Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Claudio Monteverdi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Claudio Monteverdi. Pokaż wszystkie posty

piątek, stycznia 07, 2022

Jeszcze o Bolszewiźmie (i innym paskudztwie)

Gdybym miał jednym krótkim zdaniem zdefiniować Bolszewizm, rzekłbym że: Bolszewizm to zrzucanie odpowiedzialności za własne zbrodnie na Prawa Przyrody. (Przede wszystkim, jak dotychczas, na Ewolucję lub jej bękarcią siostrę - heglistycznie pojmowaną Historię.)

Da się to zrozumieć? Jeśli Prol nie śpiewa z wystarczającym entuzjazmem, to sam siebie skazuje na unicestwienie, bo Ewolucja nie zna litości (w odróżnieniu od Waadzy, która ma gołębie serce, ale cóż...), i ew. kula w tył głowy czy co tam, to tylko nieistotny akcydens.

Jeśli tak naprawdę jest (a rzadko się Pan T. w takich sprawach myli), to co z tego by wynikało? Otóż...

1. Że taka wygoda i łatwość wybielania się, skłania do popełniania zbrodni, co się jak najbardziej sprawdza w dotychczasowej historii.

2. Że Boski Nícolas ma głęboką rację, twierdząc że: Liberalny Burżuj to starszy brat Bolszewika. Dlaczego? No bo taka właśnie postawa, choć jeszcze nie do końca uświadomiona i nie całkiem sformułowana - ponieważ choćby sama Teoria Ewolucji została ogłoszona, kiedy Liberalizm już kwitł od ponad wieku - została właśnie zapoczątkowana przez Liberalizm i jego avatary.

3. No i oczywiście, jak zawsze... Że Tygrysizm - znowu się potwierdziło - to Niezłomny Oręż itd.

triarius

P.S. Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyciągnąć. (Nie sam zresztą Verdi, bo z Fryckiem. Skądinąd fajne hasło na koszulki. Ktoś już się napalił? Można by wyprodukować.)

poniedziałek, października 04, 2021

Obalanie śmiechem - tym razem w postaci bnmota

Nie ma w realnym świecie możliwości, by władza tak słaba, że można by ją obalić samym śmiechem (lub inną, podobnie "nieinwazyjną" metodą zresztą), nie została już wcześniej obalona w bardziej konwencjonalny sposób, przez kogoś z wewnątrz lub z zewnątrz. (Istnieje też realna możliwość, że od początku była tylko atrapą władzy, bo prawdziwa znajduje się całkiem gdzie indziej.)

To było (mam niepłonną) mięso, a teraz jeszcze coś sprzed lat, co przed chwilą na swoim blogasku znalazłem i mnie rozbawiło do łez. W ramach (Z)jadania (W)łasnego (O)gona. Otóż w samym tekście stwierdziłem tam coś w tym duchu, że bez "Monteverda (oczywiście w najbardziej uogólnionym sensie!) ta nasza Zachodnia K/C nie ma wiele sensu". Zostało to skomentowane (wtedy jeszcze bywały to komenta) w poniższy sposób (najpierw jest cytat ze mnie, potem odpowiedź, wytłuszczenie moje, bo ta krytyka mojego podejścia mnie zachwyca): 

To o co my właściwie mielibyśmy walczyć z tym całym ISIS i resztą? O tańce z gwiazdami, aborcję z eutanazją i żęderem?

Masz rację, ale widzisz chyba tylko to co robi najwięcej hałasu lub lata na golasa. To może zniekształcać Twój obraz.
Historia się powtarza: "Uwolnij Barabasza" krzyczało kilku, ale głośno i hałaśliwie i poszło...

poniedziałek, lutego 05, 2018

Od tego się powinno zacząć NASZE WŁASNE Oświecenie...

Znałem Luigiego Rossi, nadwornego kompozytora Anny Austriaczki, żony Ludwika XIII, tych od Muszkieterów, lubiłem parę jego pomniejszych kawałków, ale nie myślałem, że to w większej ilości może być aż tak skurwysyńsko dobre. (Zresztą do szpiku kości szkoła Monteverdiego.) Na tym etapie historii, tak na oko, skończyło się to, co było naprawdę piękne i płodne w zachodniej cywilizacji (Faustycznej K/C dla Tygrysistów). Niby do Oświecenia mieli jeszcze trochę, ale Ludwik XIV to także żaden tygrysiczny faworyt.

Dalej powinniśmy więc to sami pociągnąć, z tego całego ichniego Oświecenia wybierając tylko to, co nam naprawdę pasuje. (Zgodnie z zaleceniem Dávili, o czym sami już powinniście wiedzieć.) Niewątpliwie trochę przesadzam i poetycko wyolbrzymiam z tym niemal-całkowitym odrzuceniem ostatnich czterystu lat, ale taka właśnie, moim skromnym, powinna być nasza naczelna idea - bierzemy tylko to co dobre, a masa dobra przecież nie jest, co by prolom nie stręczyły Światłe Autorytety.

Posłuchajcie sobie tego w wolnej chwili - ale nie przymuszając się, bo to szkodzi na percepcję z aprecjacją... Naprawdę warto!


triarius

sobota, marca 11, 2017

Kobiecość Na Odmianę Ubrana i Najwspanialsza Muzyka we Wszechświecie

Całkiem przypadkiem (dzięki ci YouTubie, czyli teraz w sumie Googlu!) znalazłem ci ja przed chwilą spory kawał Monteverda w wykonaniu tej samej ekipy, którąśmy tu mieli jakiś czas temu z piękną a nieszcześliwą Cecylią i tą cudowną kalabryjską piosneczkę o jaskółce. Czyli Capella Mediterranea, czyli panna (niezależnie od stanu cywilnego, jak to u aktorek itp.) Aspromonte, piękna jak anioł, czyli panna Flores (o interesującej, mniej konwencjonalnej, co nie musi być wadą, urodzie)... I inni. Nie zapominając o śpiewających facetach i instrumentalistach.

Zaprawdę powiadam: to ich wykonanie, szczególnie tych rozsianych tu i ówdzie fragmentów "Koronacji Poppei", które znam przecież nieźle z wielu wykonań, dodaje jeszcze tej muzyce kopa. Że tak to figlarnie określę, ale mnie wolno.

Mówiąc bardziej konwencjonalnie - Po Prostu Genialne Wykonanie! Wiem, że to dla was zbyt długie i zbyt trudne, ale cóż... My tu jednak nie hołdujemy zasadzie cudnie wykpionej św. p. Jonasza Kofty, że: "ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio!"

Przykro mi, ale niestety nie! Za to, jeśli ktoś się pilnie uczył cudzych narzeczy i/lub z rodziną uprawiał "pas devant les domestiques", to ma tu także napisy po francusku. (Łał, Europa!)



triarius

P.S. Niech mi ktoś powie, że Monteverdi nie jest NAJGENIALNIEJSZY, to go stąd wyprowadzę za uszy! Żartuję oczywiście, ale nie zna się człek i niech mi się tu lepiej nie wypowiada. Kto natomiast, przeciwnie, wysłuchał w całości i w skupieniu, może się mi tu pochwalić i otrzyma Oficjalną Pochwałę i w przyszłości zasiądzie po prawicy.

sobota, października 18, 2014

Spiritus Tygrysizmu flat ubi sobie vult

Niewiele rzeczy tak cieszy wredne małe serduszko tygrysisty, jak widok (lub częściej niestety wyobrażenie) komucha dostającego w dupę od swoich. Czyli jedyny rodzaj martyrologii (?), jaki rasowy tygrysista w ogóle toleruje. Jedną z takich rzeczy (na inne spuścimy zasłonę) jest widok leberała, który przejrzał na oczy i ma z leberalizmem problemy, które w dodatku elokwentnie wyraża. Jedną z tych, znaczy, które nas jeszcze bardziej cieszą od biorącego w kość komucha.

Czemu to nawet lepsze od naszego doświadczonego przez życie komucha? A dlatego, między innymi, że taki leberał potrafi nam czasem dostarczyć niebylejakiej duchowej strawy. W końcu takim był z poczatku sam Ardrey, żeby już pominąć paru pomniejszych, o których sobie tu wspomnieliśmy lub, Deo volente wspomnimy. (Albo i nie.)

No i właśnie wpadł mi w ręce ktoś taki. Pożyczyłem sobie wczoraj mianowicie znaną książkę pana Allana Blooma pt. "Umysł zamknięty" ("The Closing of American Mind"). Oryginał wydany w 1987. (Konsultacja prof. Legutko, by the way.) Widzę, że chyba Boska dłoń mnie prowadziła, że sobie to pożyczyłem. (Nawiasem mówiąc, po wysłuchaniu całości podtrzymuję mą tezę, że książka pana Cialdiniego o wpływie na ludzi jest znakomita i jak najbardziej "nasza".)

Na razie przeczytałem do strony 62, czyli nie aż tak wiele, uwzględniając, że na poczatku jest jeszcze przedmowa żydowskiego, jak kojarzę, komucha, Saula Bellowa, ale to wygląda naprawdę na znakomitą rzecz i godną, by ją włączyć w kanon tygrysistycznych lektur.

Oczywiście - panowie A. i S. zawsze będą w innej kategorii (święte księgi, hłe hłe!) - no i to nie jest dla postych fizycznych tygrysistów, których zadania polegać będą na czymś innym, niż intelektualne włosa na 17 części rozszczepianie, ale dla intelektualnej elity jak najbardziej.

Nie sądzę, by nawet na ostatniej stronie pan Bloom dostał pręgowanego futra i zaczął się czaić w nocnym listowiu na zwierzynę, ale nie oczekujmy od niego zbyt wiele! Życie jest krótkie, dorośli ludzie raczej się aż tak bardzo nie zmieniają, a jak dałoby mu się jakieś 200 lat, to i facet by do końca przejrzał na oczy.

Na razie pozostaje mu zbolałego serca pocieszanie amerykańskim tradycyjnym... Wiecie sami - te tam oświeceniowe historie o "równości szans" itd. Czyli, jak na Amerykę, tradycja. Jednak KRYTYKA (w sensie filozoficznym) obecnej INTELEKTUALNEJ sytuacji owej ideologii - która, jakby nie było, podbiła przecież znaczną część świata, choć teraz, na naszych oczach, to się zaczyna szybko jakby odwracać... Więc ta krytyka, na tych pierwszych stronach, jest całkiem super!

Krytyka intelektualnej sytuacji leberalizmu, ale nie tylko, bo gość zajmuje się przede wszystkim wyższym szkolnictwem, a z tym wiąże się wiele innych spraw, niż tylko czysto intelektualne. Na Spenglera chyba nigdzie pluć nie będzie, Ardreya też z pewnością nie wspomni - za to Nietschego już wyraźnie docenił. Jest więc na niezłej drodze.

