środa, sierpnia 11, 2010

Wumle spod krzyża i ćwierciuchy z mediów

Trzy są zajęcia, w których nie można się nigdy pomylić:

1. jak taki facet na jednokołowym rowerku jeździ po luźnej linie na wysokości co najmniej kilometra, grając przy tym na skrzypcach i z zawiązanymi oczyma;

2. robota sapera, który rozbraja DUUUŻE bomby na luźnej linie na wysokości co najmniej kilometra, grając przy tym na fujarce i z zawiązanymi oczyma;

3. słowotwórstwo.

W związku z powyższym nie mam cienia wątpliwości, że Ludwik Dorn będzie się smażył w piekle, gdzie przez całą wieczność diabeł będzie go filetował, potem obtaczał w żółtku i posypywał tartą bułeczką. I więcej! (Ale po bliższe szczegóły radzę się zwrócić do Iwony Jareckiej, która się zna na kuchni. I nie tylko na niej.)

Jeśli się okaże, że się mylę, to będzie znaczyło, że to posoborowe piekło nie jest już warte funta kłaków i całkiem nie ma się co nim przejmować, ani też niebem.

Za co ta bułeczka i to filetowanko? No jasne, że za "wykształciucha"! Któren był (i jest) jedną z największych porażek szeroko (ach jak szeroko!) pojętej polskiej prawicy od czasów, kiedy Korwin biegał z przysłowiową koszulą w zębach. (Nie powiem "w krótkich spodenkach", bo cholera wie, w czym on tam teraz chodzi. Od pasa w dół w każdym razie. W końcu, jak ktoś sensowny zauważył: "facet, który dobrowolnie zakłada muszkę, wyzbywa się prawa by być traktowany poważnie".)

Weźmy - z obrzydzeniem i po raz OSTATNI - rzeczonego wykształciucha w dwa palce i przetnijmy go na pół. Co widzimy? Ogon całkiem udany - niczym plaśnięcie mokrą szmatą przez lewacko-platformiano-ojromordę. "Ciuch" znaczy. "Siuch" byłby jeszcze nieco lepszy, ale cóż, to "c" jest od... No właśnie!

Przednia część tego czegoś jest po prostu BEZNADZIEJNA! Naprawdę trza być idiotą, żeby to komuś mówić i mieć nadzieję, że tamten poczuje się poniżony! Działa to bowiem WPROST PRZECIWNIE: taki gość odbiera to jako autentyczny wyraz ZAZDROŚCI o jego - jak to sobie wyobraża - wykształcenie. Wie, iż duża część moherów "wyższych studiów" nie ma, no to nic dziwnego, że w swym wątłym łebku dochodzi do łatwego wniosku, że mu zazdroszczą.

I to jest kompletne dno! Tu nie chodzi przecież o to, że oni mają wykształcenie, tylko o to, że to ich rzekome wykształcenie nie jest zazwyczaj warte funta kłaków. Oczywiście, można być człekiem naprawdę wykształconym i idiotą, ale tutaj to nie o to chodzi. Jeśli się komuś chce przykopać, to się nie mówi, że jest "wykształcony", w domyśle zostawiając sobie, że mimo to jest idiotą. Trzeba być idiotą właśnie, by tego nie zrozumieć!

"Dobra", powie ktoś, "ale Dorn tego sam nie wymyślił, tylko wziął to z mądrej książki!" A co mnie to obchodzi i w czym miałoby mu to pomóc, że spytam? Kiedy mnie obskoczy banda żuli, czy ja im będę cytował Eneidę w oryginale? W przekonaniu, że ich porażę swoją wyższością und mądrością?

No dobra, tośmy poteoretyzowali, odesłali nieudanego słowotwórcę do piekła... A teraz pokażemy, JAK TO NALEŻY ROBIĆ! No więc ludzie, proponuję  Wam dużo od tego tam... Od tego tam "w... ciucha", lepsze o niebo określonka na tych durniów co wiecie.

Po pierwsze "wumle". Od WUML, czyli Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu Leninizmu z mrocznych lat PRLu. To jest dokładnie poziom ich "wyższego" wykształcenia w ogromnej większości przypadków. Przecież te ich tam "szkoły wyższe" nie mieszczą się wśród dziesięciu tysięcy najlepszych (?) szkół wyższych (?) na świecie - o jakich więc "szkołach  wyższych" my tu mówimy?

"Wuml" jest naprawdę dobry - brzmi wystarczająco obrzydliwie, przy tym jest krótki, łatwo zrozumiały... W każdym razie taki leming zawsze może pobiec do swego rodzica, byłego szefa POP, i spytać: "tatusiu, co to jest wuml, bo mnie tak jeden brzydki moher nazwał na blogu?" I rodzic go oświeci, a wszyscy będą zadowoleni.

Po drugie, w przypadkach, gdy pasują nam dłuższe i bardziej wyrafinowane miana, proponuję używać określenia "ćwierciuchy". Od starożytnego "ćwierćinteligenta", ale z końcówką, ogonem od tego tam głupiego czegoś, co go Dorn wymyślił... Bo sam ogon jest bardzo dobry - jak mokrą szmatą przez wumloski pysk.

Jeśli komuś moja propozycja nie pasuje, to niech zaproponuje coś lepszego. Ale mówię o realu, nie o modłach i JP2. A w każdym razie niech NIE UŻYWA już określenia... Wiecie jakiego. Chyba, że chce z Dornem także się załapać na filetowanie i obtaczanie w bułeczce. Przez wieki wieków!

triarius
---------------------------------------------------
Odstaw leminga od piersi!

wtorek, sierpnia 03, 2010

Ostra Spenglera krytyka przez jednego historyka

Nic by mnie tak ucieszyło (przynajmniej, kiedy mówimy o intelektualnych rozkoszach, nie mieszając w to wieszania zdrajców, haremów, czy Boeuf'a Strogonoff'a z truflami), jak możliwość przedyskutowania z kimś naprawdę dobrym w te klocki spenglerystycznych teorii. Najlepiej tych najbardziej konkretnych, historycznych, w rodzaju np. tego jak to tam było z tym Pitagorasem w Krotonie i upadkiem miasta Sybaris, albo czy "najazd Hyksosów" lub "inwazja Dorów" to rzeczywiście były bardziej zaburzenia wewnętrzne - wojny domowe, załamanie się dotychczasowego porządku itd. - niż rzeczywiste inwazje.

Nie mam niestety częstej okazji do przeżywania takich rozkoszy, ale przynajmniej ostatnio znalazłem sobie naprawdę zjadliwą krytykę Spenglera w wykonaniu rzetelnego historyka - tyle że od strony metodologii, czy nawet może filozofii historii. Dobre i to, choć nie ukrywam, że dla mnie tutaj Spengler luźno sobie wygrywa i nawet się nie poci. To dla mnie jednak, i ktoś może mieć inne zdane. Wpiszę więc tutaj zaraz co ten historyk mówi, poczekam aż się Artury Nicponie tego świata podpalą i rozpromienią, a potem może kiedyś napiszę, co sam konkretnie o tym sądzę.

