Postanowiłem zrobić coś dla polskiej kultury i  oto dziś prezentuję we własnym tłumaczeniu jedno z opowiadań mistrza  tego gatunku - amerykańskiego pisarza publikującego pod pseudonimem O.  Henry (1862-1910). Mój wybór padł na opowiadanie zatytułowane "Harlem  Tragedy".  O ile się okrutnie nie pomyliłem, to nie istnieje dotąd jego  polska wersja.
Wszelkie  prawa zastrzeżone, ale ew. publikowanie dozwolone, o ile podane  zostanie nazwisko tłumacza - Piotr Obmiński (najlepiej wraz z jego  przesławną ksywą - triarius, oraz adresem tego bloga - http://bez-owijania.blogspot.com.
* * * * *
O. Henry (William Sydney Porter)
Tragedia w Harlemie 
tłumaczenie Piotr  "Triarius" Obmiński
* * *
 
Harlem.
Pani Fink wpadła do mieszkania pani Cassidy piętro niżej.
"Nie cudo?" powiedziała pani Cassidy.
Dumnie odwróciła twarz, tak aby jej przyjaciółka, pani Fink, zobaczyła.  Jedno oko niemal zamknięte, z ogromnym zielono-fioletowym sińcem wokół.  Warga rozcięta i nieco krwawi, a do tego czerwone ślady palcó po obu  stronach szyi.
"Mojemu mężowi nawet by do głowy nie przyszło zrobić mi coś takiego", rzekła pani Fink, ukrywając zazdrość.
"Nie chciałabym mężczyzny", oświadczyła pani Cassidy, "który by mnie nie  pobił przynajmniej raz w tygodniu. Pokazuje, że mu na tobie zależy.  Mówię ci, ta ostatnia dawka, co mi ją Jack zaaplikował, nie była  homeopatyczna! Wciąż widzę gwiazdy. Ale będzie najsłodszym facetem w  mieście przez resztę tygodnia, żeby mi to wynagrodzić. To oko oznacza co  najmniej bilet do teatru i jedwabna bluzka."
"Mam nadzieję", odparła pani Fink z udawanym współczuciem, "że pan Fink  jest zbyt dużym gentlemanem, żeby na mnie kiedykolwiek podnieść rękę."
"E tam, Maggie!" roześmiała się pani Cassidy, robiąc sobie jednocześnie  okład z hamamelisu, "po prostu jeseś zazdrosna. Twój stary jest zbyt  sztywny i zbyt powolny, żeby ci kiedyś przyłożyć. Kiedy przyjdzie do  domu, tylko siedzi i  rozwija formę za pomocą gazety - czy tak nie  jest?"
"Pan Fink rzeczywiście przegląda gazetę, kiedy przychodzi do domu",  oznajmiła pani Fink potrząsając głową, "ale na pewno nigdy dla swojej rozrywki  nie robi ze mnie jakiegoś Steve'a O'Donnella - to pewne!"
Pani Cassidy zaśmiała się z zadowoleniem, śmiechem szczęśliwej matrony, o  którą ktoś się należycie troszczy. Niczym Kornelia prezentująca swe  klejnoty, obciągnęła kołnierz swego kimona i odsłoniła jeszcze jeden  cenny siniak, brązowy, o brzegach oliwkowych i pomarańczowych - siniak  już niemal zagojony, ale wciąż hołubiony w pamięci.
Pani Fink poddała się. Oficjalny dotąd wyraz jej oczu zmiękł i  przerodził się w zazdrosny podziw. Ona i pani Cassidy były koleżankami z  fabryki tekturowych pudełek na przesmieściu, zanim wyszły, rok temu, za  mąż. Teraz ona i jej mąż zajmowali mieszkanie ponad tym, w którym  mieszkała Mame i jej mąż. Dlatego nie mogła przez Mame udawać wielkiej  pani.
"To nie boli, jak on cię wali?" spytała pani Fink zaciekawiona.
"Boli!" - pani Cassidy wydała sopranem okrzyk zachwytu. "Wiesz, tak ci  powiem - zawalił się kiedyś na ciebie ceglany dom? No to to jest właśnie  takie uczucie. Całkiem jakby cię wygrzebywali spod ruin. Jack ma lewą,  która jest warta dwa poranki w kinie i nową parę oxfordów! A jego prawa!  Trzeba wyprawy na Coney Island i sześciu par jedwabnych ażurowych  pończoch, żeby to wyrównać!"