Naprawdę polecam tę książkę, godząc się z ryzykiem, niewielkim w mojej ocenie, że on tam, na pozostałych 400 stronach, zacznie wypisywać jakieś antytygrysiczne brednie. Tak czy tak - nie jako biblia, nie jako święta księga, ino jako krytyka Realnego Liberalizmu - to jest naprawdę fascynujące!

* * *

Może jeszcze o naszym makaronicznym tytule... Potraktujcie go jako ilustrację hasła, które mi się coraz gwałtowniej ostatnio kołacze po głowie - hasła: "Zróbmy sobie Barok!" Już Dávila, jak niektórzy może pamiętają, namawiał nas do zrobienia sobie własnego Oświecenia, ale mnie się widzi, że zacząć to trzeba od Baroku właśnie.

Nie całkiem w Polsce może, ale na Zachodzie Barok to był absolutny szczyt rozwoju tej Kultury ("cywilizacji" mówiąc prostym językiem). Nawet taki Michelangelo Falvetti, którego niedawno odkryłem, zmarł przed końcem XVII w. O ile kantat, o pół wieku późniejszego, Bacha nie jestem w stanie słuchać - częściowo na pewno z powodu chóralnych śpiewów po niemiecku, choć po prawdzie w pojedynkę też to obrzydliwe (Mozart jakoś sobie z tym radzi, ale to chyba tylko dzięki masonerii, że się zaśmieję) - to "Il Diluvio Universale" Falvettiego daje się słuchać jak najbardziej, a nawet więcej. (A swoją drogą, z wiki wynikałoby, choć explicite tego nie piszą, że to TEŻ był katolicki zakonnik. A to "Diluvio" to oczywiście po naszemu "Potop". TEN - światowy, "universale".)

Wiedząc, że nie każdy gra zawodowo na harfie w dobrej orkestrze, radzę na początek posłuchać końcowego fragmentu - tak po godzinie. Kantata to jednak dość sieriozny rodzaj muzyki, choć akurat te końcowe sprawy - jak owa tarantella Kostusi i to żeńskie trio na temat tęczy - powinny się spodobać każdemu, w miarę choćby zdrowemu na umyśle i uszach, człowiekowi Zachodu.

(Co oczywiście nie znaczy, by reszta była marna i bym jej nie polecał!) Jednak radzę zacząć od 1:06, a nawet wprost od bisów, czyli od 1:10. Mnie szczególnie ten kawałek o tęczy, "kiedy Bóg wybacza ludzkości", zachwyca, ale kostusiowa tarantella, także wykonana na bis, też super i wielu może się podobać nawet bardziej (czy młodzież mnie słyszy?).




No to już wiadomo dlaczego makaronizm w tytule? Łacina, machanie szablą, szlacheckość... W końcu cała polska kultura, ta prawdziwa, jest z gruntu szlachecka właśnie - niezależnie w czyim wykonaniu. To właśnie ten Barok, do którego chciałbym wrócić. Nasz, ale jednak zachodnim intelektualizmem owej epoki też bym go chciał nieco nasączyć. Nie mówiąc już o Monteverdich, Falvettich, i (wcześnijeszym od nich) panu Striggio. Tego nam wtedy brakowało, i tego nam teraz brakuje. Więc...?

triarius

piątek, października 03, 2014

Znowu o schyłku Zachodu, ale na odmianę lekko i figlarnie

Alistair Crowley wynajął kiedyś dla siebie i swojej trzódki dom w jakiejś zabitej deskami szkockiej wsi. Szybko zaczął się tam jednak nudzić... (Widocznie nawet analny seks ku czci Belzebuba może się przejeść, jeśli ciągle ogląda się te same gęby. You live and learn!) Żeby się rozerwać pisał więc listy do prasy, a w każdym skarżył się na "dokuczliwy problem prostytucji". Że niby w tym właśnie, odludnym miejscu.

Brać dziennikarska oczywiście nie mogła sobie za bardzo wyobrazić tej masowej i ostentacyjnej prostytucji w sielskim i znanym z kalwińskiej moralności regionie i w końcu postanowiono to sprawdzić naocznie. Do wiochy oddelegowano reportera. Prostytutek nie znalazł, a kiedy zgłosił pretensję do autora owych listów, otrzymał odpowiedź, że "prostytucja w tej miejscowości jak najbardziej jest problemem - przez swoje nieistnienie".

Historyjka dość zabawna, ale też bez przesady. Sam Crowley to dość ciekawy gość, a kiedy niedawno Adaś ujrzał w książce jego zdjęcie, nie mógł uwierzyć, że to nie mnie widzi. Z czego wynika, że gość był męski, przystojny, a jego twarz tryskała inteligencją. Mógłbym wiec tę anekdotkę przytoczyć tylko po to, by was o moich zaletach w subtelnej formie poinformować... Jednak to nie to!

O co więc chodzi? Chodzi o to, że ta historyjka przyda nam się, żeby w lekkiej, anegdotycznej formie napisać sobie coś o tym nowym stadium upadku Zachodu, którym jest tzw. "Państwo Islamskie" i co z tego wynika. Dlaczego mielibyśmy o czymś takim pisać lekko i w anegdotycznej formie? A dlatego choćby, że ja już oczy niemal wypłakałem nad tym, że miliony oszalałych lemingów, szczutych przez gromadę degeneratów, ciągną nas wszystkich w przepaść, i zdaje się na to nie być ratunku.

Płakałem, płakałem, aż sobie wreszcie przypomniałem sentencję, że "śmiech jest płaczem mędrca". I postanowiłem o tym, a szczególnie o jednej związanej z tym sprawie, która ostatnio wydała mi się niezwykle wprost ważna, napisać. Mamy więc to państwo islamskie. Jako państwo, zgoda, in statu nascendi, ale jako problem - absolutny gigant. Robi się na nie naloty, a tu się własnie okazuje, że mimo nalotów ich siła militarna się nie zmniejszyła, i że oni potrafią skutecznie dostosować swoją taktykę do zmieniającej się sytuacji.

Słyszałem to przed chwilą od militarnego eksperta na francuskiej telewizji. No a już od jakiegoś czasu na tych różnych amerykańskich telewizjach, oraz na BBC, słyszę, że to jest sprawa na lata. Sam Obama w swoim niedawnym przemówieniu to też stwierdził. Mówimy w tej chwili o tamtych regionach tzw. Syrii, tzw. Iraku, wkrótce tzw. Libanu... Itd.

A przecież, w dłuższej skali czasowej - gdzie naprawdę jest zasadniczy problem Zachodu związany z całą tą sprawą? Oczywiście w tym, że na Zachodzie - przede wszystkim zaś w Europie - są już miliony muzułmanów. Tak? Jasne, sporo z nich, zapewne większość - DZISIAJ - to spokojni ludzie, akceptujący miejscowe obyczaje i prawa.

Jednak tacy np. Amerykanie w czasie drugiej wojny światowej po prostu internowali swoich obywateli pochodzenia japońskiego - chyba nie wszystkich, ale przynajmniej w Kaliforni, gdzie mieszkali we względnie sporym zagęszczeniu. Potem się tego wstydzili, bo np. dziewczynie nie dano skończyć studiów, więc jej w czterdzieści lat później dali dyplom honorowy... Typowy cyrk w amerykańskim stylu, ale to nie zmienia faktu, że problem jest poważny.

Zarówno, zgoda, moralny problem traktowania własnych obywateli, którzy nic złego nie zrobili, jak i problem taki, że ci Japończycy, mogliby jednak, niektórzy, poczuć się do solidarności ze swoją poprzednią ojczyzną. Czemu, z jednej strony, trudno się aż tak dziwić, a z drugiej mogłoby to stworzyć spore problemy dla Amerykanów.

No i my teraz mamy te miliony... (Nie Polska na razie, ale, z tego co słyszę, chcą nam ich tutaj też wpakować. Myśmy ich nie podbijali, nie kolonizowali, nam też oni nie rozkręcali powojennego boomu - ale teraz wszyscy musimy być oczywiście solidarni... Nóż się w kieszeni otwiera! A co tu gadać o islamskiej młodzieży w slumsach Tuluzy czy innego Brighton?)

Mamy więc te miliony, mamy tę młodzież, która już - o ile się ogromnie nie mylę na temat przyszłości "kapitalizmu" - nigdy żadnego prawdziwego boomu nie doświadczy, której narzuca się przemocą (choć nie tak silnie jak nam, zgoda) różne obłędne żędery, "równouprawnienia" i "tolerancje"...

No i, jeśli TO nie jest bomba z (nieco tylko) opóźnionym zapłonem, której coraz bardziej intensywna inwigilacja (wszystkich przecież, nie tylko islamistów) na pewno nie zatrzyma - to ja się zupełnie na niczym nie znam! Mógłbym ten temat jeszcze rozwijać do rozmiarów książki, ale każdy sam powinien łatwo dojść, jakie są te przyszłe zagrożenia i jak ta cała ponura sprawa wygląda, a my tu mamy jeszcze to zgrabnie zakończyć, powrając do naszej początkowej historyjki o słynnym sataniście.

Otóż, z mrowia wydarzeń i wypowiedzi związanych z "Państwem Islamskim" (żeby już Putina zostawić na boku, choć to też tu przecież swoje robi), najbardziej wryło mi się w pamięć jedno... Którego właściwie wcale nie było. Całkiem jak prostytutek w tamtej wiosce u Crowleya. I właśnie dlatego wydało mi się to aż tak ważne. Paradoks godny Cycerona - "milczą, ale przez to tym bardziej krzyczą, ach!"

Otóż jakiś tydzień temu jakiś ważny paryski muzułmański duchowny - szef najważniejszego meczetu we Francji, jak kojarzę - wezwał muzułmanów do demonstracji przed tym meczetem, przeciw "Państwu Muzułmańskiemu", i w ogóle tym tam brzydkim przejawom islamu. (Czy też tego, jak głoszą niektórzy, co nam się jako islam wciska, choć nim wcale nie jest, bo naprawdę do religia pokoju itd. Ach!)

Trąbiono o tej demonstracji - że ma być znaczy - sporo, a potem okazało się, że zebrało się, wedle OFICJALNYCH INFORMACJI tych telewizji, które nawoływały i które nam o tej religii pokoju pilnie opowiadają, KILKASET osób, i to, jak te telewizje podały, "nie tylko muzułmanów".

