Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty

czwartek, maja 03, 2012

Bobry i anakondy

Ten wpis dedykuję jednej mojej znajomej, która od dawna przekonuje mnie, że wrogowie i przyjaciele w polityce się zmieniają, a USA to dokładnie taki sam (jeśli nie gorszy) wróg Polski jak Rosja...

Na co ja odpowiadam, że jednak nie. Że Rosja to coś zupełnie specjalnego, nie mówiąc już o tym, że tuż obok, że ma tu wciąż taką ilość swoich... Od Wajdy z... jak się ten pajac nazywa...? Olbrychski chyba... Od tych, po Jaruzelskich i Komorowskich, z całym WSI na dodatek i nie tylko.

To jednak nie tylko to. USA faktycznie podbija świat i wszystkie te hamburgery, hollywoodzkie filmy i Myszki Miki to dla spenglerysty w sumie takie samo imperium, jak każde inne, ale jednak to działa wolniej od łagrów i kul w potylicę, i jeśli już człowiek musiałby wybierać, to także jest nieco milsze.

Poza tym USA podbija w ten sposób CAŁY świat, a nie akurat jakoś szczególnie Polskę. Gdzie oczywiście mamy problem z bezczelnymi żydowskimi roszczeniami i innymi tego typu sprawami, ale nawet to jednak nie całkiem jest tym samym co wspomniane kule i łagry. 

Rosja jako państwo, jako państwowa idea, jako wizja świata i wizja swojej w nim roli, to absolutny NIHILIZM i pogarda dla wszystkich zachodnich wartości. Im lepsze, większe, ważniejsze - dla nas, ale także, mam nadzieję "obiektywnie" - są te wartości, tym większą nienawiść wzbudzają one w prawdziwym rosyjskim polityku... I co gorsza - także w każdym gorącym rosyjskim patriocie!

Z wyjątkiem oczywiście tych prozachodnich, którzy od stuleci tam istnieją i którym się od stuleci wydaje, że ten liberalny świat, któremu od dawna już Ameryka przewodzi i daje wzorzec, to cel do którego trzeba absolutnie dążyć i w ogóle ziemski raj. Ale ci zawsze jakoś przegrywają z tamtymi - tymi, którzy Zachodu nienawidzą i nim gardzą, Rosję zaś uważają za tym cudowniejszą sprawę, im bardziej obrzydliwą w oczach Zachodu przybiera formę.

Ma to oczywiście jakiś tam pokrętny związek z tym, że Rosja, i jej wciąż niewykluta Kultura (spenglerycznie mówiąc, mówiąc prosto - cywilizacja) od stuleci, a konkretnie od Piotra I, znajduje się w pseudomorfozie, właśnie w stosunku do Zachodu. Ta więc nienawiść daje się w sumie dość łatwo zrozumieć, ale jej konkretniejsze przejawy już nie. Nie człowiekowi Zachodu w każdym razie.

Dla jakichś innych - ani Rosjan, ani ludzi Zachodu - ten nihilizm w stosunku do wartości Zachodu zapewne nie jest aż tak rażący. Nie raz więc może być traktowany jako sprzymierzeniec w walce z Zachodem i narzucanej przez niego całemu praktycznie światu pseudomorfozie (jeśli nie gorzej, bo wiele wskazuje, że te zdominowane cywilizacje już się nigdy nie mają szansy podnieść), innym zaś razem jako coś obcego i nie do wytłumaczenia.

Sporo by można jeszcze na temat tej tajemniczej rosyjskiej duszy - a raczej tajemniczej duszy rosyjskiej polityki i rosyjskiego państwa (jak by się ono aktualnie nie zwało), ale to może innym razem. (Swoją drogą niedawno w Nowym Państwie opublikowano b. interesujący tekst Mariana Zdziechowskiego, sprzed pierwszej wojny światowej jeszcze, właśnie na ten temat. Polecam!)

I co z tego, spyta ktoś, że Rosja nienawidzi, gardząc nimi jednocześnie, zachodnich wartości? A to, odpowiadam, iż w tym sensie to Polska rzeczywiście jest częścią "łacińskiej kultury", że opiera się na zachodnich, w znaczniej mierze w jakimś tam sensie rzeczywiście "łacińskich", wartościach.

W odróżnieniu od wielu piewców różnych sarmatyzmów i słowiańskości, ja skłaniam się do poglądu, że większość z tego, co dobre w naszej historii, a także w naszej teraźniejszości, to jednak ta zachodniość. Czy, jeśli ktoś woli, "łacińska cywilizacja". A w każdym razie sposób, w jaki adaptowaliśmy ją z trudem to tych naszych trudnych peryferyjnych i niebezpiecznych warunków. Reszta to w znaczniej mierze Szela, Komóra i P*kot!

Na zakończenie i w skrócie pojadę Ardreyem i powiem tak: Rosja jest jak drapieżnik, który żadnego mięsa tak bardzo nie lubi, jak polskie, a do tego ma super warunki, żeby właśnie to mięso sobie upolować. Dla Rosji upolowanie Polski to sprawa żywotna i po prostu WAŻNY CEL. (Dla mnie to zresztą raczej nie tygrys czy lew, a coś obrzydliwego, jak np. anakonda, która obślini i będzie połykała przez długi, długi czas.)

Ameryka to oczywiście nie jest żaden chór anielski i swoje także ma za pazurami, ale to raczej coś takiego, przynajmniej w porównaniu z Rosją, jak bobry potrafiące swymi tamami i groblami powodować powodzie. (Czy to prawda z tymi bobrami, czy też nie, nieważne! Zakładamy, że tak jest.)  Pewnie nie ta skala, tylko o wiele większa, ale to jakoś tak. Albo powiedzmy stonka ziemniaczana, czy stado pawianów, niszczące plony.

A Niemcy, spyta ktoś? A Anglia? A jakiś inny muzułmański fundamentalizm? A Unia Europejska wreszcie? Te rzeczy dla mnie są gdzieś POMIĘDZY amerykańskimi bobrami (stonką, pawianami) i rosyjską anakondą uzależnioną od polskiego mięsa. Niemcy stosunkowo (choć z mniej demonicznych powodów) blisko anakondy. Anglia bliżej bobra. Unia anakondy... Itd.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

wtorek, marca 20, 2012

Polecanki (z trochą komentarza)

Moja mała, robaczywa szpęgleryczna duszyczka cieszy się tym oto tekstem: http://ubootenland.blogspot.com/2012/01/trzy-powszechne-prawa-spenglera.html. Ew. komentarze Naczelnego Spenglerysty RP w ew. komętach, ale tutaj, całkiem na marginesie, nie daruję sobie uwagi, że autor omawianej książki ma prawdziwie leberalne podejście do społeczeństw, i do tych cywilizacji, które, przeczuwając swą nieuchronną śmierć, popełniają rozszerzone samobójstwo i ostatkiem sił dają w kość swoim prześladowcom.

Taka jedna drobna, i  sumie subiektywna, rzecz w b. sensownie wyglądającej książce, ale mnie to jednak razi. W dodatku moja mała robaczywa duszyczka dziwuje się, że jednak niektórym wolno, bo kiedy kilkuset... Nie bójmy się tego słowa, tutaj chyba można... Żydów... nie pogodziło się z własną likwidacją i zrobiło tzw. Powstanie w Getcie, to wszyscy się zachwycają, a jeśli to jakaś (inna oczywiście od... wiadomo) grupa, to jest fuj, aj waj! I w ogóle się chórem słusznie oburzamy.

* * *

To było jedno, teraz jeszcze chciałbym polecić najnowszy (w tej chwili) tekst Coryllusa, któren oto: http://nicek.info/2012/03/20/czym-sufrazystka-rozni-sie-od-pisowca/. Po pierwsze, jest to dobry tekst, jak wiele tekstów tego autora, którego cenię i popieram (choć z jego kumplem Toyahem śmy się kiedyś poprztykali, tylko co to ma do rzeczy?), i np. także sądzę, że takie wysiłki, jak te jego, by stać się "prawdziwym", czyli sprzedawanym i czytanym, pisarzem są dokładnie tym, czego nam "na prawicy" potrzeba.

Jednak nie dlatego go tu polecam, że jest dobry, bo dobrych tekstów trochę jednak daje się znaleźć, tylko dlatego, że w cudowny sposób ukazuje on (jeśli oczywiście podane tam informacje są prawdziwe, w co przecież nie wątpię), jak paskudne rzeczy mogą wyniknąć z najszlachetniejszych zamiarów. Cóż bowiem, dla tygrysisty, może być paskudniejszego od ruchu SUFRAŻYSTEK? I cóż może być szlachetniejszego od chęci ratowania niewinnych i bezbronnych sierot - wykorzystywanych, a potem mordowanych, przez cynicznych, żądnych grosza cwaniaków?

A jednak... To pierwsze, jeśli wierzyć Coryllusowi, wzięło się bezpośrednio z tego drugiego! I w dodatku, wcale nie przez jakieś  (jak by się to dzisiaj z pewnością stało) ubeckie przejęcie całego ruchu na wczesnym etapie - tylko, jak by się należało chyba domyślić, bo Coryllus tego dokładnie nie wyjaśnia, w wyniku tego, że opór tych wszystkich żerujących na sierotach skurwieli, wspartych przez możnych protektorów, wpływowych pociotków i całą zgraję "konserwatystów", początkowo szlachetny i sensowny ruch zradykalizował i wprowadził w wiodące do obecnego koszmaru, do obecnych Śród i Szczuk (o Biedroniach, P*kotach i Sutowskich nie zapominając), koleiny.

Tak że to wcale nie to jest najbardziej przerażające - dla tygrysisty przynajmniej - iż "rewolucja pożera swoich ojców, matki..." Czy jak to tam było... Tylko że ze szlachetnych i, wydawałoby się sensownych, zamiarów mogą, jeśli się nie dość uważa, wyjść takie rzeczy, jak "równouprawnienie", feminizm, Środa, i to "Górskie" co się produkuje teraz w tym tam cyrku, zwanym Sejmem RP.

Tak że, ludkowie rostomili, trza uważać, bo z KONTRrewolucją może być podobnie! Nikt tego nie sprawdził, ale gdzie ktoś widział na tyle zaawansowaną kontrrewolucję, żeby tego typu zjawiska mogły się tam pojawić? Albo żeby się pojawić MUSIAŁY, gdyby się pojawić miały. Mam nadzieję, że się rozumiemy.

* * *

No to jeszcze to wam polecę: http://lowcawyksztalciuchow.blog.onet.pl/.

Facet tym się trudni, że śledzi wszystkie wypowiedzi Wielkiego Guru (tego Z Muszką - od Chłopiąt Spod Trzepaka i Bezmózgich a Zadufanych w Sobie "Biznesmenów"). I jego karierę toże. Wyłapując w nich brednie, sprzeczności, gwałty na logice i sprawy ewidentnie agenturalne. A jest tego, jak się okazuje, co niemiara. Cenna i potrzebna robota!

(Daruję mu nawet użycie słowa "wykształciuch" w samym tytule bloga. Skoro Nicek nadal żyje, choć użył w swoim ostatnim tekście określenia "koktail Mołotowa", to cóż... Wypada poczekać na młyny Boże, które, jak mówią, mielą wolno, ale gruntownie, i żaden grzesznik kary nie ujdzie. Tak mnie kiedyś uczono.)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

środa, lutego 29, 2012

Nieco o Tygrysiźmie i Pospolitych Ogrodowych Odmianach Prawicowości

Gdyby ktoś - liberał, albo ktoś skwaśniały, przemądrzały, z zaciśniętym tyłkiem, czyli "prawicowiec" ze złego snu lewaka - miał się przyczepić do tego tytułu, że "bolszewicki" itd., to mówię durniowi wprost: TO JEST TYTUŁ ŻARTOBLIWY! Zresztą (na razie) sama nazwa "Tygrysizm" jest w sumie żartem. Będę dziko szczęśliwy, jeśli jedynie żartem być przestanie i przerodzi się w coś o wiele większego, ale przecież na to nawet nie liczę.

* * *

Śmy się nieco poprzekomarzali z Nickiem i Timmym (plus kto tam jeszcze chciał się łaskawie dołączyć do zabawy w szufladkowanie i pouczanie Pana Tygrysa) - o tutaj się chłopcy rozdokazywali: http://nicek.info/2012/02/27/manifest-wkurwionego-kaczysty (choć zaczęło się wcześniej).

Te przekomarzanki to by nie był nawet prawdziwy ostry sieciowy spór, ale wygląda to nieco ostrzej z dość mało istotnego powodu - takiego mianowicie, że ja, choć z Nickiem się kochamy jak brat i siostra (no, prawie), to ja u niego w zasadzie nie komętam. Dlaczego? Ktoś jeszcze tu tego nie wie?!

Dlatego, że swego czasu Nicek na moje jeżdżenie po Korwinie w komętach na jego blogu rzekł coś w duchu, że "Korwin to jednak całkiem inna klasa od ciebie". Cóż, są różne gusta i każdy może mieć swoją opinię - ja się o to nie obrażam. Nicek może sobie kochać Korwina und go podziwiać - cóż wtedy dziwnego, że ktoś taki jak ja, piszący lewą ręką nieskładne kawałki na przedziwne często tematy, jest nieco niżej?

Przecież ja, choć cholernie mi się podoba większość z tego, co Nicek pisze, np. w komętach u Timmy'ego na swoim blogu - chodzi mi głównie właśnie o te rzeczy, które dałoby się może nazwać "Ardreyizmem" (choć takiego wydźwięku u Ardreya za cholerę nie ma!), ale na pewno nie "Tygrysizmem" - to też, zapytany wprost i ew. z lampą w oczy, nie powiem, że dla mnie Nicek to absolutnie najwyższa światowa półka.

Do Ardreya nieco mu, dla mnie, brakuje, a o Spenglerze to w ogóle szkoda gadać! Tyle że obaj ci panowie (niestety) już nie żyją, a nawet gdyby żyli, to i tak na naszych polskojęzycznych blogach pewnie by nie komętowali, więc to nie jest całkiem to samo. Ja sobie z Nickiem wesoło rozmawiam, więc o żadnym tam "obrażeniu się" mowy nie ma - tylko po prostu nie raczę mu dostarczać komętów, które dla niego i tak będą marną imitacją komętów Korwina, podczas gdy dla mnie to jednak jest inaczej.

Ktoś tego nie potrafi pojąć? Sorry w takim razie, ale ja faktycznie mam niektóre nastawienia całkiem nie z tej epoki. Także na przykład w kwestii wielkich bryk, ale o tym może kiedyś. (Choć może i nie, bo w końcu my sobie tu uprawiamy gawędę i nikt nie wie, gdzie nas inwencja, czy inny dyabeł, zaprowadzi.)

W każdym razie ta zdalna dyskusja, ten, skądinąd zabawny, sparring na odległość, sprawiła, że padło tam nieco dodatkowych argumencików... O które, mam niepłonną, nikt się na dłużej nie obrazi, ale które mogą właśnie pomóc nam wyjaśnić sobie parę z tytułowych kwestii. A więc, jak niemal zawsze - nie ma tego złego itd.!

Na razie ustaliliśmy sobie, tuszę, że Nicek b. sensownie gada o tych naszych krwiożerczych, źwierzęcych instynktach, choć niepotrzebnie nazywa to "Tygrysizmem"... To nawet nie jest takie złe, że ja miałbym swoim imieniem te sprawy firmować, bo na to się chętnie zgodzę, tylko że ludzie biorą to za jakąś kompletną ideologię, jakąś utopię, którą można postawić w jednym szeregu z np. liberalizmem. A potem sobie w to kopią, jak w słomianego chochoła, wrzeszcząc obelgi.

