Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
czwartek, stycznia 10, 2008
Pookładajmy się kijami... tym razem na temat utopii
Słowa te przypominają mi się zawsze, gdy czytam lub słyszę jakieś kunsztowne elukubracje lawactwa, a już szczególnie liberałów (bo "Liberalizm to lewactwo sklepikarzy", jak twierdzi Triarius the Tiger) o tym, jak to by pięknie było na świecie gdyby rządziły nim ich przemądre pomysły.
Porozmawiajmy więc chwilę o utopiach. Wczoraj trochę na ich temat porozmyślałem, i stwierdziłem, iż istnieją ich co najmniej dwa rodzaje, jak i co najmniej dwa rodzaje ludzi, którzy się czymś takim lubią zajmować.
Jeden rodzaj utopii wynika z filozoficznego się zastanawiania nad tym, do jakich to warunków człowiek jest w istocie stworzony. Niekoniecznie dosłownie "stworzony" - tutaj poglądy są różne, ale jakie mu najlepiej pasują, o to raczej ze względu na wartości, niż jedynie ze względu na pełny brzuch i coś do popicia.
No dobra, ale cóż to jest w takim razie ta filozofia? Zazwyczaj, choć mam do tego sam sporą skłonność, skłaniam się ku opinii, że filozofia to skutek uboczny naszej przeogromnej i prze-pomarszczonej kory mózgowej, która, kiedy nie bardzo ma jak wykorzystać swój niesamowity potencjał - a w końcu nie każdy z nas, i nie przez cały czas, zajmuje się intrygami na dworze sułtana, dowodzeniem wojennymi kampaniami czy spekulacjami na dziennych cyklach giełdowych - zaczyna sama z siebie rozczepiać włosy na niezliczoną ilość części, poszukiwać definicji pojęć takich jak czas, odpowiedzi na pytania o istotę bytu...
Paranoja krótko mówiąc, jak się na to w miarę trzeźwo spojrzy. No bo nawet jeśli komuś za to płacą, to przecież są chyba jakieś granice i można się zająć czymś w miarę uczciwym - choćby stać przy szosie w minispódniczce, sprzedając swoje wdzięki.
Tak normalnie uważam i to z przekonaniem, ale potem nagle kolejny raz wpadam na argumentację jakiegoś "hiper-prawicowego" liberała, i wtedy widzę, że jednak nieco filozofii jest niezbędne po prostu do poprawnego myślenia o nieco bardziej skomplikowanych sprawach. Ponieważ zaś coraz więcej spraw wokół nas to właśnie sprawy nieco bardziej skomplikowane, więc nie ma rady - albo trzeba liznąć filozofii! I to nie tylko von Misesa (filozof?), Locke'a z Voltairem (nikt ich nie czyta, ale każdy po nich powtarza) i Kanta z Humem (autentyczni filozofowie tym razem, ale też sama esencja Oświecenia, które nas wszystkich obecnie dusi jak jakaś poranna astma, tylko gorzej). Inaczej będziemy się w tym cholernym Oświeceniu kręcić jak nie przymierzając... (Tu każdy może sobie wstawić co lubi, bo ja staram się unikać skatologii.)
A więc jeden rodzaj utopii wynika z zastanawiania się, filozoficznego, nad idealnymi warunkami dla ludzi. Człowiek to istota społeczna - trzeba być kompletnie odmóżdżonym liberałem, żeby sobie z tego nie zdawać spawy - więc od idealnych warunków dla pojedynczego człowieka do idealnego społeczeństwa droga krótka. Nic w tym jeszcze specjalnie zdrożnego, o ile oczywiście zatrzymuje się to na poziomie teoretycznej refleksji.
No ale dobra, niech i wyjdzie to kawałek poza czystą refleksję... Ktoś zakłada sobie w jakimś lesie wioskę, albo powiedzmy cały taki kraik, gdzie rządzą te przez niego stworzone reguły. Ludzie, którzy chcą tego nowoodkrytego szczęścia skosztować, sprzedają swoje majątki i jadą do tego tam falangsteru, czy jak to się nazywa. Żyją tym szczęściem, żyją... Jeśli zarządcy tego raju uczciwie przedstawili wszystkie swoje plany i realizują je sumiennie... Jeśli przy tym traktują swe owieczki przyzwoicie... To tutaj jeszcze nie ma, w moich oczach, nic specjalnie zdrożnego.
Tym bardziej, jeśli owieczki mają szansę to szczęście w każdej chwili opuścić, zachowując to, co im się zgodnie z umową należy. Czy takie coś, taka utopia znaczy, byłaby automatycznie lewicowa, prawicowa, czy może neutralna w stosunku do osi lewicowość-prawicowość? Wydaje mi się, że tego nie da się określić bez dokładnej znajomości programu tej "utopii". W końcu to może nie być żadna prawdziwa utopia, a tylko jakaś - zgoda, od nowa skonstruowana, choć i to może być tylko w niewielkim stopniu, ponieważ można jako budulca użyć całej, albo całych, gotowych społeczności, choćby całych rodzin - społeczność, która stara się żyć poza panującymi wokół warunkami.
Te warunki to przede wszystkim władza, lokalna, państwowa, a dzisiaj w z dnia na dzień większym stopniu ponadpaństwowa. Jeśli taka "utopia" byłaby zbudowana na jakiś w miarę trzeźwym konserwatywnym ideale, nie byłaby moim zdaniem z założenia lewicowa. Gdyby jednak była SKRAJNIE konserwatywna, próbująca powiedzmy, w naszych czasach, odtwarzać Spartę Likurga czy asyryjskie imperium na mniejszą skalę... To już, paradoksalnie, dla mnie byłaby to prawdziwa utopia, a więc na pewno nie coś prawicowego, a zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że wprost lewicowego.
Jako że niezbędne byłoby wyhodowanie nowego człowieka, i to nie wychowanie go, metodą ewolucyjną i w miarę naturalną, tylko przez uruchomienie celowego i na dużą skalę projektu inżynierii społecznej. To zaś - słuchajcie wszystkie leberały od "wziąć za mordę i wprowadzić wolność" - jest dążenie czysto lewicowe.
Nie mówię oczywiście o wzięciu za mordę komucha i wprowadzenie wolności, co należało zrobić jak najbardziej. Te znane słowa Stefana Kisielewskiego, guru rodzimych leberałów, dotyczyły jednak wzięcia za mordę tych, którzy, jak leberały mniemają, mieliby z tej wolności skorzystać. Wolność oczywiście miała dotyczyć niemal wyłącznie rynku, ponieważ leberały niewiele poza nim dostrzegają, choć słowa przychodzą im na tyle łatwo, że sporo mówią i na inne tematy.
No dobra, to mamy jeden rodzaj utopii (która nie musi być nawet utopią) w miarę przedyskutowany. Weźmy się teraz za ten drugi...
Sorry, długie to się zrobiło. Jeśli będzie jakiś odzew, to pociągnę ten temat dalej. Przeważnie moje z założenia wieloczęściowe teksty albo nie mają żadnego dalszego ciągu, albo i tak nie dochodzą do konkluzji... Nad czym jakoś nikt specjalnie nie płacze, może to i szkoda. Tym razem jednak, Obywatele, ogłaszam - jeśli będzie autentyczna dyskusja, intelektualna burza, okładanie się kijami, strzały w dyskotekach, demonstracje na ulicach... Co ja wam będę cholera podsuwał pomysły - sami wiecie... A więc, jeśli będzie przyzwoity (!) odzew, to się jeszcze wywnętrzę na temat utopii. ("W sobie". I "dla siebie". Choć to drugie to w istocie nie rozumiem co by miało znaczyć.)
A więc do dzieła! Przygotowywać transparenty, wycinać młode dębczaki, ostrzyć noże...
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
poniedziałek, stycznia 07, 2008
Psychopatologiczna teoria lewicowości
Jedną z najlepszych kul w tym moim podręcznym arsenale byłaby definicja psychopatologiczna. Otóż prawicowiec to człowiek, który zdaje sobie sprawę, że żyje na tym (materialnym w ogromnym stopniu, a jakże!) świecie i nie ma rady - trza się pogodzić z jego najbardziej podstawowymi i niezmiennymi zasadami. Które zasady są niezmienne, spyta ktoś? Robocza odpowiedź może być taka, że to te, których przetestowanie na ew. zmienność zajęłoby zbyt wiele czasu w stosunku do naszego ziemskiego życia i/lub wiązało by się ze zbytnimi trudnościami.
Czyli w sumie nie warto się z tym szarpać, skoro życie zarówno częstuje nas smakołykami, jak i daje znienacka kuksańce, przed którymi warto by się było raczej bronić, niż siedzieć i kombinować, czy przypadkiem ludziom za lat powiedzmy 200 nie wyrośnie z tyłka piętnastostopowy ogon z okiem na końcu (patent Charles Fourier). Co nam w końcu z tego ogona za 200 lat? Skoro zalotne dziewczę tak miło się do nas uśmiecha, żona sąsiada znowu spaliła zupę, a Robert Ardrey wciąż nieprzeczytany?
To samo dotyczy, mniej lub bardziej entuzjastycznej, "zgody" na to, że na tym padole łez przysłowiowe pieczone gołąbki same nie mają zwyczaju wlatywać do przysłowiowej gąbki, zaś samo strzelanie palcami zwabia dziewczyny z całej okolicy jedynie jeśli jesteśmy Fonzie. (Podobnie z uruchamianiem szafy grającej za pomocą mocnego jej klepnięcia.)
Oczywiście można żyć przestać także sponte sua, ta opcja niemal zawsze pozostaje obiektywnie otwarta, ale to także jest dostosowanie się do jego reguł i niczego w tym rozumowaniu nie zmienia.
I taki ktoś, kto się z życiem i światem "jako takim" - z mniejszym lub większym entuzjazmem, z mniejszym lub większym bólem - godzi, jest człowiekiem (pod tym przynajmniej względem) zdrowym i normalny, czyli na pewno nie lewakiem. Jeśli zaś jego pogodzenie nie wynika z wrodzonej lub chirurgicznie wyindukowanej eunuchowatości, to nie jest także centrystą.
Kim zatem jest lewicowiec? Są tego liczne wersje ("kłamstw jest wiele", chciałoby się powiedzieć), ale ich wspólnym mianownikiem jest skrajnie negatywny i oddziałujący na zachowanie stosunek do rzeczywistego świata i rzeczywistego życia.
Lewak może tych rzeczy w ogóle nie dostrzegać - żyjąc we własnym wyimaginowanym świecie, na przykład jakiejś przyszłej utopii... Jest to lewak-idealista.
Lewak może tego świata i tego życia nie dostrzegać ponieważ słucha rapu, wącha klej, wali głową w ścianę i ogląda "Szkło Kontaktowe". Jest to lewak hunwejbin.