Nasz historyk nazywa się Henri-Irénée Marrou, jest historykiem katolickim, i to nie byle jakim - oto link do francuskiego Google na jego temat: http://www.google.fr/#hl=pl&source=hp&q=Henri-Irenee+Marrou&aq=f&aqi=&aql=&oq=&gs_rfai=&fp=7fae1c7f71a91533. Był także profesorem Sorbony. Książka, z której biorę cytaty, to "De la connaissance historique" ("O wiedzy historycznej"), wydana w roku 1954 przez Edition du Seuil.

Książka, zgodnie zresztą ze swoim tytułem, stanowi, w założeniu dogłębną, choć przystępnie podaną, analizę pracy i warsztatu historyka. Zaczyna się natomiast od pytań jeszcze o wiele bardziej ogólnych, w rodzaju tego "czym właściwie jest historia". Tutaj nasz autor zdaje się w sumie zgadzać z Wilhelmem Diltheyem, wielkim, a mało znanym niemieckim filozofem... Co mnie akurat b. pasuje, bo, choć Diltheya w sumie znam pobieżnie, to co znam, trafia mi do przekonania. Dilthey to, zgodnie z tym co mówi Marrou, i czemu nie ma powodu nie wierzyć, to neokantysta. (Cóż, bywa, nie można człeka z tego powodu od razu przekreślać.)

Inne (oprócz Kanta i Diltheya) autorytety na które się nasz autor powołuje, kreśląc całą swego rodzaju tablicę genealogiczną filozofii historii, to m.in. Croce, Nietsche, Heideger, Bergson i Max Weber.

Zanim dowiemy się co prof. Marrou myśli o Spenglerze, warto będzie jeszcze w największym skrócie choćby powiedzieć CZYM jest dlań Historia. Sam ułatwia nam to zadanie dość znacznie, explicite stwierdzając, że zgadza się w sumie ze stwierdzeniem profesora Cambridge V.H. Galbraitha, że "History, I suppose, is the Past - as much as we know it". Czyli "Historia, to jak sądzę, Przeszłość - na ile ją znamy". To jest ważna konstatacja, ważna dla pełnego zrozumienia cytatów, które chcę tu zamieścić i zarzutów profesora Marrou wobec Spenglera.

A teraz już obiecane antyspenglerowskie cytaty. (Jeden b. długi akapit rozbiłem na dwa mniejsze, ale poza tym zachowałem maksimum wierności oryginałowi, także w obelgach.)

Historię robi się za pomocą dokumentów
Kiedy już się postawi pytanie, trzeba znaleźć odpowiedź, a tutaj pojawia się pojęcie dokumentu: historyk nie jest nekromantą, jak sobie go wyobrażamy, przywołujący cień przeszłości za pomocą inkantacji. Nie możemy dotrzeć do przeszłości bezpośrednio, a tylko za pomocą śladów, zrozumiałych dla nas, które zostawiła po sobie, w takiej mierze, w jakiej te ślady przetrwały, albo je odnaleźliśmy i jesteśmy zdolni je zinterpretować.
[_ _ _]
Chwytamy tu jedną z zasadniczych przyczyn realnego rozróżnienia, które już sygnalizowaliśmy, pomiędzy stawaniem się (numenalnym) ludzkości, a naszą historią. Przytoczę tutaj paskudną awanturę, jaką zrobił Spengler Rankemu: ten, jako dobry rzemieślnik, pisze w przedmowie do swej "Historii powszechnej": "Historia zaczyna się dopiero tam, gdzie pomniki stają się zrozumiałe, albo gdzie istnieją godne zaufania dokumenty". Na to Spengler wybucha inwektywami: "Życie nie jest więc faktem, jeśli nie mówi się o nim w książkach?" Nie jest trudne wykazać, że musiały istnieć wydarzenia ogromnej wagi, o których, z braku dokumentów, nie mamy najmniejszego pojęcia, co pozwala mu wylać swą ironię na starych krótkowzrocznych uczonych, niezdolnych dojrzeć nic dalej, niż ich fiszki, i triumfalnie wymachuje formułą Ad. Meyera: "Historyczne jest to, co było aktywne".
Sofizm! (ten pseudo-prorok, ten mistrz ponurych błędów, którym jest Spengler, nie jest nim wyłącznie z powodu jednego sofizmatu) Sofizm opierający się na nieporozumieniu już sygnalizowanym: tak, historia to "to co było aktywne", ta przeszłość, która była przeżyta, naprawdę, przez ludzi z krwi i kości na tej konkretnej ziemi - ale o tyle, o ile ją znamy, a nie możemy jej znać, jak tylko wtedy, jeśli zostawiła nam dokumenty, zaś skoro istnienie i zachowanie dokumentów podlegają działaniu zespołu sił, które nie zostały podporządkowane potrzebom ewentualnego przyszłego historyka (to jest to, co symbolizuje irracjonalne słowo "przypadek"), wynika z tego, że nigdy nie będziemy znali z tej przeszłości wszystkiego, co się wydarzyło, ani nawet wszystkiego, co jesteśmy w stanie pragnąć poznać. Dziwić się temu, wściekać się z tego powodu, jest równie absurdalne, jak złościć się na samochód, który stanął z braku benzyny: historię robi się z pomocą dokumentów, tak samo jak silnik spalinowy działa dzięki paliwu.
[_ _ _]
Mówiąc inaczej, należy ustalić, nie zaś założyć, istnienie jakiejś zunifikowanej struktury, jakiegoś w pełni spójnego Zusammenshang'u: jedność jest problemem, nie zasadą, z której można wyjść. To dlatego prawdziwy historyk (a rozumiem przez to tego, który ma ostre poczucie nieredukowalnej rzeczywistości, nie zaś, ma się rozumieć, jałowego historyzującego historyka) odczuwa wstręt nieprzezwyciężony w stosunku do większości teorii cywilizacji, które się wciąż mnożyły w okresie międzywojennym, o ile dopuszczają one ten postulat spójności, strukturalnej jedności. Będzie musiał zatem odrzucić nie tylko deliryczne elukubracje Spenglera, u którego metafora "organizmu" raz zastosowana do wielkich cywilizacji jest obiektem systematycznej i paradoksalnej eksploatacji, ale także syntezę tak przecież rzetelnie i sensownie wypracowaną przez wielki i szlachetny umysł, jakim jest Arnold J. Toybee.
 [_ _ _]
Mit, ponieważ to jest mit, strukturalnej jedności cywilizacji jest jedną z form wielkiej idealistycznej pokusy, którą historyk musi pokonać: ryzykowałby bez przerwy wnioskowanie z konfiguracji faktów hipotetycznej jedności, "ducha" danej cywilizacji, "geniusza" danego ludu, Zeitgest'u.
 To tyle dobry prof. Marrou na temat Spenglera w swojej książce (która liczy 300 stron, ale jest formatu kieszonkowego). Pozostawiam Was z tym, zachęcając do wgryzienia się, przemyślenia, ew. skomentowania... (A jeśli ktoś z powodu słów dobrego profesora dozna euforii, czy powiedzmy, orgazmu - niech mu będzie na zdrowie! I polecam się na przyszłość!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu kolejnego leminga od piersi?

piątek, lipca 30, 2010

Kto zamordował posła PO?