Ja się tej naszej drapieżnej natury nie wypieram, bo to jest absolutna prawda! Pewnym przegięciem jest po prostu robienie z mojego światopoglądu WYŁĄCZNIE tego. W końcu Monteverdiego, łacinę i inne takie sprawy może sobie Nicek ignorować - nie jest doktorantem piszącym intelektualną biografię Pana Tygrysa, i takich blogów jak mój ma do ew. czytania sporo - ale to są jednak fakty, że ja także i te rzeczy głoszę.

Dla mnie w tej kwestii cholernie jest ważne, żeby - nawet uwzględniając coś "wyższego" w naszej naturze, jakąś, czemu nie, "Bożą iskrę" - jednak NIE MIESZAĆ tego wszystkiego, znaczy źwierzcej natury z Bożą iskrą, w jakiś paskudny KLUMP (sorry, szwedzkie słowo, ale też cudna onomatopeja), bo za każdym razem wylęgną się potworki w rodzaju "Świętej Świeckości Jacka Kuronia" i "człowiek jest z natury dobry".

A więc - tę źwierzęcą naturę trza analizować samą w sobie, do końca i bez ckliwych przekłamań, to "wyższe coś" też, no i ich wyrafinowane połączenie także. Trzy osobne sprawy, które się, oczywiście, jakoś łączą, ale na pewno NIE POWINNY tworzyć żadnego post-oświeceniowego, godnego gazowniczej propagandy, KLUMPA!

A niestety masa prawicowych katolików dokładnie tego KLUMPA tworzy i produkuje takie coś, gdzie nic się już nie da sensownie i trzeźwo analizować, bo wszystko daje się wedle chwilowej potrzeby podsztukować, przyfastrygować, lub zlepić, jak śliną, mętnym leberalnym chciejstwem. Rozumiecie mnie, Ludu Prawicowy?

Powie ktoś, że "tak, ale bez religijności!" Z czym się nie zgodzę, bo o tej waszej religijności, dobrzy ludzie, to można by sporo, ale mnie ona raczej słabo imponuje. I chyba nikomu postronnemu też zbytnio nie. Niestety! Nie macie pojęcia, jak mnie to martwi. Co może daje mi jakąś drobną przepustkę do elitarnego klubu "Polaków katolików", czy innych tam dzieci "cywilizacji łacińskiej". W każdym razie wrogiem autentycznego katolicyzmu naprawdę trudno mnie nazwać!

Co to w ogóle jest ten "Tygrysizm" - żeby tak chwycić byka za rogi? Zakładając oczywiście, że takie coś w ogóle istnieje, że to nie w stu procentach żart. Albo że istnieć powinno, w opinii niektórych przynajmniej spośród nas. No więc, pierwsza, odruchowa niejako, odpowiedź, będzie, że to jest światopogląd wyrażany na tym właśnie blogu.

Czyli na blogu triariusa, znanego jako (Pan) Tygrys, o adresie http//bez-owijania.blogspot.com i przekierowaniu (dopóki mi np. forsy na tę domenę nie zbraknie) z http://triarius.pl. (Domenę triarius.com też mógłbym przekierować, ale jakoś mi się nie chce dłubać.)

Jest to niezła odpowiedź, ale nie wyczerpująca. Nie zawiera bowiem np. aspektu historycznego. (Coś jak, nie przymierzając, Koneczny.) No więc historycznie, to na początku był "Spengleryzm Stosowany". To określenie wydawało się mnie, jego ojcu i jedynemu we Wszechświecie przedstawicielowi w tej naszej epoce, celne i wystarczające.

Ta nazwa miała różne swoje warianty - już to spolszczaliśmy "Spengleryzm" na "Szpęgleryzm" (aspekt ludyczny też nie jest tu bez znaczenia); już to, w nadziei przyciągnięcia młodych, nazywaliśmy to "Młody Spengleryzm";  już to przypominaliśmy sobie o wielkiej roli, jaką w poglądach Pana Tygrysa ma Robert Ardrey, w wyniku czego mieliśmy Spengleryzm-Ardreyizm... I tak dalej. W końcu nikt tego metodycznie i naukowo nie robił, a większość tych nazw była, w jakimś tam przynajmniej stopniu, żartobliwa.

W końcu przyszli Barbarzyńcy A i B (nie żeby te nazwy były szczególnie udane i czytelne, ale chyba już zostaną i dodadzą nam nieco ezoteryki, co także ma swój czar). Kto nie wie, o jakich Barbarzyńców chodzi, wiele stracił. Może sobie zresztą poszukać. Tutaj, albo nawet w całej sieci. Owi Barbarzyńcy to była pewna kontynuacja historiozoficznej i "futurystycznej" myśli Spenglera, pewne wyjście z jego konstatacji i zastosowanie jego metody do epoki, kiedy on sam już nie żył, nie mógł więc sam tego analizować i rozwijać swojego opisu.

I takich spraw, jak owi Barbarzyńcy, pojawiało się wciąż więcej i więcej. Wbrew temu bowiem, co się niektórym wydaje, Pan Tygrys nie zajmuje się jakimś kultem jednostki i interpretacją Świętych Ksiąg - choćby to nawet było Magnum Opus tego ober-genialnego Prusaka (po prostu genialnym był np. Clausewitz) - tylko znalazł sobie gość bardzo genialnego myśliciela, z bardzo oryginalną i płodną metodą, z bardzo oryginalnymi i sensownymi wnioskami... I sobie, częściowo właśnie korzystając z tego dorobku, własnoręcznie kompinuje.

Żadnego obowiązku, żeby to się ze Spenglerem koniecznie zgadzało tu nie ma. Po prostu się zgadza, a tam, gdzie Spengler nad czymś nie popracował, czy popracował tylko trochę - bo na przykład po drodze umarł - to sobie Pan Tygrys kompinuje sam, biorąc różne użyteczne "memy" skąd się da,  ale jednak głównie z własnej mózgowej kory i własnych obserwacji. (Co nie zmienia faktu, że Spengler JEST NAJWIĘKSZY!)

No więc, skoro w światopoglądzie wypracowywanym i lansowanym na tym blogu, przez Tygrysa (Pana), było, jednak, procentowo coraz mniej "czystego Spenglera", to i nazwa tego intelektualnego prądu (hłe hłe!) też się, w naturalny sposób, zmieniała i zmienić powinna. Zafascynowana publiczność otrzymała więc Spengleryzm-Ardreyizm-Tygrysizm (w skrócie SAT)... Z czego już tylko mały skok do po prostu "Tygrysizmu".

W którym, oczywiście, Spengler(yzm) i Ardrey(izm) się jak najbardziej zawierają! Lub, ściślej, my ich tam staramy się zawrzeć, ich myśl znaczy - nie dlatego, że to święte księgi, tylko po prostu znajdujemy tam wielkie pokłady użytecznej (i bezinteresownej też) mądrości. Nie mamy jednak, oczywiście, żadnego monopolu na tych facetów, każdy inny może sobie ich czytać i interpretować... (Co by nawet było bardzo dobrą rzeczą.) Więc nawet ta nazwa nie jest całkiem i na wieki nam jakoś przypisana.

Tak więc, naturalne stało się niejako, że w końcu doszliśmy do czystego "Tygrysizmu". Czyli kompleksu poglądów - w znacznej mierze w jakimś tam szerokim sensie związanych z polityką... Bo, choć pewne tygrysie argumenta za Monteverdem i "przeciw" Fryckom tego świata mają, jak sądzę, swoją intelektualną wagę - to jednak w sumie to jest kwestia gustu i trudno komuś tego typu preferencje wprost, ex cathedra, narzucać, prawda? Tak więc, mówiąc o "Tygrysiźmie", mówimy o sprawach w jaki tam sposób związanych z polityką, a co najmniej z historiozofią.

Wracając zaś do owej uroczej przekomarzanki z chłopakami na prawicy, dodam, że robienie z Tygrysa jakiegoś kanapowego wilkołaka jest nieco bez sensu. No bo? No bo, moi ludkowie rostomili, ani on taki kanapowy, skoro musi być jednym z najstarszych, jakby nie było (niezależnie od poziomu) grapplerów w tym (nieszczęsnym) kraju.

I w dodatku ma skórę delikatniejszą od tej na pupie niejednej bizantyjskiej księżniczki, więc niemal zawsze krew się leje, progi bólu są cały czas przekraczane... Chcielibyście tak, tylko musicie tyrać na kafelki, bo żona was spławi. Naprawdę chłopaki - wasze jeżdżenie wielką bryką i zadawanie szyku wśród post-prlowskich kmiotków jest jednak sporo łatwiejsze i bardziej kanapowe!

Swoją drogą o wielkich brykach jako formy walki z liberalizmem, jako wyrazu patriotyzmu i prawicowości, można by sporo powiedzieć. I pewnie byłoby warto, bo wydaje mi się, że jest to sfera pełna, jak mało która, zabawnych qui pro quo, i w ogóle paranoja! W dodatku wiąże się to ściśle z kwestią PIENIĄDZA, a niewiele jest, przynajmniej w tej epoce, ważniejszych kwestii! No, ale to, Deo volente, weźmiemy sobie może na warsztat jakimś następnym razem.

Na razie wykrzyknijmy jeszcze tylko "Niech Żyje Tygrysizm - Niezłomny Oręż Walki o Lepszą Przyszłość!" i rozejdźmy się w spokoju, do swoich zajęć, nie budząc nadmiernego zainteresowania. Otrząsając się przy okazji ze sprośnych (i po prostu dziecinnie naiwnych) błędów Prawicowości Pospolita Odmiana Ogrodowa. (Dlaczego mielibyśmy, spyta ktoś? Bo "od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel", a dla prawicy nawet kropla głupoty jest śmiertelna - oto dlaczego!)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

niedziela, grudnia 25, 2011

O języku, śmierci i frajerach

Żył dawno temu pewien pewien arabski mędrzec, czy może poeta, o którym czytałem niemal równie dawno temu, i wszystko zapomniałem, poza jedną rzeczą. Taką mianowicie, że ów gość wyraził (a może nawet stale to głosił) taką oto myśl, że: "woli by mu wymyślano po arabsku, niż chwalono po persku". (Co oczywiście nie ma najmniejszego związku z żadną biężączką, jakby ktoś miał wątpliwości!)

Pewnej pikanterii dodaje tej sprawie fakt, że ów mędrzec (czy może poeta) sam był Persem i perski był jego językiem matczystym. (Określenie "ojczysty" w odniesieniu do języka jest nieco głupie. Oddajmy raczej babom co babskie - nadal oczywiście wysoko wznosząc sztandar męskiego szowinizmu i pogardy dla "równouprawnienia".)

Z której to sprawy by wynikało, że może istnieć coś takiego, jak zdolność do "obiektywnej", w sensie ponad własnym językowym zakorzenieniem, oceny urody różnych języków. Niby każdemu jego własny język jawi się najpiękniejszym, ale jednak taki Brell, choć Flamand, flamandzkiego na tyle nie lubił, że śpiewał po francusku. Słyszałem też komików z, wyglądającym na autentyczne, obrzydzeniem opowiadających o szpetocie własnego języka. Jeden był Holendrem, drugi Finem.

Sam miałem drobną przygodę nieco podobnego rodzaju, na szczęście akurat pozytywną. Otóż kiedyś rozmawiałem sobie, jak zwykle, luźno z rodziną na wytwornym handlowym deptaku w rodzinnej Uppsali, i jakaś elegancka pani spytała mnie: "co to za ładny język, którym mówicie?". Oczywiście spytała po szwedzku. Z dumą odparłem, że polski, i zdawało mi się, że na jej twarzy dostrzegłem coś na kształt zaskoczenia, czy może rozczarowania.

W końcu to by nie było aż tak dziwne - kobieta z pewnością słyszała polski wcześniej i niczym jej nie zachwycił. Słyszała go, jak należy się domyślać, wykonaniu licznej polskiej tam emigracji - co najmniej od michników tego świata (zanim się kulawo nauczyli języka tubylców), po nieco późniejsze styropiany, agentów i małych cwaniaczków.

Potem się zastanawiałem, czy nie mogłem uprzedzić i rozbroić rozczarowania tej kobiety, mówiąc jej, że to "överklasspolska". (Co się oczywiście, dla niepojętnych, tłumaczy jako: "polski wyższych sfer".) Ale to mogłoby już być nieco przedobrzeniem, a w dodatku pod koniec lat '80 "wyższe sfery" mogły się opacznie kojarzyć.

W każdym razie, jeśli Św. Piotr czuje się Polakiem, to ja poczytuję sobie tę sprawę jako drobny plusik w moim życiowym bilansie i w walce o miejsce wśród grających na harfie bosych aniołków w nocnych koszulach.

To był oczywiście wtręt z cyklu "nawet taki naturszczyk jak pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko tyle o sobie nie pisał" (cytat z pamięci). Dodam w każdym razie, iż fakt, że w moich ustach narzecze przodków tak cudnie tej kobiecie zabrzmiało... (M.in. w moich, oczywiście, bo tam jeszcze była żona i dzieci, ale ja bywam mowny, a one nie przeklinają, więc co by mogło aż tak zachwycić? A swoją drogą, po latach widzę, że tutaj zgubiłem wątek.)

Wracając do poważnych naukowych rozważań. Na razie sobie przyjęliśmy, roboczo, że być może istnieje możliwość w miarę obiektywnej oceny urody języków, mimo tego, że z natury mamy ograniczone możliwości w tej kwestii, no i że przyzwyczajenie, matczyne "niu, niu, niu", matczyne kołysanki, matczyny cycuś, matczyne bajeczki (np. o żelaznym wilczku), pedofil opowiadający nam bajki w rodzimej TV... I cała ta szemrana reszta nam ten obiektywizm stara się zaburzyć.

Spengler na przykład (wiem, wiem, mam obsesję!) sporo ciekawych rzeczy mówi o sprawach językowych... (Jak i ja zresztą, choćby w dawnym tekście pt. "W oparach języka". I nawet linki Wam ludzie dam: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-1.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-2.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-3.html. A tu, z pokrewnego cyklu, macie jak cwanie przewidziałem obecne płciowe parytety w III RP: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/05/w-oparach-jzyka-i-inne-pereki.html.)

Spengler więc sporo robi z językiem i wyciąga z niego fajne (choć zgoda że intuicyjne, hermeneutyczne i z "naukowego" punktu widzenia cholernie ryzykowne) wnioski. Na przykład fakt, że nagle z rzymskiego, łacińskiego "fui", czyli "byłem", całkiem po prostu, coraz bardziej robiło się dosłownie "miałem byte". (Tyle że Spengler podkreśla, iż stało się to dziwnie szybko. Uwaga dodana po wielu latach.) Albo podobnie. Także w językach "romańskich" - bezpośrednich poniekąd dziedzicach łaciny. Plus cała masa podobnych form w całej masie języków, z angielskim (który wszyscy przecież znamy, bo to dziś jak spuszczanie wody, wiązanie butów, albo włączanie kąpa!) włącznie.

Także jednak o samym brzmieniu różnych konkretnych słów w różnych konkretnych językach Spengler sporo rzeczy dziwnych i ciekawych. Na przykład stwierdza, że po niemiecku "niebo" brzmi jak wezwanie... Nie chce mi się teraz szukać, a nie znam narzecza, ale to chyba "Himmel" (z dużej litery!). Tak w każdym razie jest po szwedzku i chyba to akurat to samo... No więc tu wezwanie, za to po rosyjsku, pisze Spengler, mamy "niebo", co brzmi całkiem inaczej. Z czym się zgodzę.

Wezwania niet', za to jakaś taka rozmemłana słodycz. Spenglerowi się to zdaje się kojarzy także z amorficznym bezkresem. I tak się zabawnie składa (całkiem jak z tym Persem na początku poniekąd!), że "niebo" mamy także i w naszym własnym, jakże ukochanym (i nie bez powodu!) narzeczu.