Pokazywano też przez parę godzin w dziennikach migawki z tej demonstracji, i proszę mi wierzyć, że tak żałosnego "robienia tłumu", z tak żałosnym w dodatku skutkiem, nie ogląda się nawet w telewizjach PRL bis. (W każdym razie nie oglądało się AŻ tak żałosnych parę lat temu, bo teraz już i tak bym nie wiedział, jako że nie oglądam takich telewizji.) Na moje oko tam nie bylo nawet tych kilkuset ludzi, a zresztą, co to za różnica?

Demonstracje w sprawach ekonomicznych czy socjalnych, albo przeciw pedalskim "ślubom", potrafią zgromadzić pół miliona uczestników. A tutaj? Zpośród milionów francuskich muzułmanów, w dość w końcu naturalny sposób przez ludzi łączonych - w końcu życie to nie piękna bajka i tak to działa - z obcinaniem głów i całą resztą... Kilkuset. Góra. Reszta, której nie chciało się - z jakichś powodów, można by długo próbować je rozgryźć - się odciąć...

Tak więc czysty taniec na wulkanie, jeśli mnie spytać. Z tymi muzułmanami na Zachodzie, co to rzekomo... Dla mnie to właśnie najważniejsze polityczne wydarzenie ostatnich dwóch tygodni, co najmniej. Wydarzenie, o którym z pewnością nikt z was nawet nie słyszał. A czy o owych ruralnych szkockich prostytutkach z listów Crowleya do prasy ktoś słyszał? No to właśnie! Udało nam się więc napisać lekki i zwiewny tekst na poważny temat? Jeśli tak, to jeszcze Zachód nie zginął - tylko przeniósł się do Polski! I tak trzymać!

triarius

P.S. A teraz, żeby ten efekt podtrzymać, idźcie sobie na YouTube'a i posłuchajcie sobie Koronacji Poppei (Incoronazione di Poppea) i/lub Orfeo. Niejakiego Monteverdiego. To nie jest jedyny "nasz" kompozytor, ale z nim zawsze dobrze traficie, więc na razie on wam wystarczy.

sobota, lipca 12, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (002)

No dobra, powiedzmy teraz sobie dlaczego ja to w ogóle piszę... (Kwestia "intencjonalności" poniekąd. Odkrytej przez genialnych, jak to oni, średniowiecznych scholastyków, i lansowana przez niegłupiego, choć lewicowego do szpiku kości, Rollo Maya. Ciekawa rzecz, serio!)

Chodzi o prowokację? Na pewno nie to! Moje opinie na temat leminga i burżuja nie są przesadnie pochlebne, ale épater les bourgeois to całkiem nie jest moje hobby. ("Szokować burżujów", dla tych co po francusku nie zrozumieli.) Dlaczego, spyta ktoś? Nie wiem, zapewne nie chciałoby mi się w ogóle do tego zniżać. Zresztą i tak są całkiem często zszokowani, jak mnie widzą.

Dlaczego zatem? Czy mam nadzieje kogoś nawrócić,? No nie - w siłę argumentów słownych i intelektualnych (nawet wspartych ew. środkami literackimi, jak "hipnotyczne pisanie") absolutnie nie wierzę.

Gruba pała jest argumentem - słowo argumentem po prostu nie jest. Jeśli ktoś nie chce się dać przekonać, to się przekonać nie da, i tyle. Tak więc, jeśli z kimś naprawdę warto dyskutować, to musi być człek sensowny, otwarty na argumenty, nieprzesadnie trzymający się swych dotychczasowych opinii i swojego ego. A więc rzadkość. Wzniosła, piękna, ale rzadkość.

A my tu przecież w dodatku rozmawiamy o GUSTACH - więc żadnych absolutnie miażdżących argumentów być po prostu nie może... W ogóle żadnych argumentów, które by mogły powalić przeciwnika i przekonać. Jeśli komuś się podoba to coś z brodą i w kiecce - no to jaki argument mógłby to zmienić? Jeśli kogoś odrzuca "Vi ricorda o boschi ombrosi" - no to co ja mogę? Ja, albo ktokolwiek, choćby był nawiększym znawcą i najbardziej elokwentnym eseistą?

No więc po co?

1. Dla tych paru ludzi, dla których kiedyś byłem jakimś tam autorytetem, a którzy wprawdzie gdzieś poznikali i nie komentują (zmywaki, trzepaki, sejfy ze złotem w Fort Knox), ale chyba jeszcze czasem na mojego blogasa (tego prawdziwego raczej, nie na szalomie) okiem rzucą, i jakąś wagę do moich opinii przywiązują.

2. Dla tych, którzy od dawna podejrzewali, że z tą "współczesną sztuką" jest coś nie tak, ale czekali na jakieś potwierdzenie. Co najmniej na takie, że ktoś to widzi podobnie, i w dodatku ośmielił się to publicznie napisać.

3. Dla tych, którzy widzą to tak jak ja (i np. bez porównania wyżej cenią Monteverda od Stockhausena, a katedrę w Saint-Denis od gmachu ONZ), ale nie przyszło im dotąd do głowy, że nawet te urocze, śliczniutkie plamki, co je dla nas impresjoniści pędzelkiem tu i tam... To także zastrzyk fenolu w samo serce, w samo jądro duszy... To także to, cośmy sobie, nieco przenośnie, ale dziwnie celnie, nazwali "satanizmem".

Że to się wszystko zaczęło o wiele wcześniej, niż się ludziom wydaje. Że już u Mozarta są rzeczy niepokojące (co nie jest aż tak dziwne, skoro to był mason od "Czarodziejskiego fletu", ale my tu teraz nie o polityce)... Ba - u Haendla i u Rubensa nawet!

Haendel to był dla mnie zdolny oczywiście gość, który jednak zdawał się wiedzieć, że na prawdziwej muzyce wiele nie zarobi, więc się konsekwentnie zniżał, żeby nie rzec "kurwił", do publiczności, szczególnie angielskiej, która jakoś dziwnie przez rodzimych kompozytorów rozpieszczana jakością nie była.

Pomijając Dowlanda, of course. U Haendla cały czas słychać jakby morris dances, tylko o wiele mniej autentyczne, o wiele bardziej wysilone. Tak to widzę, sorry! Zaś Rubens... W ogóle trzeba o tym mówić?! Koszmar i tyle!

No i to jest chyba wszystko, co, w najbardziej nawet optymistycznych porywach, mam zamiar tym swoim cyklem (bo to już cykl przecie!) osiągnąć. Wszystko inne byłoby skrajną naiwnością, a ja - choć do Pendereckiego nie dorosłem - naiwny naprawdę nie jestem.

Mam jeszcze w głowe masę  tego typu "kolorowych plamek", którymi sobie malujemy nasz prześliczny impresjonistyczny "obrazek", atakując temat ze wszystkich stron na raz (no, prawie na raz) i czyniąc sobie co pewien czas wycieczki na sąsiednie, luźno tylko z naszym tematem związane, terytoria...

Jednak tego tutaj jest już całkiem sporo, więc na razie to będzie tyle. I tak, o ile mamy w jakimś znaczącym stopniu wyczerpać nasz ambitny temat, to tych odcinków trzeba by napisać naprawdę sporo. (Nasza numeracja , jak łatwo stwierdzić, przewiduje do tysiąca, łał! Temat zaś jest dla mnie tak fascynujący, że całkiem nie wykluczam poświęcenia się mu już do końca mych dni.)

Dzięki za uwagę - kto do tego miejsca doczytał!

triarius

P.S. Teraz wychodzimy pojedynczo, pilnie uważając na ew. ogony.

piątek, lipca 11, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (001)

Czasem sobie żartujemy, ale temat zawarty w tytule traktuję absolutnie poważnie. Jest to poza tym obszerne zagadnienie, którego na pewno nie uda mi się omówić w jednym blogowym tekście, co jest choćby dlatego nieco smutne, że nie mam już wielkiego przekonania do tekstów w odcinkach. Jednak ten temat chodzi za mną od lat i w końcu chciałbym nieco o tym pogadać.

* * *

Naszym tematem tutaj jest nie tyle cała sztuka - nie wszystko, co się daje tym terminem określić - tylko w sumie muzyka i tzw. sztuki plastyczne (malarstwo, grafika, rzeźba). Plus architektura. Sztuki posługujące się słowami (literatura, dramat) wymagałyby z pewnością sporo osobnego potraktowania.

(Nie żeby na niego nie zasługiwały, po prostu na razie koncentrujemy się na tamtych.) Są też takie rzeczy "z pogranicza", jak film czy pantomima. Nie będziemy ich na siłę w nasze rozważania pakować, ale niewykluczone, że będą one do nich lepiej pasować, bez wielu koniecznych modyfikacji i uzupełnień, niż do tych sztuk "słownych".

* * *

W owych latach, gdy obficie korzystałem z uroków miejskiej biblioteki w Uppsali, wpadła mi raz w ręce dość niezwykła książka z dziedziny, która zawsze mnie, raz bardziej, raz trochę mniej, interesowała. Był to kurs rysowania, ursprungligen duński, oparty na metodzie, której nigdzie indziej nie spotkałem - mianowicie na kopiowaniu dawnych mistrzów.

Autor tego kursu w przedmowie argumentował, że przecież tak właśnie uczyli się swego rzemiosła dawni malarze, rytownicy itd., łącznie z największymi. Z tymi największymi, których dzieła najbardziej podziwiamy... Podczas gdy dzieła współczesnych - przeważnie nikogo nie kopiujących i z tego bardzo dumnych, aż tak genialne, nie da się ukryć, nie są.

Dość do mnie ta argumentacja trafiła, choć już wtedy wydawało mi się, że to aż takie proste nie jest. Nie aż tak proste, żeby samo kopiowane załatwiało sprawę i zasypało, powiedzmy, tę przepaść pomiędzy jakimś Caravaggiem i jakimś tam... Nieważne, nie znam ich, ale wpiszcie tu sobie nazwisko najbardziej cenionego współczesnego malarza...

Albo też wpiszcie sobie zmienną M - bo w końcu tu chodzi jedynie o to, że kiedyś ci najwięksi byli o wiele więksi niż teraz, natomiast ci zupełnie średni (jeśli oczywiście nie mówimy o całkiem prowincjonalnych pacykarzach czy snycerzach) może jeszcze bardziej różnili się na korzyść od dzisiejszej średniej.

Na tym ten wątek na razie zakończę, nie wyjaśniając nawet do czego zmierzam - wrócimy sobie do tej sprawy, Deo volente, w dalszym ciągu naszego (nie bójmy się tego słowa!) eseju.