Lewak może świat i ludzkie życie dostrzegać, i to w wyjątkowo czarnych kolorach, i się z nimi aktywnie i agresywnie nie zgadzać. "Niech diabli wezmą ten cały świat i tych wszystkich ludzi, z klechami na czele... Niech się z nimi dzieje co tylko chce - ALE TAK PRZECIEŻ BYĆ NIE MOŻE!" I, podkreślam, nie chodzi tu o taki czy inny reżim, system, obcą okupację, obcą biurokrację, mafię, układ, platformę... Chodzi po prostu o świat i życie, takie jakiego nikt w miarę sensowny nie mógłby nawet śnić żeby uniknąć w ciągu życia własnego czy paru przyszłych pokoleń. To lewak terrorysta. (Albo, jeśli mu brakuje do terroryzmu hormonów, lewak od "Krytyki Politycznej".)
Epiktet by się z takim życiem i światem pogodził, normalny człowiek też się, z bólem przeważnie godzi - cóż w końcu innego można zrobić? - ale lewak nie! On założy terrorystyczną jaczejkę, albo "Krytykę Polityczną", zaprosi (przy wydatnej pomocy lebarałów najczęściej, o których nieco później) do swego kraju zgraje terrorystów... Byle nie było normalnie, byle ci cholerni zdrowi psychicznie ludzie - co nie słuchają rapu, nie czytają Lenina, nie pedalą się z Biedroniem, nie rajfurzą swoim sąsiadom Wszechświatowego Rządu Mędrców - mieli za swoje.
Jak śmią być tacy względnie z życia zadowoleni, skoro on, lewak, nie może go wprost wytrzymać? Jak śmią nie mieć na twarzach tylu pryszczy co on? Jak śmią... Tu można sobie przypomnieć pysk, sylwetkę, może też głos, pierwszego z brzegu lewaka i dopisać dowolną ilość rzeczy, których ten ktoś normalnym ludziom zazdrości i za które ich nienawidzi.
Proszę się zastanowić nad moją psychopatologiczną definicją... To naprawdę ma sens! Choć tutaj żadnej definicji w ścisłym sensie właściwie nie ma, ktoś by musiał ją dopiero na tej podstawie zgrabnie sformułować... Ale rozróżnienie jest chyba jasne i przejrzyste.
Życie jednak - wbrew oczywiście lewactwu i leberałom, ale niestety trochę także wbrew twórcom błyskotliwych i nośnych definicji - aż tak proste nie jest. Wspomnieliśmy już ten smętny i jałowy pas ziemi niczyjej pomiędzy lewicą a prawicą, czyli tzw. centrum, inaczej, językiem Wielkiej Francuskiej, bagno. Istnieje jednak inny jeszcze pas ziemi niczyjej, równie co najmniej jałowy i stwarzający znacznie większe konceptualne problemy.
Są to tak zwani liberałowie - w dużym przybliżeniu anarchiści z jakichś prywatnych względów pokłóceni z aktualnymi lewackimi guru, więc z konieczności próbujący się przynącić do prawicy. Różne ich sekty noszą przezabawne miana, jak to: libertarianie, minarchiści, itd. itp. etc. ktl.
"Skąd oni się wzięli?", spyta ktoś. Na krajowym podwórku odpowiedź jest prosta: wzięli się stąd, że ich mózgi zostały przeżute przez termity z gatunku Termitus korviniensis, skutkiem czego (po dokładnym wymieszaniu ze śliną tych interesujących owadów) powstał z nich rodzaj masy papierowej, z której z kolei te przemyślne owady budują swoje podziemno-nadziemne pałace i (medialne) imperia.
Często sam ubolewam nad ich zagubieniem, ale chyba obiektywnie nie ma ku temu powodu, bowiem ofiarą Termitus korviniensis stają się wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie rzeczywiści, czy choćby potencjalni, prawicowcy, ale właśnie ludzie o czysto lewackiej mentalnej konstrukcji. Niektóre bowiem mózgi wydają się być dość odporne na szczęki i ślinę tych zmyślnych stworzeń, inne zaś całkiem odwrotnie.
Nie jest wykluczone, iż podatność ta może mieć jakiś związek z hipnogogiką, czyli nauczaniem przez sen. Otóż jedna z hipotez głosi, że wyjątkową smakowitością dla Termitus korviniensis, jak również wyjątkową zdolnością przepoczwarzania się szarej substancji w masę papierową, tak użyteczną dla tych naszych sześcionogich i wyjątkowo wprost drużynowo grających braci mniejszych, mają mózgi ludzi, którzy w dzieciństwie, przez sen słuchali jak ich rodzice, i/lub starsze rodzeństwo, kuli po nocach propedeutykę marksizmu leninizmu i/lub ekonomię polityczną socjalizmu (którą wtedy udzielano na wszelkich uczelniach i przy każdej możliwej okazji, choć najobszerniej na tzw. WUML'ach).
Zetknięcie się młodego, rozwijającego się umysłu, z tą wiedzą, a przede wszystkim z tym pan-ekonomizmem, wedle którego ekonomia, bardzo specyficznie oczywiście pojęta, leży u samych podstaw absolutnie wszystkiego, i w niej wyłącznie należy szukać odpowiedzi na wszelkie pytania... Nie mogło to oczywiście pozostać bez wpływu na szarą substancję młodej istoty. I nie pozostało, czyniąc ją wyjątkowo wprost smakowitą, i jednocześnie użyteczną, dla Termitus korviniensis.
A więc, poza satysfakcją z dobrze wykonanego intelektualnego zadania, poza daniem odporu tym wszystkim smętnym centrowo-bezjajowo-bezmuzgim pismakom, które ludziom (durnym, bo po bo to czytają) wmawiają, że lewactwa już nie ma, a jeśli nawet jest, to nie ma dla niego żadnej alternatywy... Wmawiają to bo sami w te brednie wierzą... A są też i inni, całkiem liczni, którzy nie wierzą, ale wmawiają, bo im za to płacą i pasuje im rola agentów wpływu... No bo to zawszeć nieco mniej bezjajowe od tamtych durnych poputczików... Szczególnie jeśli się ktoś naoglądał Klossa i miał tatusia ubeka...
Poza tym wszystkim zatem, co daje mi słuszną satysfakcję, radość moją wzbudza fakt, że udowodniłem sobie i tym, którzy chcieli tę argumentację prześledzić, że nie ma co płakać nad faktem, że spora część rodzimej "prawicy" to zagubieni w lesie anarchiści, którzy się z dziwnych, przyczyn "prawicą" ogłaszają. Tak jednak być nie może, bo autentyczny prawicowy (czyli wzgl. normalny) mózg żarłocznym Termitus korviniensis wcale nie smakuje, a zresztą szczęki tego owada się go praktycznie nie imają, zaś ślina nie wchodzi z nim w reakcję, spływając po nim jak woda po przysłowiowej kaczce.
Czego i Państwu życzę.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Triarius the Tiger o prawniczym żargonie
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
niedziela, stycznia 06, 2008
Honor, bezpieczeństwo, suwerenność
Jeden mówi o “bezpieczeństwie” (i wychodzi na tchórza lub paranoika), drugi mówi o ‘honorze” (i wychodzi na fanatycznego egotyka lub/i oderwanego od życia donkiszota)... W istocie są to jednak tylko dwie strony tej samej sprawy.
Honor zakłada powiem – może nawet przede wszystkim to właśnie zakłada – że nikt (i nic co choćby w jakiś stopniu traktujemy jak osobowe) nie może w nas zmienić niczego istotnego bez naszej woli. I dotyczy to zarówno honoru osób, rodów, plemion czy narodów.
Z narodami jest nawet o tyle łatwiej, w sensie konceptualnym, że zostało wypracowane przez wieki pojęcie “suwerenności”, które dokładnie odpowiada temu rozumieniu “honoru” i “bezpieczeństwa”, o którym tu mówię. W przypadku osób sprawa ta jest za to przeciwnie – zagmatwana i zamglona przez potoczną moralność i lojalność wobec grupy.
Jeśli przy okazji wmawia się nam – często dzisiaj przy pomocy monstrualnych środków propagandowych i metod prania mózgu stosowanych od najmłodszych lat życia, a wypracowywanych wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przez dziesięciolecia przez komunistyczne tajne służby, ponieważ czyta się o dokładnie tych samych metodach np. w związku z traktowaniem jeńców w wojnie koreańskiej – że nasze zmiany wynikają z naszego “zrozumienia konieczności”, z “uznania wartości tolerancji”, “kompromisu”, czy jakichkolwiek tego typu mętnych i smętnych spraw…
Wtedy jest to jeszcze bardziej upodlające, ponieważ poddaje naszą wolę woli tłumu, który takie rzeczy łyka, roztapiając nas niejako w tym godnym pogardy, z punktu widzenia człowieka honoru, tłumie.
Wszelkie sprawy mające związek z narzucaniem innym swej woli są domeną polityki. Polityka stoi na dwóch nogach, w tym sensie, że wszelka jej analiza wymaga przede wszystkim przeanalizowania dwóch podstawowych kwestii: kwestii władzy, czyli tego co kto może, lub ewentualnie mógłby, komu narzucić; oraz kwestii wspólnoty, czyli tego kto jest w danym konkretnym przypadku “my”, kto zaś jest obcym, albo po prostu wrogiem.
(Ekonomia nie jest podstawową polityczną kwestią, wbrew licznym niestety sierotom po Oświeceniu i Marksie. Oczywiście ma znaczenie i to często ogromne, ale wszystko co jest w niej naprawdę istotne daje się analizować w świetle podstawowych kwestii – władzy i wspólnoty.)
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, stycznia 01, 2008
Dokładnie 55 lat temu zmarł Hank Williams
Nie trzeba być aniołem, by być wielkim artystą. I prawica w moim stylu świetnie sobie z tego zdaje sprawę. Nie trzeba także spędzać połowy życia w konserwatorium czy watykańskim chórze, by mnie, zoologicznego paleokonserwatystę, zachwycić. Tak nawiasem, Hank Williams twierdził, że jeśli napisanie piosenki zajęło mu więcej, niż 3 minuty, to piosenka okazywała się być bezwartościowa.
Kto sobie chce coś przeczytać, oto link do dość solidnie na jego temat poinformowanej Wikipedii.
Filmików z Hankiem Williamsem (seniorem, jako że także jego syn Hank Williams Jr. jest znanym śpiewakiem Country) nie ma niestety w sieci tyle, ile bym pragnął, a niektóre z tych co są, i to akurat z moimi ulubionymi piosenkami Hanka, nie dają się celowo włożyć na bloga. Oto jednak kilka klipów z Hankiem albo jego piosenkami w wykonaniu innych dobrych wykonawców...