Kto zamordował posła PO Sebastiana Karpiniuka?

Dokładnie ci sami, co Prezydenta Kaczyńskiego i całą resztę.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu kolejnego leminga od piersi?

Pępo

Motto (stary limeryk by TtT):


Ambitny ktoś niebywale
Chciał zostać Sardanapalem.
Udało to mu się częściowo,
Gdy ukłuł widelcem teściową,
Żonę swą ugryzł zaś w palec.

Niedawno znalazłem gdzieś takie oto, dowcipne i niepozbawione sensu, stwierdzenie: większość ludzi wciąż trzyma w dłoniach swoją pępowinę, rozglądając się, gdzie by ją tu podłączyć. Jak się rozejrzeć po ludziach, to to by się zgadzało, no a na rodzimym gruncie, to nawet mamy na takich ludzi fachowe określenie: Lemingi.

Typowy rodzimy leming ma wprawdzie tę swoją pępowinę bezpiecznie podłączoną do telewizora i Gazownika, ale w sumie nie zmienia to zbytnio postaci rzeczy.

Jak się nad tym jeszcze nieco głębiej zastanowić, to można pójść i dalej. Kogóż tam widzimy? Któż to leży tam na kanapie? W tym skąpym peniuarze... W pozie haremowej odaliski w zmysłowym omdleniu czekającej na swego pana. Zaraz... To przecież TYPOWY PRAWICOWY BLOGER III RP! Czeka, żeby mu się leming z pępowiną podłączył.

* * * * *

Powyższy kawałek jest w oczywisty sposób stronniczy, niesprawiedliwy, pochopny w sądach, idiosynkratyczny... W ogóle wstrętny! (Tfu!) Na domiar hańby nie posiada także certyfikatu Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, Unii Europejskiej, ani nawet najzwyklejszego zaświadczenia z Urzędu Skarbowego. Naprawdę nad tym wszystkim boleję, ale na swoje usprawiedliwienie podam, że to nieokiełznana twórcza wena, a trochę i stan polskiej prawicowej blogosfery zmusiły mnie do jego napisania.

Jeśli ktoś odniósł w wyniku lektury poważne szkody na ciele i/lub duszy - proszę przykładać zimne kompresy i brać brom (3 pigułki dziennie, po jedzeniu). Jeśli ktoś żadnych szkód nie odniósł - proszę czytać następny raz! I tak, aż do skutku. (Donosy, pogróżki, dobrowolne datki pieniężne - proszę na zwykły adres.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu kolejnego leminga od piersi?

środa, lipca 28, 2010

Miałem sen

Miałem sen. A nawet dwa sny. Jeden w drugim. Śniło mi się mianowicie, że czytam na jakimś blogu wyjątkowo długi i pokrętny tekst z rodzaju "Teatrzyk Moralnego Niepokoju". I widać zasnąłem z tego czytania. No i śpię czas jakiś i coraz mocniej zdaję sobie sprawę, we śnie dobiegają mnie jakieś dziwne piski. W końcu wyrwało mnie to ze snu, przeciągam się, przecieram oczy... Słyszę, że te piski dochodzą zza okna.

Zwlekam się z łóżka i podchodzę do szyby. Po osiedlu łazi cała masa dziwnych postaci, pchających przed sobą dziecinne wózki, takiego przedpotopowego typu. Wózki te są w strasznym stanie, zapewne wyciągnięte ze śmietnika, a te postaci w niewiele lepszym. Jakieś takie nieco krzywe, mocno otyłe, tłuszcz wylewa im się znad pasków... Poliki obwisłe, podbródków co niemiara, wzrok mętny.

Na ciele trykotowe koszulki, niezbyt świeże. Z różnymi napisami. Jeden ma na plecach: "Już nigdy nie zagłosuję na PiS". Inny: "Palikot nie ma racji!". Jeszcze inny: "Kaczyński słuchaj co ci mówię, głupcze!" To tyle, co mi się udało odczytać. Kiedy jedna z tych postaci, pchając swój wózek, mija inną, obrzucają się podejrzliwym spojrzeniem, kulą w sobie i zdają się być gotowe do panicznej ucieczki.

Łażą więc te dziwne istoty w te i wewte po osiedlu, pchając przed sobą te wózki... W wózkach widzę jakieś szpargały. I popiskują zachrypniętymi i wyraźnie zrezygnowanymi głosami. Wsłuchuję się w ten chór pisków i łapię: "Prawda, prawda, tylko prawda was ludzie wyzwoli!", woła jeden. "Mam tu prawdę dla każdego! Za darmo! Z rabatem! Trzy w cenie jednej!", woła drugi. Potem jakiś czas próbowałem bezskutecznie zrozumieć coś więcej, aż po dłuższej chwili udało mi się wyłapać coś w stylu: "Czytaj prawicowe blogi, będziesz z tego mądry, zdrowy i bogaty!"

Dziwiłem się, że nikogo poza tymi dziwnymi postaciami na całym osiedlu nie ma, ale nagle patrzę, a to z bramy wychodzi sąsiad. Niepozorny gość, ale na tle tych postaci nagle zdaje się gościem imponującym - taki pewny siebie i w sumie normalny. Nagle słyszę syrenę. Patrzę, a wszystkie te postaci momentalnie znikają w popłochu. Kryją się chyba po bramach i śmietnikach, zostawiając swoje wózki. Wtedy się obudziłem.

Obudziłem się jednak tylko z tego pierwszego, zewnętrznego niejako snu. Wciąż jeszcze spałem drugim, wewnętrznym. Śpię zatem i śni mi się, że jestem w jakieś ogromnej sali, jakby balowej... I jest tam masa ludzi. Szum, gwar, śmiechy. Nagle wszystko milknie. Do sali wchodzi jakiś człowiek. Wszyscy na niego patrzą jak urzeczeni. Przyglądam się temu nowoprzybyłemu. Faktycznie gość jest pierwsza klasa, choć niby niczym specjalnym się na oko nie wyróżnia.

Ci ludzie jednak cali zachwyceni. Słyszę szepty: "Czy to jakiś monarcha?" "Nie, to chyba ten wielki..." Niestety nie dosłyszałem dalej. W końcu, spod przeciwnego końca sali idzie coś, jakby szum morza. Jakby jakaś przedziwna fala dźwięku. Wszyscy szepczą to samo i to się przybliża. Szeptem skandują po prostu. Łapię w końcu te powtarzane, teraz już przez wszystkich obecnych, słowa: "To prawicowiec! To polski patriota! To polski prawicowy bloger!"

Mężczyźni spieszą w stronę przybysza, prosząc go o informacje i rady na wszelkie możliwe tematy. Matrony i panny rzucają się w jego stronę. Tulą się doń, chwytając go za nogi, całując po rękach i włosach... Naprawdę nie wiem skąd, ale wiedziałem (w końcu to był sen), że proszą go, by zechciał uczynić je matkami swoich dzieci i by ich wspólne potomstwo z czasem posiadło całą ziemię. A także odległe planety i galaktyki.