* * *

Całkiem na marginesie, to zadziwia mnie fakt, że tak wiele spośród najlepszych książek, które udało mi się złowić w uppsalskiej bibliotece, spotkałem tam tylko jeden raz, przez tych dziesięć lat. Co napawa mnie smutną myślą, iż ilość wspaniałych książek, których nigdy nawet nie ujrzałem, musiała tam być także spora, jeśli nie znacznie jeszcze większa.

Szczerze - serce mne boli, kiedy pomyślę, że mogłem nigdy nie trafić na Ardreya, albo że coś innego tej wartości, co jego "Territorial Imperative", było cały czas w czytaniu i już nigdy go nie spotkam.

* * *

I (wracając do poprzedniego wątku) my tu nawet nie mówimy o jakichś tam "performance'ach", wypchanym psie na wypchanym koniu, gównie w szkatułce, sedesie przerobionym na mandolinę... Nie - ta "nowoczesna sztuka", o której chcę mówić, to całkiem poważne, w zamierzeniu całkiem uczciwe, a w dodatku dziko ambitne zamierzenia.

Bardzo łatwo jest wyśmiewać te lewackie hece, na które biedni mocherowi podatnicy bulą, żeby ich obrażano itd., choć z drugiej strony wcale nie jest aż tak łatwo coś na ich temat powiedzieć nowego i sensownego. Może kiedyś i tego spróbujemy, ale na razie mówimy o sztuce jak najbardziej...

Nie powiem "prawdziwej", bo to by wywołało paskudny zgrzyt, o ile nie po prostu wybuch, w zderzeniu z moją przewodnią tutaj tezą - tą mianowicie, że:

AMBITNA NOWOCZESNA SZTUKA TO (NIESTETY) Z ZAŁOŻENIA DNO, PORAŻKA I BARDZO CZĘSTO CZYSTY SATANIZM.

Co więcej, ten "satanizm" nie jest tylko dla ludzi wierzących w realnego, osobowego szatana - nawet dla kogoś całkiem w sumie niewierzacego, jak choćby ja, jeśli się w to naprawdę mocno wgryźć i wczuć - to będzie coś zdecydowanie zalatującego siarką i do czego określenie "satanizm", choćby w jakimś metaforycznym sensie, wprost przedziwnie pasuje, a nawet samo się jakoś narzuca.

* * *

No dobra, a co to będzie ta "nowoczesność" w tej "nowoczesnej sztuce"? Z naprawdę wielką ostrożnością rzekłbym, że na pewno od początku XX w. Ta ostrożność wydaje mi się jednak w wielu przypadkach aż ZBYT wielka, i, może z pewnymi wyjątkami, bez większego trudu bym się cofnął do połowy XIX w. co najmniej, jeśli nie do jego początku.

(Już w XVIII w. w sztuce jest coś, dla mnie, niezbyt zdrowego... Nie całkiem w całej zapewne, ale w sporej części. Ale to jednak było coś w istotny sposób różnego od tej późniejszej, którą tu sobie ochrzciliśmy mianem "nowoczesnej".)

* * *

Ów nasz chronologiczny podział da się, z pewną trudnością, ale jednak, zsynchronizować ze spenglerowską chronologią naszej, to jest zachodniej, czyli "faustycznej" Kultury/Cywilizacji. Tutaj jednak nic nie robimy na siłę - jeśli to się ładnie zgodzi, pięknie! Jeśli nie, cóż, nie musi.

(W końcu Spengler kochał np. Beethovena i nie czuł odrazy do Wagnera, Montevrdiego zaś w swym Opus Magnum wspomina niemal mimochodem, bez orgazmu na słodko... My zaś, Tygrysiści znaczy, dokładnie odwrotnie. Więc tu nie chodzi o żadne mentalne niewolnictwo czy święte księgi.)

Ze Spenglera będziemy jednak potrzebować czegoś o wiele ważniejszego w tym kontekście od chronologii. Chodzi o jego podział sztuk na Ornament i Imitację. Sięgając teraz wyłącznie do własnej kory mózgowej, powiem, że Ornament to jest sztuka najwyższego lotu...

Znaczy niekoniecznie tworzona przez absolutnych geniuszy, ale tego właśnei rodzaju. Czyli sztuka w sporej, jeśli nie w ogromnej, części sakralna, lub, że to tak na razie prowizorycznie wyrażę, z nią duchowo spokrewniona. Jest to sztuka, która posiada swoją "naukę". W końcu teoria harmonii, kontrapunktu, czy architektury takiej jak gotycka, to naprawdę nie jest byle jaka wiedza, i nie jest tego wcale mało.

Człek się tego uczy latami, terminuje, szlifuje, siedząc w ławce albo u stóp Mistrza, lub też zaczynając od malowania fałd na jego obrazach, aby potem ewentualnie przejść do malowania dłoni... Te rzeczy!

Podczas gdy Imitacja, to jest sztuka przy której - w mniej lub bardziej dosłownym sensie - nogi same skaczą (Buck Owens "Streets of Bakersfield"!) i/lub łzy się same cisną do ócz (Mary Travers "You'll Know Me by No Other Name"). Czasem też na przykład ręka sama sięga do głowni karabeli, podczas gdy druga podkręca wąsa.

Czyli sztuka względnie spontanicznie tworzona, folklor albo coś doń w sumie zbliżożonego, i wypływająca w znacznej mierze ze spraw, żeby to tak skrótowo określić, biologicznych. W sensie przede wszystkim rytmu, i to rytmu w każdej postaci i w każdym niemal znaczeniu. Także np. w malarstwie.

Żeby nie było - nazwa Imitacja to nie jest żadna obelga! Ta sztuka może być naprawdę bardzo fajna, wybitna też, nie mówiąc, że ja osobiście gorąco kocham różne folklory i "popularne" rodzaje muzyki (choć też wielu "popularnych" nie znoszę).

Jednak my sobie tutaj zamierzamy właśnie wykazać, że - o ile Imitacja może nadal istnieć i, w niektórych swych przejawach, ma sie całkiem dobrze nawet w tych paskudnych i pozbawionych cienia smaku czasach - to Ornament, czyli ta sztuka z założenia WIELKA, ta sztuka napawdę ambitna i przeznaczona dla "wyrobionej publiczności", to już dzisiaj, i to od co najmnej gdzieś początku XX wieku, o ile nie znacznie wcześniej, niestety i bez ratunku tytułowe DNO, PORAŻKA... I co jeszcze? Zgoda - całkiem często (taki czy inny. mniej lub bardziej świecki, mniej lub bardziej antyreligijny) SATANIZM.

My się tu mamy zamiar skoncentrować na ORNAMENCIE. (Czego już się pewnie co bystrzejszy i pilniejszy P.T. domyślił.)

* * *

W ogóle, w nieco pobocznym wątku, dodam, że jako historyk sztuki Spengler jest naprawdę WIELKI, przełomowy, rewolucyjny i w ogóle! W dodatku, choć tego pracowicie nie porównywałem, to o sztuce i jej historii nie zostało chyba aż tak mocno wykastrowane w tej liberalnie skastrowanej wersji jego Magnum Opus, której polskie tłumaczenie dałoby się jeszcze z pewnością znaleźć, gdyby ktoś naprawdę się postarał. Ale róbcie sobie jak chcecie, kochane ludzieńki!

* * *

Niestety tylko sobie nieco uporządkowaliśmy przedpole, nie dochodząc do żadnych naprawdę istotnych i nowych dla ew. P.T. Publiczności wniosków, ale tego już się zrobiło sporo, pora późna, do wymarzonego celu jeszcze daleko... Więc sobie na razie zakończymy, stwierdzając, że jeśli Bóg zechce, to będzie dalszy ciąg. Czyli, skrótowo...

c.d.n. (Deo volente)

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

środa, lutego 05, 2014

O jednym łysoniu, żonie Roberta de Vere, Monteverdim, i paru innych sprawach

Byłem na spotkaniu autorskim z Gabrielem "Coryllus" Maciejewskim. Okazał się naprawdę znakomity. W dodatku wcale nie przypominał tego Savonaroli, którego człek sobie nieco (powiedzmy sobie to uczciwie) wyobraża, szczególnie czytając jego blogaskowe komęta. Facet był dowcipny, zrelaksowany, a z jego wykładu nawet taki stary historyczny lis jak ja, który parę Misiów też w życiu przecie przeczytał, wyniósł masę nowych informacji.

Szczerze mówiąc, to ja gadałem nie aż tyle mniej od Coryllusa. Na szczęście chyba mnie nie ponosiło, gadałem z sensem i bez zapamiętania. Poza jednym łysoniem, nikt inny zdawał się nie mieć pretensji, a paru nawet spytało pod jakim pisuję nickiem. (Bo gadałem do szanownego Autora per ty, "jak bloger do blogera". Stąd wiedzieli.)

Gdyby z tego spotkania były jakieś nagrania, to wnoszę parę drobnych poprawek. Po pierwsze - Lancecrona była Agnes, a nie, jak mi się wydawało, Catherine. Sprawidziłem to przed chwilą w sieci. Swoją drogą, Anglicy i ich językowi pobratymcy zdają się nie mieć najmnejszego pojęcia, że to niemal na sto procent była nasza (moja tym bardziej, bo mam ich wśród przodków) poczciwa Lanckorońska.

O co chodzi? A o żonę, drugą, i w wielkim bigamiczno-dynastycznym skandalu wziętą, przez Roberta de Vere, faworyta nieszczęśliwego Ryszarda II, króla Anglii. Wcześniej ulubioną dwórkę czeskej żony Ryszarda. Którego tronu i życia pozbawił późniejszy Henryk IV... Ten, który wcześniej podbijał z Krzyżakami Litwę. O czym Coryllus, i nie bez powodu, sporo pisze.

Anglicy, za Froissartem, gadają o jej, Agnieszki znaczy, "niskim zapewne urodzeniu", i że "pochodziła raczej chyba z Niderlandów, niż z Czech"... Co za głupki! Nawet im do głowy nie przyszło, że to nasza! Że to moja, choć zimna, pra-pra-babcia!

Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałem. Na zakończenie, które u mnie ma zwyczaj rozpoczynać się gdzieś tak w jednej trzeciej tekstu. Sprawa poniekąd dość marginalna, ale jednak się z tym wszystkim - z całym tym protestantyzmem, liberalizmem (czyli "państwem zawładniętym przez finansową mafię", wedle jednej z licznych liberalizmu definicji Pana Tygrysa), Anglią, katolicyzmem i całą resztą (no, niemal całą) poruszanej przeez Coryllusa problematyki - wiążąca.

Otóż, czekając na owo autorskie spotkanie, które odbyć się miało, nawiasem mówiąc, w ładnej, trza jej przyznać, i dużej, bibliotece, mieszczącej się w handlowym kompleksie we Wrzeszczu, noszącym pretensjonalną i prowincjonalną nazwę "Manhattanu" - oglądałem ja sobie biblioteczne książki na półkach. Aż ci znalazłem jedną, po angielsku, z biografiami "50 Największych Kompozytorów".