I też, ja, choć za obiektywnego się oczywiście uważać nie mogę, słyszę tutaj takie słodkawe rozmemłanie, albo może rozmemłaną słodycz. W każdym razie żadnego tam wezwania. Zresztą bezkresu, amorficznego czy otherwise, też nie słyszę. Przelatując pobieżnie różne języki... Mamy francuskie "ciel" (wym. "sjel") , słodkie, gładziuchne, ale krótkie i jędrne...

Mamy angielskie "heaven", szorstkie, może wezwanie, ale jakby głównie do pracy i znoszenia niewygód... Mamy hiszpańskie "cielo" (wym. "sjelo", choć to wymowa raczej latynoska, bo inaczej to plujemy i syczymy), gdzie ja słyszę mniej więcej to, co we francuskim... Po włosku chyba jest "celo" (wym. "czelo"), jakby to samo, ale więcej "wezwania"... Starczy!

A nie - jeszcze przecież łacina! (Głupio mi się wydawało, że niepotrzebna, bo Rzymianie niebo mieli raczej w nosie, ale przecież to także język katolicyzmu. Tom dopisał.) No więc - "celum, celi" (wymowa jak kto sobie chce).

Nie ma tu chyba żadnej tragedii, z tym rozmemłaniem znaczy... Zresztą co ja tam wiem. Niech się raczej jacyś ministranci nad tym zastanawiają (a dla nich to akurat chyba super sprawa), ale są inne słowa, które mnie naprawdę bardziej niepokoją. W tym sensie mnie niepokoją, że tak się luźno zastanawiam, czy spora część naszego narodowego rozmemłania, tej, za przeproszeniem, niezdolności do konkretnej walki, tej dziwnej skłonność do lizania własnych ran, nurzania się w martyrologii, ta chorobliwa niechęć do brodzenia we krwi wrogów (jak to zgrabnie ujmuje "Polonez Kościuszki")...

Jednym słowem wszystko to, co w nas niemęskie i skutkiem czego mamy tak, jak mamy, to może być także, częściowo, skutek języka. Oczywiście - nie mieliśmy silnej władzy królewskiej, więc I RP nie była do końca państwem, które mogło sobie radzić z innymi... Oczywiście, z 10% szlachty, I RP była "republiką szlachecką", więc nikt inny się nie liczył, a gorzelnie, karczmy i manufaktury mogli sobie prowadzić obcy... (Handel dalekomorski też zresztą, choć raczej nie ci sami.) Oczywiście metodycznie mordowano nam potem, przez setki lat, elity.

I zmuszano je do emigracji, co się zresztą odbywa na większą skalę w tej chwili, niż chyba kiedykolwiek. No i ogłupiano, indoktrynowano, spedalano i dawano do oglądania takich "naszych reprezentantów", jak choćby obecna komóra. Jednak czy język też nie ponosi części winy? Oczywiście ten język też został stworzony przez Polaków, więc tu mamy ewidentne sprzężenie zwrotne i oddziaływanie w obie strony. Jednak kiedyś nam ci przodkowie jakieś takie amorficzno-rozmemłane niektóre te słowa, powiedzmy (bo to tylko luźniutka hipoteza!), stworzyli, no i my teraz je mamy... I one nas urabiają.

Jako temat do samodzielnych przemyśleń proponuję słowo "walka". Po angielsku mamy "fight" (no dobra, niedouki out there, wym. "fajt"). Po niemiecku (to pamiętam!) "Kampf". Po szwedzku "kamp". Po hiszpańsku "lucha" (wym. "luczja"). Portugalski "luta". Włoski jakoś podobnie. Po łacinie "pugna, pugnae". W różnych słowiańskich językach, z rosyjskim włącznie, mamy "borba". No i teraz - gdzie tu jest Valhalla?

Gdzie tęsknota za nią? Gdzie szczęk mieczy, jęki rannych, ryki odrąbanych, radosny kwik zwycięzców, piski podnieconych kobiet? Gdzie zaś (ewentualnie, bo nie przesądzam, że gdzieś tu koniecznie być musi!) - tak dobrze nam już znane - amorficzne rozmemłanie?

Na zakończenie naszych dzisiejszych rekolekcji chciałbym jeszcze wziąć na warsztat takie dość istotne i treścią nabrzmiałe, jakby nie było, słowo jak "śmierć". Szczególnie ważne w kontekście walki, np. o niepodległość, o czym sobie wspominaliśmy, ale ważne też w każdym praktycznie innym kontekście, bowiem stosunek do śmierci (że zaimprowizuję sentencję) przesądza o stosunku do życia.

No a religia to na przykład, jak ja ją rozumiem (i np. Spengler), w dużej mierze właśnie sprawa stosunku do życia, śmierci, i ich ew. sensu. (Dlatego też lewizna ze swoimi namiastkami religii może wleźć z mozołem na drzewo. Niestety ma też inne środki i potężnych sojuszników, np. we wrodzonym spedaleniu wielkomiejskich lemingów.)

Po naszemu "śmierć" to będzie...? No właśnie! Brawo za koncentrację i czujność! "Śmierć" to będzie i nic innego. Po łacinie (i nie bez powodu od niej zaczynamy, choć to tylko subtelnostka) "mors, mortis". (To drugie, jakby ktoś nie wiedział, to genetivus, czyli ten przypadek od "kogo czego". Tak się to podaje, bo bez tego nijak.) Po francusku "(la) mort" (dzisiejsza wymowa: "(la) mor", ale to od stosunkowo od niedawna bez końcowego "t"). Po angielsku "death" (wym. "de..." z takim syczeniem i pluciem na koniec).

Po szwedzku (bo to znamy) "död". A, jak często to występuje, z rodzajnikiem określonym (na skandynawski sposób, czyli na końcu) - "döden". ("Ö" to jest takie coś, jakby ktoś nie wiedział, pomiędzy "o" i "y". Przećwiczyć parę razy!) Po hiszpańsku "(la) muerte". Po włosku podobnie, ale bez typowego dla hiszpańskiego zmiękczenia samogłoski na "ue", więc (o ile się strasznie nie mylę) "(la) morte". Po rosyjsku chyba "smiert''" (ze zmiękczonym "t" na końcu". I w innych bratnich (jakby nie było) słowiańskich językach podobnie. To nam powinno starczyć.

I teraz... Ale uwaga: JA O NICZYM NIE PRZESĄDZAM i nie chcę nikomu żadnych wrażeń narzucać! Tylko po prostu mnie pewne rzeczy brzmią w jakiś sposób i nie da się od tego uciec. Ile jest w tym obiektywności? Jest jakaś w ogóle? Naprawdę nie wiem, ale to nie jest tekst ściśle "naukowy", więc sobie pospekulujmy i się powczuwajmy, tak? Wnioski, niewykluczone, że jednak mogą mieć swoją wagę. Jeśli się np. dadzą z czasem weryfikować, albo coś.

W której z tych wersji słowa "śmierć" (wiem, że to niezbyt miłe, ale w końcu c'est la vie, że tak to figlarnie wyrażę) brzmi Wam, kochane ludzie Valhalla? W których wieczne zbawienie (harfy, bose stópki, skrzydełka na plecach, nocne koszule)? W których wieczna ekstaza i wieczny orgazm (na słodko)?

W której walka na topory i nabijane gwoździami maczugi, której skutkiem ta śmierć? W której jęki pokonanych wrogów i chlupot ich krwi, w której sobie zwycięsko brodzimy? W której piski podnieconych kobiet zza wysokich murów (słyszalne jedynie dla nietoperzy, psów i wojowników), niecierpliwie oczekujących rozpasanego żołdactwa i jego gwałtów?

W której wreszcie... Czy ja zresztą wiem co? Nie zapominając jednak, oczywiście, bo takie to czasy, o zgranej ekipie aplikującej nam eutanazję. Czy ja zresztą wiem, czy którakolwiek z tych pięknych rzeczy, którą powyżej nazwałem, w ogóle w którymkolwiek z tych słów śmierć oznaczających występuje? Rzuciłem tylko parę luźnych pomysłów, co by tam mogło niby być. Ale nie musi, naprawdę! Wsłuchajcie się sami i sami oceńcie.

A teraz - mimo wypieków podniecenia na Waszych słodkich twarzyczkach i żądzy poznania dalszego ciągu z pointą na czele - odłóżcie na chwilę mojego blogaska i SIĘ ZASTANÓWCIE. Naprawdę - zróbcie to teraz, bo jak przeczytacie, to się zasugerujecie. I albo będziecie automatycznie sądzić tak samo, albo też - jak słynni fornale Nicka - ustawicie się w opozycji i będziecie sądzić dokładnie odwrotnie, na przekór i wbrew. ("Na złość mamie uszy sobie odmrożę i będę słuchał raczej fornala niż Ardreya!")

Dalej na razie nie czytajcie - dopiero po przeanalizowaniu brzmienia słowa "śmierć" w różnych językach, i tego co owe różnojęzyczne słowa ewokują w Waszych duszyczkach.

* * * * *

Już po dojrzałym się zastanowieniu, tak? Jeśli nie, to galopem przestać czytać i powrót do poprzednich akapitów!

A teraz Wam ludzie powiem, z czym mi się w każdym razie kojarzy słowo śmierć w moim ukochanym języku polskim. Mniejsza już o Valhalle i jęki pokonanych dziewic, czego ja tam nijak nie słyszę. Ale w tego typu analizach ważne jest nie tylko "obiektywne" brzmienie danego słowa, ale także jego pokrewieństwa, gramatyczne, z innymi słowami.

Tego samego języka, w każdym razie przede wszystkim tego samego. No i, kochane ludzie, tak mi się jakoś wydaje, że nasze ukochane rodzime słowo "śmierć" ma prasłowiańskie konotacje tego typu... Może najchętniej to wyrażę króciutką anegdotką, co mi pozwoli o parę sekund później zacząć się w tym osobiście babrać.

Otóż dawno, dawno temu na deskach elbląskiego teatru wystawiono "Operę za trzy grosze" Brechta, no i na scenie, w charakterze rekwizytu czy scenografii (kto to rozróżni?), był m.in. transparent z napisem "Śmierdź frajerom!" Sam Brecht tego z pewnością nie wymyślił, bo to typowo językowy żarcik. Ten pierwotny angielski autor sprzed setek lat, też z pewnością nie, i z tego samego choćby powodu. Jednak w tym dowcipie jest, jak się obawiam, cholerna głębia.

Bo słowo "śmierć" naprawdę chyba jest spokrewnione właśnie ze "smrodem", "śmierdzeniem" i innymi tego typu atrakcjami. Żadnych Valhalli z pewnością tu nie ma - góra smród pokonanych wrogów w stanie daleko posuniętego rozkładu. Tylko kogo, do cholery, może on aż tak cieszyć, by wrogów unicestwiał akurat po to, by ich wąchać?!

Przecież nawet nie gościa pozbawionego zmysłu powonienia, bo dla niego to już całkiem żadna atrakcja, nawet chora. Tym bardziej, że przecież swym trupim aromatem ci wrogowie też od razu pachnieć nie będą - bo na to potrzebują parę dni poleżeć. (No i nie może być zbyt dużego mrozu.) To ma być taka odłożona atrakcja? Żadna atrakcja zatem, jeśli odłożona! Psychologia ma o skuteczności takich odwlekających się radości bardzo negatywne zdanie. (Kar zresztą też. Czyż nie słyszymy bez przerwy: "To nie surowość kary ma znaczenie, tylko jej nieuchronność i natychmiastowość! Ble, ble, ble."?)

A wszystkie inne aromaty, które by mogły ew. wchodzić w grę, są jeszcze o wiele gorsze. Aż mi się nie chce o nich myśleć! Więc jak, że spytam, mieliby Polacy, z takim nastawieniem do śmierci - własnej, wroga, koleżanki z pracy, nieważne - lubić walczyć na śmierdź... O sorry! "Na śmierć" chciałem powiedzieć... I życie? A jak nie lubią, to jak mieliby to robić dobrze? A jak nie lubią i dobrze nie robią... I tak dalej, sami możecie sobie resztę dośpiewać.

A u innych? Nic nie narzucam, ale dla mnie tu pobrzmiewa Valhalla... Tam słodki chlupot pokonanych wrogów... Tutaj piski dziewic i ich matek, całkiem jeszcze niczego sobie... Tutaj znowu emocjonująca walka na miecze, w trakcie której nasza własna śmierć zjawia się niepostrzeżenie, niczym kochająca siostra, żeby dać nam odpocząć... A potem już na wieki w Valhalli, tylko to się w jednym krótkim słowie explicite nie zmieściło.

A u nas co? "Śmierdź frajerom!" I tyle. Żeby chociaż "Śmierdź lemingom!" Choć poniekąd leming okazuje się coraz gorszym frajerem - z każdym dniem, z każdym kolejnym plenum KC UE - więc to też ma swój sens. I wdzięk. A w dodatku to by mogło być także niezłe hasło na transparenty i inne takie napisiki. Czyż można, choćby i w nagrzanym sądzie III RP od napalonej sędziny z ubeckim rodowodem, dostać czapę za wzywanie do śmierdzenia Ukochanej Władzy? Chyba nie - nawet tutaj i nawet od bardzo napalonej sędziny.

A więc, zatoczyliśmy ogromne koło, sporo ponarzekaliśmy na tę naszą mowę ojczystą... Przepraszam - "matczystą"! Ale może ona jednak jakiś (kontr)rewolucyjny potencjał, ta nasza mowa, zawiera. Jeśli się do niej podejdzie od nieco innej strony, oczywiście, bo tak to nienajlepiej to wygląda. A Wy, kochane ludzie, co o tym sądzicie?

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

czwartek, listopada 17, 2011

Z czego ja jestem taki mądry?

Pod tym kokieteryjnym i prowokacyjnym tytułem (grunt to marketing!) chciałem dzisiaj napisać parę słów o książkach. Tytuł był wymyślony już parę miesięcy temu, kiedy udało znaleźć na allegro i nabyć drogą kupna jedną fajną książkę, co mi ją kiedyś koleżanka z pracy, w mrocznych latach schyłkowego Gierka, była pożyczyła... A o której mało kto w ogóle wiedział, że wyszła, jak to bywało w PRL. No i chciałem o tej książce napisać, pod takim właśnie tytułem..

Teraz jednak wykorzystam go do napisania nie tylko o tej, ale także o paru innych książkach. (To się nazywa "ekonomia wysiłku", czy jakoś tak.) Nie żeby ta książka jakoś istotnie odmieniła moje życie (a kilka takich było), to nie o o to tu chodzi, ale naprawdę bardzo mi się przydała w późniejszym myśleniu, jako i w późniejszym argumentowaniu. Jaka to książka, spyta ktoś zniecierpliwiony tym długim wstępem...

Otóż chodzi o "Myślenie systemowe" Geralda M. Weinberga, wydane przez WNT w roku 1979 (a w amerykańskim oryginale w 1975). O czym to jest? Jest to b. inteligentna książka o myśleniu w takich kontekstach, które leżą niejako pomiędzy takimi, w których da się stosować myślenie czysto przyczynowo-skutkowe, i takimi, gdzie działają już prawa statystyczne.

Czyli na przykład mamy z kilkadziesiąt współzależnych i różnych drug od druga elementów. (Choć wiele z analizowanych w tej książce zjawisk jest o wiele bardziej skomplikowanych, niż by to z takiego ujęcia wynikało.) Książka wcale nie jest gruba i dla Młodego Spenglerysty lektura nie powinna być problemem, a raczej przyjemnością, bo to fajnie napisane.

Jeśli kogoś interesują tego typu sprawy - z pogranicza metodologii nauk, zdrowego rozsądku na nieco podwyższonym poziomie, filozofii, nauk ścisłych i "nieścisłych" -  to zachęcam do poszukania i zdobycia tej książki. Dopóki jeszcze wszystkie egzemplarze nie rozpadły się w pył, i dopóki kochana władza nie zostawi nam do czytania jedynie oficjalnej biografii Bolka!