Co było dalej, niestety nie wiem, ponieważ obudził mnie domofon. Jakiś gość roznosił ulotki reklamowe i koniecznie chciał się dostać do tej klatki.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu leminga od piersi?

czwartek, lipca 22, 2010

Poprawiamy Szekspira

Różne mędrki ustaliły podobno, że istnieje całkiem niewiele podstawowych motywów literackich. Jedni mówią coś o osiemnastu, inni podnoszą tę liczbę do ponad trzydziestu, ale faktycznie i tak nie byłoby tego aż tak wiele. Można by się zastanawiać co komu z takich odkryć - skoro sztuka to sprawa niuansów, a nie podstawowych schematów, ale mniejsza o to.

Kilka takich podstawowych motywów ja sam dostrzegam gołym okiem: zejście do piekieł, "okrągły stół Króla Artura", "prace Heraklesa", "Romeo i Julia", "powrót Odyseusza do Itaki", wojna aniołów z diabłami... Itd. Nie wiem, czy to się zgadza z tym, co głoszą wspomniane mędrki, ale podejrzewam, że z grubsza tak.

Dla każdego z tych motywów dałoby się z znaleźć jakiś symbolizujący go tytuł konkretnego dzieła - takiego najbardziej reprezentatywnego reprezentanta... I warto to zrobić, bo to ogromnie ułatwia rozmowę, choć na pewno opinie na temat tych reprezentantów dzieł byłyby podzielone. Stosunkowo wielu z nich byłoby dzisiaj dla nas zapewne dziełami Szekspira...

Sam bym się z tym zgodził bez większego oporu, choć entuzjazmu ogółu ludzkości dla Szekspira nie podzielam. Pisał fajne komedie, więc beztalenciem nie był, ale jego tragedie są moim zdaniem okrutnie przereklamowane, a do tego przegadane, bez formy, bez cienia autentycznego dramatyzmu... (Starczy? Bo mogę dalej.)

Co nie zmienia faktu, że Szekspir jest tak bardzo z naszej Cywilizacji (K/C dla wtajemniczonych), że trudno się po prostu dziwić, że go ona kocha i się w nim raz po raz odkrywa. Weźmy takiego Hamleta - o czym to jest? Jeśli nie o neurozie, histerii i astenii - każących dużo myśleć, dużo gadać i całkowicie przekreślających jakiekolwiek działanie, w każdym razie zdecydowane i sensowne, to ja naprawdę nie wiem!

No a forma tej przesławnej sztuki jest dokładnie taka, w jakiej ten wielki temat - wielki i wiecznie w naszej cywilizacji aktualny - można idealnie wyrazić. Forma ta (jeśli to w ogóle można tak nazwać) jest równie chaotyczna, przegadana, bezsensowna i neurotyczna, jak sam główny bohater. Mnie to zupełnie nie cieszy, ale faktycznie ktoś szukający w literaturze wzniosłego cierpienia (własnego) może się tym, i powinien, zachwycić! Forma idealnie odpowiada treści, a treść (i forma automatycznie też) idealnie odpowiada duchowej rzeczywistości naszego świata.

Że to tak mało "dramatyczne" i absolutnie NIE tragiczne w jakimkolwiek sensownym znaczeniu, jak to tylko możliwe, to inna sprawa. Jednak, że nasza cywilizacja, przynajmniej w tych ostatnich stuleciach, jest z natury mało dramatyczna i absolutnie pozbawiona autentycznego tragizmu, więc wszystko jest w najlepszym porządku. Oczywiście nie twierdzę, że tragizmu brakuje, bo wszystko jest słodkie i wesołe, a dramatyzmu, bo nic się nie dzieje i ludzie nie dostają od losu, czy od innych ludzi, w kość!

Tu chodzi o to, że tragizm to coś, co czyni ludzkie cierpienie, immanentną jałowość wszystkich w końcu naszych wysiłków, i parę innych tego rodzaju rzeczy, czymś, co nas właśnie uwzniośla, a tego niemal kompletnie nie ma w naszej cywilizacji - nawet tego dążenia. Zdziwi się ktoś, słysząc te słowa, ale to trzeba by porównać z na przykład z cywilizacją grecko-rzymską, żeby było wyraźnie widać, o co chodzi. Nasza cywilizacja ucieka od poczucia bezsilności, od cierpienia...

Od tragizmu właśnie - snując bajdy o Przyszłym Szczęściu Ludzkości i podobne brednie. Fakt, Grecy mieli Prometeusza, który się dla Ludzkości poświęcił, ale po pierwsze: to był jeden z tysięcy mitów, który większego znaczenia nabrał w późnym i schyłkowym okresie tamtej cywilizacji, a po drugie: to była raczej opowieść o ukaranej pysze, choćby ta pycha była jak najbardziej altruistyczna. Czyli tragizm najczystszy, a nie uciekanie od bezsensu nieuniknionej śmierci w infantylną wiarę o wiecznym naszym życiu w przyszłej Ludzkości - w dodatku ach, jakże szczęśliwej (a my z nią, choć już "niby" nie żyjemy)!

Jeśli Hamlet jest neurotyczny - jako taki głębokim symbolem i paralelą naszej cywilizacji - to Król Lear to już jakaś schizofrenia. Czyli nie tylko nasza cywilizacja, ale w dodatku późna. Szekspir byłby zatem prorokiem. Fajnie, ale nie uwierzę, że to może się komuś naprawdę podobać! No, chyba komuś, kto z upodobaniem czyta wspomnienia z obozów koncentracyjnych. Czyli co najmniej schizoid, jeśli nie gorzej. A więc dzieło to również genialne - jako odzwierciedlenie, ale nie dla zdrowych ludzi! Jednak jako reprezentant i "eponim" pewnej konkretnej kategorii motywów - zgoda! Motywów schizofrenicznych konkretnie.

Makbet także musi być reprezentantem jednego z ważnych motywów literackich i ja tutaj stanowczo żadnych obiekcji nie zgłaszam. Nie dlatego, bym tę sztukę uważał za arcydzieło. Ona jest raczej dość, że tak powiem, niedonoszona, ale przez to właśnie stanowi znakomitego "eponima". Niedonoszona jest i przez to stanowi niejako szkielet, dlatego się nadaje. Inne, na tym samym zasadniczym motywie oparte dzieła, często, w mojej opinii o wiele lepsze, są po prostu czymś więcej, niż gołym szkieletem, gołym schematem... I dlatego właśnie mniej się nadają!

Makbet to w ogóle dość dziwna, jak dla mnie, sztuka Szekspira. Gdyby była lepsza, mniej wydestylowana z dramatyzmu i grozy, mogłaby być niemal dziełem Marlowe'a. Czyli gościa, któremu, w mojej skromnej opinii, Szekspir mógłby buty czyścić. (Widziałem jedną sztukę Marlowe'a w teatrze, drugą czytałem. Nie kreuję się na znawcę, ale jednak wrażenie było całkiem inne, niż z tych dziesiątków obejrzanych szekspirowskich spektakli, plus nieco przeczytanych dzieł Szekspira, co je mam na sumieniu.)