Hank Williams (z prześliczną) Anitą Carter śpiewają "I Can't Help It I'm Still in Love with You":
Hank Williams w telewizyjnym programie Kate Smith:
Tutaj cenna składanka na temat Hanka:
Oto zaś moja ulubiona piosenka Hanka, choć nie udało mi się znaleźć jej w oryginalnej wersji możliwej do włożenia na bloga. Oto więc fajne współczesne wykonanie "Your Cheating Heart" (czyli "Twoje fałszywe serce") Hanka Williamsa - THE HIGH NOON ROCKABILLY TRIO:
A tak całkiem na marginesie to taki obejrzany kiedyś przypadkiem na szwedzkiej telewizji paroodcinkowy szkocki film pod tytułem właśnie "Your Cheating Heart", podobno kultowy. O takich dziwnych dla mnie tamtejszych punkach - fanatykach Country, sprawił, że po wielu latach wróciłem do jej słuchania. Śpiewali to z niesamowitym akcentem z robotniczych dzielnic Glasgow, ale i tak było super.
Hank - dość mało dla mnie ważne, że byłeś "pierwszą wielką amerykańską gwiazdą". Po Tobie przyszły także i takie "wielkie gwiazdy", że ten tytuł nic już dla mnie nie znaczy. Ale Ty naprawdę byłeś, i jesteś, WIELKI.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
poniedziałek, grudnia 31, 2007
Ktoś pytał o różnicę między socjaldemokracją a liberalizmem?
W dzisiejszej zachodniej polityce nie ma już praktycznie znaczących różnic programu, są tylko różne stopnie rewolucyjnego radykalizmu, różne obiektywne powiązania i interesy, oraz, co może najważniejsze, różne, choć wcale nie aż tak bardzo różne, opakowania, w których sprzedaje się to wszystko ludowi.
Jaka jest jedyna znacząca różnica pomiędzy dwoma "poglądami", które dziś praktycznie zmonopolizowały całe polityczne i ideowe spektrum, czyli między socjaldemokracją i liberalizmem tout court? Obie wywodzącą się przecież z tego samego ideologicznego pnia i, choć oczywiście wzajemnie się krytykują, wyraźnie trudno to nazwać walką, społeczne skutki zaś tych działań to zawsze w sumie postępy postępu, o jakim marzyli Fourier (ten od ogonów z okiem na końcu i "antywielorybów", nie ten od przekształcenia), Trocki czy Pol Pot.
Jedyna istotna różnica jest taka oto: Socjaldemokracja otwarcie chwali się tym, co się od dziesięcioleci w zachodnim świecie dzieje, jako swoją zasługą, obiecując wkrótce jeszcze o wiele więcej tego samego; liberalizm zaś kładzie akcent na umywanie rąk, głosząc, że wszystko to, co w obecnym życiu społecznym obrzydliwe, nie jest jego winą, bo on w istocie nigdy jeszcze tak naprawdę nie rządził.
Bardzo jaskrawym przykładem tego zjawiska jest sprawa ogromnej imigracji do Europy przeróżnych egzotycznych ludzi i wywołanych przez to - z jednej strony - problemów. Wiele z których zwykły człowiek ma tendencję ignorować, w ogóle o nich nie wie, albo też nie kojarzy tego z imigracją - na przykład te niemal sto tysięcy kamer, i z każdym dniem więcej, podglądających bez przerwy mieszkańców Londynu, a mającym zapobiegać, przynajmniej oficjalnie, przede wszystkim terroryzmowi. A przecież Londyn nie jest tu jakiś wyjątkiem.
Zarówno "człowiekolubna" socjademokracja, jak i "rynkowy" liberalizm mają co najmniej równe "zasługi" w stworzeniu tego niesamowicie poważnego problemu (ze wskazaniem na liberalizm), a jednak jedni wskazują na "pozytywy" w postaci "wielokulturowości" i "wzrostu tolerancji", drudzy zaś wolą się po prostu swej roli wypierać, czasem tylko oferując jakieś własne ideologiczne mumbo-jumbo, które by miało cały problem szybko, radykalnie i bezboleśnie zlikwidować.
(Na naszym zaś rodzimym politycznym targowisku, czyż tak trudno jest znaleźć liberałów, "którzy jeszcze nie rządzili", mimo że... Każdy chyba wie, poza oczywiście oglądaczami "Szkła Kontaktowego" i innymi głosującymi na plastik, skrzyżowanie dupy z batem i wymiotne hasła durniami.)
Czyli, wracają do mej głównej tezy w tym tekście, w sumie po prostu sprawa rozłożenia propagandowych akcentów. A także wyjątkowo pokrętna wersja znanej "zabawy" w dobrego i złego policjanta... Czy raczej dobrego i złego ubeka, bo policjant to w końcu przyzwoite zajęcie.
I tym optymistycznym noworocznym akcentem... Obym dał paru osobom do myślenia, choć niestety słabo w to wierzę.
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
środa, grudnia 26, 2007
Ostra jazda po Bachu i Szekspirze (o burżujskich gustach muzycznych już nie mówiąc)
(Ta "subtelność" mieszaniny to oczywiście ironia, gdybym jakimś dziwnym trafem musiał komuś takie sprawy wyjaśniać.)
* * * * *
Jan Sebastian Bach to oczywiście bardzo wielki kompozytor, jednak dla mnie nie AŻ tak wielki, jak dla przeciętnego bywalca filharmonii. A przynajmniej nie TAK wielki we wszystkim co skomponował.
Nigdy na przykład nie lubiłem tych wszystkich jego oratoriów i innych takich - chodzi mi o te utwory na wielki chór i potężną orkiestrę, pompatyczne i dla mnie w sumie, mimo swojej wysilonej ekspresji, monotonne. Słuchając (bez wielkiego przekonania jednak) przed chwilą właśnie takiego utworu Bacha, stwierdziłem ze zdziwieniem, że wydaje się on pastiszem któregoś z licznych utworów zmarłego 46 lat przed Bachem Marc-Antoine Charpentiera (1643-1704) - naprawdę wielkiego francuskiego kompozytora, twórcy muzyki sakralnej, ale także współpracującego np. z Molierem. (Charpentier naprawdę nie jest nic winien, że początek jego wspaniałego Te Deum z ok. 1690 wybrała sobie na swój dżingel Eurowizja!)
Pogrzebawszy w pamięci, stwierdziłem, że dotyczy to wszystkich tego typu utworów Bacha, które są niemal takie same, a nawet miejscami poniekąd "zręczniejsze" i "bardziej efektowne", ale to jednak nie jest oryginał.
Utworów organowych Bacha nigdy nie lubiłem, po prostu dlatego, że całkiem do mnie nie przemawia ta splątana i w sumie niezrozumiała lawina dźwięków produkowanych przez piszczałkowe, tak zwane "kościelne" organy. (Ten instrument, nawiasem mówiąc, Oswald Spengler określa jako "par excellence protestancki", o czym przypomniałem sobie całkiem niedawno, ale duch protestantyzmu jest mi jakoś od zawsze do szpiku kości wstrętny. I to mimo np. najwyższej "duchownej" szychy szwedzkiego kościoła luterańskiego wśród urzędowo potwierdzonych przodków.)
Bach - żeby nie zakończyć na szarpaniu tego, wielkiego w końcu, twórcy za nogawki - ma znakomite motywy muzyczne i potrafi je w fantastyczny sposób łączyć z innymi, albo z jakimś basowym pochodem, skutkiem czego te jego utwory, w których udaje się słuchaczowi bez ogromnego trudu uchwycić wszystkie linie melodyczne, czyli te na mniejsze zespoły o pojedynczej obsadzie głosów lub solowe, są naprawdę znakomite.
Nie, żeby ktoś musiał się z tymi moimi prywatnymi opiniami koniecznie zgadzać, ale ktoś w końcu powinien powiedzieć czemu artysta zachwyca, skoro przecież nie (zawsze aż tak) zachwyca. Prawda?
* * * * *
Opera, a szczególnie historia jej rozwoju, to całkiem wyjątkowe i fascynujące zjawisko. Cóż bowiem można powiedzieć o czymś, co żyje i rozwija się przez 400 lat, a jednak absolutnym szczytem jego doskonałości był pierwszy jego przejaw?
Mówię oczywiście o dziele Claudia Monteverdiego "Orfeo", które zarówno dla mnie osobiście (co nie jest, dla mnie przynajmniej, mało ważne), jak i dla całkiem wielu koneserów muzyki, jest bez porównania największa operą w historii. (No a co Pan powie, Panie T. sprzed 14 lat o "Koronacji Poppei", że spytam?) Naprawdę zadziwiające zjawisko taki specyficzny "rozwój do tyłu"!
* * * * *
Znacznie bardziej niż Jan Sebastian Bach przereklamowanym twórcą jest dla mnie Szekspir. Wynika to oczywiście w ogromnej mierze z roli, jaką język angielski odgrywa w świecie, bo ktoś dokładnie taki sam, ale żyjący w mniej ważnym kraju i piszący w mniej znanym języku byłby zapewne praktycznie w szerokim świecie nieznany.
Nie da się jednak ukryć, że w Szekspirze, bardziej niż w wielu innych znaczących twórcach, a na pewno wcześniej, dostrzec można najbardziej charakterystyczne cechy naszej epoki. Są to dokładnie te cechy, dzięki którym Szekspir jest tak "bogaty i różnorodny", a które dla mnie są po prostu brakiem dyscypliny, mentalnym chaosem, skłonnością do słowotoku i poszukiwania za wszelką cenę szokujących efektów. W kategoriach mniej moralizatorskich - bo moralizator naprawdę ze mnie żaden i nie mam takich akurat ambicji - trzeba by to wszystko określić po prostu jako "kompletny brak STYLU".
Szekspir jest tak immanentnie pozbawiony stylu, jak właśnie nasza epoka. (I nie mówię tu o tak nieprawdopodobnie kulfoniastych, żeby nie powiedzieć "chorych" jego dziełach, jak "Tytus Andronicus", którego już się praktycznie nie wystawia, i to nie tylko z powodu jego politycznej niepoprawności, tylko po prostu gdyby ktoś dzisiaj coś takiego chciał opublikować, to albo by został zaplątany w kaftan z bardzo długimi rękawami... albo dostał nagrodę Nike. A dlaczego nie obie te rzeczy na raz?)
* * * * *
Intryguje mnie taka sprawa... Dlaczego "Makbet" uchodzi za tak wielką sztukę, skoro jest to tylko banalna bajeczka o złym królu, który został za swoje brzydkie uczynki ukarany? Sam znam wiele klasycznych i mniej klasycznych baśni, w których ten motyw jest przedstawiony znacznie składniej; krócej; bardziej jednorodnie - czyli z pewnym stylem, którego tu praktycznie nie ma... A mimo to właśnie "Makbet" ma być wielki, a nie te różne baśnie i popularne powieści grozy.