* * *

Skoro mówimy o książkach, to wypada przypomnieć, że Ardrey nadal jest PODSTAWĄ, a Spengler najmądrzejszą z elitarnych książek kiedykolwiek napisanych! Żeby to było jasne. Tym niemniej istnieje nieco innych dobrych książek, które warto przeczytać. I o nich właśnie teraz rozmawiamy.

* * *

Na Nicka blogu piotr34 właśnie dał link do tekstu gen. Glubba na temat schyłku imperiów. I go, słusznie, polecił. Gość, gen. Glubb znaczy - o którym kiedyś już tu zresztą pisałem i nawet dałem przekład najistotniejszego (jak sądzę) fragmentu tego tekstu - był zawodowym wojskowym i wielkim znawcą krajów arabskich, w których służył przez długie lata. W tym owych krajów historii. (Można sobie to moje tłumaczenie dość łatwo odszukać, gdyby ktoś.) A oto linek do samego oryginału: http://people.uncw.edu/kozloffm/glubb.pdf. (Dzięki piotr34! Choć to było u Nicka.)

* * *

Od dawna oczywiście obijały mi się o  uszy pochwały książki "Płeć mózgu", ale jakoś nigdy nie chciało mi się wierzyć, że w tych zeunuszałych i załganych czasach mogą gdzieś tu wydać coś sensownego na temat różnic między płciami, co w dodatku zawierałoby cokolwiek dla mnie - starej męskiej świni i badacza owej problematyki - nowego. A jednak nie jest tak źle!

Wczoraj wieczorem zacząłem sobie słuchać tej książki w wersji audio, no i widzę, że to wcale nie jest głupia rzecz. Jeśli ktoś na przykład ma na wychowaniu jakąś młódź, albo jakieś kobiety, to zachęcam do ewentualnego podsunięcia im tej lektury (albo tego audio, jak coś, to prosić!).

A większość z nas dowie się z tego sporo ciekawych rzeczy - jeśli nawet nie całkiem takich, które by nam radykalnie zmieniły życiowy kurs i widzenie świata (bo na to już przeważnie za późno), to co najmniej takich, które dostarczą fajnych i całkiem naukowych argumentów w różnych rozmowach, sporach, walkach ulicznych... Z wychowaniem kobiet i dzieci na czele. Tytuł "Płeć mózgu", autorzy Anne Moir i David Jessel, PIW 2007.

Oczywiście nie mogło by się tam całkiem obyć bez zapewnień, na samym wstępie, że tezy i odkrycia prezentowane w tej książce nijak nie godzą w "zdobycze kobiet w ostatnich 30 latach", co może być nieco wkurzające, ale jest to tak wyraźnie danina pod przymusem złożona politycznej poprawności, że raczej śmieszy, niż naprawdę wkurwia.

Zresztą cóż - skoro pozwalamy, by rzeczywistość wokół nas była właśnie taka, to nie ma się co obrażać na ludzi, którzy właśnie z nią fajnie walczą, że muszą zastosować nieco rytualnego ketmana, prawda? Bądźmy od nich lepsi... A co najmniej przeczytajmy, lub wysłuchajmy, co mają do powiedzenia, i starajmy się to wykorzystać. I cieszmy się, że ta książka w ogóle jeszcze jest w "publicznej debacie", bo taki na przykład Ardrey został z niej całkowicie usunięty, a jeszcze o wiele ważniejszy!

* * *

No i to by w zasadzie było wszystko, chyba wszystko, chyba że ktoś chciałby przeczytać coś... Że tak powiem "bezinteresownie". W takim razie polecam rewelacyjną książkę H.G. Wunderlicha "The Secret of Crete". Dostępną  w wielu miejscach, np. tutaj: http://cretashop.gr/br/productsbr/booksbr/9602262613.htm i co najmniej trzech językach (niemiecki, angielski, grecki).

Książka jest, moim zdaniem znakomitą, detektywistyczną robotą w prehistorii i archeologii, a tak całkiem "bezinteresowne" (z punktu widzenia oszołomów odwiedzających tego bloga) to znowu nie jest, bo ujawnia jak okrutnie jesteśmy okłamywani na temat (niektórych przynajmniej) starożytnych zabytków i prehistorii przez cały ten pokraczny kompleks, który nam miłościwie - przemysł turystyczny, popularną pseudo-naukę, leberalne media, hollywoody i automatycznie ustawiających się rufą do wiatru naukowców.

Nie mówiąc już o tym, że z tej książki wyłania się miejscami rewolucyjnie inny od utartego obraz pewnych spraw z początków "naszej łacińskiej" (żarty sobie robię, chodzi o grecką i nijak nie naszą) cywilizacji. Bardzo ciekawe rzeczy się z tego wyłaniają, istne tworzywo dla wielkiej literatury! Geneza niektórych mitów i takie tam, ach!

* * *

No to jeszcze coś zarówno "bezinteresownego", jak i rodzimego: Krzysztof Kowalski "Eros i Kostucha", LSW 1990. Kiedyś można było dostać za grosze, paskudnie wydane, wprost rozpada się w rękach, ale świetna rzecz, jak ktoś lubi tego typu sprawy. (Prawda Iwona?) Polecam!

* * *

(I teraz, tuszę, każdy umie już odpowiedzieć na tytułowe pytanie, zgoda? ;-)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

sobota, listopada 05, 2011

W stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii

W jednym z opowiadań O. Henry'ego (którego, nawiasem, innym opowiadaniem obdarowałem niedawno Naszą Narodową Kulturę, a oto i link: http://bez-owijania.blogspot.com/2011/05/na-odmiane-nieco-literackiej-klasyki_08.html) jeden pięciodolarowy banknot, w ciągu niewielu godzin, rozwodzi pewną parkę, potem jest rabowany (przez chwilowo-byłego męża, żeby za rozwód zapłacić), następnie służy do zapłacenia odszkodowania byłej żonie za straty moralne, w końcu zaś ponownie tę parkę żeni. Wszystko to w niewiele godzin, a ów banknot odbywa swe wędrówki pomiędzy trzema zaledwie osobami.

Podobna przypowiastka krąży zresztą obecnie po sieci, całkiem aktualna i związana z Grecją, jednak ten O. Henry jest o tyle interesujący, że to nie był gość, który by się oficjalnie zajmował akurat ekonomią (choć ciekawostką jest, że pisać zaczął ponoć siedząc w pierdlu za jakieś kanty), no i było  to dobrze ponad sto lat temu, kiedy o ojro nikomu się jeszcze nie śniło.

Opowiastka ta jest moim zdaniem b. interesująca. Przede wszystkim dlatego, że, choć tyle nam wciąż o ekonomii przemądrych rzeczy mówią, to jakoś nikt nie bierze się za same jej podstawy i ich nam łaskawie nie wyjaśnia. Nie chodzi mi o podstawy z rodzaju tych, które są oczywiste dla każdego absolwenta podstawówki sprzed min. Hall - jak to, że 2 x 2 jest 4, a 5 + 9... Ileśtam.

Tylko o takie mi chodzi, jak to, czy owe liczne szybkie transakcje ową pięciodolarówką to jest to, co w ekonomii najistotniejsze, czy też w sumie nie o to chodzi, a np. o to, żeby każdy miał dużo, z czego może sobie w spokoju korzystać, a jeśli zechce, to z innym się ewentualnie na coś fajnego wymienić, ale nie żeby koniecznie musiał.

Sprawa naprawdę jest istotna i dotąd niejasna. Ja wiem, że dla ekonomisty, przynajmniej tego dzisiejszego, mniej lub bardziej rynkowo-liberalnego, szybkość z jaką ta pięciodolarówka zmienia właściciela jest rzeczą miłą, świadczy bowiem o "ekonomicznej aktywności". I nie będę się z tym kłócił - jakiś tam wdzięk ta szybkość pewnie i ma.

Pytanie jednak, czy to jest tylko coś w rodzaju "dobrze nasmarowanej maszyny ekonomicznej", czyli, mówiąc ekonomicznym żargonem, fajnej "płynności", czy też TO WŁAŚNIE stanowi o owym "bogactwie danego społeczeństwa", które nam ekonomia tak wychwala, do którego ponoć dąży i które nam obiecuje, jeśli będziemy się jej guruw (od "guru") pilnie słuchać.

W pierwszym wypadku - jasne, iż fakt, że jak coś mamy, to możemy sobie to szybko zamienić na coś innego... Jak np. mamy pieniądze, to nie są one w postaci kamiennych kręgów o średnicy 4 m, które sobie gdzieś leżą i żeby zmieniły właściciela trzeba zawierać specjalne umowy dotyczące posiadania owego terenu... Składać stosowne ofiary, spożywać stosowne uczty, upijać się stosownie jak świnia, itd.

Albo weźmy takiego Cycerona i jego współczesnych, którzy mieli często ogromne majątki, ale jak chcieli sobie coś większego kupić, np. kolejną posiadłość ziemską, zawsze były ogromne problemy ze zgromadzeniem na to funduszy. Bo wtedy wszystkim właśnie tej płynności brakowało. Więc płynność - przynajmniej dla ekonomisty - jest rzeczą słodką i pożądaną.

Tyle, że w przypadku owej pięciodolarówki nie wiemy, czy TO właśnie jest ISTOTĄ EKONOMII i czy od tych czterech (o ile dobrze liczyłem) transakcji bogactwo Ameryki się zwiększyło, czy też nie? Albo czy zwiększyło się nieco, ale nie całkiem w proporcji do ilości tych transakcji czy sumy tych "obrotów"?

Powie ktoś, że tam był przecież i rabunek, a rabunek nie może przyczyniać się do bogactwa. (Ach!) Na to ja odpowiem, że z czasów, kiedy jeszcze czytałem mądre ekonomiczne książki, pamiętam, że do PKB jak najbardziej wlicza się więziennictwo i inne tego typu sprawy, więc dlaczego rabunek miałby być czymś istotnie innym, niż płacenie urzędnikowi za udzielenie w parę minut ślubu, albo zapłacenie żonie za straty moralne, bo tak sobie urzędnik uwidział?

Ludzie nam się wymądrzają na ekonomiczne tematy, walą nas po głowach wzorami, ale nikomu jakoś nie przychodzi do głowy zacząć ab ovo i wyjaśnić jednoznacznie na początek sprawy podstawowe. Czyli czy np. bogactwo społeczeństwa zależy od szybkości, z jaką pięciodolarówka zmienia właściciela, czy też jedynie od ilości pięciodolarówek, jakie są w posiadaniu obywateli? (Zakładając oczywiście, że mają one pokrycie, nie ma dzikiej balcerowiczowskiej inflacji, deflacji itp., a bankierzy nie cierpią na flatulencję.)

Tego typu zjawisko - że ględzi się niesamowicie dużo i mądrze jak cholera o drobiazgach, całkiem pomijając sprawy najistotniejsze i najbardziej podstawowe - występuje na każdym kroku, ale akurat w ekonomii jest specjalnie rażące. Przynajmniej dla mnie. Bo to raz - taka niby ścisła i obiektywna wiedza. No i dwa - bo akurat mamy historyczne wydarzenia, piękną katastrofę, koniec "kapitalizmu", i przewidziane przez Spenglera niemal sto lat temu zwycięstwo gołej polityki nad kapitałem.

Kiedy sobie tak, pod wpływem powtórnej, po latach, lektury tego opowiadanka O. Henry'ego (w istocie to ja go wysłuchałem, a w dodatku po szwedzku), zacząłem rozmyślać o ekonomii, wpadłem na jeszcze inne ciekawe, jak sądzę, problemy. Nawet być może ważniejsze i ciekawsze od losów owej pięciodolarówki. Problemy dotykające samej istoty ekonomii - takiej, jak my, dzisiejsi, wychowani w leberaliźmie ludzie, ją widzimy, i uważamy za jedyną możliwą, słuszną, prawdziwą, obiektywną i co tam jeszcze.

Weźmy sobie na przykład tłumacza, który dostał robotę do zrobienia. Jakieś unijne biurokratyczne koszmarstwo, którego nie sposób nawet zrobić naprawdę dobrze, bo już jest zrobione marnie i tłumaczenie nie zdoła mu pomóc. No i nasz dzielny tłumacz ma za tę robotę dostać powiedzmy tysiąc złotych. Jaki będzie z tej roboty jego ZYSK? Brutto tysiąc złotych, tak? A netto po odliczeniu podatku itd.?

Dowcip polega na tym, że jak się na to spojrzy z mniej uświęconej przez Marksy, von Misesy, i całą tę zgraję, strony, to nabiera człek wątpliwości. Jedną z pierwszych rzeczy, o której mówiono w takim wielkim amerykańskim podręczniku ekonomi, com go kiedyś (całkiem dobrowolnie) czytał, było to o "opportunity cost". Czyli dosłownie jakoś "koszt zależny od okazji". (Na pewno ma to jakieś oficjalne rodzime tłumaczenie, ale co mnie obchodzi zdanie na ten temat tego czy innego TW?)

Czyli że, jeśli np. zarobię 5 zł za cały dzień roznoszenia gazet, a w tym czasie mógłbym zarobić tysiąc złotych na, powiedzmy, dopieszczaniu wdów i sierot, to w istocie mój zysk nie wynosi 5 zł, tylko minus 995 zł! To jest, jak tam mi powiedziano, b. ważna koncepcja i bez tego nowoczesnej ekonomii niet'.

W porządku, mi się to nawet bardzo podoba. Tylko teraz ja się zapytowywuję... Jeśli tak właśnie jest, to dlaczego nikt temu naszemu tłumaczowi nie uwzględnia faktu, że on w czasie, kiedy robi to unijne koszmarstwo, mógłby robić coś innego? Niekoniecznie zarobić więcej na wdowach i sierotach, bo skoro by mógł, to pewnie by dla Unii nie tłumaczył. (Uroda nie ta, albo nieśmiałość wrodzona. Albo coś.)

Jednak cała ta leberalna i post-oświeceniowa ekonomia widzi to tak, jakby ten gość nic w życiu nie miał do roboty, jak tylko pracę. Praca albo nic. A przecież on w tym czasie mógłby tańczyć, śpiewać, wycinać kogutki z papieru, spać... Mógłby też coś tam robić z wdowami i/lub sierotami - niekoniecznie za pieniądze, ale jednak. Czy wszystkie ta rzeczy - a można by ich przecież wymyślić tu na poczekaniu tysiące! - NIE MAJĄ ŻADNEJ WARTOŚCI?

Dla leberalnego ekonomisty na pewno nie - dla niego liczy się tylko praca i ew. konsumpcja. W dodatku jedynie TA praca, bo żadnej alternatywnej nawet nie raczy spróbować uwzględnić, tak ja my tu robimy. Czy to nie paranoja? Dla ekonomisty - gdzieżby ktoś śmiał się z tego wzniosłego schematu wyłamywać! Ale dla nas? Czemu niby nie?

I dla nieszczęsnego tłumacza? Czyż jemu jest naprawdę wszystko jedno, czy tego tysiąca zarobi na ukochanej przez siebie grze na mandolinie, czy też na znienawidzonych, ogłupiających i okaleczających duszę unijnych tłumaczeniach? Że ta kwestia pozostaje POZA polem widzenia ekonomii? A to niby dlaczego właściwie?

Skoro ekonomia chce się zajmować praktycznie wszystkim, i wszystko, co poza jej zakres wykracza, staje się w jakiś dziwny sposób co najmniej półlegalne - to może nadszedł czas, by i od ekonomii zacząć wymagać nieco więcej wysiłku i szerszych horyzontów?