Dlaczego Makbet jest inny? Na przykład nie przypominam sobie, by tam były jakieś rubaszne dowcipasy, w rodzaju gadek starej niańki w Romeo i Julii. A to już, jak na Szekspira, niemało. W Makbecie wiadomo też o co chodzi. Słów jest oczywiście za dużo, ale raczej dlatego, że cała ta sztuka nie jest udana, więc i te słowa w sumie można by sobie darować. Jest tam jednak w sumie coś, co można by, z dużą dozą dobrej woli, określić jako forma, do tego sens...

Próba osiągnięcia dramatyzmu to też jak na Szekspira sporo. (Widać robienie na rączkę władzy, a taka przecież jest poniekąd geneza tej sztuki, nad czym teraz nie chcę się rozwodzić, bo to subtelne kwestie z historii Szkocji i dynastyczne ambicje Elżbiety I, daje, w przypadku tak skomplikowanych osobowości, jak Szekspira, w sumie niezłe wyniki. Zawszeć to, jak się można domyślać, jakiś drogowskaz w chaosie rządzącym duszą autora.)

Makbet nie jest, gdyby ktoś jeszcze nie zrozumiał, mimo wszystkiego co o nim dobrego powiedziałem, w moich oczach żadnym arcydziełem. To prosta historyjka o gościu, który pod złym wpływem popełnia zbrodnię, która ma go doprowadzić na szczyty, ale nie jest w sumie kimś, kto by się na szczytach dobrze czuł, a poza tym ma jakieś zwidy... No, chyba, żebyśmy te wszystkie krwawe dłonie i co tam jeszcze było, mieli traktować jako autentyczne upiory ze starych zamków...

Które, jak by się można domyślać, i tak by się w końcu musiały pojawić, taka bowiem ich natura. Tyle, że wtedy to już całkiem nie ma sensu - no  bo co by było, gdyby taki upiór akurat się NIE pojawił? Makbet i jego żona żyli by długo i szczęśliwie? Gdzie tu dramat? Gdzie tu tragedia? Gdzie tu sztuka?

Facet, Makbet znaczy, to dość typowy przypadek z Zasady Petera - że zacytuję za wikipedią:
Zasada Petera (ang. Peter Principle). W organizacji hierarchicznej każdy awansuje aż do osiągnięcia własnego progu niekompetencji. Zasadę sformułował Laurence J. Peter. Czasem używa się również zamiennie pojęcia progu kompetencji.
Fajne, niegłupie, interesujące - ale sorry! Gdzie tu jakieś tragiczne głębie? Gdzie tu przenikliwe spojrzenie na ludzkie losy? Gdzie tu dramatyzm? No, chyba że to była sztuka dydaktyczna i Szekspir pragnął się załapać na szkolenia z dziedziny zarządzania. Ten gość, Makbet znaczy, jest po prostu nie dość odporny psychicznie, więc nie powinien się za takie sprawy brać. Pyskatą i nadmiernie ambitną żonę należało, mniej lub bardziej delikatnie, spacyfikować. Kiedyś tak się robiło i komu to przeszkadzało?

To samo dotyczy mordowania króli, kafelków do łazienki czy wakacji na Majorce. W czym tu jakiś wielki etyczny czy dramatyczny problem? Tylko potem nie wyjeżdżajcie mi z "Bo zupa była za słona!" Albo się wyciąga wnioski, albo się ich nie wyciąga, zupa nic tu nie ma do rzeczy. Zresztą nawet nie wiemy jak gotowała Lady Makbet, a tylko trochę o kulinarnych talentach trzech czarownic z wrzosowiska.

Najgenialniejszym, w powszechnej opinii, osiągnięciem w całej tej sztuce jest, że las... Ettrick? Tak mi się wydaje... Podchodzi pod mury zamku brzydkiego króla. A to przecież dość prymitywny w sumie koncept z całkiem innego poziomu dziecinności danego społeczeństwa - to coś jak "genialny" koncept tebańskiego sfinksa na temat zwierzęcia, co to wieczorem chodzi o lasce, a wcześniej na różnej ilości nóg. Ludzi na dość wczesnym stopniu intelektualnego rozwoju takie koncepty niesamowicie rajcują, ale w wieku XVI to już raczej żenada. Na tej samej zasadzie ktoś mógłby sobie ten las namalować na kawałku deski, schować ją pod opończę i wejść do zamku - byłoby dokładnie to samo, a o ile prościej i szybciej!

W ogóle to ja, gdyby mi dane było wystawiać Makbeta, zrobiłbym w nim jedną istotną reżyserską zmianę... Normalnie nie lubię tego typu ingerencji w klasykę, ale tutaj bym ją zrobił, bo dopiero wtedy Makbet nabiera sensu i dramatyzmu. Otóż zrobiłbym to tak, że Makbet stoi ze sztyletem w dłoni nad łożem uśpionego króla... I wtedy oczyma wyobraźni widzi przed sobą całą tę dalszą historię. Czyli ducha Banka, krwawe ręce, że żona mu się załamie, że las Ettrick... Oglądamy to do końca, potem nagle wracamy do rzeczywistości...

Czyli Makbet stoi znowu nad królem ze sztyletem w dłoni... Dla publiki to zaskoczenie, bo już dawno zapomniała, że to oczyma wyobraźni było... Swoją drogą to oczyma wyobraźni ja bym zrobił w ciemniejszej, w bardziej uproszczonej, bardziej jednoznacznie dramatyczno-stylizowanej wersji... W każdym razie na koniec widzimy Makbeta z tym sztyletem, jak się zabiera... I wtedy jest koniec. I nie wiemy, czy w końcu króla utrupił, czy jednak nie.

Interesy Szekspira u angielskiej korony w końcu nas nie muszą już specjalnie zaprzątać, tak samo, jak autentyczna historia Szkocji, w której autentyczny MacBeth naprawdę króla utrupił, ale też miał po temu całkiem niezłe powody, bo to był w jego oczach, i całkiem bez udawania, uzurpator, co jego samego tronu pozbawił.

Nawybrzydzałem się na tego szekspirowskiego Makbeta, no to wypada na koniec powiedzieć, jakie są moim zdaniem lepsze wersje tego motywu. Absolutnie żaden ze mnie miłośnik, czy znawca, sztuki filmowej - ale na przykład "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy". Tam żona z kochankiem utrupiają męża, a potem coraz trudniej im ukrywać łączący ich romans, radość ze zniknięcia denata (którego oczywiście wypada im okrutnie żałować), różne korzyści jakie z tej śmierci mają...

A oczywiście ten i ów podejrzewa, a nawet jest pewien, że to oni, tylko jak zdobyć dość mocne dowody? Aż w końcu wpadają, bo listonosz staje się świadkiem - jakżeż niestosownego i jakżeż pechowego dla dwojga głównych bohaterów - wybuchu radości, dzwoniąc tytułowy drugi raz do drzwi...Czy to nie lepsze od duchów straszących po starych zamkach, lub, alternatywnie, słabości charakteru głównego zainteresowanego?