Historia Makbeta, choć to tutaj do tematu zasadniczo nie należy, ma swoją drogą dość interesującą podstawę w historycznych faktach... Którymi Szekspir ani się specjalnie interesował, ani też nie były mu potrzebne w tak jednoznacznie propagandowym i czołobitnym wobec jego współczesnej władzy utworze. Chodzi w największym skrócie o to, że w ówczesnej Szkocji walczyły ze sobą dwa pojęcia na temat legalnego dziedziczenia, w tym także władzy króla.
Jedno pochodziło od miejscowych Piktów, drugie zaś od napływowych Irlandczyków, czyli właśnie "Szkotów", od których królestwo wzięło swą nazwę. Jedne z tych ludów uznawał dziedziczenie władzy po rodzinie matki, drugi zaś po rodzinie ojca. I wedle jednej z nich, nie chciałbym w tej chwili pokręcić, a nie chce mi się sięgać na półkę, więc się wstrzymam z podawaniem konkretnej informacji, Makbet był jak najbardziej legalnym królem Szkocji.
Nie o to nam jednak tutaj chodzi, a o słynny dramat Szekspira. No więc powiem, iż długo się zastanawiałem nad sensem tej banalnej w końcu bajeczki (choć opartej w jakiś sposób na wydarzeniach historycznych), aż w końcu doszedłem! Otóż gdybym ja jakimś cudem stanął przed zadaniem wystawienia Makbeta na deskach, albo - jeszcze lepiej - sfilmowania go, to cała ta historia po zamordowaniu legalnego króla toczyła by się w myślach i wyobraźni Makbeta kiedy stoi nad łożem swej ofiary.
Skoro w momencie śmierci możemy przeżyć całe swe, długie nieraz, życie - a taka przynajmniej jest panująca dziś wszechwładnie literacka konwencja, jeśli nawet nie naukowa opinia - to tym bardziej Makbet może widzieć te wszystkie wydarzenia, które w końcu Szekspirowi i współczesnym reżyserom zajmują powiedzmy dwie godziny, w kilka, czy kilkadziesiąt sekund.
Gdyby tak zrobić, to banalna (w mojej prywatnej opinii, ale przy niej się twardo upieram) w sumie historyjka staje się nagle dramatem wynikającym z walki pomiędzy ludzką ambicją a lękiem wynikającym z analizy możliwych konsekwencji własnych czynów.
Jest tu także motyw "niewinności", który tak interesująco analizował Rollo May w swej książce mającej "Innocence" i jakąś inną cechę w tytule. To bardzo interesująca sprawa, choć nieco zbyt skomplikowana by ją tu szerzej teraz analizować. W największym skrócie chodzi o to, że skoro już i tak mamy dostać w dupę, do słodziej jest, jeśli odbywa się to "bez naszej winy", czyli lepiej być słodkim dzieciątkiem, niż srogim wojownikiem, który przegrał. Tak się przynajmniej ludziom - tym "niewinnym" - wydaje. Bardzo ciekawy aspekt sprawy, mający sporo związku z charakterem Polaków.
Jeśli Makbet stał by się dramatem wahającej się i niezdolnej do czynu z powodu zbyt wielkiej samowiedzy duszy... To stałby się czymś takim, jak Hamlet, gdzie taka właśnie interpretacja jest od dawna powszechna i z pewnością niepozbawiona słuszności. Z banalnej i pozbawionej realizmu historyjki - dramat dziejący się w duszy człowieka silnego, a jednak zbyt "mądrego" by być zdolnym do czynu...
A przynajmniej by być zdolnym do czynu bez stoczenia najpierw najokrutniejszej walki z samym sobą. (Nawiasem mówiąc, choć nigdy nie przepadałem za Słowackim, był on chyba dość genialny, by w zbliżony do tutaj opisanego sposób przetworzyć motyw Makbeta nad łożem króla w swym "Kordianie".) A niektóre inne dramaty Szekspira, przede wszystkim zaś chyba "Król Lear", także nabierają sensu, jeśli spojrzeć na nie wedle zaproponowanej tu przeze mnie metody.
A więc, mimo woli, znaleźliśmy w Szekspirze coś, co powoduje, iż jego ogromną popularność możemy przypisać nie tylko jego ewidentnemu przegadaniu, efekciarstwu, oraz braku jedności formy i treści - co tak cudownie trafia w gusta dzisiejszej "kulturalnej publiczności" - ale także czemuś znacznie wznioślejszemu, istotniejszemu i bez porównania bardziej stanowiącemu część wielkiej sztuki i życia duchowego cywilizacji. Widziany w ten sposób Szekspir w naprawdę cudownie przenikliwy sposób opisuje duszę każdego z nas, a w jeszcze większym stopniu, duszę nas wszystkich razem - duszę (jeśli to jeszcze można nazwać "duszą" oczywiście) nowożytnej fazy zachodniej cywilizacji.
Dobrze to świadczy o Szekspirze, choć czy tak samo dobrze świadczy o naszych czasach, to kwestia do dyskusji.
* * * * *
"Historia powtarza się, jednak jako farsa." To bardzo znane stwierdzenie dałoby się z niewielkimi zmianami zastosować i do sztuki. Weźmy chorał gregoriański - grupa mężczyzn modli się zbiorowo, chwaląc Pana o tyle kunsztowniej, że ich modlitwa staje się śpiewaną unisono prostą pieśnią.
Potem nastąpił rozwój polifonii, w której każdy głos śpiewaka czy instrumentu, pełnij osobną rolę. Monodia Monteverdiego i jego następców też nic pod tym względem tu nie zmieniła - nie było już gotyckich konstrukcji złożonych z niezależnych głosów, ale nadal każdy kto grał czy śpiewał miał swą własną rolę i występował pojedynczo, nieważne czy był solistą czy zapewniał basso continuo na teorbanie czy violi.
(Dochodzi tu jeszcze aspekt improwizacji, bowiem w tamtych czasach, a obejmowały one setki lat rozwoju europejskiej muzyki, każdy szanujący się wykonawca sam decydował o niuansach, ozdobnikach i sporo miejsc w "partyturze" wypełniał wedle własnego gustu i wyczucia.
Potem przyszła epoka zamożnego, zadowolonego z siebie wielkomiejskiego plebsu (często bogatego, ale bogactwo samo w sobie nie likwiduje przecież wrodzonej wulgarności), brutalnie określanego mianem "burżujów". Ci także zapragnęli muzyki i miała ona być skrojona na ich własny gust. A więc sentymentalna, efekciarska, nowinkarska... Żeby burżuj wiedział za co płaci, skoro już wybulił na bilet do filharmonii. Żeby mógł dyskutować w zrozumiałych przez siebie kategoriach: "uczucie", "oryginalność", "armaty ukryte w kwiatach", "kwiaty ukryte w karabinach maszynowych"... Te rzeczy.
Jednocześnie - poza wyjątkowym przypadkiem solistów-wirtuozów, których burżuj uwielbia pasjami, bo to coś jak klaun, ale jednocześnie jakież subtelne i artystyczne! - wszystko w tej burżujskiej sztuce musi być wielkie... głośne... działające na zmysły przez sam swój ogrom, głośność, wulgarność (tego burżuj tak oczywiście nie określa, mając na to całą masę hiper-adekwatnych i przesubtelnych określeń).
A że wzmacniaczy i głośników wtedy nie było - zresztą czy coś tak wulgarnego nie zakłóciłoby burżujowi "klasycznej harmonii" filharmonii, tego Przybytku Muz, ach!? - więc należało zwielokrotnić poszczególne głosy. Proste! Mamy więc czterech czy iluś pierwszych skrzypków pracowicie piłujących dokładnie to samo na podstawie dokładnie tych samych czarnych znaczków na papierze... W myślach przeżywających ostatnią kłótnię z żoną albo ostatni odcinek "Plebanii"... To samo z altówkami, wiolonczelami, puzonami, fagotami, klarnetami... Ze wszystkim!
Jeśli TO nie jest zarówno dobitny symbol i wyraźny dowód upadku samej idei sztuki pod władzą rozbestwionego i nie znającego miary burżuja... To już nie wiem co nim jest! A do tego jeśli to nie jest dobitny symbol i wyraźny dowód upadku naszych czasów, czasów, gdy nikogo już nie razi używanie indywidualnych, niepowtarzalnych ludzi do niewolniczego reprodukowania znaczków, i to jeszcze nie samodzielnie, tylko w kupie - w istocie gdyby tym wszystkim "pierwszym skrzypcom i drugim altówkom" skuć jednemu z drugim nogi, przez co by byli dokładnie jak więźniowie skazani na ciężkie roboty, jakich ogląda się czasem w amerykańskich filmach czy drapieżnych reportażach, to z pewnością i grali by jeszcze lepiej, i bardziej by to odpowiadało duchowi naszych cudownych czasów.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, grudnia 25, 2007
Róże, pokrzywy, apetyczne babcie... i oczywiście EUROPA
W kwartalniku "Kronos" esej dość znanej (i bardzo atrakcyjnej, jeśli ktoś lubi starsze panie, a ja lubię) Hanny Arendt na temat (równie znanej, choć bez porównania mniej atrakcyjnej, po za tym że od 90 lat nieżyjącej) panny Luksemburg. A właściwie na temat jej biografii napisanej przez niejakiego J.P. Nettla. (Nettle to po angielsku pokrzywa - a więc pokrzywa pisze biografię róży, mała rzecz, a mnie cieszy.) No i czytam te, faktycznie dość subtelne, ale jednak intelektualne wygibasy, aż dochodzę do takiego oto fragmentu... Ale jeszcze chwila, będzie mały w(s)tręt...