"Ale za co on cię bije?" dociekała pani Fink szeroko rozwierając oczy.
"Głupia!" rzekła wyrozumiale pani Cassidy. "No, ponieważ jest pijany. Na ogół to jest w soboty wieczorem."
"Ale jaki mu dajesz powód?" naciskała spragniona wiedzy przyjaciółka.
"Cóż, czy za niego nie wyszłam? Jack wchodzi zalany, a ja tam jestem,  nie? Kogo innego miałby prawo bić? Chciałabym go raz dorwać bijącego  kogoś innego! Czasem dlatego, że kolacja nie jest gotowa, czasem  dlatego, że jest. Jack specjalnie się powodami nie przejmuje. Po prostu  zabawia się aż do kiedy sobie przypomni, że jest żonaty, a wtedy rusza  do domu i daje mi wciry. Na sobotni wieczór po prostu odsuwam z drogi  meble o ostrych krawędziach, żebym sobie głowy nie rozcięła, kiedy  zacznie. On ma taki lewy zamachowy, że aż tobą wstrząsa! Czasem daję się  wyliczyć w pierwszej rundzie, ale kiedy mam ochotę dobrze się w tygodniu  zabawić, albo chcę paru nowych szmatek, wstaję żeby dostać więcej. Tak  właśnie zrobiłam poprzedniego wieczora. Jack wie, że od miesiąca chcę  dostać czarną bluzkę z guziczkami z przodu, i nie sądziłam, by jedno  podbite oko mogło ją załatwić. Mówię ci Mag, założę się z tobą o lody,  że dzisiaj wieczorem ją przyniesie."
Pani Fink zamyśliła się.
"Mój Mart," rzekła, "nigdy mnie nawet nie uderzył. Jest całkiem tak, jak  mówisz, Mame. Przychodzi naburmuszony i słowa nie powie. Nigdy mnie  nigdzie nie zabiera. W domu cały czas siedzi w fotelu. Kupuje mi róże  rzeczy, ale wygląda wtedy tak ponuro, że całkiem mnie to nie cieszy."
Pani. Cassidy objęła przyjaciółkę ramieniem. "Biedactwo!", rzekła. "Ale  nie każdy może mieć takiego męża, jak Jack. Nie byłoby nieudanych  małżeństw, gdyby oni wszyscy byli tacy, jak on. Te niezadowolone żony, o  których się słyszy - czego one potrzebują, to mąż, który by przyszedł  do domu i nieco je przetrzepał. To by im dało nieco chęci do życia.  Czego ja potrzebuję, to władczy mężczyzna, który cię maltretuje, kiedy  jest pijany, i ściska, kiedy nie jest. Boże chroń mnie przed takim,  który nie ma ikry robić żadną z tych rzeczy!"
Pani Fink westchnęła.
Nagle przedpokój wypełnił się hałasem. Drzwi otworzyły się gwałtownie,  kopnięte przez pana Cassidy. Ręce miał zajęte pakunkami. Mame podbiegła i  rzuciła mu się na szyję. Jej zdrowe oko lśniło taką miłością, jak oko  Maoryskiej panny, kiedy odzyskuje przytomność w chacie zatotnika, który  ją był ogłuszył i do tej chaty zaciągnął.
"Halo staruszko!" wołał pan Cassidy. Upuścił swe pakunki i uniósł żonę  do góry w potężnym uścisku. "Mam bilety do cyrku Barnuma i Baileya, a  jeśli zerwszesz sznurek na jednym z tych pakunków, chyba znajdziesz tę  jedwabną bluzkę - ach, dobry wieczór pani Fink! Nie zauważyłem pani z  początku. Jak się ma stary Mart?"
"Ma się bardzo dobrze, panie Cassidy - dziekuję," odparła pani Fink.  "Będę musiała już iść. Mart wkrótce będzie w domu na kolację. Jutro  przyniosę ci ten wykrój, który chciałaś, Mame."