Z większością tych nieszczęśników my oczywiście nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego (wszystkie te Beethoveny, Bizety, Rachmaninowy i Czajkowskie, o Verdim nie wspominając), ale jednak miał autor tej książki dość przyzwoitości, by tam umieścić i Monteverda. No i dowiedziałem się o tym największym z kompozytorów (Bach przy nim to tylko b. zręczny rzemieślnik, przykro mi, jeśli komuś sprawiam tym stwierdzeniem ból) paru interesujących rzeczy. Których nie jest się łatwo dowiedzieć, bo jakoś nikt nam o tym nie mówi. (Ciekawe czemu?)

Nie będę wam streszczał całej biografii - powiem wam, kochane ludzie, tylko tyle, że Monteverdi w 1632 (rok śmierci Gustawa II Adolfa, tak przy okazji), czyli w wieku 65 lat, przyjął święcenia. Mimo to (lub może raczej "mimo to") nadal pisywał i świecką muzykę. ("Świecka muzyka" to oczywiście w jego wypadku jakieś "Lamento della Ninfa", a nie cancan z "Orfeusza w Piekle", czy inne tego typu koszmary.)

No i w końcu, już w wieku 75 lat, tuż przed śmiercią, napisał nasz Claudio tak niesamowite (i tak świeckie, choć oczywiście żaden to, turpe dictu, Offenbach) arcydzieło jak "Koronacja Poppei". Arcydzieło jest zaiste nieziemskie, wiek jego twórcy też budzi szacunek, ale mnie najbardziej zafascynowała informacja znaleziona w omawianej tu książce (a raczej na tych paru jej stronach, które sobie kazałem przekopiować i przeczytałem już po powrocie do domu), że "Koronacja Poppei" - słuchajcie, słuchajcie: w Stanach pierwszy raz została wystawiona w roku... 1926, a w Wielkiej Brytaniii w... 1927. Dla mnie szok!

No, ale jest w tym i niewątpliwa logika. W końcu - jakiś zakonnik, katolicki jak najbardziej, a tu żadne tam "ponure i nudne" kawałki, "jak być przecież powinno", tylko dziko seksowna i romantycznie, choć nie całkiem bezinteresownie i niewinnie, zakochana w wysoko postawionym jegomościu Poppea...

Plus cała masa różnych innych, jak najbardziej "życiowych" i - nie da się ukryć - fascynujących, choć i lekko (?) kontrowersyjnych (żaden oczywiście Offenbach, ani żadna pornografia) spraw. No i JAK TO MOŻNA LIBERALNEMU LUDOWI W LIBERALNYM, JEŚLI JUŻ NAWET DZISIAJ NIE CAŁKIEM "PROTESTANCKIM", KRAJU, TAK SOBIE, OD NIECHCENIA I BEZ WIELKIEGO POWODU, POKAZAĆ? No jak?! Że super sztuka? Że genialna muzyka i całkiem potencjalna od ludu strawna? A co z tego? Są ważniejsze sprawy!

Niby drobiazg - ten rok 1926 i 1927 - niby żadnego ścisłego związku z niczym, a już szczególnie tym, o czym Coryllus lubi mówić (i Pan Tygrys czasem też) to nie ma... Ale jednak, "hermeneutycznie rzecz biorąc", i dla ludzi mających intuicję ("tact", jak to w angielskim przekładzie nazywa Spengler) - czyż może być piękniejszy dowód na to, że te corylliczne opowieści i hipotezy z związane Anglią i protestantyzmem (a także z finansowymi mafiami, czyli liberalizmem, choć to już moje połączenie) są jak najbardziej celne?

Dla mnie to naprawdę piękny zakręcony ogonek na tej dorodnej śwince. Coś takiego jak niegdyś potrawka z osła w związku z "katastrofą" smoleńską w jednym moim wcześniejszym tekście. Prawdziwy artyzm - mój w tym przypadku - tak właśnie ma!

triarius

środa, listopada 28, 2012

Coś naprawdę soczystego dla łówców Breivików (o Bin Ladenach nie zapominając)

Przygotować notesiki. Uwaga, zaczynam! Oto...

Lepiej z Monteverdim zgubić, niż z Eurowizją znaleźć - bo pamiętajcie, że Tygrysizm to Koronacja Poppei + Grappling!

No i to było tyle. Ale z pewnością wystarczy, bowiem, jak rzecze przysłowie, dobra psu i mucha, a donosicielowi to i nawet mniej wystarczy. Sami se to musicie przypasować pod odpowiedni paragraf, sorry, ale ja nie będę za was całej roboty odwalał.


Tutaj jeszcze drobna ilustracja dźwiękowa. (Z obrazkami, co się niektóre ruszają, łał!)

Najpiękniejsza moim skromnym, kołysanka w historii muzyki. (To konkretne wykonanie może się podobać bardziej lub mniej.) Zaręczam, że w tym jest co najmniej 100 Breivików i tak z 50 Megaton Bin Ladena. TYLKO TRZEBA COŚ KOJARZYĆ!




Do tego Ry Cooder z koncertu w '77 (Jezu, jak to dawno było!), w sławnym countrowym przeboju Jima Reevesa. (Oryginał był cholernie słodki, jak i cały Reeves, tutaj mamy Tex-Mex, więc czujnym łowcom Brunonów powinna się zapalić lampka.)




Dałbym jeszcze "Polonez Kościuszki", żeby już nawet najtępsze ABWehry miały w co wbić ząbki, a wszystkie skurwione Monety tego świata zaszlochać, ale niestety wszystkie jego wykonania na YT są tak piskliwe i eunusze, że po prostu nie mogę. Więc zamiast tego, zapewne nie po raz pierwszy - "Flower of Scotland". (Do którego, jako MacLeod w 1/32, mam pewne dodatkowe prawo.)

Wykonanie z meczu z Anglią, rok 1990, a w składzie wielki Gavin Hastings, więc to nie jest całkiem byle jakie wykonanie, choć zapewne dałoby się znaleźć lepsze dźwiękowo. Patriotyzm niby nie całkiem wprost polski, ale jednak patriotyzm... I tak to się powinno robić! Choć przydałyby się jeszcze dudy (tzw. "kobzy"), bo nic tak nie dodaje... Wiecie czego, prawda? I nie wlewa bojaźni w serca wrogów, jak właśnie one. (Pisane wieki później: Ale zaraz, przecież dudy są! Na samym początku, potem te 50 tys. gardeł je zagłusza.)

Co, ołóweczek się złamał? Za duży nacisk. Pisanie to, jak widać, trudna sztuka i nie wystarczą sowieckie geny i wrodzona parszywość. Chrakteru.




Jeśli tu nic nie znaleźliście - komuszki platformiane, kacapy wąsate i te drugie, niezrzeszeni donosiciele i służbowi szpicle - do wbicia ząbków, zawycia z oburzenia i złożenia donosu, to cóż... Do niedawna nie każdy musiał mieć "wyższe studia". (I komu to przeszkadzało?) I nawet dzisiaj, jak się okazuje, nie każdy się nadaje na poważnego donosiciela, czy na gwiazdę mediów. Nic w tym wstydliwego, jeśli ktoś pasuje raczej do łopaty. Ale przecież dacie radę, prawda?

No więc - zmarszczyć czółka, zacisnąć pośladki... Myślimy towarzysze! Czego uczył towarzysz Feliks z prokuratorem Wyszyńskim? Człowiek jest, videa są - paragraf MUSI SIĘ ZNALEŹĆ!

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel. OK, ale co z głupim wrogiem?

wtorek, stycznia 04, 2011

Najpierw całkiem nie na temat, ale potem stopniowo coraz bardziej

Na początek, zgodnie z obietnicą, całkiem nie na temat. I to nie tylko nie na jakiś ulubiony przez polską prawicową publiczność temat w rodzaju przekomarzanek z P*tem (pamięta ktoś jeszcze tego ciotowatego buca? a jego paintballowego przydupasa? jeśli oni się szybko znowu nie pojawią, to źle wróżę rodzimej prawicowej blogosferze... zresztą w ogóle blogosferze, bo jaka inna jest tu w ogóle cokolwiek warta?)

Nie tylko nie na te wzniosłe tematy mam zamiar, ale i nie na temat - zasadniczy! - tego oto wpisu. "Człek renesansu" to się ponoć nazywa. Alternatywnie "duszna hojność", czy jakoś podobnie. Że niby mogę na każdy temat, a także, czemu nie, na żaden. I rozrzucam to wokół siebie, niczym perły, czy złote dublony. (Zresztą nie ja, tylko Pan T.)

Ale do rzeczy! Nieco inaczej zaś to formułując - do tematu! Tego właśnie, który jest tematem. Ach, ta Metalogika! Kreteńczyk, któren stwierdza, że wsie Kreteńczycy to kłamcy... I co teraz? Starożytni połamali sobie na tym zęby. Intelektualne w każdym razie.)

Tak więc, Pan Tygrys wymyślił dzisiaj... A raczej, i bardziej zgodnie z prawdą, naszedł go on sam z siebie... Kto? Cierpliwości! Cierpliwość, jak kiedyś uczono, np. w duchownych seminariach, jest Cnotą! No, ale zostawmy cnoty na boku, bowiem razie faktem jest, że Pan Tygrys (burnyje oklaski, długo nie milknące owacje, kobiety mdleją, mężczyźni podkręcają wąsa, czy co tam mają do podkręcania) stworzył był taki oto bąmot:

"Prawdziwie kulturalny człowiek to ten, który najwulgarniej bluzga, kiedy przypadkiem włączy telewizor (co się, wbrew opinii laików, ludziom prawidziwie kulturalnym zdarza) i stwierdzi, że stracił kwadrans Arpeggiaty z Jaroussky'm i Monteverdim."


(To był bąmot, jakby ktoś nie wiedział.)

* * * * *

Teraz, także zgodnie z planem, nieco bardziej na temat...

Otóż szedłem ci ja wczoraj na pocztę i widzę, że w sklepie w butami jest "Wyprzedaż obuwia zimowego". Nieco mnie to zaszokowało i sobie pomyślałem, cytuję: "Ktoś naprawdę wierzy w globalne ocieplenie, skoro na początku stycznia urządza wyprzedaż zimowego obuwia!"