Jest to część opisu środowiska, z którego wywodziła się Rosa.... Bo przecież nie żadna "Róża", skoro ta pani w domu mówiła po niemiecku, działała przede wszystkim w Niemczech, nie była żadną Polką, ani się za nic takiego nie uważała, a tylko wychowała się na terenie czegoś co kiedyś, dawno Polską było, zaś jej ideowe inspiracje, jak wynika z tekstu boskiej Hanny, pochodziły przede wszystkim z Rosji, drugiego zaborcy Polski... no i była pryncypialnie przeciwna samej idei polskiej niepodległości. (Rozbicie na akapity i wytłuszczenia moje własne). No to proszę czytać, byle z uwagą:
[Nietsche jako jedyny zwrócił uwagę na to], że pozycje i role społeczne, jakie zajmowali albo odgrywali Żydzi w Europie, predestynowały ich do bycia "dobrymi Europejczykami" par excellence. Żydowska klasa średnia Paryża, Londynu, Berlina, Wiednia, Warszawy czy Moskwy nie była w rzeczywistości ani kosmopolityczna, ani internacjonalistyczna, choć wywodzący się z niej intelektualiści myśleli o sobie w tych kategoriach. Byli oni jednak Europejczykami, coś, czego nie da się powiedzieć o żadnej innej grupie społecznej.Potem zaś apetyczna pani Arendt - sama, jak wynika choćby z całości cytowanego tu tekstu, lewaczka pierwszej wody (przynajmniej from where I stand) i oczywiście najbardziej wśród lewactwa cenionego pochodzenia... powiem "etnicznego", żeby się trudniej było doczepić... Że jest ono najbardziej cenione, gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, to niech zwróci łaskawie uwagę, że potwierdza choćby rodzima prokuratura kontrując nieocenionemu Arturowi M. Nicponiowi jego postulat zalegalizowania strzelania do lewaków (czy obywatel nie ma już prawa do zgłaszania postulatów legislacyjnych, że spytam?) zarzutem, iż to "szerzenie rasizmu"... To był kolejny w(s)trętek, sorry i wracam do ad remu! Potem więc nasza egeria pisze tak, poniekąd łagodnie krytykując swą bohaterkę:
I nie była to kwestia wewnętrznego przekonania, tylko obiektywny fakt. Innymi słowy, zasymilowani Żydzi sami się oszukiwali, uważając się za równie niemieckich jak Niemcy, czy równie francuskich jak Francuzi, z kolei intelektualiści żydowscy oszukiwali samych siebie, rozmyślając nad swym brakiem ojczyzny, ponieważ ich ojczyzną była tak naprawdę Europa.
(...) żydowscy intelektualiści nigdy nie mogli w pełni pojąć znaczenia barier językowych, jak również powodów, dla których hasło "ojczyzną klasy robotniczej jest ruch socjalistyczny" właśnie w odniesieniu do klasy robotniczej było fatalnie chybione. Jest rzeczą niepokojącą, że sama Róża Luksemburg, pomimo swej przenikliwości, dyscypliny intelektualnej i zdolności unikania stereotypów, nie usłyszała w tym sloganie żadnej fałszywej nuty.No i tutaj kończy się nasza wspólna kąpiel w lewackiej myśli. Jakie z tego refleksje? Te najważniejsze nasuwają się chyba każdemu w miarę inteligentnemu czytelnikowi same. Sapienti sat i mądrej głowie dość dwie słowie, te rzeczy. Od siebie dodam może jeszcze parę drobiażdżków...
Po pierwsze taki.... Jeśli ci "zasymilowani Żydzi sami się oszukiwali, uważając się za równie niemieckich jak Niemcy, czy równie francuskich jak Francuzi", to czy nie jest w pewnym stopniu uprawnione podejrzenie, iż z upływem lat zaczęli, ci "zasymilowani Żydzi" - a chodzi tu przecież o "zasymilowanych Żydów" bardzo konkretnego typu i w bardzo specyficzny sposób "zasymilowanych", nie zaś powiedzmy o ludzi typu Janusza Korczaka - oszukiwać już nie tyle siebie, co przede wszystkim swe tubylcze otoczenie? A już szczególnie w kraju tak mało europejskim, w tym specyficznym znaczeniu, jak Polska?
Drugą sprawą, którą chciałbym tu wspomnieć, i nią zakończyć, jest pewna wyjątkowo moim zdaniem głęboka, nawet jak na tego wielkiego myśliciela, sentencja N. G. Dávili. Otóż w jednym ze swych scholiów stwierdza on, iż (cytuję z pamięci, choć sam to kiedyś z oryginału tłumaczyłem i jest gdzieś i na tym blogu): "Kultury nie upadają przez zapożyczenia od kultur obcych, ale przez to, że zaczynają być interpretowane przez ludzi, którzy nie rozumieją ich ducha". I tym, mało dla mnie, a dla niektórych z pewnością niezwykle optymistycznym, akcentem kończę.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
poniedziałek, grudnia 24, 2007
Triarius the Tiger o X-Mas
Gwiazdka - czy dzisiaj już raczej X-Mas, bo z autentycznej religijno-rodzinnej Gwiazdki zostało już przecież w naszym świecie niewiele - to mimo wszystko cudowny czas! To czas, gdy człowiek w nagłym bolesnym przebłysku świadomości pojmuje, że cały poprzedni rok jakoś przeżył jakoś nie dławiąc się ze skutkiem śmiertelnym z obrzydzenia, jedynie dzięki temu, że udawało mu się unikać zbyt bliskiego uczuciowego kontaktu z innymi, szczególnie zaś z ludźmi, których autentycznie rozczula załgana komercyjna szmira i którzy dają się nabierać na kłamstwo powszechnej miłości i tolerancji.
Świadomość tego, że takie właśnie jest najbliższe nasze otoczenie musi być odpowiedzialna za sporą część tak powszechnej przecież "gwiazdkowej depresji". Przynajmniej u niektórych.
* * * * *
Gdyby ktoś zapragnął zajrzeć poza tę cienką powłokę słodyczy realnego liberalizmu, którą nam się na co dzień pokazuje, to teraz jest na to idealny czas! Niech wybierze się do pierwszego z brzegu hipermarketu i tam, po paru minutach słuchania tych wszystkich "Jingle Bells" i "White Christmas", niech wyciągnie z kieszeni specjalnie przygotowaną na ten cel sporą torebkę z odpornego na wilgoć papieru, po czym, poddając się naturalnemu a zawsze dotychczas tłumionemu impulsowi, niech zacznie do niej wymiotować. Bez żadnej ostentacji, kulturalnie i cywilizowanie. (Alternatywnie może poprosić obsługę o torebkę, ze stosownie zbolałą miną, informując ją, że tak na niego zawsze działa "Jingle Bells" i w ogóle geszefciarska słodycz.)
Kiedy błyskawicznie zjawią się przy tobie napakowani anabolami ochroniarze z paralizatorami w dłoniach - będziesz człowieku wiedział... Alleluja!
* * * * *
W ramach tolerancji dla mniejszości... W ramach specjalnych względów dla niepełnosprawnych nawet (co mi tam!) - domagam się względów i tolerancji dla ludzi nie trawiących "Jingle Bells", "Rudolph the Red-Nosed Reindeer" i "White Christmas"!triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
niedziela, grudnia 23, 2007
Intelektualna tandeta lewactwa czyli tow. Amin
Kupiłem sobie między innym niewielką książeczkę niejakiego Amira Amina pod tytułem "Wirus liberalizmu". Wydawnictwo "Książka i Prasa", ta nazwa nie wiem czy ewokuje u mnie jakieś wspomnienia głębi PRL'u, w każdym razie brzmi naprawdę postępowo. Jeszcze większe wrażenie robi informacja dyskretnie, ale w widoczny sposób wydrukowana na samej górze - że jest to "biblioteka Le Monde diplomatique". (Tak to mniej więcej było sformatowane, jak tutaj widać.)
A więc nie tylko po francusku, czyli kultura do potęgi, wersal i prof. Geremek, ale nawet dla wykształciucha na co dzień mówiącego językiem l'Humanité, książeczka wydana w ramach "świata dyplomatycznego", bo tak to się dosłownie tłumaczy, to musi być coś nawet ponad codzienny wstępniak w ulubionej gazetce! Mam już zresztą inną książkę wydaną u nas przez tych "światowych dyplomatów" i też jest obłędna, bo aktualizuje i czyni niesamowite wygibasy ze starym dobrym Karolem Marksem za pomocą psychoanalizy i przedziwnych słownych sztuczek.
Sprawa to niby znana, każdy kto nadstawia ucha na odgłosy dobiegające z lewej strony, wie że tym się oni dzisiaj zajmują... W końcu klasy robotniczej nie ma zbyt wiele, a ta co jest z uporem lewicowych naprawiaczy świata ignoruje, żeby nie powiedzieć brutalniej. Ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć takie coś na własne oczy, to jednak robi wrażenie, proszę mi wierzyć!
Ta książczynka, którą nabyłem wczoraj na przeczytanie - jeśli się w ogóle doczeka - będzie musiała chyba dość długo poczekać, ale i tak już mnie żebra bolą ze śmiechu, po przeczytaniu paru stron wstępu do niej, autorstwa towarzysza Wielgusa (?) Przemysława. Czego w tym wstępie nie ma! Na przykład tak chytre propagandowe chwyty, że nawet w telewizyjnych reklamach dezodorantów jeszcze do tego poziomu nie doszli. Duża część tego to odwieczne erystyczne tricki marksistów, które przypominam sobie z tych wszystkich kursów "Propedeutyki marksizmu leninizmu" (czy jak to się tam zwało w różnych okresach), w których, jako człek kształcuny, byłem zmuszony uczestniczyć w poprzedniej epoce (i nie mówię o IV RP.)
Mamy więc ten odwieczny, odkryty podobno przez Marksa, konflikt między pracą a kapitałem... Pan Amin także go dostrzega, to się nie zmieniło. I tak samo jak pamiętam z tamtych kursów, konflikt ten nie nazywa się u niego "konfliktem", ino "sprzecznością". Prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Konflikt, mógłby ktoś mniej światły powiedzieć, to rzecz w miarę normalna, ten konflikt - apage Satanas! - teoretycznie kapitalizm mógłby wygrać, w końcu ma na to tak cirka about 50% szansy.
Ale "sprzeczność" to już całkiem co innego - TEGO się nie da przetrzymać. Cóż z tego, że chodzi o konflikt, jeśli nam słowo "sprzeczność" bardziej pasuje? Szczególnie, że to jest "sprzeczność w łonie kapitalizmu" Wow! Okazuje się jednak, że Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... Ludzie o słabszych sercach proszeni są przerwać czytanie! Już przerwali? No to jedziemy dalej...
Pan (czy raczej "towarzysz") Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... z Leninem! Nie uważa na przykład, by imperializm był naprawdę ostatnią fazą kapitalizmu. Śmiała teza, nieprawdaż? Dowodem na to... Ludzie o sercach średniej klasy, a właściwie wszyscy poza Supermenem i Terminatorem, proszeni są o zaprzestanie czytania! To naprawdę może się dla Was źle skończyć! Już? No to dalszy ciąg wyłącznie dla Supermena i Terminatora...
Dowodem na to, jest - słuchajcie Supermen i Terminator! - fakt, że "słowo [imperializm] przeżywa dziś swój renesans w wypowiedziach prominentnych przedstawicieli intelektualnego zaplecza ekipy prezydenta George'a W. Busha, ale też w Europie". Co "zdaje się potwierdzać", zdaniem autora przedmowy, "tezy Amina". (Bez "towarzysza", widać są na ty.)
Ponieważ mówię jedynie dosłownie paru stronach przedmowy, więc na zakończenie podam jeszcze kilka zabawnych moim zdaniem sformułowań, z których jedne wyglądają mi na umysłowe mętniactwo, inne zaś na rozbrajająco chytre chwyty propagandowe. Nie wykluczam też, iż w każdym z nich oba te zjawiska występują jednocześnie, w różnych proporcjach.