Pani Fink weszła na górę do swego mieszkania i nieco się popłakała. Był  to bezsensowny płacz, ten rodzaj płaczu, który zna tylko kobieta, płacz  bez konkretnej przyczyny, całkiem absurdalny płacz, najszybciej  przemijający i najbardziej pozbawiony nadziei płacz w całym repertuarze  smutku. Czemu Martin nigdy jej nie przywalił? Był tak samo duży i silny,  jak Jack Cassidy. Czy wcale mu na niej nie zależało? Nigdy się nie  kłócił, przychodził do domu i tylko siedział, milczący, ponury,  bezczynny. Nieźle dbał o dom, ale ignorował to, co nadaje życiu smak.
Statek marzeń pana Finka zawinął do portu. Jego kapitan zadowalał się   śliwkowym puddingiem i swoim hamakiem. Gdybyż czasem zechciał zachować  się jak pirat, lub choćby tupnąć nogą na międzypokładzie! A ona  zamierzała tak przyjemnie żeglować, zawijając do wszystkich portów na  Wyspach Przyjemności! Teraz jednak, by urozmaicić metafory, była gotowa  rzucić ręcznik, wyczerpana, bez ani jednego zadrapania, którym by się  mogła pochwalić po tych wszystkich ślamazarnych rundach ze swym  sparringpartnerem. Przez chwilę niemal nienawidziła Mame - Mame, z jej  ranami i sińcami, jej salwami prezentów i pocałunków, jej burzliwym  rejsem z walecznym, brutalnym, kochającym partnerem.
Pan Fink przyszedł do domu o siódmej. Przesiąknięty był przekleństwem  udomowienia. Poza drzwi swego przytulnego domostwa nie miał ochoty  wyruszać. Był człowiekiem, któremu udało się złapać tramwaj, anakondą,  która połknęła swą zdobycz, drzewem, które leżało tam, gdzie padło.
"Smakowała kolacja, Mart?" spytała pani Fink, która się nad nią namęczyła.
"Yy... T-t-a," mruknął pan Fink.
 
Po kolacji zabrał swoje gazety, by je czytać. Siedział w skarpetkach.
Powstań, o jakiś nowy Dante, i wyśpiewaj mi odpowiedni zakątek piekła dla człowieka, który zasiadał w domu w skarpetkach! Siostry Cierpliwości, które z powodu pokrewieństwa czy obowiązku znosiły takie coś w postaci jedwabiu, zwykłej bawełny, bawełnianej plecionki z Lile, albo wełny - czy to nowe canto nie jest potrzebne?
Następnego dnia było Święto Pracy. Zajęcia pani Cassidy i pani Fink ustały na czas jednej wędrówki słońca po nieboskłonie. Praca, triumfująca, będzie paradowała i rozrywała się na inne sposoby.
Pani Fink wcześnie zabrała do siebie na dół wykrój pani Cassidy. Mame miała na sobie swoją nową jedwabną bluzkę. Nawet jej podbite oko potrafiło promieniować świąteczny blask. Jack był owocnie skruszony i planowany został uroczy dzień, pełen parków, pikników i Pilznera.
Rosnąca, pełna oburzenia zazdrość dręczyła panią Fink, kiedy ta wróciła do swego mieszkanka piętro wyżej. O, szczęśliwa Mame, ze swymi siniakami i szybko po nich nadchodzącym balsamem! Ale czy Mame musi mieć monopol na sczęście? Z pewnością Martin Fink jest tak samo dobry, jak Jack Cassidy. Czy jego żona zawsze musi chodzić nieobrobiona i nieupieszczona? Nagła, błyskotliwa, bez tchu idea naszła panią Fink. Pokaże Mame, że są i inni mężowie, tak samo potrafiący używać pięści, a  potem może także być równie czuli, jak jakiś Jack!
Święto, jak się zapowiadało, miało być tylko formalnością dla państwa Fink. Pani Fink miała w kuchni balie wypełnione praniem z dwóch tygodni, które moczyło się przez noc. Pan Fink siedział ze swymi przybranymi w skarpetki stopami i czytał gazetę. W ten sposób miało upłynąć Święto Pracy.
Zawiść wezbrała w sercu pani Fink, a jeszcze wyżej wezbrało jej śmiałe zdecydowanie. Jeśli jej mąż nie ma ochoty jej uderzyć - jeśli nie raczy w ten sposób udowodnić swej męskości, swojej władzy i swego zainteresowania małżeńskimi sprawami, trzeba go zmusić, by sprostał swym obowiązkom!