Mnie się to nierozróżnianie tak skrajnie różnych sytuacji wydaje - z punktu widzenia zdrowej psychiki, niezatrutej przez min. Hall i leberalną propagandę - całkiem bez sensu. A nawet gorzej, bo cynicznym i brutalnym kłamstwem, na którym, niewykluczone, że opiera się iście niewolniczy wyzysk. W dodatku dotyczy to nie tylko pracowników najemnych ("ludu roboczego miast i wsi"), ale całkiem w tym samym stopniu także i tzw. "prywatnych biznesmenów" (płci wszelakiej).

Jeśli oni akurat z tej prywatności i biznesu mają wielką radość, no to wszystko jest w porządku, ale i tak należałoby od zarobku takiego kogoś odliczyć tę radość, choćby i przeliczoną na pieniądze, którą gość by miał robiąc w tym czasie koziołki na łączce, bawiąc się w berka, pisząc wiersze o wiośnie, śpiąc, uwodząc sąsiadkę, podgryzając korzonki ustroju... I co tam jeszcze.

Dopiero po odliczeniu owej straty od naszego rzekomego "zysku", otrzymamy prawdziwy zysk! W końcu co jest w życiu człowieka cenniejszego niż czas? Doba ma 24 godziny, życie ludzkie jest krótkie. I nawet jak się da je nieco przedłużyć, to niewielka z tego będzie radość, bo i tak nad człekiem będą stali z długopisem i podaniem o eutanazję.

Pracujecie w biurze i zarabiacie ileś tam tysięcy, tak? Otóż nie! Ja wam mówię, że od tego rzekomego "zarobku" powinniście odliczyć czas za te osiem godzi dziennie, plus nadgodziny, plus dojazdy, plus firmowe wieczorki integracyjne... Wszystko! To jest wasz czas, którego nikt wam nie odda! To są wasze KOSZTY, których tylko dlatego nie uwzględniacie we wszystkich obliczeniach, że was do tego stopnia ogłupiono leberalną propagandą!

Jako się rzekło - jeśli ekonomia ma dominować nad światem, a przecież próbuje i jej gurusy (od "guru", choć od "garus" też by mi pasowało) nam to wychwalają, to niech łaskawie obejmie WSZYSTKIE aspekty życia, a co najmniej takich podstawowych dla siebie spraw, jak praca! To chyba nie do obalenia logiczne i sensowne, prawda? Tym bardziej, że to przecież nie ja wymyśliłem pojęcie "opportunity cost", które z jakichś powodów w jednych miejscach jest powszechnie stosowane, a w innych kompletnie ignorowane. A więc - stosować! Wszędzie!

I to by był jeden drobny kroczek w stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii. Po którym, da Bóg, przyjdą następne. Skoro aż tak was ta ekonomia podnieca, no to zacznijmy może od samych jej podstaw - a nie, żeby się tylko brenzlować matematycznymi wzorami i autorytetem szemranych von'ów!

triarius

wtorek, października 04, 2011

Kiedy pęknie ostatnia bańka spekulacyjna kapitalizmu?

Wbrew temu, co głoszą niemal wszyscy szemrani mędrcy i co się nam od niepamiętnych czasów wmawia, z "kapitalizmem" nie wszystko jest całkiem tak znowu cudnie. Oczywiście, przyrost bogactwa w krajach "rozwiniętego kapitalizmu", mierzony kursami giełdowymi, jak wynika z oglądu sięgających wiele lat wstecz wykresów, jest około dwukrotnie większy, niż gdzie indziej.

To jednak nie jest całkiem tak proste do interpretacji, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Z jednej strony - fakt, nawet te mniej rozwinięte części świata, te gdzie "kapitalizm" (dotychczas?) nie rozkwitł, także są pod jego wpływem. Ten wpływ zapewne ma swoją składową pozytywną, czyli że "kapitalizm" gdzie indziej dodatnio dodatnio wpływa na rozwój gospodarczy tych mniej "skapitalizowanych" regionów...

Ale, kiedy się nad tym chwile pomyśli, zdaje się także mieć znaczącą składową negatywną. Czyli - jak bardzo by to różnym rynkowym liberałom nie zalatywało marksizmem - jednak wyzysk, jednak spychanie całych krajów i całych regionów do roli jedynie dostawcy surowców, taniej siły roboczej, plus roli rynku zbytu. Przykładów na to jest multum, także z rodzimego podwórka i z ostatnich lat. (Np. zamordowanie polskich stoczni, przy podtrzymywaniu przez państwo stoczni w silniejszych krajach.) Tak że tutaj trudno coś ocenić i ta ocena będzie z pewnością zależna głównie od temperamentu i ideologicznych przekonań.

Co do kursów giełdowych, które, z tego co wiem, stanowią najwygodniejszy i chyba najczęściej stosowany miernik długoterminowego rozwoju tych państw, w których giełdy działają, to tam też jest nieco ciekawych aspektów. Na przykład zawsze mnie śmieszy fakt, że w tego typu wykresach, jak i w wynikających z tego wnioskach, nigdy niemal nie uwzględnia się inflacji.

W tzw. "analizie technicznej" (czyli przewidywaniu przyszłego ruchu kursów giełdowych na podstawie danych z przeszłości) tego się z reguły nie robi, ponieważ teoria głosi, że to całkiem niepotrzebne komplikowanie sprawy. I w porządku! My jednak nie mówimy o analizie technicznej, tylko o tym, czy ktoś, kto np. kupił sobie akcje IBM ćwierć wieku temu, albo powiedzmy komplet akcji z WIG20, i potem sobie je sobie po prostu trzyma, rzeczywiście zarobi przez ten czas tyle, żeby było o czym pisać do domu z kolonii. No i okazuje się, że często nie byłoby o czym pisać, a po uwzględnieniu inflacji, to już zupełnie.

W ogóle - choć ja tym razem nie o tym, bo temat jest ogromny, a cierpliwość bloga i moja własna ograniczone - dałoby się z sensem argumentować, że bez podbijania nowych rynków (w sensie choćby czysto ekonomicznym, choć to w praktyce wcale nie jest w takim podbijaniu wszystko)... Bez narzucania słabym, czyli przeważnie nowym adeptom kapitalistycznej und rynkowej gospodarki, własnych reguł gry, które dla nich są o wiele kosztowniejsze i w praktyce zmuszają ich do finansowania bogatych...

Bez pauperyzowania mas nawet i własnych społeczeństw (co do społecznej świadomości przedostaje się stosunkowo słabo, a to skutkiem takiej a nie innej sytuacji w mediach i gdzie tam jeszcze)... Bez wojen, które likwidują stare, pozwalają "zaczynać od nowa" i ogromnie sprzyjają postępowi technicznemu (a w ostatnim stuleciu także "Postępowi" w ogóle, z "równouprawnieniem" na czele)... Itd., itd., z tym cudownym wpływem "kapitalizmu", choćby tylko na rozwój gospodarczy, może nie być całkiem aż tak cudownie, jak się wydaje.

Nie mówiąc już oczywiście o imponderabiliach - sprawach mniej łatwych do analizy, mniej rzucających się w oczy, niż wykresy giełdowych kursów i liczby PKB. Całkiem nie potrafiłbym odrzucić tezy, że "kapitalizm" ma zgubny wpływ na praktycznie wszystko co wzniosłe - od smaku i stylu, po odwagę i przedsiębiorczość (!). Że promuje, na nieco dłuższą metę, wulgarność, konformizm, obłudę.

Nie to, żebym był jakimś wprost wrogiem "kapitalizmu". Nie jestem nim, tak samo zresztą, jak nie jestem wrogiem ząbkowania, pokwitania, czy przekwitania. Cieszę się nawet, że ząbkowanie i pokwitanie mam za sobą, a przekwitania spróbuję uniknąć i chyba mi wolno. Nieco podobnie z "kapitalizmem". Totalna władza WIELKIEGO kapitału (bo przecież trza być idiotą, żeby widzieć w tym władzę drobnych przedsiębiorczych!) ma swoje zalety i wady. Jak wszystko. I oznacza m.in., że akurat nie ma władzy czegoś innego, np. gołej przemocy.

Władzy czegoś, co mogłoby być lepsze, albo gorsze. Tyle że tej fazy i tak nie udałoby się naszej zachodniej cywilizacji (która dziś praktycznie ogarnęła cały świat) uniknąć, więc o czym tu gadać. Z drugiej strony, ogarnęła, ale i przeminie. Co wcale nie musi być powodem do radości, a może być nawet bardzo smutne. Swoją drogą, jeśli w "kapitaliźmie" rzeczywiście jest sporo z finansowej piramidki - to czy coś w tym dziwnego, że weselej jest, kiedy ta piramidka się jeszcze kręci, niż kiedy już padła i większość uczestników wyje z żałości?

W końcu przekupywanie mas - choćby na ich własny koszt i przy intensywnym (również na ich koszt zresztą) ich ogłupianiu - bez trudu można uznać za rzecz jednak milszą od otwartego i brutalnego totalitaryzmu. A takie coś, jak mi się zdaje, czeka za progiem, podczas kiedy "kapitalizm" na naszych oczach wydaje przedostatnie tchnienia.

Odetchnęliśmy sobie, a przynajmniej chciałbym tak to widzieć, przez chwilę od plucia na "kapitalizm", ale jeszcze powinniśmy wspomnieć tu jedną jego istotną wadę. Którą już w przekicie wspomnieliśmy: Otóż "kapitalizm" to (o czym przed chwilą sobie pokrótce wspomnieliśmy), z definicji niemal, ekonomiczna PIRAMIDA.

I tutaj mamy różności - od "dyskontowania przyszłości" rynków finansowych (b. w istocie zbliżonego, gdy spojrzeć na nieco wyższym meta-poziomie, do istoty REALIZMU SOCJALISTYCZNEGO!); po reklamę, gdzie człek kupuje niemożliwe do zrealizowania marzenia, żeby dostać kolejny gadget, kolejną różową golarkę do części intymnych... Która w żaden sposób go nie uszczęśliwia, więc rozgląda się za nową reklamą, gwarantująca mu tym razem pełnię szczęścia... Itd.

No i kredyt. Tylko że śmieszne jest plucie na kredyt, jego powszechność, jego skalę... Skoro to właśnie jest motorem całej tej gospodarki, którą tak wychwalają ci sami ludzie, którzy chcieliby kredyt i wirtualny pieniądz zastąpić takim czy innym żelastwem. Choćby było żółte i się nazywało "złoto". Nawoływanie, by odstąpiono od "wirtualnego pieniądza" to, w skali krajów, coś takiego, jak nawoływanie, żeby nie dawać się nabrać na "spirale kredytowania" i "bańki spekulacyjne".

Sorry, ale to tak niestety nie działa! Jeśli mam małe przedsiębiorstwo i b. napięty budżet, ale za to sporą konkurencję, to nie mogę sobie pozwolić na dużo więcej ostrożności w kwestii kredytów i ryzyka "bańki", niż moi konkurenci! Zgoda - oni się na tym przewiozą za lat 5, 10 lub 15. Ja jednak, starając się być cwańszy, przewiozę się na tym o wiele wcześniej. Bo, po prostu nie wytrzymam konkurencji.

Tośmy sobie zrobili panoramiczny przegląd, praktycznie nie dochodząc nawet do istoty tego, o czym chciałem dziś pisać. A pisać chciałem o złocie. Które dla korwinicznych chłopiąt spod trzepaka stanowi jedyną słuszną walutę, a powrót do niej uleczyłby wszystkie problemy świata.

Ktoś kiedyś mądrze rzekł, że: "Każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie, i to rozwiązanie jest zawsze, bez wyjątku złe". (A Pan Tygrys dodaje, że: "W przypadku korwiniąt i innych świrów jest także po prostu błazeńsko idiotyczne".) I tak właśnie tu mamy. Sporo by można, i sporo by należało, pisać o tym, ILE w istocie warte jest złoto, z czego wynika jego wartość, i jak to się ma do, powiedzmy, bogactwa poszczególnych krajów.

Wspomnielibyśmy sobie przy tym Johna Law, faceta który kręcił francuską ekonomią na początku wieku XVIII... Co się zakończyło efektowną katastrofą... I w dodatku zgodzę się, że spowodowaną w znaczniej mierze głupimi "ingerencjami państwa". (TAKI  jestem wolnorynkowy!) Co nie zmienia faktu, że Law był genialny, że od jego odkryć nie można było po prostu nijak uciec, więc dzisiaj jesteśmy w nich zanurzeni po uszy, choć to już się właśnie kończy. No a główną, jak ja to widzę, przyczyną upadku "Systemu" pana L. była immanentna ułomność natury ludzkiej i wszystkiego, co człek stworzy.

Dobra, teraz szybko do ad remu. Mamy więc złoto... Które nie jest zapewne idealnym materiałem na walutę, jak sobie niektórzy wmawiają... Od wirtualnej waluty po prostu nie uciekniemy i to się będzie pogłębiać tak długo, jak w ogóle waluta stanowić będzie globalnego Króla i Cara! (Czytać Spenglera, który to sto lat temu przewidział!)

Jednak złoto od niepamiętnych czasów stanowiło ostateczną rezerwę kapitału, zapas bogactwa, zapas środków finansowych i czego tam jeszcze, na najczarniejszą godzinę. I tak jest do dziś, a nawet dziś bardziej. O wiele bardziej! "Sprzedaj wszystko, kupuj złoto" - słyszymy te mądre rady na każdym kroku. W końcu mamy kryzys, światowy, końca nie widać, a nawet wygląda, że to się nawet porządnie jeszcze nie zaczęło.

I widać, że ludzie tych rad słuchają. Cena złota na rynkach surowców w ciągu ostatnich 20 lat wzrosła sześciokrotnie. Jednocześnie w tym samym czasie "spożycie" złota do produkcji biżuterii zmniejszyło się w świecie o 18%. Plomb do zębów ze złota już się chyba masowo nie robi, złote zęby nie są już tak modne jak kiedyś, nawet chyba i w Rosji... Po co więc ludziom to całe złoto?

A że im potrzebne, to nie ulega wątpliwości. W niektórych krajach otwarto swego rodzaju bankomaty, w których ludzie kupują złoto na gramy. Niektórzy, jak Donald (nomen omen) Trump, sprzedają nieruchomości za złote sztabki.

I po co oni to robią? No przecież, że aby się zabezpieczyć przed kryzysem! "Bo złoto nigdy nie traci wartości, a kiedy wszystko się wali, to nawet zyskuje." Naprawdę? Kiedy wszystko padnie, kiedy będzie armageddon, głód, rzeź, zarazy - wtedy wszystko będzie można kupić za złote sztabki?

Więcej, niż za cudownie odnalezioną puszkę fasoli z boczkiem? Za wciąż dziwnie tłustego pudelka? Za żonę o rozłożystych biodrach, wciąż w sumie na chodzie? Za solidną i jakby stworzoną do obrony (o ataku nie zapominając) siekierę? Za pół pudełka pełnopłaszczowej amunicji Luger 9 mm? Wątpię!

Myślę, że jednak to te rzeczy będą miały wielką wartość, a nie złoto. Złoto miało być ostatnim ratunkiem przed wirtualnością i ekonomiczną fikcją, ostatnią przystanią na morzu wariackich spekulacji i spekulacyjnych baniek... A stało się, niezauważenie, całkiem tak samo spekulacyjnym towarem, jak wszystkie inne w tych dziwnych czasach. Jeśli ktoś w tej chwili nie kupuje złota, znaczy to, że nie ma za co. Innego racjonalnego wytłumaczenia być nie może. Ewentualnie idiota.

A przecież, kiedy się na sprawę spojrzy w miarę obiektywniej, widać, że ten pęd do kupowania złota to po prostu kolejna spekulacyjna bańka. Takie bańki, co wie każdy, kto interesował się nieco rynkami finansowymi, są bliskie pęknięcia, kiedy każdy chce tylko kupować... Akcje znaczy. Albo inne "wartościowe papiery".