Cholernie mi się na przykład podoba stwierdzenie, że "cośtam cośtam na globalnym Południu". Południe z dużej litery, zwracam uwagę, a więc chodzi tu nie tyle o kierunki świata, tylko o POSTĘPOWOŚĆ. To Południe, z tego co zrozumiałem, jest biedne, a więc słuszne i lewica nie spocznie, aż... Nie wiem dokładnie co, ale jakoś się z nimi zjednoczy, czy coś.
Do tego nie jest to "południe globu", tylko "globalne Południe" - prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Ja to rozumiem tak, że Ameryka jest wprawdzie imperialna (i to bardzo brzydko), ale zaściankowa, zaś Południe jest... Nie tyle zaściankowe, bo to by nie było fajne, ale... Jakieś takie sielskie, ale ZA TO GLOBALNE! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)
Inna sprawa, która mnie zachwyciła, jest chyba dowodem na to, że autor przedmowy ma refleks i zdążył już się dogłębnie przejąć ideami premiera Tuska. Mówi bowiem iż, "ble ble ble stanowi rację bytu każdego projektu politycznego, który chciałby uchodzić za lewicowy". Patrzcie Supermen, i Terminator też - nie jest ważne, czy on lewicowy jest, czy on chciałby nim być... Ważne jest ZA CO ON BY CHCIAŁ UCHODZIĆ! To się liczy. Niech mnie kule biją, jeśli to nie jest tuskizm w najczystszej postaci! I wraca do nas, może nie od razu z Jamajki, ale w każdym razie z Paryża, to też nienajgorzej.
Towarzysz Amin, który z Egiptu, jak się dowiadujemy, uciekł ratując skórę do USA, aby je teraz obalać, jest w ogóle, jak wynika z przedmowy, mistrzem wyrażania prawd głębokich w sposób lapidarny. No bo jak inaczej zrozumieć takie zdanko? "Proces narastania polaryzacji w skali globalnej stanowi dla egipskiego autora główny powód oceny kapitalizmu, który zawarł on w tytule jednej ze swych książek". Rozumiecie Wy moje supermeny, dlaczego więc ten towarzysz w ogóle pisze jakieś książki, skoro wszystko, co w nich istotne potrafi zawrzeć w samych tytułach? Ja nie rozumiem. Fakt, nie jestem "egipskim autorem", więc nie mam w dorobku piramid i kalendarza wylewów Nilu, co zdaniem autora przedmowy Wielgusa Przemysława powinno sprawić, że padnę przed nim na twarz czyniąc to, co starożytni nazywali proskynesis.
A w ogóle, gdyby ktoś do tego miejsca doczytał i jeszcze nie umarł na serce, to mam do zakomunikowania radosną wiadomość. Taką mianowicie, że kapitalizm wprawdzie jest w głębokim kryzysie, "o czym świadczy rosnący w zastraszającym tempie deficyt USA w handlu zagranicznym" ("w zastraszającym tempie"? a dla kogo ono jest takie zastraszające? dla tow. tow. Aminów i Wielgusów tego świata? dziwne!), mimo to ma się on, jak wynika z przedmowy, świetnie i nic nie wskazuje na jego upadek. Co oczywiście nie cieszy ani autora, ani przedmówcy - stąd ten "kryzys" - ale "kryzys" w normalnym rozumieniu tego słowa, i dla normalnych ludzi, to jednak chyba nie jest.
Nie uważajmy jednak tow. przedmówcy za jakiegoś fanatyka, opętanego dziką antyamerykańską fobią. Tak nie jest, a dowodem na to fakt, że częstuje on nas, dość niespodziewanie, i nieco ni w pięć ni w dziewięć, zwrotem last but not least. Jeśli TO nie jest tolerancja wobec the American way of life, to już naprawdę nie mam pojęcia co nią jest!
A więc - moi ewentualni jeszcze nieumarli z przerażenia Czytelnicy - nie ma się co bać tow. Amina, nie ma się co na niego boczyć! Jeśli nie możecie studiować go na Sorbonie, to tow. Wielgus przybliży Wam go w przystępny i miły sposób. Przyswoicie sobie i będziecie wszystko dokładnie wiedzieć - co jest co, jak jest i jak będzie. A przy okazji nauczycie się języka - a nie mówię przecież o francuskim, więc się nie bać! - dzięki któremu Wasza codzienna lektura "Gazety Wyborczej" przy porannej kawusi stanie się jeszcze przyjemniejsza i bardziej owocna.
Nie będą Wam się już wtedy tłukły po głowach jakieś kontrrewolucyjne wątpliwości, na przykład takie, czy jak czegoś bardzo nie lubimy, ale to coś świetnie się trzyma i stale rozrasta, to odpowiednie jest dla tej sytuacji określenie "kryzys". Jeśli w tytule stoi "kryzys" - albo powiedzmy "wirus", też mało sympatyczne słowo - to porządny wykształciuch rozumie "kryzys" i "wirus", nie zadając durnych i wywrotowych pytań. Spocznij, wolno palić!
Marks wprawdzie tego nie wiedział, ale dopiero psychoanaliza, oraz egipski autor Amin i tow. Wielgus, uczynili z niego... Jak to było w "Międzynarodówce"? "Ruszaaaaajmy cośtam cośtam cooooośtam, dziś niczym jutro wszystkim myyyyyyyyyy!" I tak trzymać tawariszczi!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
sobota, grudnia 22, 2007
Kotlety, pulpety i ogonówki
Tego nie raczą zrozumieć dzisiejsi żałośni "kontrrewolucjoniści", dla których istotą kontrrewolucji jest wzrost ich własnej wygody, prestiżu i bezpieczeństwa (oraz żeby było za co przekupić żonę futrem ze skunksa i różową golarką do części intymnych, skutkiem czego przestanie być taką jędzą i człowieka stale poniżać). Czyli typowi burżuje, z tych co to (parafrazując Dávilę) "najpierw oddali władzę, aby zachować pieniądze, teraz zaś z płaczem oddają pieniądze, by zachować życie".
Sprzedając jednocześnie - ach co to za cudowny geszeft, a nic tak nie cieszy serca dzisiejszego kontrrewolucjonisty, jak właśnie udany geszeft! - swe żałosne kwilenia za tym utraconym grosiwem zgrai naiwniaków... Właśnie jako "kontrrewolucję"! (A jak dobrze pójdzie to jeszcze jako sztukę i działalność intelektualną.) Czy to nie mistrzostwo? Dać im zaraz w nagrodę władzę!
W skrócie, dlaczego dzisiejsza rewolucja może chodzić w przybraniu ewolucji, zaś kontrrewolucja - gdyby w ogóle istniała - musiałaby być rewolucyjna? Ponieważ dzisiejszy rewolucjonista ma czas, jemu się nigdzie nie spieszy. I wie, że musiałyby zajść jakieś naprawdę nieprawdopodobne zdarzenia, by jego ambitne plany nie spełniły się - nieco wcześniej czy nieco później. Potencjalny kontrrewolucjonista natomiast jest z każdym dniem zapędzany tymi "łagodnymi" i "ewolucyjnymi" działaniami do coraz ciaśniejszego kąta zagrody.
Podczas gdy towarzysz Rzeźnik już ostrzy nóż, wprawnym okiem dzieląc stado na kotlety, pulpety i ogonówki. W takiej sytuacji i szczur by zaatakował, i to niebezpiecznie, jako że znawcy twierdzą, że "nie ma nic bardziej niebezpiecznego, niż szczur zagoniony do narożnika". Jednak dzisiejszy kontrrewolucjonista to ewidentnie całkiem co innego niż prozaiczny gryzoń. Dlaczego niby miałby chcieć naśladować szczura, skoro bez wysiłku może zostać czymś tak szlachetnym jak ogonówka?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
czwartek, grudnia 20, 2007
Człowiek miarą wszechrzeczy 2007
Wczorajszy rewolucjonista dziś stał się wysokim urzędnikiem w ponadnarodowej instytucji, najlepiej zaś prawnikiem, ponieważ tam dziś najskuteczniej robi się rewolucję, tworząc nowego człowieka i nowe społeczeństwo. Brak ryzyka i ekonomiczne korzyści też oczywiście nie są bez znaczenia.
To stateczne kowadło rewolucji z powodzeniem stosuje wypracowaną przez Aleksandra Wielkiego taktykę, w roli młota, czyli konnicy, wykorzystując zgraje hunwejbinów, przeważnie młodych, choć niekoniecznie, na takim poziomie i o takim intelektualny dorobku, że w nieco dawniejszych czasach musieliby jeszcze przez lata uczyć się i wykazywać pilnością, aby dopuszczono ich do przynoszenia karmy dla dworskiego wieprza. Dzisiaj jednak to są konni hetairoi, podczas gdy rewolucjoniści w garniturkach robią za hoplitów.
Cóż, każda epoka ma takiego Aleksandra, na jakiego zasługuje. Jak się na tę sprawę spojrzy bez uprzedzeń, to zasadnicza różnica między młotem i kowadłem jest taka, że młoty mają Che Guevarę na swoich koszulkach, kowadła zaś na ścianach w swych drogich, wielometrowych apartamentów. A niedługo, jeśli mnie prorocze zdolności chwilowo nie opuściły, będą go też mieli na ścianach wszystkich urzędów, gdzie my będziemy za petentów.
No dobrze, ten widok nie był zbyt ładny i rzeczywiście co wrażliwszych mógł przyprawić o morską chorobę. Może spojrzenie na naszą stronę barykady okaże się mniej przygnębiające i mniej przyprawiające o mdłości? No to jedźmy po kolei...
Konserwatysta to dziś przeważnie facet, który kładzie na tacę parę groszy, widząc w tym dawanie Bogu łapówki, za którą Bóg spełni konserwatysty marzenia, sprowadzające się do tego, by było tak, jak w czasach, które sobie konserwatysta wyobraża (na podstawie jakiejś lektury z wczesnej młodości), jako najbardziej doń pasujące.
Konserwatywny liberał to gość, który kładzie na tacę, bo wierzy, iż w ten sposób przekupuje Boga, by przeprowadził za niego wymarzoną liberalną rewolucję. (Wierzy też, że rewolucja liberalna nie jest rewolucją, które to przekonanie jest mu z jakichś względów do czegoś potrzebne.)
Liberał zaś, jeśli nie jest praktykującym rewolucjonistą - czyli wyższym urzędnikiem czy strategicznie ulokowanym "niezawisłym" (nomen omen) prawnikiem, czyli liberałem realnym - robi forsę. I niech mu tam będzie. Ale jemu to nie wystarcza. To by przecież nie pasowało do naszych pozbawionych smaku i odrobiny godności czasów, gdyby ktoś prywatnie sobie robiąc forsę, nie dorabiał do tego jednocześnie niemal religijnych ideologii, nie pchał się z tym każdemu przed oczy i nie krygował się, w przekonaniu, że jest nowym mesjaszem, a każdy kto tego nie chce uznać, to pasożyt i idiota. No bo przecież produkuje dla nas te gadgety, błyskotki, i tę propagando-rozrywkę. Jak mu się za to prawica może odwdzięczyć? Chyba tylko wynosząc go na Olimp, jako boga. (Tylko skąd Olimp dzisiaj wziąć? Ale to już nasz, a nie liberała problem!)