Pan Fink zapalił swą fajkę i spokojnie pocierał kostkę odzianym w skarpetkę dużym palcem drugiej stopy. W swym małżeńskim stanie spoczywał niczym bryła czystego baraniego tłuszczu w puddingu. Było to prozaiczne Elizjum - siedzieć sobie wygodnie, obejmując per procura cały świat za pomocą druku, pośród żoninego plusku mydlin i miłego zapachu potraw ze śniadania, które odeszło, oraz z obiadu, który miał nadejść. Wiele idei było dlań odległych, ale najodleglejszą była myśl o biciu swej żony.
Pani Fink odkręciła gorącą wodę i włożyła tarkę do mydlin. Z mieszkania pod spodem dobiegał wesoły śmiech pani Cassidy. Brzmiał jak szyderstwo, jak rzucanie własnego szczęścia w twarz niemaltretowanej małżonki powyżej. Ale oto nadeszła chwila pani Fink.
Nagle niczym furia obróciła się do czytającego męża.
"Ty leniwy nierobie!" krzyknęła, "ja tu sobie muszę ręce urabiać piorąc i harując na takie coś jak ty? Jesteś mężczyzną, czy tylko pałętającym się po kuchni psem?"
Pan Fink wypuścił gazetę, zaskoczony tak, że znieruchomiał. Obawiała się, że nie uderzy - że prowokacja była niewystarczająca. Skoczyła na niego i gwałtownie uderzyła go w twarz pięścią. Momentalnie poczuła dreszcz miłości do niego, jakiego nie czuła od dawna. O, teraz musi poczuć ciężar jego ręki - żeby po prostu pokazać, że mu zależy -  żeby po prostu pokazać, że mu zależy!  
Pan Fink zerwał się na równe nogi - Maggie ponownie trafiła go w szczękę szerokim swingiem z drugiej ręki. Zamknęła oczy w tym rozkosznym momencie, zanim spadną jego ciosy - wyszeptała do siebie jego imię - nachyliła się, oczekując szoku, spragniona go.
W mieszaniu poniżej, pan Cassidy, z twarzą zawstydzoną i pełną skruchy, pudrował oko Mame przed wspólnym wyjściem na miasto. Z mieszkania powyżej dobiegł ich podniesiony kobiecy głos, odgłosy jakichś uderzeń, coś się przesuwało, coś wywracało, przewrócone krzesło - oczywiste odgłosy domowego konfliktu. 
"Mart i Mag się tłuką?" zasugerował pan Cassidy. "Nie wiedziałem, że oni sobie na to pozwalają. Mam tam pobiec i zobaczyć, czy nie potrzebują sekundanta?"
Jedno z oczu pani Cassidy lśniło jak diament. Drugie pobłyskowało co najmniej jak fajans.
"O nie!" rzekła, cicho i jakby od niechcenia, w typowo kobiecy sposób. "Ciekawa jestem czy - ciekawa jestem... Czekaj, Jack, pójdę i sprawdzę."
Pobiegła w górę po schodach. Kiedy znalazła się na półpiętrze, z kuchennych drzwi swego mieszkania wypadła pani Fink.
"Och, Maggie", wyrzuciła z siebie pełnym zachwytu szeptem pani Cassidy, "Czy on? Och, czy on?"
Pani Fink podbiegła i położyła twarz na ramieniu przyjaciółki, szlochając rozpaczliwie.
Pani Cassidy wzięła twarz Maggie w dłonie i uniosła ją delikatnie. Twarz była pełna łez, zaczerwieniona i rozgrzana, ale jej aksamitna, różowo-biała, ładnie piegowana powierzchnia pozbawiona była zadrapań, sińców, nienaruszona bezduszną pięścią pana Finka.
"Powiedz mi, Maggie," błagała Mame, "albo ja tam wejdę i sama się dowiem. Co to było? Zrobił ci krzywdę - co on ci zrobił?"
Twarz po Fink w rozpaczy skryła się na piersi przyjaciółki.
"Na Boga, nie otwieraj tych drzwi, Mame!" szlochała. "I nigdy nie mów nikomu - utrzymaj sekret! On - on w ogóle mnie nie dotknął - i on - o matko - on robi - on robi pranie!"
* * * * *