Kiedy każdy windziarz i sprzątaczka w hotelu chcą dyskutować z nami giełdowe kursy i na czym najszybciej można zarobić - wtedy, jak uczy doświadczenie, jest czas, by zamknąć pozycję! I...? Kupić złoto, tak? No bo chyba nie walutę ojro, czy jakieś inne dolary? To nie te czasy, te walory nie są już tak pewne, jak kiedyś, a nawet po prostu nie są pewne.

Kupić złoto, by uniknąć spekulacyjnej bańki i krachu... Tyle że, zapewne po raz pierwszy w historii, na tym złocie mamy dokładnie taką samą bańkę, jak na tamtych wszystkich innych walorach, które już krachowi uległy i od dawna lecą na mordę! Pierwsza taka bańka na złocie - ale może także i ostatnia?

Patrząc historiozoficznie, krach bańki spekulacyjnej na złocie - akurat na tym "konkrecie", "ostatniej bezpiecznej przystani", "fundamencie zdrowej rynkowej ekonomii", i czym tam jeszcze - będzie symbolem nie-byle-jakiej wagi. Może to nie będzie jeszcze radykalny koniec "kapitalizmu" i całej tej epoki wszechwładzy pieniądza, w której przyszło nam żyć, ale z pewnością kamień milowy na drodze do tego upadku. Nie mówiąc już o drodze do armageddonu.

Mimo że złoto - ten rzekomy "konkret", to materialne, namacalne, obiektywnie mierzalne "dobro" - stanowi w istotnym sensie zaprzeczenie całej tej "kapitalistycznej" gospodarki. Kiedy jednak okaże się, że nawet złoto nie ratuje przed ruiną i krachem - co ludziom wciąż wierzącym w "kapitalizm" pozostanie? Co zostanie dzisiejszym bogaczom, macherom, szemranym przywódcom, moralnym autorytetom? To będzie koniec świata, jaki znamy.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, lipca 27, 2011

Zaczynając od pasa, jedziemy w dół, a potem się zobaczy... Może dojdziemy aż do astrologii, kto wie?

Na początek sobie zacytujmy, po prostu z marszu:
Niezwykle atrakcyjna dama w średnim wieku i ja, skarżyliśmy się na tych, którzy perfumują się na poważne testowanie win. Ujrzałem to w nieco innym świetle, kiedy rzekła: "Nigdy nie mam z tym problemu, ponieważ nigdy nie nakładam perfum powyżej pasa.
To było z jednej z tych książek, com je sobie ostatnio kupił, i o których tyle opowiadam (żeby was ludzie kłuć w oczy!). Konkretnie "Scents & Sensuality", autor Max Lake. ("Zapachy i zmysłowość", gdyby ktoś potrzebował tłumaczenia.) Traktująca o zapachach, smakach, winach, feromonach i erotyce. Już ją zresztą kiedyś wspomniałem w związku z osłem i wypadkami lotniczymi.

Jaki to ma związek z CZYMKOLWIEK, spyta ktoś? Z czymkolwiek to akurat ma - na przykład z moimi zainteresowaniami. Których imię jest legion. Że to nie o polityce? I tak, i nie. (Niezależnie od tego, jak należałoby interpretować "tak", a jak "nie". Tutaj to akurat bez znaczenia, bo wyczerpujemy obie alternatywy.)

Z jednej strony, kto powiedział, że to musi być o polityce? To mój prywatny blogasek i ja tu sobie piszę, albo i nie, o czym mi w duszy śpiewa. ("Drzwi od wychodka" akurat w tym kontekście nie będę przypominał i PROSZĘ SZYBKO O NICH ZAPOMNIEĆ!) Jednocześnie tusząc (ach, jak ja lubię takie starożytne słowa!), że ew. Czytelnik uzna cokolwiek co mnie kręci, i o czym ja tu napiszę, za jakoś tam interesujące. "Piękny umysł" i te rzeczy. (Nie tylko zresztą umysł, pochlebiam sobie.)

Z drugiej strony - to JEST polityczne! W tym sensie, że my tu mamy swego rodzaju ośrodek neostoicyzmu, a to nie jest nie-polityczne. Na pewno nie całkiem. Co to jest ten neostoicyzm, spyta ktoś? (I "to jest bardzo dobre pytanie!" Jako rzecze Klasyk.) Neostoicyzm to jest postawa, wyrażająca się w haśle "(Nie być) ani lemingiem, ani treserem lemingów!"

W sumie, na głębszym niejako poziomie (historyczne paralelizmy itd.), jest to dokładnie to samo, co uprawiali różne tam Seneki starsze i młodsze, Cycerony - o Epiktetach, które w dodatku były niewolnikami, nawet nie wspominając. Na poziomie nieco płytszym, jednak tamci to byli przeważnie dęci nudziarze, a my nie! (Poza akurat Epiktetem. No i poza tymi, którzy katrupili co paskudniejszych cezarów, albo przynajmniej ostro przeciw nim knuli. Ale sza, bo to się nie może wydać! Dlatego zresztą mamy to w nawiasie.)

Nasz neostoicyzm (który w wielu kontekstach możemy sobie nazywać po prostu "stoicyzmem") jest (choć to subiektywna opinia i mogę się mylić) o wiele fajniejszy, mądrzejszy, a także, da Bóg, skuteczniejszy. Co najmniej w prywatnym wymiarze, jeśli już nie w innych. Częściowo zresztą dzięki cudom zachodniej cywilizacji, jak to: internet, blogowanko... I co tam jeszcze. Których negować mimo wszystko nie można, choć to się na naszych oczach kończy i w dodatku b. nieładnie przy tym wygląda.

No i jesteśmy oparci na Spenglerze - ale sza, nie wspomnę nawet o tym, bo może odwiedzi nas jakiś Nicek i dostanie biedak wylewu. Choć, po prawdzie, to bez pana S. nawet byśmy nie wiedzieli, że to stoicyzm, prawda? Więc cicho sza, na ucho, ale my swoje jednak wiemy.

No, tośmy powyższym światu pokazali, że nie poczuwamy się do zajmowania wyłącznie polityką, pokazaliśmy też naszą indywidualną wolność, pisząc o... O tym, co było na początku. A co mnie, mówiąc zupełnie szczerze, nieźle zaintrygowało i sprawiło, że w tej obskurnej burej szarości realnego liberalizmu, przy nadciągającym mroku jeszcze, jak podejrzewam, obskurniejszego totalitaryzmu...

Zapewne, prędzej czy później, rozświetlonego jedną czy drugą łuną i ożywionego jedną czy drugą krwawą plamą - w tej właśnie, niezbyt mi do estetycznego zmysłu przemawiającej rzeczywistości, jakoś to mi się wydało radykalnie inne... Jakoś bardziej w moim guście.

Gdyby jednak był tu z nami ktoś, dla którego takie rzeczy nie są interesujące - jakiś na przykład pasjonat (o gościach nie będziemy przecież mówić "świr"!) wolnego rynku... Albo w ogóle ktoś, kogo interesuje tylko polityka, choćby szeroko pojęta, jak to zazwyczaj na tym blogu - to ja jednak o niego też zadbam. Fajnie by było pokazać światu, i sobie, że naprawdę jestem całkiem wolny i mogę sobie o czym chcę... Ale któż tak naprawdę jest wolny?

Czy możliwa w ogóle jest taka wolność, żeby ignorować oczekiwania potencjalnego klienta i nie wyjść na tym marnie? A jeśli nie, czy to skutek panującego nam miłościwie leberalizmu? Czy też kondycja ludzka po prostu? Ach, ach i jeszcze raz ach! Tyle pytań, tyle pytań!

Jednak teraz będzie, mimo wszystko, o ekonomii. Czyli o szeroko pojętej polityce. Nie zaniedbując wolnego rynku. Pewnie to by niejednego zaskoczyło (nie zaskoczy, bo ci to mnie z pewnością nie czytają, jeśli nawet kiedyś czytali), ale Pan Tygrys wie o ekonomii niejedno. Zapewne więcej, niż spora część wolnorynkowców spod podwórzowego trzepaka, tak aktywnych w sieci!

No i wśród tych książek, com je sobie ostatnio kupił, i którymi tak ludzi kłuję (jak to się @#$% pisze, bo mi to gugiel podkreśla?) i budzę zawiść, jest też parę o ekonomii. I nawet tytuły mają zabójcze. Jedna to wydana w 2003 książeczka autorstwa pana Charlesa Gave, której tytuł na polski (oryginał jest po francusku) brzmi: "Lwy prowadzone przez osły: Esej o ekonomicznym krachu (który nadejdzie, ale bardzo łatwym do uniknięcia) Eurolandu w ogólności, a Francji szczególnie)".

Bardzo rynkowa książeczka zresztą, z mottem z Friedmana na tyle okładki i w ogóle, ale bez obsesji czy zacietrzewienia. Pokazująca na masie wykresów, że dzisiejsza Europa jest ekonomicznym potworkiem i nieudacznikiem, a jak się pogorszy koniunktura na świecie, to ekonomicznie padnie. Pisane, jako się rzekło, niemal dziesięć lat temu.

Druga, to spora kniga autorstwa Paula Ormeroda, któren, jak wynika z tego, co tu o nim piszą, jest autentyczny ekspert i niegłupi gość, zresztą sława. I ona ma tytuł (też sobie od razu przetłumaczymy na nasz, choć to jest po angielsku): "Dlaczego większość rzeczy się nie udaje? Ewolucja, Wymieranie i Ekonomia"

Facet fajnie analizuje różne ciekawe sprawy, związane oczywiście z ekonomią, ale dość szeroko pojętą. Jak to padanie firm. Okazuje się bowiem, że w kapitaliźmie firmy naprawdę ostro padają, jakby to nawet lubiły. (Nie, żeby gospodarka planowa miała być lepsza, tego on oczywiście nie mówi, ale amicus Plato itd.) I cała masa innych ciekawych spraw. Zacytujemy sobie coś, coś krótkiego, ale żeby było o wolnym rynku. (Dlaczego akurat o nim? To bardzo dobre pytanie!)
Na ile teoria wolnorynkowa rozważa pojęcie równości, koncentruje się na tak zwanej zasadzie Pareto (Pareto concept). Odnosi się ona do stanu rzeczy, w którym nikt nie będzie miał lepiej, nie sprawiając jednocześnie, by ktoś inny miał gorzej. Ogromny intelektualny wysiłek został włożony w ustalenie teoretycznych warunków w których tak zwane optimum Pareto możliwe jest do uzyskania.

Jednak w kontekście większości dyskusji o nierówności, sama ta koncepcja wydaje się dość dziwaczna. Na przykład niemal każdy się zgodzi, że gdyby Adolf Hitler został zamordowany w roku 1933, tuż zanim doszedł do władzy w Niemczech, świat byłby o wiele lepszym miejscem. Moglibyśmy oszczędzić sobie zarówno drugiej wojny światowej, jak i masowych eksterminacji dokonanych przez nazistów.

Jednak, zgodnie z zasadą Pareto dotyczącą równości, to by wcale nie była dobra rzecz, ponieważ co najmniej jedna osoba, w tym przypadku zamordowany Adolf Hitler, wyszedłby na tym gorzej. Fakt, że wiele milionów wyszłoby lepiej nie ma, zgodnie z zasadą Pareto, żadnego znaczenia.
(Rozbiłem to na mniejsze akapity, poza tym jest wiernie, jakby to tłumaczyła Penelopa!)

I tu można by się diabolicznie zaśmiać, można by powiedzieć fanatykom wolnego rynku "zyg zyg marchewka!", można by ich poprosić o rozwiązanie tego dylematu. Różne rzeczy można by zrobić, ze stwierdzeniem (bardzo w stylu Pana Tygrysa), że między ekonomią i resztą nie ma żadnych ostrych granic, że jedni (obsesjonaci wolnego rynku na przykład) dokonują od strony ekonomii agresji na tę całą resztę, inni zaś (słusznie lub nie, i mniej lub bardziej skutecznie) ingerują ze strony tej reszty w ekonomię. Albo też starają się ograniczać jej, mniej lub bardziej, pozaekonomiczne, mniej lub bardziej uboczne, skutki. W imię jakichś tam innych, ich zdaniem (moim często też) wyższych, wartości.

Jednak to pozostawię moim ew. Czytelnikom do poprzeżuwania, zastanowienia się i ew. przedyskutowania (na przykład tutaj!), zakończę zaś pierwszym mottem, witającym nas na kartach tej francuskiej książeczki - tej o lwach, osłach, Europejskiej Unii i jej przyszłym krachu (który się po paru latach ładnie spełnia, na naszych oczach zresztą). Oto to motto (co za cudowny rymowany zwrot!): "Ekonomiści zostali stworzeni po to, żeby astrolodzy zaczęli wyglądać poważnie".

(A najśmieszniejsze, że to wymyślił jakiś anonim. Ciekaw jestem, czy to jeden z naszych licznych genialnych blogowo-komętowych Anonimów!?)

Swoją drogą, wiem że tytuł jest kretyński. Tej mojej gawędy znaczy, którą szczęśliwie kończysz czytać. No i postmodernistyczny w dodatku - jakbym pracował na nagrodę Nike, czy coś. Jak wymyślę coś lepszego... O wiele lepszego znaczy... To może jeszcze zmienię. Kto mi zabroni? Teraz, kiedy już nigdzie się nie agreguję? Ach, wolność, wolność! Teraz to se mogę na przykład cyzelować do upojenia.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, lipca 17, 2011

Dobre bo polskie?

"Dobre bo polskie"? Piękne hasło i aby to czynem potwierdzić, zaraz udam się do Biedronki kupić sobie pęto kiełbasy! (Wędliny, które pamiętam ze Szwecji, były rzeczywiście koszmarne. Vivat Polonia!) Jednak rozciąganie tej zasady, niczym zużytej gumy od majtek, na sprawy takie, jak np. porównania wartości różnych myślicieli, to już nadużycie i, przykro mi, ale także chyba oznaka (narodowej?) głupoty.

I tak na przykład: Spengler - choć Prusak - jest i pozostanie geniuszem, a Koneczny - choć Polak i patriota (co mu się oczywiście chwali) - nigdy nie będzie wart nawet butów mu czyścić. Mówimy o sprawach intelektu, o historiozofii, nie o moralności, czy kibicowaniu "naszym chłopcom". Mądrość nie znalazła sobie bowiem (jak by to nie było trudne do pojęcia i horrendalne) umiłowanej siedziby w naszej nacji. A nawet, powiem brutalnie, jakby przeciwnie.

Korzystanie z cudzej mądrości jest całkiem niezłym dowodem mądrości własnej, a trzymanie się jak pijany płotu tradycyjnej rodzimej głupoty - dowodem czegoś wprost przeciwnego. I niestety jakoś tego drugiego widzę u naszej prawicy nadmiar, a tego pierwszego malutko.

Intelektualna tandeta jest i pozostanie intelektualną tandetą, choćby się ubrała w łowicki pasiak, włożyła na głowę czapkę krakuskę i przypasała karabelę. (Czysto dekoracyjną broń, nawiasem. Prawdziwa broń naszych dzielnych przodków to były całkiem inne rodzaje żelastwa.)

Czujmy się Polakami, walczmy o Polskę, ale nie wmawiajmy sobie, że wszystko co dobre pochodzi z naszych ziemi i zostało stworzone przez naszych. Dlaczego? Bo to brednie, a żywienie się bredniami nigdy nie wychodzi na zdrowie.

Gdyby naprawdę Polska była takim generatorem genialności - a nie raczej odwrotnie - to chyba nasza historia nie wyglądałaby tak ponuro, jak wyglądała, prawda? Nie mówię, że wszystko było denne i ponure, ale nie da się chyba ukryć, że nie byliśmy pieszczochami historii, los dał nam nieźle w dupę, a my  jakoś, mimo tej rzekomej genialności, którą mamy w genach, niewiele byliśmy w stanie w tej sprawie zrobić.