I to jest liberalny rewizjonizm. Jak każdy rewizjonizm, jeszcze bardziej niebezpieczny od wersji realnej, gdyby jakimś ponurym zrządzeniem losu dorwał się do władzy. Do władzy, bo dorwanie się jakimś cudem do broni niczego by nie zmieniło, ponieważ liberał - w każdej wersji - to z samej natury lubiący wygodę i bezpieczeństwo burżuj, więc fizycznie niczego by nie zaryzykował.
Mylę się? Mam kłopoty ze wzrokiem? Prywatna skłonność do melancholii i wrażliwy żołądek jedynie sprawiają, że taki mdląco-przygnębiający obraz naszych czasów mi się jawi? Bardzo bym się w tym akurat przypadku ucieszył, gdybym nie miał racji. Byłbym wdzięczny za wykazanie mi, że się mylę. Najlepiej od razu czynami.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
środa, grudnia 19, 2007
Tajemnica liberalnego konserwatyzmu odkryta w nocnym olśnieniu!
Nie, to zbyt trudne, nawet dla znacznie większego mistrza zen, niż ja kiedykolwiek byłem. Tego by sam Guthama nie rozgryzł! Tak myślałem, do dzisiaj w nocy.
A jednak mistrzowie zen mieli rację - kiedy się dług i intensywnie zastanawiasz nad klaskaniem jedną ręką, to w końcu doznajesz oświecenia. Ja, dzięki mojemu się długiemu i intensywnemu zastanawianiu nad liberalnym konserwatyzmem też - przed chwilą - oświecenia doznałem. Oświecenie zaś to nie jest zaś byle co, moi państwo!
Na użytek mniej oświeconych spróbuję teraz po prostu wytłumaczyć na czym polega liberalny konserwatyzm. Kto pragnie oświecenia - nie w tej chwili oczywiście, tylko po wielu latach zastanawiania się nad tym koanem - proszę dalej nie czytać! Ostrzegłem.
Wszystkim innym zaś mówię. Otóż liberał jest z całą pewnością lewicowcem, ponieważ pragnie NOWEGO SPOŁECZEŃSTWA (liberalnego) i NOWEGO CZŁOWIEKA (takiego, dla którego liberalne społeczeństwo jest naturalne i dzięki któremu może ono przetrwać). Wiadomo, i wie to nawet liberał, że człowiek NORMALNY, taki jak istniał od tysiącleci i istnieje w tej chwili, ani liberalnego społeczeństwa nie pragnie, ani go dobrowolnie nie zbuduje, ani cieszyć się nim nie będzie... Natomiast, gdyby jakimś cudem powstało, pozwoli mu szybko - przez swe sprośne błędy niebu obrzydłe - upaść.
I tu już mamy pierwsze clou - niebo. Otóż różnica między liberałem a każdym innym utopistą, inaczej lewakiem, jest taka, jaką celnie zauważył wielki Nicolás Gómez Dávila, że burżuj (czyli liberał) "najpierw oddaje władzę, aby zachować pieniądze, potem pieniądze, aby zachować życia, na końcu zaś go wieszają". Po prostu liberał (czyli burżuj) forsę robi całkiem chętnie, ale rewolucję już mniej, bo to mogłoby być ryzykowne. Choć nowy człowiek oczywiście kusi... jakoś go stworzyć trzeba... Tylko jak? Nie nadstawiając karku, nie ryzykując pieniędzy, nie zadając się z motłochem, nie narażając możnym tego świata...?
Jak ten nierozwiązywalny z pozoru dylemat rozwiązać? A tak właśnie, jak to czyni burżuj, czyli konserwatywny liberał. Po prostu genialnie! Rewolucja (liberalna) wprawdzie jest niezbędna, ale MY - liberałowie znaczy - nie musimy jej osobiście robić. Po prostu zaczniemy się OSTRO MODLIĆ. I Bóg oczywiście wysłucha naszych liberalnych modłów. Czyli zrobi nam wymarzoną liberalną rewolucję!
W tym celu musimy być jednak liberałami KONSERWATYWNYMI, bo inaczej religia i modły nam by przecież nie pasowały. Bo do zwykłych - nie konserwatywnych rewolucjonistów tworzących nowe społeczeństwo i nowego człowieka religia jednak nie pasuje. Ale cóż, będziemy trochę inni, za to osiągniemy nasze cele. Hurra!
Czy ten ukłon w stronę religii, i TRADYCJI - ten pragmatyczny, rewolucji służący KONSERWATYZM - to naprawdę miałoby być zbyt wielkie poświęcenie za pewność osiągnięcia wzniosłych, w pełnym znaczeniu REWOLUCYJNYCH, celów?! Przy jednoczesnym, proszę zauważyć, braku konieczności ruszenia dupy z wygodnego fotela, narażania karku, narażania kontaktów z obecną (nieliberalną przecież, w naszym przynajmniej rozumieniu) władzą, narażania kochanych pieniążków, które się nam tak miło - mimo całej obrzydliwości obecnego nieliberalnego ustroju - rozmnażają...
Czy to nie jest niemal zbyt piękne? Czy to nie genialne? Jasne że genialne. Sama genialność tego planu, tego błyskotliwego przecięcia węzła gordyjskiego, tego jajka Kolumba - tyle że to wszystko do potęgi! - dowodzi, że konserwatywni liberałowie są stworzeni do rządzenia, co by się komu na ten temat mogło w tej chwili wydawać, i wszystkie ich genialne plany na pewno się spełnią, ku szczęściu ludzkości. Tacy są genialni!
A jak ktoś jeszcze wątpi, to znaczy, że nie zrozumiał mego wywodu. Niech zatem czyta od nowa, tym razem bardziej uważnie.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, grudnia 18, 2007
Groszaki z nieba czyli ZŁO
Wad w ogóle mam co niemiara, na przykład tę, że nie tylko nie znam się na kinie, ale nawet w sumie nim gardzę. Tym niemniej parę filmów się w życiu widziało, a kilka ujrzanych w nich scen zrobiło na mnie pewne wrażenie, niektóre do tego stopnia, że telepią mi się po głowie i przychodzą na myśl, kiedy nachodzą mnie jakieś dziwne stany...
Jak na przykład stan, kiedy dręczy mnie – intelektualnie – problem zła. Jak na przykład najbardziej immoralna scena filmowa, jaką sobie z mego długiego życia przypominam. Widziałeś Szanowny Czytelniku amerykański film muzyczny “Pennies from Heaven”? Co na polski tłumaczy się oczywiście jako “Groszaki z nieba”, i całkiem możliwe że pod takim, albo bardzo podobnym, tytułem było to niegdyś wyświetlane. (Ja to widziałem w telewizji za granicą, więc nie mam pewności.)
W każdym razie w filmie tym, nakręconym w 1981, Steve Martin gra nieudanego wędrownego sprzedawcę płyt gramofonowych o nazwisku Arthur Parker, który po różnych perypetiach – małżeńskich, miłosnych i finansowych – nie na sto procent, ale niemal, dla forsy morduje niewidomą dziewczynę. Sprawiedliwości staje się zadość i nasz dzielny sprzedawca zostaje skazany na powieszenie. Kiedy wyrok ma być wykonany, jego ukochana znajduje się na jakimś bulwarze, stosownie smutna i stosownie rozmyślająca o najdroższym w jego ostatnich chwilach.
Wiedząc oczywiście, kiedy dokładnie otworzy się klapa pod nogami najdroższego mężczyzny i zostanie on poddany przepisowemu trzymetrowemu spadkowi, który, za pomocą stosownie dobranej grubości sznura i profesjonalnie zawiązanej pętli, nie urywając mu głowy, co by było nieestetyczne i nieprofesjonalne, rozerwie mu kręgosłup szyjny, uśmiercając, jeśli nic nie pójdzie nie tak, w przysłowiowym mgnieniu oka.
Godzina wybija... I przy smutnej kobiecie pojawia się Steve Martin, czyli świeżo-powieszony Arthur Parker, i zaczyna tańczyć, śpiewając jednocześnie prościutką, choć znakomitą, pioseneczkę z roku 1930 (do której słowa napisał Bing Crosby) - właśnie to tytułowe "Pennies from Heaven". Jak się nasza zmartwiona jeszcze przed chwilą kobieta cieszy! Serce rośnie po prostu. Zaraz też przyłącza się do tańca, i do śpiewu chyba zresztą też, o ile pamiętam. I wychodzi z tego bardzo fajna scenka w stylu powiedzmy Fred Astaire w kolorach. Potem zaś już tylko "THE END" i kto grał, a kto przyrządzał kanapki, i syta wrażeń publika wychodzi
Przypominam – nie widzieliśmy jak Arthur Parker mordował niewidomą dziewczynę, ale wszystko na to wskazuje, że ją zamordował, i to nie w porywie takiej czy innej namiętności, tylko po prostu dla jakiejś większej forsy, o którą tam chodziło. I nie jest to, jak by się można było domyśleć, jeden z całej masy lewicowych filmów zwalczających karę śmierci przez pokazywanie kogoś niewinnie – wbrew wszelkim poszlakom i choć się sam przyznał – w majestacie prawa uśmierconego. Nie, tutaj na zakończenie mamy właśnie ten nieoczekiwanie optymistyczny taneczny finał i tyle. Żadnych prób ustalenia faktów, żadnych etycznych ocen... Zabił? Nie zabił? Kogo to obchodzi. Jakieś okoliczności łagodzące może? Nieważne! Wystarczy śpiew i taniec.
Przyznam, że ta niesamowita scena, wraz z towarzyszącą jej pioseneczką o fajnej melodyjce i błahych, optymistycznych słowach – w sam raz przebój na początek wielkiego kryzysu rozpoczętego krachem roku ’29 – nie tyle mnie prześladuje, co intelektualnie intryguje. Z czego się bierze taka fascynacja złem? Dlaczego akurat taka scena została stworzona i dlaczego jest to jedna z obiektywnie najlepszych scen filmowych, jakie w życiu widziałem? Jaki jest w istocie cel twórców obecnej sztuki, a szczególnie tej z nieco niżej półki, popularnej, jak hollywoodzki film?
I wreszcie. czy istnieją takie warunki społeczne, w których aktywne, świadome i całkiem niewątpliwe zło – bo czymś takim jest z całą pewnością mordowanie niewidomych kobiet dla pieniędzy – staje się w jakiś sposób… Czy istnieją, czy choćby teoretycznie mogą istnieć, takie warunki, w których człowiek postępujący w sposób diabelski jest w jakiś sposób jednak etycznie wartościowszy od otaczającego go tłumu? Choćby ten tłum nie robił absolutnie nic etycznie istotnego.