Ale zaraz do mnie doszło, że to po prostu Druga Irlandia. Imbirowy pajac Tusk dotrzymał jednak jednej ze swych obietnic i załatwił nam Drugą Irlandię. Zapewne właściciel sklepu nie jest pewien, czy dość ludzi będzie jeszcze w ogóle miało na buty w ciągu tej zimy. "Jeśli im się rozwalą, to załatają", tak sobie pewnie pomyślał, gazetami, a jak już się nie da, to cóż - będą siedzieć w domu. Mało to fajnych seriali w tewe?"

* * * * *

NO a teraz już na temat. To NIE JEST, wbrew opiniom różnych wymoczków i subtelniaczków, wulgarne! "Naturalia", jak mawiali Rzymianie (ach ta nasza łacińska cywilizacja!) "non sunt turpia". (Jeśli nikt tego nie rozumie, to kolejny argument za tym, że jesteśmy cywilizacją łacińską, hłe, hłe! A także za tym, że dzisiejsze "wykształcenie" to... wolę nie mówić, bo już dość tego popołudnia użyłem wulgarnych słów... Pan T. znaczy, z powodu Monteverdiego i Arpeggiaty.

Do rzeczy! Więc, jako się rzekło, Druga Irlandia naszego cynamonowego pajaca i jego złodziejskiej bandy (o targowicy nie wspominając) atakuje. Co się przekłada na portfele, kieszenie i żołądki - puste, dziurawe i znowu puste. I może nawet brak butów na zimę, choć tu koło mnie - słuchajcie ludzie! - jest akurat ich wyprzedaż, jakb ktoś miał parę groszy.

Do rzeczy jednak, do rzeczy! OK, a więc: Jeśli ktoś nieźle zna angielski (w piśmie, wymowę może mieć jak sam Napierniczak), ma cierpliwość muła (albo kobiety, bez obrazy!), kojarzy pisanie na kąpie i pierwociny internetu (niby by tego nie czytał, ale kto wie?), oraz chce parę groszy zarobić - to mogę mu podsunąć sposób. Bez kosztów, żadne tam spekulacje i nadzieje na szybkie miliony, ale w sumie dość prosta i pewna sprawa o fajnych perspektywach, jeśli ktoś ma łeb i mu się to spodoba. Biz taki nieco, żeby użyć lengłydża, "underradarowy", ale po prostu nasi kochani cynamonowi pajace jeszcze się na takich sprawach nie poznali, więc ich nie opodatkowują.

Zresztą nikomu ja tu szybkich milionów nie obiecuję - to całkiem nie o to tu chodzi! Tu chodzi, przeciwnie, o dość spokojne i monotonne (przynajmniej dla mnie zbyt) dłubanie, pisanie, a jeszcze bardziej poprawianie i przerabianie tekścików. Angielskich, ale niezbyt trudnych.

Jeśli ktoś poczuł na te moje slowa drżenie w sercu... Jeśli ma nieuchwytne, ale przemożne, przeczucie, że TO WŁAŚNIE MOŻE BYĆ JEGO ŻYCIOWA DROGA na resztę życia... Jeśli poczuł się jak oficerski rumak spięty ostrogą i słyszący, w dodatku, trąbkę wzywającą do szarży... To niech się taki ktoś do mnie zgłosi, obgadamy tę sprawę i niewykluczone, że mu (albo "jej", nawet raczej, ale to jest taka gramatyczna forma i jej się trzymajmy, bo feminizm jest be!) się to spodoba także i po usłyszeniu konkretów.

Na razie buzi, całuję wszystkich czule (w noski, a gdzie by indziej?!) i wszystkim (poza Chińczykami, którzy chyba mają własny) Życzę Wsiego Dobrego z Okazji Nowego Roku.

(Zauważyliście, że dzisiaj nic nie było o bucu z ruskiej budy? Ale ja naprawdę nie jestem żadnym politycznym blogerem, ani nawet zapewne nawet autentycznym blogerem. Ja sobie tak po prostu, czasem, choć dla niektórych zapewne i tak zbyt często, piszę. Jak mi w duszy zaśpiewa, albo coś.)

Ale Ludzienie - żeby nie było! Czasem sobie żartujemy, ale ja z tym zarobkiem CAŁKIEM POWAŻNIE! (Z cynamonowym pajacem też zresztą, ale to, mimo wszystko, nieco inna konwencja.) Na temat forsy jednak ja nigdy nie żartuję.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, maja 06, 2010

Orfeo

Właśnie sobie obejrzałem na Mezzo "Orfeo" Monteverdiego. Po raz zapewne trzydziesty w życiu, konkretnie od paru lat, drugi w ciągu miesiąca. I któryś już raz ten konkretny spektakl. Tak - "Orfeo", a nie "Orfeusz" (jak to wyświetliło, całkiem niepotrzebnie częstujące mnie ostatnio rodzimymi podpisami, Mezzo), "Orfeus", "Orfej", czy inne "Orfiątko"! To jest coś całkiem specjalnego i wyjątkowego, a nie jakaś tam  jedna z oper o Orfeuszu. (Nie mówiąc już oczywiście o "Orfeuszu w Piekle" Offenbacha, w którym liberalizm i przedsmak tego "muzycznego" koszmaru, który leje się teraz na człowieka ze wszystkich stron. Ale sza, bo będzie "antysemityzm"!)

By zacząć od spraw nieco mniejszej wagi, a potem stopniowo zwiększać... Co właściwie? Niech będzie, że "intensywność"... Więc w powyższym celu najpierw krótko o sprawach drugorzędnych. Więc scenografia była prosta, z paroma fajnymi pomysłami, i w sumie udana. Kostiumy nieco, jak to dzisiaj bywa, awangardowe, ale bez przesady. W końcu w czym mają w XXI wieku tańczyć po łące nimfy i pasterze, że spytam, jeśli nie w przydużych białych garniturach? Nie, poważnie to nie są złe kostiumy, a dusze zawinięte w celofan, czy może raczej jakiś tiul (żeby mogły oddychać, choć to poniekąd paradoks), były nawet bardzo przekonujące.

Te garnitury widać tutaj - białe to nimfy i pasterze, a Orfeo żółty. W dodatku śpiewiają i tańczą jak żywe. (Tamże, jak się sobie kliknie, więcej! Tego "Orfea" i innych "Orfeów", także na ogół ślicznych.) No i w końcu w recenzji (łał!) wypada powiedzieć, a o jaki konkretnie spektakl chodzi - więc chodzi o ten tutaj.


Była też choreografia, także nieco awangardowa, ale to samo - co mają niby tańczyć pasterze i nimfy, że spytam? Jeśli do wyboru jest albo dysko, czy inny breakdance, albo też "inspirowany starożytnością" styl Isadory Duncan (to była obrzydliwa komucha, ale na szczęście kacapy w końcu ją utrupili, tak jak lubię)... Albo też jakiś upiorny burżuazyjny (!) balet w stylu "Jeziora łabędziego"... Nie, to ja stanowczo wolę to co było! Choć nagie Afrykanki byłyby jednak chyba jeszcze lepsze. Może następnym razem.

Teraz sprawy naprawdę ważne. Czyli MUZYKA, no i treść. A, jeszcze jest gra aktorów! (Bo ja, widzie ludzie, pierwszy raz piszę recenzję ze spektaklu. Tracę, znaczy, kolejne dziewictwo, któreż to już z rzędu?) Było to naprawdę dobrze zagrane (w sensie orkiestry) i zaśpiewane. Faktycznie kiedy to słyszałem parę dni temu, początkowe śpiewania wydały mi się nieco zbyt... Nie powiem "cierpkie", bo cierpkość w muzyce, to ja pasjami lubię, ale raczej... Głosy jakieś takie nieco przeraźliwe, przynajmniej niektóre.

To jednak był chyba mój błąd, bo tym razem nic podobnego nie zauważyłem. Śpiewali wspaniale. Ten mój błąd mógł się wziąć stąd, że stosunkowo rzadko udaje mi się "Orfea" (czy zresztą jakieś inne takie dłuższe dzieło, co je dają w Mezzo) obejrzeć i wysłuchać od początku. Po prostu dlatego, że człek nagle włącza telewizor, albo nagle przełącza na to Mezzo, a tam już to leci. A jak nie leci, to człek wyłącza, albo też idzie sobie pooglądać co inne. No i tak wydaje się to być, że jak ja z tego Orfea czegoś nie wysłuchałem dotychczas parę razy, to też mam jakieś lekkie wątpia.

Z czego wniosek - i to naprawdę ważny (wyjąć zeszyciki, kto tego jeszcze nie zrobił, i cholera NOTOWAĆ!)  - że, skoro ja potrzebuję dwóch razy w ciągu tygodnia, żeby nie mieć cienia wątpiów co do brzmienia tej muzyki.... Ja, któren naprawdę czcicielem muzyki od stuleci... Ja, któren naprawdę mógłbym muzyki (dobrej!) słuchać za pieniądze i byłbym z tego dziko bogaty, a leberały by mnie musiały wynieść na ołtarze... Ja, któren Monteverdiego wielbię i uważam za największego w jego fachu, a "Orfea" za największy utwór muzyczny w historii... Ja wreszcie, itd...

Więc skoro ja czasem, na początku nie całkiem doceniam, to co musi być, ludzie, Z WAMI? A więc, nie zrażać się, że nic do Was nie trafia! Nie doprawiać, nie rozcieńczać Village People, czy innymi Skaldami (tfu!), ani nawet żadnym Fryckiem czy innym "Oda do Radości" Beethovenem! Po prostu macie WIEDZIEĆ, że to jest TO, i z tym przekonaniem w duszy macie słuchać! Niekoniecznie zawsze z zaciśniętymi z wysiłku pośladkami, przymuszając się... Czasem właśnie luźno, od niechcenia, zamiatając, gotując mężowi zupę, czy robiąc żonie dobrze (ach jak dobrze!). Tak ma być!

No dobra, była recenzja... Taka, na jaką nas w tej chwili stać. Było wezwanie und pouczenie... Teraz przechodzimy na poziom meta. (Kto tego z poziomem nie rozumie, niech się zapisze do hrPonimirskiego na korepetycje z metalogiki. Chłopakowi przyda się parę groszy, kupi se lepszego kąpa, a Wam zrozumienie spraw trudnych, z akcentem na META.)

Więc, jak wspomniałem, "Orfeo" Claudia Monteverdiego to dla mnie, i z przekonaniem, największy muzyczny utwór w historii. Choć, i mówię to głosem nabrzmiałym świadomością tego faktu, konkurencja jest naprawdę ogromna - wszystkie te Dufaye, Josquiny, Palestriny, Charpentiery... I Guido Rossi na dodatek. Ale tak właśnie jest. Największa opera... Co jest o tyle zabawne, że jest to także, przynajmniej oficjalnie, bo są tu pewne kontrowersje, pierwsza opera w historii. W każdym razie jest ona jedną z pierwszych. Z 1607, na ile dobrze pamiętam. (Tu też są jakieś drobne kontrowersje.)