Gdybyśmy naprawdę byli tacy genialni i wszyscy mądrzy mieliby powód uczyć się od nas, to i ta nasza historia nie byłaby taka smętna, no a przede wszystkim nasza TERAŹNIEJSZOŚĆ nie byłaby tak obrzydliwa, upadlająca i beznadziejna... Przyszłość zaś nie rysowałaby się aż tak czarno.

Jeśli kogoś podniecają sukcesy i osiągnięcia dawnych Polaków - a niewątpliwie istniały - nic w tym złego! Jednak dobrze by było pamiętać, że tu nie o PRZESZŁOŚĆ nam najbardziej powinno chodzi, tylko o PRZYSZŁOŚĆ.

Można chodzić w krakuskach i z karabelą (nie mówiąc już w pasiakach) i być jedynie "grupą folklorystyczną" - jak sobie, w stosunku do Polaków, ale nie tylko, bo do wszystkich właściwie nacji, poza ew. wielkoruską - wymarzył Stalin.

Brenzlowanie się tym, że "ach, jacy Polacy wspaniali, bo wydali Konecznego i JP2", kiedy jednocześnie Polska zamienia się w totalne (!) szambo, a za niewiele lat roztopi się zapewne w szambie "europejskim", czy "globalnym", sterowanym przez naszych odwiecznych wrogów, to skrajny kretynizm, a nie żaden patriotyzm!

Kult JP2 wcale nie przeszkadza nawet obrzydliwie antypolskiemu Gazownikowi - wprost przeciwnie! Czemu? Bo to się pięknie daje w ich robocie wykorzystać, po prostu! Czy na to nie było już wielu przykładów, że spytam?

Tak że ja bym zalecił - zamiast budowania całkiem niepotrzebnych kapliczek całkiem malutkim lokalnym mędrkom, zamiast wmawiania sobie, że "mimo wszystko Polska jeszcze nie zginęła, skoro Europa nie zakazała jeszcze chodzenia w krakusce, a jeśli nawet, to i tak tego na razie prawie nie egzekwuje", zamiast chlubienia się własnym masochizmem i zapyziałą zaściankowością - może jednak lepiej "uczyć się, choćby od diabła", a w sprawach zasadniczych, czyli jednak PRZYSZŁOŚCI raczej, niż przeszłości, nie iść na żadne pedalskie kompromisy i nie dać temu całemu kurestwu cienia szansy tam, gdzie w ogóle coś od nas zależy.

Agentura jest oczywiście najgorszym zagrożeniem - ta chodząca w krakuskach pewnie nawet największym - ale rodzime mędrki z przeszłości, jeśli akurat nie sięgają do pięt myślicielom zagranicznym, także są cholernie szkodliwe.

To znaczy - one same nie, ale na pewno nam nie pomoże, jeśli, zamiast myśleć, naprawdę i bez pedalskich kompromisów MYŚLEĆ, będziemy się kręcić jak gówno w przerębli w kręgu ich zapyziałych i nieaktualnych myśli, uważając, że jedynym obowiązkiem Polaka jest przede wszystkim wierzyć, że cała mądrość pochodzi stąd, a każdy obcy to z definicji dureń i szuja. A w tym czasie targowica niech sprzedaje Polskę, a na karki naszych dzieci i wnuków szykowane są chomąta.

A już najprościej i najkrócej, jak potrafię (bo wiem, że ADHD i dysleksja grasują): przestańcie bronić Konecznego przed Spenglerem - zacznijcie (kur..a!) bronić Polski (i zachodniej cywilizacji, niechby i "łacińskiej", skoro wam tak na tym zależy)... Przed tym, co chyba wszyscy wiemy. A imię ich jest Legion!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, lipca 14, 2011

Koneczny - czy może jednak nie?

Wcale nie twierdzę, że Koneczny koniecznie musiał być idiotą. Mógł także być wielkim humorystą. Siedział sobie facet, na przykład po dobrej kolacji, w fotelu, przed kominkiem, obgryzał obsadkę i sobie kombinował:
Niech może jakaś cywilizacja skacze po globusie jak pchła... To by było naprawdę pocieszne! Która to będzie? Ene, due, rabe, Chińczyk złapał żabę, a żaba Chińczyka... Bizancjum. Niech będzie! A gdzie ich skoczymy? Niemcy! Ge-nial-ne! Może się nawet jakiś durny szkop, spity piwem i ogłuszony umpa-umpa, nabierze! Ale by było! A do tego... A do tego - może u nas jakiś Roch Kowalski, albo inny Podbipięta Longinus, też się nabierze! I doda mu to antyszkopskiego animuszu... Hurra! Alem wymyślił!
Innego zaś wieczora (po dobrej kolacji, ognień na kominku wesoło trzaska):
A nas też skądś'by... Skądsiśby... Czy jak mu tam... Jakieś sobie antenaty, Polsce znaczy, trza wymyślić... Z Marsa? Z Alfy Centauri? E tam, za dużo by było wymyślania... Dzieciaki się wciąż łaciny w szkołach uczą, Mucjusz Scaevola z Cyceronem mają dobrą prasę, no to my sobie Polaków z Rzymu weźmiemy... Cywilizacja łacińska. Fajna nazwa, mam dziś wenę! Na pewno się przyjmie. I śmieszne też jest, w końcu'śmy humorysta. Ale jakby trochę mało... No nie - jak se człowiek pomyśli, że ta łacińska cywilizacja... (hłe hłe!) się do nas skrada, pod ziemią się przekopuje, niczym kret... Aż w końcu się (hłe hłe!) tu pojawia 500 lat po ostatecznym i oficjalnym upadku zachodniego Rzymu... No bo o zachodni tu chodzi, wschodni to Niemcy, tak żeśmy sobie przedwczoraj wymyślili... Popiło się nieźle, ale się opłaciło, bo takiego czegoś to by człek na trzeźwo nie wymyślił.
Nie - Koneczny to nie był żaden kretyn! To był nawet bardzo dowcipny gość. (Czego niestety nijak nie da się powiedzieć o jego wyznawcach.)

No ale dobra... Mamy Bizancje skaczące po globusie niczym pchła... Mamy Rzym przekradający się niespiesznie jakimś podziemnym wykopem, żeby po pół tysiąclecia wyleźć tysiące kilometrów na północ, akurat na terenie Polski... Gdzie nic nie zaszkodziło mu paręset lat niewoli pod butem bizancjana i turana na spółkę... Co innego ten bizancjan - tam jedna cesarzowa przesądziła sprawę na całą wieczność, która na razie trwa tysiąć lat. Brawo!

Ale OK - może to kogoś nie śmieszy, może to kogoś nie razi, może ktoś w tym nie dostrzega genialnego humoru, przy którym Fredro z Molierem to ponure głupki... Niech i tak będzie. Ktoś mógłby także stwierdzić, że OK - mamy systemy prawne, które determinują (nie bardzo wiadomo dlaczego i jak, ale niech tam) kształt całej cywilizacji...

Tylko co to ma wspólnego z jakąkolwiek Historiozofią? Historii u Konecznego niemal całkiem brak, no bo jedna cesarzowa determinująca do jakiej cywilizacji wielki, i stosownie niejednorodny, kraj będzie przez następnych tysiąc lat należał, to dla niektórych może nie przedni dowcip - ale na pewno też nie żadna Historia. (No, chyba że się komuś Historia z Komorowskim i Tuskiem kojarzy, współczuję!)

Tysiące i tysiące o wiele ważniejszych - angażujących masy ludzi, dzikie emocje i co kto tylko chce - wydarzeń jakoś takich rzeczy nie zmieniają, a nagle to jedno, błahe, jakby nie było, wydarzenie, tak? Dałoby się to jakoś, choćby w ogromnym przybliżeniu, wyjaśnić? Tak samo zresztą, jak ten cud, że akurat myśmy zostali, i pozostali, tymi cudownymi, miłującymi Prawdę, Wolność, i co tam jeszcze, łacinnikami, kiedy ten system prawny, cośmy go u siebie mieli, jakoś nieczęsto był taki całkiem rzymski? (Zakładając zresztą, że "prawo rzymskie" w ogóle ma wiele wspólnego ze starożytnym Rzymem, co też nie jest aż tak pewne.)

No ale dobra. Niech będzie. Tylko CO (do k...wy nędzy) MIAŁOBY Z TEGO WSZYSTKIEGO WŁAŚCIWIE WYNIKAĆ? Jak mamy z tego DZISIAJ korzystać? Jak nam to ma pomóc w zrozumieniu świata - skoro już ustaliliśmy, że ze zrozumieniem PRZESZŁOŚCI nie ma to po prostu nic wspólnego? Że obsesja talmudycznej religijności to coś na kształt choroby? Zgoda, pewnie i coś w tym jest - tylko, że to żadne odkrycie Konecznego!

O wiele wcześniej i o wiele lepiej pisali o tym inni. Zresztą co z tymi... No wiecie  kogo chodzi... Którzy talmud mają w przysłowiowej dupie? Z komuchami, z michnikami tego świata, z całą tą ojro-szemraną-elitą, z pedofilami jak Cohn-Bendit czy Polański, z doktorami Mengele dzisiejszej ("rynkowej", a jakże!) gospodarki? Jak na nich ten Talmud miałby wpływać? Jak miałby determinować ich postępowania, hierarchię wartości, sympatie i antypatie?

Poprzez geny? Poprzez osmozę? Czy jakoś inaczej? Nie wykluczam wcale, że jakoś wpływa, ale Koneczny nic nam na ten temat nie mówi, a nawet chyba nie próbuje. Rozumiem, że w jego czasach problemem mogli się wielu Polakom wydawać pejsaci "szwargoczący" wyznawcy Talmudu w chałatach. Ale to jednak w sumie nie oni dali nam najgorzej w dupę, prawda? Więc co nam z wybrzydzania się na Talmud przyjdzie? Bez Talmudu to nawet Michnik jest cacy, nasz i polski jak Piast z Rzepichą?

A nie, jest u Konecznego jedno WIELKIE und GŁĘBOKIE odkrycie - to, że "nie można być cywilizowanym na dwa sposoby". Coś w tym pewnie i jest, ale... Jak w takim razie sprawy się mają z taką Japonią? Która od zawsze była mieszaniną, czy może "stopem", własnej, wyspiarskiej, cywilizacji, wyrosłej w ostatecznej instancji z azjatyckich stepów, i wpływów chińskich - działających okresowo, ale za to naprawdę bardzo silnie... A od 150 lat jest mieszaniną (czy może "stopem") cywilizacji własnej (co to także, jako się rzekło, nie była jednorodna) i zachodniej, czyli poniekąd "naszej".

Powie ktoś: "dzisiejsza Japonia to już zupełne dno!" "Może i dno", odpowiem, "ale niby na jakim tle? Co jest dzisiaj jakoś zdecydowanie lepsze do Japonii w tzw. cywilizowanym świecie?" Tak, że nawet ta mądrość Konecznego funta kłaków nie jest warta - przynajmniej bez o wiele dogłębniejszej analizy i rozwinięcia. Czego jakoś nikt nie robi. Wystarczają widać modły do Konecznego i odprawianie stosownego voodoo.

Zaprawdę, powiadam wam: Koneczny to żaden idiota, to znakomity, niedoceniany, humorysta! To niewyeksploatowany jeszcze skarb narodowy naszego - jakże w skarby niestety ubogiego! - kraju. (Smutne tylko, że tych samych pochlebnych słów nie da się po prostu powiedzieć o Konecznego WYZNAWCACH.)

* * * * *

Jeśli przeczytałeś powyższe, drogi Nicku, to na zdrowie, mam nadzieję, że ci się podobało i w ogóle. Ew. czekam na MERYTORYCZNE uwagi w temacie. (Mówię serio!)

Jednak to, co będzie teraz, poniżej, naprawdę NIE JEST JUŻ DO CIEBIE! A w każdym razie nie oczekuję tutaj na twoją odpowiedź. Więc zapraszam ew. następnym razem, w jakimś innym, dowolnym, temacie - ale twoich mądrości na temat Spenglera i spengleryzmu nieciekawym. No, chyba, że miałbyś do powiedzenia coś NAPRAWDĘ NOWEGO... Gdybyś np. uprzednio, bez zacietrzewienia i bona fide, przeczytał, choćby to skastrowane rodzime tłumaczenie.

Ale niestety nie mogę sobie tego wyobrazić, więc - tak jak ja już nie uświadamiam Wyrusa na temat zalet i wad powiedzmy Misesa, tak i tutaj szkoda twoje i mojej śliny na kłótnie na temat, gdzie do przekonania mnie potrzeba naprawdę czegoś więcej, niż jesteś obecnie w stanie mi zaserwować, ciebie natomiast nic nie przekona, bo takie jest przecież twoje w tej kwestii postanowienie i od tego, jak zdajesz się to widzieć, zależy twoja ludzka godność. Oraz, zapewne, zbawienie wieczne.

Szczerze - bez urazy, każdy ma swoje idiosynkrazje, więc to nawet nie jest żadna wielka twoja kompromitacja... Zapraszam, i to gorąco, w każdym innym temacie. Tutaj też mógłbym rzec, że "zapraszam po zapoznaniu się i uczciwym przemyśleniu", ale oba wiemy, że nic takiego ci chwilowo nie grozi, więc po co opowiadać brednie na skalę Tuska?

* * * * *

Teraz do świata... Ja naprawdę nie jestem stworzony na jakiegoś wyznawcę, ani też na popularyzatora wiedzy! Mógłbym zapewne żyć sobie bez Spenglera, byłbym też w sumie tym samym Panem T., co jestem. Tyle, że głupio jest ignorować książkę, którą człek uważa za największe osiągnięcie ludzkiego intelektu, a która stawia wiele aktualnych pytań, a na niektóre nawet zdaje się odpowiedzieć.

Że gość robi w "naukowej debacie" za mega-szarlatana? Że jest znienawidzony i opluwany? A co mnie to obchodzi? Raczej nawet przeciwnie - dobrze mnie to doń nastawia. No bo jeśli jakiś szarlatan napisał sto lat temu grubą książkę, której od dawna prawie nikt nie czyta, a jeśli, to w skastrowanym skrócie (bo to nie tylko po polsku)... Gościa jest dziwnie łatwo połączyć z tym, czego tak wszyscy nie lubimy w niemieckiej historii (żył bowiem w Niemczech i zmarł w 1936), tak że właściwie mamy go automatycznie z głowy... Tylko jakoś, o dziwo, wszystkim tym światłym intelektualistom CHCE się nadal o Spenglerze te wszystkie rzeczy pisać? Dlaczego?

Z Gobineau nikt dzisiaj już nie polemizuje... "Mein Kampf" miałem ci ja nawet jako obowiązkową lekturę na historii idei w Uppsali... I nawet jakoś nikt się specjalnie nie zapluwał, by z tym dziełem polemizować. Ponarzekali, jasne, ale nie aż tyle. A ze Spenglerem jak najbardziej! Dlaczego? Już nie mówię o ludziach zupełnie nie ruszonych przez elementarną znajomość przedmiotu, jak wspomniany wyżej mój kumpel (sobie pochlebiam) Nicek - któren z przekonaniem głosi, że "Spengler nie mówi absolutnie nic oryginalnego". OK, nie mówi, tylko wytłumacz mi teraz SKĄD cała ta furia i nienawiść, jeśli nic nie mówi?

Szczerze - marzę o tym, żeby mi ktoś merytorycznie wykazał błędy i niedoróbki w Magnum Opus Spenglera! Możecie se nie wierzyć, ale tak właśnie jest. Tylko jakoś, o dziwo, nigdy nic takiego do moich uszu czy ócz nie doszło. Serio! Zarzuty na temat "nienaukowości", "nieuctwa" (niemiecki doktor filozofii z początku XX w., obłęd!), "nudnego belfra", "idealizmu", i czego tam jeszcze - oczywiście!