A co by było, gdyby gość miał nerwy ze stali? Co by było, gdyby naprawdę się na króla - a także na politycznego mordercę - charakterologicznie NADAWAŁ? Czy wtedy właśnie wszystko nie zaczynałoby się robić NAPRAWDĘ interesujące? Bez duchów i wywołanych starganymi nerwami omamów?!

Innym podobnym, a może jeszcze - z dramatycznego punktu widzenia - lepszym motywem jest taki, że mordercy, którzy także działają zespołowo, z czasem tracą do siebie zaufanie... Ileż tutaj mamy możliwości: dramatycznych, psychologicznych, kryminologicznych, jakie tylko kto chce! Nie kojarzę w tej chwili w jakich filmach, sztukach, powieściach, czy opowiadaniach było tak właśnie (żaden ze mnie bowiem znawca, a ostatni raz w kinie byłem z córką 20 lat temu), ale sam nieco takich widziałem.

Oczywiście były to jakieś bezpretensjonalne psychologizujące kryminały, nie zaś "kino ambitne", czy też (broń Panie Boże!) Wielka Sztuka w stylu Szekspira. Jednak to jest naprawdę o niebo lepsze, sensowniejsze, dramatyczniejsze i psychologicznie prawdopodobniejsze od jakichś krwawych dłoni ze sztyletem, ludzi przebranych za krzaczki i innych tego typu teatralnych (!) sztuczek.

Tak że w sumie z kultem Wielkiej Sztuki też należy uważać i nieco własnej oceny w to zaangażować. To jedno. Dwa, to postulat: Ucz się Szekspir, masz jeszcze sporą drogę przed sobą chłopie! No a trzy (jako że omne trinum perfectum), to że mordercy w takich jak w Makbecie przypadkach powinni zachować czujność i napięte pośladki, bo sposobów na to, by las Ettrick podszedł pod mury zamku jest dziwnie sporo, listonosz naprawdę dzwoni co najmniej ze dwa razy (bo liczy na napiwek), wspólnik to jednak nie jest całkiem alter ego, i serce mu się może odmienić...

No a jeśli taki Makbet w ogóle ma słabe nerwy i przesadnie bujną wyobraźnię, to już naprawdę problem! Niby po co się w ogóle za to brał, fakt. Nie mógł tej swojej jędzy...? Fakt, nie mógł. Bo i co by na to rzekła prof. Środa? Nie ma wyjścia - lepiej już króla zamordować, niż babie... A do tego jeszcze Środzie zrobić wbrew? Nie, sama myśl powoduje lodowate poty!

Swoją drogą ciekaw jestem, jak by Szekspir napisał swego Makbeta, gdyby oni tam wtedy mieli już Prozac... Czy jakieś inne psychotropy... Byłyby nadal te krwawe dłonie? Czy może po prostu ktoś by coś przedawkował? Albo coś?

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, lipca 21, 2010

(Bez cienia związku z czymkolwiek) Historia strzelania do celu

Nadal nie mogę znaleźć drugiego tomu Magnum Opus, com go gdzieś zapodział, więc ostatnio więcej grzebię wśród swoich książek, co je mam, i czasem znajduję rzeczy, którem już, i że je mam, dawno zapomniał. Takoż właśnie wyciągnąłem spod stosu książek taką dużą, dość cienką, w niebieskiej lakierowanej obwolucie - i co widzę? Toż toż nic innego, jak "A History of Marksmanship" ("Historia strzelania do celu", lub może "Historia celnego strzelania") by Charles Chenevix Trench!

Tak sobie czytam i naszła mnie z nagła myśl, że może bym się z ew. Czytelnikami podzielił paroma drobnymi fragmentami, co mnie czegoś zainteresowały... Dlaczego? Nie mam bladego pojęcia! (Jak mi ktoś powie, dlaczego naszła mnie ta myśl, i mnie o tym przekona, to ogłoszę go Czytelnikiem Miesiąca. Albo coś równie wspaniałego dlań uczynię.)

Oto i owe fragmenty (w moim własnym, ma się rozumieć, tłumaczeniu):

Ulepszenie prochu znacznie poprawiło efektywność broni palnej. Węgiel drzewny, siarka i saletra były teraz mieszane na mokro, najchętniej przy użyciu ludzkiego moczu. Ktoś pijący wino był uważany za skuteczniejszego od kogoś pijącego piwo, a pijący wino biskup był najlepszy ze wszystkich, szczególnie, kiedy się pobierało prosto z kraniku.

[_ _ _]

Podczas piętnastego i szesnastego wieku władze Świętego Cesarstwa Rzymskiego zachęcały do formowania gildii strzeleckich, aby zapewnić rezerwę strzelców na wypadek inwazji Turków. Podobne gildie rozwinęły się w Szwajcarii. Z początku koncentrowały się na ćwiczeniu i zawodach w strzelaniu z kuszy, ale do połowy piętnastego wieku zaczęły już używać broni palnej: pierwsza gildia poświęcona wyłącznie strzelaniu z broni palnej została założona w Lucernie w roku 1466. Zawody w celnym strzelaniu miały miejsce w niedziele.

[_ _ _]

Takie zawody wkrótce stały się niezwykle popularne w środkowej Europie. Ludzie wędrowali całe dnie, aby wziąć udział w strzelaniu, a zwycięzcy powracający do domu byli witani jak bohaterowie. Na sławne spotkanie w Zurichu w roku 1504 strzelcy przybyli z tak daleka, jak Innsbruck i Frankfurt nad Menem: 460 kuszników i 236 arkebuzjerów. Poza sprawą, która ich ściągnęła, dodatkowych emocji dostarczały gry, wyścigi konne, turnieje i pokazy zawodowych szermierzy. Tańce i uczty pomagały spędzać noce. Cyganie i wędrowni aktorzy oferowali swoje towary, co by to mogło być, i nikt nie nawoływał zawodników do rezygnowania, jeśli chcieli celnie strzelać, z uciech cielesnych. (Jakże inaczej, jak bardzo inaczej, od namaszczonej, ascetycznej atmosfery Bisley!). Koszt tych spotkań ponosiła lokalna społeczność miejska, często z pomocą loterii.

[_ _ _]

Wynalazek bardzo interesujący z technicznego punktu widzenia pojawił się we wczesnym piętnastym wieku. [_ _ _] Odkryto, że można wyeliminować [drżenie kuli w locie] wystrzeliwując ją z gwintowanej lufy, co powodowało, że obracała się szybko w czasie lotu. [_ _ _] Efekt gwintowania był oczywisty: znacznie poprawiało skuteczność broni palnej. Jednak powód był szeroko dyskutowany. Niektórzy utrzymywali, że chochliki, które uwielbiały niecelnie kierować dobre chrześcijańskie kule, nie mogły się na takiej wirującej kuli utrzymać, inni, że działanie sił nadprzyrodzonych było w sumie ułatwione w przypadku wirującej kuli, ale było ono dobroczynne, sprawiając, że leciała celniej.

