przy pomocy środków całkowicie z jej własnego arsenału. Chodzi o takie sytuacje, jak dojście Hitlera do władzy, jak wiadomo w sposób całkowicie demokratyczny.

I tutaj każdy się łatwo zgodzi, że dojście czy niedojście nazistów do władzy było kwestią bez porównania ważniejszą, niż wszelkie jednomandatowe okręgi, liniowe albo hiperboliczne podatki, i tysiące innych spraw, które ogłasza się za niezwykle ważne, oskarżając jednocześnie nielubianych polityków, że “chcą tylko władzy”. Po prostu to, kto ma władzę determinuje kierunek zmian, a inne kierunki ruchu, po jakimś czasie muszą dać ogromną różnicę w “położeniu”. I ta różnica będzie się zwiększać, zwiększać, zwiększać!

To trochę jak z rybą i wędką ze znanego powiedzenia – poszczególne cele i zagrożenia to ryby, zaś to, kto będzie rządził to wędka. Jeśli więc chcemy mieć adopcję dzieci przez homoseksualistów, wolność wyrażania jedynie lewicowych poglądów, i całą masę równie “pięknych” rzeczy... To po co mamy się męczyć wprowadzając w życie każdą z nich oddzielnie, skoro możemy – w ramach “delegowania odpowiedzialności” niejako – oddać władzę ludziom, dla których to są właśnie życiowe cele. To, kto ma władzę, przesądza o tym, co spotka w przyszłości daną społeczność. Znacznie bardziej definitywnie, niż takie, czy inne decyzje konkretnej władzy.

Przyznam, że zawsze odczuwam ogromną podejrzliwość, słysząc oburzone krzyki polityków, że ich przeciwnicy “są nastawieni wyłącznie na walkę” i że “pragną wyłącznie władzy”. W końcu, jeśli ty masz władzę, to kto inny jej nie ma, a więc – nawet jeśli niewiele sam zrobisz – to masz szansę nie dopuścić do zmian, które ci się nie podobają. To wcale nie jest takie głupie ani z definicji podłe nastawienie! W końcu nie żyjemy w raju, a ludzie to nie anioły.

Zresztą bardzo zabawne jest słuchać, jak ci sami ludzie, którzy zdają się nieskończenie silnie wierzyć w skuteczność i zbawczą moc instytucjonalnych mechanizmów i balansów, podnoszą larum, kiedy ktoś, korzystając ze swych całkowicie legalnych możliwości, zwiększa swój stan posiadania. Co się wtedy nazywa “zawłaszczaniem państwa”. To coś jak równie absurdalnego i zarazem bezczelnego, jak medialnie nagłaśniane gruchanie o “psuciu państwa” w wykonaniu czołowego propagandzisty Międzynarodówki Anarchistycznej w naszym zakątku globu.

Zresztą można się uciec do łatwo zrozumiałego w naszym kraju przykładu... Gdyby na przykład komuniści “pragnęli wyłącznie władzy", a nie “tworzenia nowego człowieka i nowego społeczeństwa”, lub choćby “wymuszania spontanicznego poparcia” (o którym tak celnie pisał J. Fest w książce "Oblicze Trzeciej Rzeszy"), to Polska i wiele innych krajów byłoby znacznie mniej doświadczonych przez historię. Bowiem wtedy rozsądek i własny interes rządzących miałby coś do powiedzenia przeciw absurdalnej, nie liczącej się z rzeczywistym światem i ludzką naturą ideologii. Zgoda?

Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że III RP to właśnie taki kraj, gdzie nadal te same cyniczne i perfidne “elity” kierują się swoim własnym interesem, takim jak go pojmują, a nie ideologią, jak to było w PRL-prim. (Służalczość wobec obcych jednak pozostała, przez co różnice są znacznie mniejsze, niż by być mogły i powinny.)

"Libertarianizm" to anarchizm udający...

"Libertarianizm" to przecież nic innego, jak anarchizm, z jakichś niezrozumiałych powodów udający, że jest "prawicowy". Tak jest, czy już całkiem mi się w mózgu z tej sklerozy pokręciło? Zanim otrzymam autorytatywną odpowiedź, pójdę tym tropem. No więc idę...

Skąd się biorą anarchistyczne skłonności bez trudu rozumiem, każdy zbuntowany nastolatek je ma, a niektórym nie dane jest nigdy wyjść z sieci "genialnych" odkryć, których się w młodości dokonuje. W końcu do tego potrzeba albo realnego kontaktu z realną rzeczywistością - o którą w tych wirtualnych i rozmemłanych czasach coraz trudniej - albo sporo myślenia i studiowania mędrszych od siebie.

Dużo bardziej od tego pytania: "skąd się biorą anarchistyczne dzieci", intryguje mnie kwestia tego taka: PO KIEGO GRZYBA ANARCHISTA KONIECZNIE CHCE SIĘ UWAŻAĆ ZA "PRAWICOWCA"?

Wyjaśnień zapewne jest kilka, albo i sporo, bo dusza ludzka to skomplikowany organ... Ale jako najoczywistsza nasuwa mi się taka oto, że jak z bogatych i konserwatywnych rodzin wychodzą "zbuntowani" anarchiści, tak z biednych i postępowych wychodzą "libertarianie".

Czyli w sumie dokładnie to samo - po prostu zbuntowana młodzież, jaka była zawsze, kiedy życie stawało się względnie lekkie i nie do wytrzymania bezpieczne. Zwykła zbuntowana młodzież, która po latach stanie się zwykłymi przechodzonymi hippisami à la '68, jacy panują nam dziś łaskawie z Brukseli. Tyle że ci są "prawicowi", więc słuszną rzeczą jest, iż mają swoją odrębną nazwę.

Ja większych istotnych różnic nie dostrzegam, a po głowie, nie wiem dlaczego, kołacze mi się coś... takie zdanie, jak ono brzmi... coś o tym, że "po owocach ich poznacie je". Dziwne, prawda? Co to w ogóle ma do rzeczy?

Ale korzystając z okazji proszę pięknie, dygnąłbym nawet gdybym tylko umiał. Niech mi ktoś łaskawie wytłumaczy różnicę między ANARCHIZMEM a LIBERTARIANIZMEM! Błagam, nie chcę już być głupim, nie nie rozumiejącym pseudo-prawicowcem popierającym rabowanie obywatelskich portfeli przez sprośnych i obleśnych urzędników - ja po prostu naprawdę NIE WIEM!