Potem był już tylko zjazd! No, jeszcze w 40 lat później Monteverdi stworzył "Koronację Poppei", także nie byle co. No, ale w sumie na początku było najlepiej, a po jakimś czasie zaczął się zjazd tak przeraźliwy, że opera romantyczna to przecież koszmar! Rozumiem "Peer Gynta" (choć to jednak nie opera), "Carmen", czy "Porgy and Bess", ale Verdi i te wszystkie upiorne "Toski"?! (Nie mówiąc już o "Orfeuszu w Piekle", choć to operetka.)

Jak stwierdził kiedyś Pan Tygrys: "Verdi doprowadził nas do tego szamba i tylko Monteverdi może nas z niego wybawić". (Czy jakoś podobnie.)

W każdym razie, choć pod względem muzycznego gustu nie całkiem, mówiąc łagodnie, zgadzam się ze Spenglerem... Który w końcu był wykształconym i wyrafinowanym, ale jednak dziecięciem swojej epoki, która muzyki sprzed Bacha czy Haendla nie doceniała, zresztą nawet nie miała jak jej poznać... Więc, choć się pod względem muzycznego gustu nie zgadzam, to zgadzam się jak najbardziej, że właśnie Barok (czyli XVII wiek, a nie Bach, choć ten też był nie byle jakim kompozytorem, tyle, że żył w wieku XVIII, o czym mało kto zdaje się wiedzieć) był SZCZYTEM ZACHODNIEJ KULTURY! Kultury, czyli, na prosty i zrozumiały język - "cywilizacji".

Ta muzyka! Ta matematyka przecież! W końcu to wtedy powstał (i to w dwóch całkiem różnych miejscach) rachunek różniczkowy i całkowy! Przy tym wszelkie teorie względności, to, jeśli cokolwiek z tego rozumiem (a ukończyłem, choć bez zapału, Politechnikę i uchodziłem za matematycznego und fizycznego Wunderkinda w liceum, choć też mnie niespecjalnie kręciło), tylko pikuś, mały pikuś.

Wcale nie odmawiam Fryckowi osobistego talentu wprost ogromnej miary, tylko (że zaklnę) CO Z TEGO? Jeśli ktoś nie widzi, że to Frycek właśnie (z Verdim) doprowadzili nas do tego... Do tego raju, jasne... Jeśli ktoś się rozgląda i widzi raj, to właśnie do tego raju! A jeśli widzi co innego, to też Frycek z Verdim! Jeśli nie widzi, że w tej Frycka muzyce jest już ta "słabość nerwów", ta histeria, która dzisiaj dominuje dosłownie wszędzie i zewsząd się wylewa, to zeunuszenie...

Co ja będę Wam, ludzie, klarował! Wyobraźcie sobie chudego, bezpłciowego... Choć gruźlica zwiększa popęd, to i tak jest to popęd, że tak powiem, mało płciowy! No bo jaki normalny facet poleciałby na babę chodzącą pod ksywą George Sand, palącą cygara i seryjnie z siebie wypuszczającą upiornie nudne, umoralniające powieści... Do tego histeryczkę, robiącą sceny...

Więc ten facet, rzuca długimi włoskami, robi uduchowione miny, i przebiera nieskończeeeeeeeenie długimi, pajęczymi paluchy po klawiszach (jedno dobre, że te białe, a właściwie żółtawe, z prawdziwego słonia, nie ta politpoprawna tandeta co dzisiaj!), a na sali cała zgraja brzuchatych burżujów w tużurkach i kolorowych kamizelkach opinających im podwójne i potrójne podbródki. Nie, odwrotnie, sorry! - kamizelki opinają brzuchy, a podbródki po prostu są.

I drżą ze wzruszenia, kiedy ten Frycek tymi włoskami rzuca i wydaje z siebie.... Czy raczej z tego nieszczęsnego Stainwaya... Te histeryczne granka. Jeśli TO nie by upadek... Jeśli TO nie było co najmniej preludium do upadku - tego, który mamy teraz - no to ja już naprawdę nie wiem. No i autentyczna muzykalność, geniusz nawet, biednego Frycka NIC TO CAŁKIEM NIE MA DO RZECZY! Kiedyś muzyka była - ach! - dążeniem do formy całej Kultury. (Niech będzie "cywilizacji", dla Was tam, ludzie prości, bo też Was szanuję, i inaczej bym Was tak za uszy nie próbował podciągać.)

Tak że, zaryzykuję tezę, iż Szpęgleryzm Stosowany, cum Autentyczna Prawicowość, cum Nowy Stoicyzm (na dobre i na złe, nie mówię, że ja chcę być stoikiem, ale skoro mam do wyboru to - albo tuskoidię - to darujcie!)... Wszystkie te wzniosłe rzeczy, taka jest ta moja teza, zaczynają się od docenienia "Orfea" Monteverdiego i odrzucenia Frycków tego świata.

Możecie się podniecać Rolling Stones'ami (byle nie tym z ostatnich 20 lat, cenię jurnych staruszków, ale bez przesady!), możecie kochać zapijaczonych i bezzębnych pedałów z The Pogues (nie za pedalstwo i poglądy - ZA MUZYKĘ! Zresztą pedał był tam chyba jeden, choć akurat najważniejszy.) Możecie i powinniście nawet kochać Hanka Williamsa, Amálię, czy Żannę Biczewską (ja wolę taką ruską muzykę od wrzasków Wysockiego), ale zrozumcie ludzie, że to nie jest ten rodzaj, ta skala, ta wielkość muzyki, którą mieliśmy od Dufayów, Palestrin czy Monteverdich!

Wtedy, jako rzekłem, cała K/C szukała swojej idealnej formy - potem już tylko ten czy inny Frycek dawali "kulturalne przeżycia" brzuchatym, a choćby i chudo-suchotniczym, burżujom! I tak już pozostało, choć burżuj czasem udaje buntownika, co jednak także wcale nie jest taką wielką nowością.

Nie jestem żadnym specjalistą od sztuk scenicznych, ale prywatnie sądzę,  że "Orfeo" może być także największym utworem scenicznym - nie tyle "w historii", co naszej K/C. Bo Ajschylosi i Eurypidesi (sorry wielbiciele Konecznego!) to dla mnie jednak nie jest TA K/C. A więc, po odrzuceniu tamtych, co nam pozostaje? Zapewne "Hamlet", któren chyba uchodzi za największego i najbardziej reprezentatywnego.

Reprezentatywny to on faktycznie jest i reprezentuje, nawet bardzo udatnie, ten chaos, oraz tę przedziwną neurozę, która wisi jakby nad naszą K/C (wyjaśniam co tępszym moim kochanym Czytelnikom, że "K/C" to "Kultura/Cywilizacja" - dla ludzi prostych, nieliźniętych szpęgleryzmem, to oznacza PO PROSTU "CYWILIZACJA"). Największa ze wszystkich dotychczasowych K/C, zapewne po niej nic, albo nic podobnie wielkiego, a jednak ma w swych genach jakieś utajone szaleństwo... No i "Hamlet", mniej nudny i bezsensowny od "Króla Leara", to szaleństwo fantastycznie, trzeba przyznać, oddaje.

Ja jednak, człek prymitywny i niedzisiejszy, niespecjalnie doceniam sztukę przede wszystkim zajmującą się oddawaniem takich rzeczy, jak "chaos i zgiełk dzisiejszego wielkiego miasta", czy choćby - na o wiele wyższym poziomie, zgoda! - "neurotyczności naszej cywilizacji". Ja tego mam pełno na co dzień, uszami mi to wychodzi, i nie muszę po to leźć do teatru! No a, pomijając ten wzniosły aspekt, co takiego wspaniałego jest w tym "Hamlecie"? Chaos, brak formy, przegadanie, filozofia na poziomie liceum, tyle że podana w "kunsztownej" i "poetyckiej" formie. (Formie?)

Wiem, że wtedy nie mieli prawie dekoracji, więc musieli gadać, która jest godzina, zamiast postawić wielki dworcowy zegar i mieć z głowy. No i rozumiem, że publika płaciła wtedy za bilety nie po to, żeby jej mówili "jest wpół do szóstej, słońce zachodzi za wzgórzem", tylko raczej "już różanobiodra Jutrzenka strzepuje o sosnę bóstwu rogatemu pól i lasów jego dumny i groźny, choć teraz już jak mgiełka w nasyceniu, kordelas...". I takie rzeczy. Ale co MNIE to, @#$%, obchodzi? Grecy nie mieli żadnych dekoracji, aktorów było dwóch lub trzech, a radzili sobie całkiem nieźle.

Nie wiem, nie znam się, do czego się otwarcie przyznaję, ale na moje oko to "Orfeo" ze swą genialną prostotą fabuły, jest arcydziełem także w kategorii dramatu, do którego żaden Szekspir się nie umywa. W "Orfeo" jest masa niuansów i to tyle mówi o życiu, a szczególnie życiu ludzi wyższego lotu, że aż... A przecież treść można łatwo zawrzeć w paru zdaniach. Niech mi ktoś za to spróbuje opowiedzieć "Hamleta"! Przecież nikt tam z niego wiele nie pamięta!

Jasne, da się go w sumie streścić: "Hamlet, królewicz duński, dowiaduje się, że mu stryjek utrupił tatę i bzyka mamę, chce ich zabić, ale nie może się zdecydować, tylko zamiast tego doprowadza do szaleństwa Ofelię (nie dopieszczając tej, jakże chętnej, jak się należy chyba domyślać, dziewicy), a potem przyjeżdża Fortynbras i utrupia Hamleta". W porządku - tylko po kiego grzyba wszystkie te tam zawikłane szczegóły i szczególiki? Po kiego grzyba te monologi, wyskakiwania zza kotary i razgawory?!

No dobra, tom się wyżył na Szekspirze, któren się nie może, biedaczyna, nawet bronić. Naprawdę sądzę, że jest ostro przereklamowany, no i język mu pomaga w światowej sławie, ale to jednak nie jest taki byle jaki poziom i dzisiejsi geniusze w większości butów mu nie są warci czyścić. Po prostu wtedy była sztuka, a teraz jej nie ma. Chyba, że mówimy o rzeczach na pograniczu folkloru (nic w tym złego!) jak Amália, czy Bill Monroe. Ja mówię nie o sztuce DOBREJ, czy "fantastycznej", a o WIELKIEJ.  Wielkiej w zamierzeniu. Wielkiej swym bezkompromisowym poszukiwaniem FORMY. (Nie sposobu na wyrażenie ducha epoki!) Tej już nie ma i tyle.