Ale konkretnego, merytorycznego zarzutu - za cholerę! I to nawet takiego, który, jeśli byłby słuszny, wcale nie musiałby od razu obalić całej "kopernikańskiej rewolcji" Spenglera, bo tam jednak jest wiele rozważań i przykładów, bez których i tak sprawy istotne pozostałyby niezmienione.

* * * * *

Mówiliśmy sobie - i to pytanie całkiem oficjalnie kieruję do wszystkich wielbicieli Konecznego out there! - o tym, że, moim skromnym, Koneczny, słuszny czy nie, śmieszny, czy poważny, mądry czy głupi, absolutnie nic nam w praktyce nie daje. Żadnej, jak ja uważam, sensownej i płodnej analizy obecnej rzeczywistości nie da się w oparciu o jego pisma przeprowadzić.

No a weźmy Spenglera... Czytam sobie wczoraj b. fajną współczesną, amerykańską książkę o Rzymskim Cesarstwie... No i tam autor obala różne marksistowskie i leberalne teorie na temat upadku zachodniego Rzymu. "Jeśli gospodarka stanęła", mówi, "bo niewolnictwo było do dupy, jak twierdzą marksiści, to dlaczego nie na wschodzie?" Albo: "Jeśli obronność była do dupy, no to dlaczego tylko na zachodzie?" Czytając to miałem naprawdę sporo dodatkowej radości, no bo dla spenglerysty sprawa jest dziecinnie oczywista!

Nie, jasne - żeby nie było: kwestia "Magianskiej Kultury/Cywilizacji" NIE jest prosta, raczej przeciwnie. Jest to niesamowicie wyrafinowana i złożona teoria - z całą tą pseudomorfozą, z islamem jako reformacją itd. Nie jest łatwo z tym jakoś wprost dyskutować... Może także nie jest wcale łatwo jakoś to wprost zaatakować...

Ale przecież przez te sto prawie lat, od kiedy zostało to sformułowane i opublikowane, powinny się znaleźć jakieś fakty, które by tę teorię (o ile nie jest słuszna) jakoś zdecydowanie zdewaluowały! Prawda? No a jakoś ja, choć historię studiuję ostro i od dawna, jakoś do nich nie dotarłem

Czy ci wszyscy, którzy tak na Spenglera plują - a z których część to na pewno przyzwoici ludzi o jakimś tam intelektualnym standardzie - nie woleliby po prostu PRZYWALIĆ mu jakimś miażdżącym argumentem, obalającym np. ową wspaniałą i kunsztowną teorię "Magiańskiej K/C", niż mu wymyślać, niczym niedorozwinięte dziecko w piaskownicy? Na pewno by woleli, przynajmniej ci mądrzejsi i przyzwoitsi! A więc, dlaczego tego nie zrobią?

To, że wczoraj akurat o tych przyczynach upadku sobie w tamtej książce czytałem, i że śmiech pusty mnie ogarnął, gdym czytał o owych marksistowskich teoriach, to oczywiście tylko drobiazg i o niczym specjalnie nie świadczy. Ale tego typu zdarzonek jest więcej i jakoś zawsze Spengler mi się zgadza, a różne modne nowoczesne (i przeważnie liberalne, bo komuszymi całkiem się nie zajmuję) zdają się zgadzać o wiele mniej.

A są tu także sprawy O WIELE poważniejsze od tego mojego drobnego przykładziku. Na przykład kwestia "terroryzmu", w połączeniu z różnymi "separatyzmami", "wojnami wyzwoleńczymi", a także, czemu nie, z "wojną cywilizacji".

Tutaj także, jak mi się widzi, praktycznie wszyscy utytułowani i lansowani mędrcy gonią w piętkę i macają po omacku, podczas gdy taki np. Pan Tygrys, z głębi swych spenglerycznych przekonań, potrafi nieraz zaimprowizować hipotezę (albo teorię, to w sumie to samo!), która ma ręce i nogi, i z którą przynajmniej warto by było poważnie zapodyskutować.

Tak samo zresztą z obecnym kryzysem gospodarczym, ratowaniem waluty ojro, kartami kredytowymi itd., itd.. (Swoją drogą, wiecie, że w takim Lyonie jest ponad 300 tys. kamer szpiegujących obywateli i oni są z tego ogromnie dumni?) Podczas gdy standardowe - "racjonalne i nieidealistyczne" - wytłumaczenia są przeważnie tak żałośnie płaskie, że aż śmiech pusty bierze. Dlaczego tak jest? Gość zmarł przecież 75 lat temu, a jego najważniejsza książka ma już niemal lat sto.

OK, może jeszcze o tym napiszę. Jeśli będzie zainteresowanie Szan. Publiczności. I jeśli mnie Nicki tego świata przedtem nie zniechęcą.

Swoją drogą: znakomity tekst Rolexa na Polis FYM'a. (Nie zaniedbujcie tego portalu, tam jest naprawdę dobry poziom!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, czerwca 25, 2011

Czynię zadość

Niniejszym czynię zadość tym paru słodkim ludziom, którzy (w jak najmilszy sposób) zgłaszali ostatnio pretensję, że nic nie piszę. Wprawdzie pisanie bloga, a już szczególnie czegoś takiego jak ten, coraz bardziej wydaje mi się czynnością moralnie wątpliwą i siadaniem między dwa krzesła... Ale o tym może za chwilę. (A może i nie. Ach, jaką ja mam tu wolność!)

Po tym zagajeniu rzucimy tu sobie parę myśli, w charakterze tzw. "mięsa"...

* * *

Kto mnie czyta, pewnie już wie, że moje ostateczne mentalne rozstanie z "liberalnym konserwatyzmem" (czy może "konserwatywnym liberalizmem", jeśli ktoś woli), było spowodowane lekturą Ardreya. Już pierwsza jego książka, którą akurat był "The Territorial Imperative", to spowodowała. I nie ma tu oczywiście nic do rzeczy fakt, że sam Ardrey to raczej lewicowiec, a nie konserwatysta, tyle, że w typie Orwella, a więc intelektualnie uczciwy i na poziomie.

Różnica między jego lewicowością, albo lewicowością takich np. państwa Gwiazdów, a moim (specjalnym) konserwatyzmem, to głównie kwestia etycznych priorytetów, widzenia ludzkiej natury, i oceny tego, co możliwe. Ja tutaj jestem głębokim pesymistą. Jeśli chodzi o historię i przyszłość - bo nie o jakieś fin-de-sièclowe weltszmerce, czy zaburzenia nastroju - a oni widzą dla "Ludzkości" jakąś, mniej lub bardziej świetlaną, przyszłość.

W sumie to może zależy w dużym stopniu od tego, ile kto czytał historii, i jakiej... Czy nagle, jako dziesięciolatek, musiał się przeprowadzić z Krakowa do Elbląga, gdzie do szału doprowadzał miejscową żulię samym swym wytwornym, arystokratycznym (nie bójmy się tego słowa!) wyglądem. (Plus paroma narowami, które mu ta żulia, mimo woli, z czasem pomogła przezwyciężyć - dzięki!) Czy trenował, i to w mniej pedalskich czasach, boks na gdańskiej Przeróbce, gdzie do szału doprowadzał... itd.

Faktycznie nie sądzę, by Chicago Ardreya było słodsze i łagodniejsze od mojego Elbląga czy Przeróbki, ale tu także działa to, że człek zbuntowany przeciw lewicowej w sumie, w każdym razie w sferze deklaracji i tego, co stara się rozpleniać na zewnątrz, władzy, będzie miał tendencję do wpadnięcia w macki prawicy - i odwrotnie.

Jest ogromna różnica pomiędzy lewakiem i gościem, któremu się nie podoba niemal kastowe społeczeństwo, w którym przyszło mu żyć. Społeczeństwo, swoją drogą, jakiego właśnie my teraz z każdym dniem mamy coraz więcej, i do którego obecne elity z zapałem, a w dodatku skutecznie, dążą. I w którym - nie oszukujmy się - jesteśmy przewidziani do roli podludzi, jak by tego nie nazwać i jak by to się oficjalnie miało nie nazywać.

No dobra, rozwinęło mi się to - wspominki i analizy - a w sumie sprawa, o której chciałem, jest ta, że przyszło mi ostatnio do głowy, co było czynnikiem, który stanowił dla mnie rozdroże pomiędzy liberalizmem i całym tym lewactwem z jednej, i prawicowością z psychicznym zdrowiem z drugiej strony. Otóż było to stwierdzenie Ortegi y Gasseta, że takie coś, jak "istota ludzka" nie istnieje, bowiem istnieją wyłącznie mężczyźni i kobiety.

Od razu mi się to spodobało, wydało mi się błyskotliwe, ale przyznam, że dłuższy czas miałem z tym spore kłopoty. Cóż, miał człek lat kilkanaście i żył, mentalnie znaczy, pomiędzy realnym socjalizmem PRL'u, którego nie znosił, i realnym liberalizmem "Zachodu", do którego wzdychał i który idealizował. Wprawdzie fakt, że takie stwierdzenia jak to Ortegi pojawiały się na owym Zachodzie, a nawet były wydawane w tubylczym języku w owym PRL'u...

W słusznym, statystycznie rzecz biorąc, przekonaniu, że i tak nikt nie załapie... A może po prostu cenzor nie był aż tak subtelny i też nie załapał? W każdym razie te dwa fakty (bo one są dwa, jak widać) mogą świadczyć na plus zarówno ówczesnego Zachodu jak i PRL'u, przynajmniej na tle tego, co mamy dzisiaj i co nam się pracowicie szykuje.

Jakby to nie było, żeby podsumować, powiem, że kiedy już dokładnie pojąłem co jest z tym "brakiem osoby ludzkiej" i to sobie gruntownie przyswoiłem, to na pewno z lewicowością nie miałem już nic wspólnego. Choć z tą lewicowością faktycznie wciąż jest problem, bo taki Ardrey też wcale nie uważa, by chłop i baba to było to samo - tylko "jedna mała rzecz" i wpływy kulturowe.

To nie jest więc to samo, co dzisiejsza lewizna. Trzeba by te sprawy sobie uporządkować! To, że ktoś się głosi lewicowcem, jak Orwell, czy nie odciął się zbyt formalnie od swej ewidentnie lewicowej (liberalnej w amerykańskim stylu) przeszłości, jak Ardrey, wcale nie czyni go bliskim kuzynem Michników, Barrosów i Cohn-Benditów tego świata. Trza se to, mówię, kiedyś będzie uporządkować!

No to, żeby nie było wieloznaczności, podsumuję tak, że kiedy to o "osobie ludzkiej" pojąłem, nigdy już nie miałem nic wspólnego z Barrosami i Michnikami. Nastąpiło nawet swego rodzaju rozwidlenie dróg i z każdym krokiem byłem od owych Barrosów i Michników dalej. (Co by o moich poglądach nie sądzili Kirkerowie tego świata i różni tam, hłe hłe, monarchiści.)

Tak że, jako morał, zachęcam wszystkich do wczucia się i wgryzienia w owo, cytowane tu wcześniej, krótkie i łatwo zrozumiałe, stwierdzenie Ortegi y Gasseta. (Za którym swoją drogą ogólnie nie szaleję, bo uważam go za niesamowicie wprost rozwodnioną wersję Spenglera dla ubogich duchem.) Jeśli to do Was trafi, albo przynajmniej zaintryguje i zafascynuje - jest dla Was nadzieja w Okopach Św. Trójcy, wśród Młodych Spenglerystów i innych tam Rycerzy Kotrrewolucji. Jeśli nie, to na drzewo!

* * * * *

Rzuciłem okiem na wstęp do jakiejś książki o komuniźmie i Rosji, com ją sobie ostatnio kupił na allegro... (Mógł to być Alain Besonçon, ale mógł być i Zinowiew.) No i napotkałem tam stwierdzenie, że "komunizm znosi, że się go krytykuje, ale nie może ścierpieć, kiedy się go próbuje zrozumieć".

I tak mi się fajnie skojarzyło, że od pewnego czasu dokładnie tego rodzaju myśli mam na temat... Przezwyciężmy lęk, przezwyciężmy zajęczy niepokój... Powiedzmy to głośno, odważmy się - Żydów.

No i tak mi się jakoś wydaje, że niesamowita w sumie przecież nienawiść całego ętelektualnego establiszmętu ostatnich dziesięcioleci do Spenglera może wynikać właśnie z tego. Co się może wydawać absurdalne i śmieszne, jako że u Spenglera żadnego "antysemityzmu" nie ma ani śladu... Nie ma też cienia jakigokolwiek rasizmu (co by o tym nie pisała Wikipedia!), a raczej jest wprost coś, co można by określić mianem "antyrasizmu"... Choć, po prawdzie, co ma rasizm z "antysemizmem" wspólnego? Poza oczywiście propagandową zbitką tych pojęć, ma się rozumieć, w wykonaniu obecnych "intelektualnych" pałkarzy i policmajstrów?

Spengler w swoim Magnum Opus, bo o nim tu mówimy, pisze o Żydach rzeczy w sumie nieraz b. pochlebne - przynajmniej o ich głębokiej przeszłości i na tle tego, co się o nich (nie oszukujmy się!) wszędzie i nie od dzisiaj myśli... Przedstawia ich jako w sumie dość normalny lud, o dość faktycznie specyficznej historii, i część normalnej, choć też b. specyficznej Kultury/Cywilizacji. Że już od dawna "Fellachów", to inna sprawa - cóż, albo się ma bogatą historię ZA sobą, albo też ma się jeszcze PRZED sobą przyszłość. Przynajmniej tak jest dla spenglerystów. (Teraźniejszość to inna sprawa i mocno skomplikowana.)

Tak że w sumie, na tle tła - nie mówiąc już na tle tego, co się w latach '30 ubiegłego wieku działo w Europie, a szczególnie Niemczech - Spengler to czysty filosemita! No nie, trochę oczywiście żartuję, bo tam żadnych "filów" po  prostu nie ma. Tak jak nie ma programów, wezwań do czynu, przekleństw mamrotanych pod adresem ideologicznych przeciwników... To po prostu nie jest poziom naszych drogich łowców "antysemitów" i całej tej reszty bojowników o Szczęście Ludzkości. W każdym razie nie ma tam nic, do czego by się uczciwy i nie-do-końca-odmóżdżony łowca "antysemitów" - gdyby to oczywiście nie była wewnętrzna sprzeczność - mógł uczciwie przyczepić.

A jednak... A jednak nienawiść zachodniego ętelektualnego "salonu" wobec Spenglera jest wprost niesamowita. Jasne, są pewne oczywiste powody, inne od bezpośrednio związanych z Żydami - na przykład to, że Spengler wyśmiewa się z wizji Ludzkości (ach!) mającej istnieć już na wieki wieków (i to nie tylko do Sądu Ostatecznego) i przez wieki wieków podążać do szczęścia nie do opisania. To na pewno nie jest coś, co by obecnym nadzorcom myśli specjalnie pasowało. Ale też nie jest to chyba coś, co by mogło znaleźć wielki oddźwięk w masach i jakoś na nie istotnie wpłynąć, czyniąc elitom (śmieszne słowo w tym kontekście, ale w sumie tak się rzeczy mają) wbrew.

Jeśli zaś poszukamy powodu, który byłby bardziej bezpośredni, bardziej piekący, bardziej prowokujący wszystkie te zapiekłe typki, które nas tak pracowicie nie od dziś wychowują... No to nic nie przychodzi mi do głowy lepszego, niż to że "Żydzi znoszą, że się ich krytykuje, ale nie mogą ścierpieć, że się ich próbuje zrozumieć". (A służebne szabesgoje oczywiście tym bardziej.)

Tak, że, drogie ludzie, wyjaśniliśmy chyba sobie kolejną zagadkę przyrody. Hurra!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?