Aby rozstrzygnąć tę zawikłaną kwestię przeprowadzono w Mainzu (to chyba na nasze Miśnia, nie?) w roku 1547, pod nadzorem arcybiskupa, stosowny eksperyment. Jeden zawodnik został wyposażony w srebrne kule, odpowiednio poświęcone, godne zaufania nawet przeciw wiedźmom i wilkołakom - drugi w zwykłe, niepobłogosławione ołowiane kule. Odległość wynosiła niewiarygodne 200 metrów. Wierzyć się nie chce, ale z dwudziestu ołowianych kul dziewiętnaście trafiło w cel, spośród zaś srebrnych, żadna nie trafiła. To sugerowało, że gwintowane kule są istotnie kierowane diabelską siłą, i na kilka lat utraciły reputację. (My, korzystając z dobrodziejstwa świeckiej edukacji, możemy postawić hipotezę, że miększe ołowiane kule ciaśniej przylegały do gwintu lufy. Co więcej, święte krzyże głęboko wyryte w każdej ze srebrnych kul, nie tylko nie zapewniły im prostego lotu, ale mogły mieć dokładnie przeciwny skutek.)


triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lipca 17, 2010

Jeszcze trochę (drogi Watsonie) o wrogim przejęciu Donalda T. i jego skutkach

Ile Tusk wiedział przed akcją?

Nie, stanowczo sądzę, że (szeroko pojęty) Putin Tuskowi (wąsko pojętemu w każdym razie, a zapewne i szeroko pojętemu) nie powiedział z góry, że chodzi o zamordowanie tego paskudnego Kaczora, a nie tylko o kolejne ośmieszenie go i obrzydzenie mu życia. Dlaczego tak sądzę?
  • niby po co miano by mówić, skoro pewne było było, że (szeroko pojęty) Tusk i tak zrobi co trzeba? no bo niby jak miałby odmówić Putinowi wspólnego przeczołgania tego paskudnego Kaczora, skoro to dla niego i awans polityczny do ligi dużych chłopców (tak mu się w każdym razie wtedy wydawało) i realizacja marzeń?
  • zawszeć to zwiększone ryzyko ujawnienia planów przed - albo też ujawnienia przebiegu samej akcji już po niej... nie przeceniałbym tego ryzyka, uwzględniając z jaką to polską elitą mamy tu do czynienia, ale ryzyko zawsze istnieje i rasowy kagiebista zawsze będzie się je starał zminimalizować;
  • Tusk (pojmowany wąsko czy szeroko, nieważne) mógłby nawet wtedy robić trudności, czy sabotować akcję, a to z tego powodu, że wiedziałby, iż zdaje się na łaskę i niełaskę Putina (pojmowanego wąsko lub szeroko), który po pierwsze będzie mógł go teraz szantażować, a po drugie może kiedyś uznać, że należy pousuwać niewygodnych świadków;
  • z drugiej strony, Putin (o dowolnej szerokości pojmowania) absolutnie nic nie traci, wciągając nie do końca świadomego Tuska w ową grę - tak czy tak Tusk popełniłby zbrodnię zdrady własnego państwa, zbrodnię ze skutkiem śmiertelnymi, itd., jego wina nie jest jakoś istotnie mniejsza, niż gdyby osobiście zdetonował bombę pod fotelem Prezydenta RP;
  • nie bez znaczenia był zapewne też fakt, że zaskoczenie Tuska (pojmowanego przede wszystkim wąsko, ale nie wyłącznie), kiedy nagle uświadomił sobie w dniu "katastrofy", że dał się ograć jak podwórzowy patałach, i że jego marzenie o wspólnym z dużymi chłopcami robieniu wielkiej polityki zakończyło się totalnym zbłaźnieniem i teraz już się do końca życia spod ruskiej nahajki i kagiebowskiego szantażu nie wywinie, musiało dać fajny, z punktu widzenia Putina (dowolnie pojmowanego) psychologiczny efekt, i spowodowało, że Tusk w tych kluczowych pierwszych momentach po "katastrofie" był uległy i przewidywalny, jak należy.

Tajemnica spowiedzi (i jej miejsce w świeckiej obrzędowości)

Nie mogłem sobie odmówić tego pokrętnego i jakże efektownego tytułu, ale chodzi mi o to, że jest w całej tej sprawie - w całej tej misternej układance, której wszystkie niemal elementy zdają się jakoś wskakiwać na swoje miejsce - jedna rzecz, jeden element, którego sobie nie potrafię do końca wytłumaczyć.

Jest nim ta orgia przepraszania, zadośćuczyniania, rachunków sumienia, spowiadania się z dawnych i całkiem niedawnych grzechów (i to publicznie), bicia się w piersi (wyjątkowo często, jak na to towarzystwo, własne) i pokutnych zdrowasiek, jaka przetoczyła się przez media zaraz po "katastrofie". Mam co do tej sprawy kilka całkiem różnych hipotez, z których żadna mnie do końca nie przekonuje... Zresztą, jako człek, który z mediami (poza blogami oszołomów) kontakt ma naprawdę niewielki, nie mam też odpowiednio solidnych informacji, by próbować tę sprawę wyjaśnić. Może ktoś mi pomoże.

Jakie tu widzę możliwości? Oto jakie je widzę:
  • zwykłe działanie tzw. wolnego rynku, czyli, normalnie w sumie pojęty, interes własny... chodzi mi o to, że postępowanie zgodnie z ogólnie przyjętą (choć moim zdaniem przereklamowaną) zasadą, że de mortuis nil nisi bene - czyli puszczanie przez wszystkie te tefałeny marszy pogrzebowych Frycka i ograniczanie się do w miarę suchych informacji - byłoby dla konsumentów tych mediów właśnie zbyt suche, a dlatego mało atrakcyjne, więc źle by się to odbiło na dochodach... jednocześnie (jak to być może oceniano) dalsze plucie na "Kaczora" nie wchodziło, przez jakiś czas, w grę... cóż więc pozostało? to, co wszyscy widzieliśmy - świecka spowiedź publiczna, pokuta za grzechy i obietnice, że już nigdy...
O ile powyższa hipoteza nie zakłada i nie wymaga jakiegoś odgórnego sterowania, to wszelkie inne co najmniej je sugerują, jeśli nie więcej.
  • chęć zapanowania nad nastrojami ludu metodą "wskoczyć na pierwszego ze stada oszalałych, cwałujących na oślep koni, i stopniowo go wyhamować, czym pośrednio wyhamujemy pozostałe"... metoda ta sprawdza się w westernach, w realu, z własnego doświadczenia, uważam ją za trudną do praktycznej realizacji... ale sama zasada jest niewątpliwie słuszna i to działa - zarówno w stosunku do koni, jak i do ludzi... (problemem jest oczywiście wskoczenie na cwałującego w tłumie innych konia i utrzymanie się na nim, a nie wyhamowanie konia, który poniósł, np. kierując go na dostatecznie dalekie zarośla, albo pod stromą górę, bo sam to nawet parę razy robiłem... a że konie to zwierzęta stadne, więc i razem biegają, i razem biegać przestają, to znany fakt)... przechodząc z koni na lud i rodzime media, mogłoby chodzić o to, by się z uczuciami ludu zbytnio nie rozminąć, ale potem nimi stopniowo kierować i doprowadzić do ich wyciszenia i ew. zmiany w pożądanym kierunku;
  • mogłoby to wynikać z jakichś przepychanek w establiszmęcie i związanych z nim mediach... ktoś mógłby być z ludem bliżej, niż druga strona, ktoś mógłby chcieć lud mieć po swojej stronie... sprawa znana od tysiącleci i dobrze przećwiczona, zarówno w PRL (prim), jak i już potem... ktoś mógłby zadać sobie nieco trudu i prześledzić, jak to tam było z tymi świeckimi spowiedziami w poszczególnych mediach, przede wszystkim zaś jak to się miało do ośrodków władzy (realnych), którym te media sprzyjają i którym podlegają... chodzi o WSI/Rosję, Światłą Europę (Bruksela/Berlin), Izrael (z przyległą Ameryką) i tego typu sprawy;
  • mogłoby to też, przynajmniej teoretycznie, być robione na bezpośredni i wyraźny rozkaz z Moskwy... po co? a czy ja wiem? czy ja szachista?... no, powiedzmy że po to, by stworzyć szum informacyjny i wszystko jeszcze bardziej zagmatwać.
Zwróćmy uwagę, że, o ile moje teorie są słuszne, to Rosjanie raczej nie mają interesu, by całą tę sprawę po prostu gładko i elegancko zakończyć, wyciszyć całkowicie itd. Oni przecież dzięki temu mają władzę nad Tuskiem (szeroko i coraz szerzej pojętym) i to im się bardzo opłaca. A Tusk musi przecież wiedzieć, czyją jest pacynką... Czyją pacynką tak nagle i nieodwracalnie, dzięki własnej głupocie i zadufaniu, się stał...