A jednak, żeby nie wyjść na jakiegoś kopniętego monarchistę, co to pluje na swoje czasy i wyobraża sobie, jak by cudnie wyglądał w hełmie z przyłbicą (co faktycznie wielu z nich by pomogło na urodę), powiem taką oto rzecz... Ludzie, wielkiej WSPÓŁCZESNEJ sztuki już nie ma! A jednak przecież NIGDY TAK ŁATWO NIE BYŁO wysłuchać (i ew. obejrzeć) "Orfea", czy innych dawnych, dobrych... Wspaniałych nierzadko, a nawet często... rzeczy!

No bo też ile takich przedstawień "Orfea" mógł wtedy, powiedzmy w roku 1618, kiedy to się, jak każdy wie, zaczynała Wojna Trzydziestoletnia... Albo o rok wcześniej, żeby nam wojna nie zaburzała... Ile mógł ich obejrzeć taki nawet bogaty i - ach, jakże kulturalny! - szlachcic? Niechby i magnat! Niechby i biskup! Co tam - arcybiskup! No ile? Dwa? Trzy? Pięć? A ja widziałem go ("Orfea", nie szlachcica) już ze trzydzieści i naprawdę nie zamierzam na tym poprzestać! A więc i te czasy, wbrew wszelkim pozorom, także mają jakieś autentyczne zalety!

Jedyny, choć naprawdę poważny, problem w tym, że za dziesięć lat jedynym "dawnym" utworem muzycznym (?) jaki uda Ci się człeku wysłuchać, może być "Oda do Radości" (brrr!), a za lat 50 już nawet tego się nie da wysłuchać. Przynajmniej w normalnej symfonicznej postaci, bo w wykonaniu chóru różnobarwnych lesbijek z towarzyszeniem bałałajek, to może się i da.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, września 27, 2009

Bonmoty muzyczne (plus bonus)

Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyprowadzić!

* * * * *

Muzyka to Matematyka Czasu, tak jak Matematyka jest Muzyką Przestrzeni (a dla ludzi bardziej oblatanych w technice, niż w spenglerycznych kategoriach - Muzyka to Matematyka Czasu Rzeczywistego), nie zaś, jak sobie wyobrażają Toyahy Tego Świata - coś służącego do łechtania przytępionych zmysłów, drażnienia przywiędłych organów rozkoszy i szczypania zdrewniałych końcówek nerwowych. (W każdym razie nie tylko, w każdym razie nie przede wszystkim!)

Tyle bonmotu, ale jestem światu winien wyjaśnienie: otóż nie mam absolutnie nic przeciw Toyahowi jako człowiekowi czy blogerowi. Przeciwnie, osobiście cenię jego teksty i uważam go za jednego z najrówniejszych i najbardziej profesjonalnych polskich blogerów. I nie to, bym go uważał za nudnego, jak niektórzy z moich dobrych kumpli! - nie, to co toyah pisze uważam w większości za interesujące, słuszne i dobrze zrobione. Poza... No właśnie. Toyah stał się ostatnio dla mnie symbolem tego mieszczańskiego, eklektycznego podejścia do sztuki, które nam miłościwie panuje, i to właśnie na "prawicy". Krótko mówiąc symbolem TOYAHIZMU. A ja zacząłem przeciw Toyahizmowi prowadzić krucjatę, bo to jest moim zdaniem to, co nas w tej całej kloace trzyma. (Vide Dávila.)

* * * * *

To byli bonomty (z komętem), a teraz obiecany bonus:

Szedłem ci ja dzisiaj parkiem, aż tu widzę napis: "Nie śmiecić, usuwać odpadki!" I - przysięgam że to prawda! - jakoś tak samo z siebie wyszło, żem się zaczął zastanawiać, ilu już lewaków zgłosiło ten zdrożny napis do prokuratury, jako godzący w sojusze, nawołujący do różnych rzeczy i antysemicki...

* * * * *

No to jeszcze na deser nieco tego Monteverdiego, com o nim mówił na początku. Jeśli to nas nie uratuje, to już nic!




triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, września 24, 2009

Orgazm czysty, a zarazem test na Młodego Spenglerystę (a reszta na drzewo!)

Nie chcąc rozdrabniać prawicy, nie powiem, że człowiek podniecający się standardową dziewiętnastowieczną filharmoniczną... jak to nazwać... niech już będzie - "muzyką"... więc że taki ktoś to dla mnie brat bliźniak komucha. Albo i gorzej.

O rapie, techno, metalu i innych takich sprawach nawet nie wspomnę, bo musiałbym sobie potem gębę ługiem wytrawiać. (A niżej jest jeszcze Picasso i spółka.)

Zamiast tego wkleję tu coś, co jak się wam ludzie nie spodoba - to na drzewo! A jeśli się spodoba, a nawet zachwyci i doprowadzi na krawędź orgazmu, no to jest w was może materiał na Młodego Spenglerystę. Proszę się zgłosić do pokoju Administracji i poprosić o wydanie legitymacji. Niskie numery będą kiedyś w cenie, o czym chyba nikomu nie muszę przypominać.







triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 09, 2008

Chcecie ludzie wiedzieć o co mi właściwie chodzi?

No więc wam mówię...

Otóż ma być tak:



(Fakt, doceniam, że można takie coś dzisiaj łatwo usłyszeć! Gdyby na tym się miało skończyć, nie miałbym wielkiej pretensji do nikogo - cóż Cywilizacja zamiast Kultury. Ale idą o wiele gorsze czasy, a wtedy i tego nie będzie.)

I tak:



(Najpiękniejszy duet miłośny w historii muzyki. A kto się nie zgadza, niech udeptuje ziemię! Normalnie, nawiasem mówiąc, nie szaleję za panią von Otter, ale tutaj jako Neron jest świetna, podczas gdy wiele ładnych i kobiecych śpiewaczek po prostu fałszuje, Bóg wie czemu, ale podejrzewam belcanto.)

OK, wiem że nie zawsze macie aż tak uduchowione potrzeby. Więc czasem może być tak i nie będę miał cienia pretensji:



Tak też może być:



(Piękna, hiper-buntownicza, jakobicka śpiewka! Żeby takie teraz - na temat Ojrounii i chłopców Tuska! Marzenie ściętej głowy.)

Albo nawet tak:



(Brak zębów i pedalstwo głównego wokalisty nie ma aż takiego znaczenia, widać jednak tolerancji mi nie brakuje. A teraz jednak powrót na samą górę proszę i od nowa! Choć możecie się zgłosić po więcej skocznych i w sumie nowoczesnych kawałków, nie samym Monteverdim człek żyje.)

Ale na pewno nie ma być tego, co zewsząd teraz słychać! Proste?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 17, 2008

Powiedz mi, że wolisz od tego Frycka...

... Beethovena czy Wagnera, a ja ci powiem, że żaden z ciebie zoologiczny paleokonserwatysta. Oraz że jesteś człek epoki schyłkowej, burżuazyjny samotny tłum, poszukujący psychicznych dreszczyków i tego co gemütlich. Ewentualnie jesteś dopiero kandydatem na zoologicznego paleokonserwatystę, na razie pozostającym w szponach leberalizmu i innych brzydkich spraw. Przynajmniej estetycznie.

Fakt, nie każdy musi być zoologicznym peleokonserwatystą, ale w takim razie po co odwiedzasz człeku mój blog? Nie żebym nie był zachwycony i nie dyszał wdzięcznością, ale przyznam, że nie całkiem rozumiem.

Jeśli zaś żałujesz żeś człek masowy, samotny tłum, lewak do szpiku kości, nawet jeśli wmawiasz sobie co innego... To się wsłuchaj i się popraw! Sorry, ale zoologiczny paleokonserwatyzm to nie tylko - jak w przypadku lewactwa - swędząca kora mózgowa i pieprz w tyłku... Nawet całkowicie nie to właśnie! Zoologiczny paleokonserwatyzm to także, obok kory, imponderabilia i cała reszta tego co ludzkie. (Bez pieprzu!)

A więc, człeku - twój wybór! Nie chcesz słuchać naprawdę wielkiej zachodniej muzyki, to nie słuchaj. Wolisz "Odę do Radości", nie mój problem. Po prostu wykorzystaj to do zrobienia kariery, po co marnować czas na takie blogi jak mój?

(Oczywiście fryzurą Jaroussky'ego nie musisz się zachwycać, to już by była nadmierna perwersja!)













triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 16, 2007

Triarius the Tiger o zaspach, Wagnerze i...

Nieco mądrości, albo może głupot... Copyright Triarius the Tiger. I nieco wulgarności toże, ale nie żyjemy w Wersalu, moi Państwo, i nie ma co szamba nazywać perfumerią.

* * * * *

Zastanawiam się, ile takich kolejnych zim ze sporymi zaspami śnieżnymi, jak ta, która zakończyła epokę dynamicznego rozwoju, budowanie drugiej Polski i drugiej Japonii jednocześnie, przetrzymałaby dzisiejsza "zjednoczona Europa". Nie ma jednak co liczyć na to, że kilka takich zim nastąpi po sobie. Trzeba coś robić samemu!

* * * * *

Każdy, kto przyznaje się, że woli Wagnera, Chopina, Verdiego, czy innego Mahlera od Monteverdiego, Guillaume'a de Machault, czy Charpentiera jest, w pewien - subtelny, ale jednocześnie głęboki sposób - moim osobistym wrogiem. Ktoś, kto woli od nich Django Reinardta, The Pogues, Hanka Williamsa, Marka Knopflera, Steeleye Span, The Dubliners czy wczesnych Rolling Stones, moim wrogiem na pewno z tego akurat powodu się nie stanie.
Ma to spory związek z tym, co celnie mówi N.G. Dávila - mianowicie, że "Sztuka ludowa, to to czego lud w ogóle za sztukę nie uważa. To, co lud za sztukę uważa, to po prostu sztuka tandetna".

* * * * *

Był już "Wiek Katedr", "Wiek Świateł", "Wiek Pary i Elektryczności".... Jak będzie kiedyś nazywana nasza epoka? Jeśli w ogóle będzie, to zapewne coś w stylu "Ostatnie Podrygi Krzyżowców w Europie". No a jak POWINNA by być nazwana - w tych naszych, jeszcze funkcjonujących, europejskich kategoriach? Nie widzę lepszego określenia, niż WIEK RÓŻOWYCH GOLAREK DO PIZDY.

(Dzięki Arturze M. Nicponiu za przypomnienie tego mojego określenia sprzed lat! Dla mnie jest po prostu genialne. Nie zmarnowałem mimo wszystko życia! Ty też nie. ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.