I ten miecz Damoklesa musi nad nim wisieć bez przerwy. Że Tusk w końcu się załamie? Fakt, ale w tym już głowa (szeroko pojętego) Putina, by ten moment ocenić i uprzedzić. Co na pewno nie wpływa dodatnio na samopoczucie Tuska, ale kogo to w końcu obchodzi?


I co z tego wszystkiego teraz wynika?

Wbrew buńczucznemu tytułowi nie sądzę, bym tu miał wymienić wszystko, co wynika, albo choćby istotną część. Wspomnę tylko o tym, co mi się w tej chwili nasuwa.

Otóż Tusk (pojęty szeroko i z każdym dniem szerzej) skompromitował się w tej całej sprawie TOTALNIE. Zapracował sobie na tytuł Mistrza Politycznej Szmacianki i Największego Okołopolitycznego Błazna (co najmniej) Pierwszej Połowy XXI w. Nie tylko został - i to wyłącznie dzięki własnemu zadufaniu i głupocie - gładko, za to wrogo, przejęty spod unijnego wymienia pod ruską nahajkę, ale też skompromitował się doszczętnie w oczach każdego, kto wie co się stało i ma jakiekolwiek pojęcie o politycznych standardach - choćby tych niewysokich, dzisiejszych.

Tak więc... Oczywiście jeśli mam w tych swoich dedukcjach rację - w przeciwnym przypadku: Sorry chłopie, jasne że jesteś cool i w ogóle fantastyczny, bez urazy! Jednak jeśli MAM rację, to Tuskiem gardzić muszą teraz nie tylko (dowolnie szeroko pojęty) Putin, ale także jego dotychczasowa patronka Merkela, i w ogóle wszyscy w miarę poważni politycy. Tusk (jeśli mam w tych dedukcjach rację) jest już skończony w międzynarodowej polityce. To gorzej niż zbrodniarz - to naiwny idiota, który się zakiwał na śmierć, na własne życzenie, a skutkiem jest... Sami wiecie.

Oczywiście istnieją w III RP b. znaczące siły, którym na rękę jest WSZELKIE osłabianie, ośmieszanie i demontowanie Polski... Tych ludzi można teraz bez większego trudu rozpoznać po zadowolonych minach... Zresztą, o czym wspominałem w poprzednim tekście, mieliśmy przecież ten, niezbyt długi, ale i tak interesujący, festiwal miłości do (szeroko pojętego) Putina. Który interpretuję jako przegląd swojej agentury przez szeroko pojętego, plus ew. pewna ilość nowych gorliwych kandydatów, oferujących na wyścigi swoje usługi...

Sponte sua niejako, w nadziei, że zostaną dostrzeżeni. (Albo może czasem nawet i w nadziei, że ktoś ich uzna za agentów wpływu Kremla, i dzięki temu staną się arystokracją. To by był motyw jak z filmu o gościu udającym, że ma miliony, kiedy mieszka w tekturowym pudle w parku.)

Zadowolonych gęb jest dzisiaj sporo, ale jednak przejście spod unijnego wymienia, hojnego dla swoich i patrzącego przez palce na wszelką korupcję ("która przecież nie jest korupcją", nigdy!) swoich, pod ruską nahajkę, pod ruską, kagiebowską dyscyplinę... Pod ten miecz Damoklesa, który wisi nad Tuskiem, ale także przecież i nad tymi, którzy razem z nim są w tym szambie umaczani... Którzy są z nim kojarzeni... I to się będzie rozszerzać z dnia na dzień... To nie może być miłe dla establiszmętu... To nie może być dla nich łatwe... Tutaj trzeba coś jednak szybko wykombinować, nie ma chwili do stracenia, nikt rozsądny nie będzie przecież dobrowolnie tonął z tym Titanikiem!

Tak wiec - jeśli oczywiście w tym co mówię, jest jakiś sens - w establiszmęcie dzieją się teraz naprawdę ciekawe rzeczy, choćby nie było ich wprost widać na powierzchni... Są tam napięcia, są tam narastające niechęci, jest tam uczucie, że poziom topieli podnosi się, a wszyscy na raz przecież nie zdołają się na tę niewielką szalupkę załapać. Tak da się zinterpretować całkiem sporo dziwnych zachowań tej grupy - zachowań, które inaczej byłoby zinterpretować jeszcze trudniej.

Paradoksalnie, może być tak, że to my wiemy, jaka jest u nich sytuacja, natomiast oni nie potrafią precyzyjnie ocenić sytuacji po naszej stronie. Gdyby tak było, mielibyśmy całkiem znaczące, choć dopiero częściowe, taktyczne zwycięstwo, bo wiele zwycięstw zaczyna się od tego, że wróg przestaje rozumieć naszą taktykę. Niektórzy, i to wcale nie jacyś amatorzy w tych sprawach, wręcz twierdzą, że: "KAŻDA taktyka, której przeciwnik nie rozumie prowadzi do zwycięstwa".

Nie byłbym aż takim optymistą, ale, jeśli choć trochę prawdy w tym jest, to drążmy, analizujmy, wymieniajmy myśli... Z jednej strony... Z drugiej zaś róbmy swoje tak, żeby oni na odmianę mieli problemy ze zrozumieniem nas!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.