Nie - inaczej... Choćby każda jednostka w tym tłumie nie robiła nic, co gwałci etyczne zasady wspólne dla wszystkich w miarę normalnych przedstawicieli naszego gatunku? Jeśli ci ludzie są powiedzmy całkowicie pozbawieni jakiejkolwiek możliwości dokonywania etycznych wyborów, z których by cokolwiek wynikało… Jeśli pozbawiono ich nawet możliwości zaszkodzenia komukolwiek, możliwości czynienia zła, ale i dobra… Albo jeśli zostali oni zmuszeni do czynienia dobra wbrew, albo w każdym razie, całkiem niezależnie od swej własnej woli?
Co wtedy? Czy wolność człowieka nie jest przede wszystkim wolnością etyczną? Czy, teoretycznie rzecz biorąc, wolność w każdej dziedzinie poza sferą właśnie etyczną byłaby jeszcze w ogóle wolnością? Wolnością człowieka, bo nie mówimy przecież o droidach, cyborgach czy innych robotach. Czy człowiek, któremu odebrano możliwość wpływania na los innych ludzi, także negatywnie – na przykład przez brutalną walkę – naprawdę jest dobry, czy jest jedynie pozbawiony elementarnej, bo etycznej, wolności?
Znana uczennica Zygmunta Freuda Karen Horney - która nie jest jakimś moim wielkim faworytem, ale którą w młodości dość pilnie czytałem - twierdzi, że neurotyk to człowiek przeczuwający lepiej od innych konflikty i sprzeczności swojej epoki. Do neurotyka akurat mi to stwierdzenie słabo pasuje, pasuje mi natomiast świetnie do artystów.
Jasne, artysta to Leonardo, van Dyck czy powiedzmy Teleman, a gdzie dzisiaj szukać autentycznych artystów tego formatu? Zgoda, sam uważam, że wielka sztuka naszej cywilizacji dawno się skończyła, a ktoś tak utalentowany, jak wymienieni tu panowie, na pewno nie będzie dziś malował dla cwanych spekulantów i snobistycznych idiotów, czy tworzył muzyki dla tych, którzy dziś wypełniają sale koncertowe. Ale jest przecież sztuka popularna. Część z niej na całkiem dobrym poziomie, jak powiedzmy "Casablanca" (podobno, bo nie widziałem) czy... "Pennies from Heaven" właśnie - zarówno film, jak i piosenka.
Czy ta sztuka, w swych najbardziej fascynujących, amoralnych i przerażających fragmentach nie wyraża przypadkiem immanentnego koszmaru naszej obecnej cywilizacji? Etycznego upadku naszego – a raczej już całkiem nie naszego, w tym właśnie rzecz! – świata? Czy fakt, że przez dwa dziesięciolecia – choć parę razy widziałem np. wycelowane we mnie lufy czołgów, wiedząc, że w każdej chwili mogą wystrzelić, jak i sporo innych budzących negatywne emocje rzeczy – nie dają mi spokoju nie te lufy i nie tamte sprawy, tylko właśnie ta banalna w końcu taneczna scena i ta ładniutka melodyjka…
Nie wiem, naprawdę nie wiem jaki z tego należy wysnuć wniosek. Pewien jednak jestem, że nie tak wesoły, jak piosenka o grosikach spadających z nieba za każdym razem, kiedy jest deszcz.
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
niedziela, grudnia 16, 2007
>>> Nagrania
|
Jan Kelus, "Elegia grudniowa"
|
Jan Kelus... niestety nie pamiętam jaki to ma tytuł
Nie trzeba się nawet germanizować!
Okazało się, że jak człek z nadzieją w oku ostro w sieci poszuka, to można teraz znaleźć Spenglera w pełnej wersji także po angielsku.
Oto linki (niektóre z tych wersji są pełne, inne nie, więc uważać):
http://www.duke.edu/~aparks/Spengler.html http://evans-experientialism.freewebspace.com/spengler02.htm http://www.archive.org/search.php?query=oswald%20spengler http://evans-experientialism.freewebspace.com/searchpage.htm http://home.alphalink.com.au/~radnat/spengler/
A tutaj jest stronka z ogromną masą tekstów, nagrań i obrazków z domeny publicznej, może się tam znaleźć masa innych fajnych rzeczy.
http://www.archive.org/index.php
No i dla wygody znowu link to dzieł wszystkich Spenglera po niemiecku:
http://www.zeno.org/Philosophie/M/Spengler,+Oswald
Ludzie, nie macie pojęcia jak się cieszę! Nawet spora część skumulowanego kaca po 21 października i 13 grudnia mi minęła.
Na pohybel europejsom! triarius --------------------------------------------------- Caeterum lewactwo delendum esse censeo.Triarius the Tiger o zaspach, Wagnerze i...
* * * * *
Zastanawiam się, ile takich kolejnych zim ze sporymi zaspami śnieżnymi, jak ta, która zakończyła epokę dynamicznego rozwoju, budowanie drugiej Polski i drugiej Japonii jednocześnie, przetrzymałaby dzisiejsza "zjednoczona Europa". Nie ma jednak co liczyć na to, że kilka takich zim nastąpi po sobie. Trzeba coś robić samemu!
* * * * *
Każdy, kto przyznaje się, że woli Wagnera, Chopina, Verdiego, czy innego Mahlera od Monteverdiego, Guillaume'a de Machault, czy Charpentiera jest, w pewien - subtelny, ale jednocześnie głęboki sposób - moim osobistym wrogiem. Ktoś, kto woli od nich Django Reinardta, The Pogues, Hanka Williamsa, Marka Knopflera, Steeleye Span, The Dubliners czy wczesnych Rolling Stones, moim wrogiem na pewno z tego akurat powodu się nie stanie.
Ma to spory związek z tym, co celnie mówi N.G. Dávila - mianowicie, że "Sztuka ludowa, to to czego lud w ogóle za sztukę nie uważa. To, co lud za sztukę uważa, to po prostu sztuka tandetna".
* * * * *
Był już "Wiek Katedr", "Wiek Świateł", "Wiek Pary i Elektryczności".... Jak będzie kiedyś nazywana nasza epoka? Jeśli w ogóle będzie, to zapewne coś w stylu "Ostatnie Podrygi Krzyżowców w Europie". No a jak POWINNA by być nazwana - w tych naszych, jeszcze funkcjonujących, europejskich kategoriach? Nie widzę lepszego określenia, niż WIEK RÓŻOWYCH GOLAREK DO PIZDY.
(Dzięki Arturze M. Nicponiu za przypomnienie tego mojego określenia sprzed lat! Dla mnie jest po prostu genialne. Nie zmarnowałem mimo wszystko życia! Ty też nie. ;-)
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Nie chcę nikogo germanizować, ale...
Otóż znalazłem ci ja właśnie w sieci KOMPLET DZIEŁ OSWALDA SPENGLERA - za darmo, pełne teksty bez europejskiej cenzury... Po prostu skarb!
Jeśli kogoś to może zainteresować - a powinno, bo to największy umysł, z jakim ja się w swym długim życiu spotkałem (nie rozczulałbym się nad Niemcem bez powodu) - oto link:
http://www.zeno.org/Philosophie/M/Spengler,+Oswald
Korzystać, bo niedługo może to być zakazane, albo w ogóle internet będzie tylko dla słusznych i postępowych!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
piątek, grudnia 14, 2007
Dlaczego Polki mają małe piersi?
Mniejsza o Francuzów, nimi się już zajmują ci wszyscy Arabowie i Murzyni, których tak cwanie sobie nasprowadzali. Zdobyli dzięki temu nawet mistrzostwo świata w kopaniu piłki, niech się cieszą, dopóki jeszcze nie mają poważniejszych zmartwień! (Mieliby zresztą to mistrzostwo, kiedy to było? I to zdobyte przez autentycznych w większości Francuzów, gdyby bezstronny sędzia nie pozwalał był Niemcom traktować ich tak, jak dogłębnie zresocjalizowany chuligan traktuje staruszkę, której chce zabrać portmonetkę.) Jak jest jednak z Polakami? Jakie oni mają rączki, a jakie pyski?
Nie piszę dla lewactwa i europejsów, więc zakładam, iż Czytelnik podziela mój brak zachwytu nad obecną sytuacją w Polsce, nad III RP, nad naszą przynależnością do Wszecheuropejskiej Unii, nad wynikiem ostatnich wyborów i nad tym, co się dzieje w mediach... I wszędzie indziej. Z całą masą najprzeróżniejszych rzeczy, bo co w końcu idzie w naszym kraju tak, jakbyśmy chcieli? Że mamy organizację Euro? Żeśmy się załapali do jakichś idiotycznych europejskich mistrzostw w piłce kopanej? A co to za wielkie osiągnięcie, że spytam?
Jeśli ktoś dzieli moją opinię, że tego typu "osiągnięcia" nie rekompensują koszmaru, jaki jest polska sytuacja i życie większości porządnych ludzi w naszym kraju, to wypada zadać następne pytanie: ile w tym jest paskudnie dla nas okrutnego zrządzenia losu, ile powiedzmy Boskiej kary, ile podłości innych, ile zaś naszej własnej winy?
Ja na temat Boskiej kary nie będę się wypowiadał, bom katolik trydencki niewierzący i te sprawy pozostawiam autorytetom. Okrutne zrządzenie losu i podłość innych - wrogów, tchórzliwych i obłudnych sojuszników, oraz rodzimych zdrajców - dostrzegam jak najbardziej. Ale dostrzegam też naszą własną winę. W końcu, jeśli powrócimy na chwilę do Boga, to możemy zacytować liberalne skądinąd hasło, że "Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają". Inaczej, by zacytować Cromwella, "Módl się i dbaj, by ci proch nie zamókł". Czy my o to dbaliśmy? Że spytam?
Moim zdaniem nasza koszmarna zaiste historia ostatnich dziesięcioleci ma jedną przynajmniej pozytywną cechę, jest mianowicie dydaktyczna, można z niej wyciągnąć cenne nauki, posiada morał. Jak morał posiada? Może jest ich więcej, nawet na pewno, ale ja dostrzegam przede wszystkim jeden: "Niedotrzymanie obietnic się mści!"
Jakich obietnic? A takich na przykład, że "na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści". Pamiętam to, sam tego nie wykrzykiwałem, bo po pierwsze mam wstręt do wierszowanych haseł wykrzykiwanych na demonstracjach (jak i haseł masochistycznych, w rodzaju "chodźcie z nami, dziś nie biją" na 1 maja), a po drugie od początku miałem co do tego wątpliwości. Zawsze twierdziłem, że komuna skończy się w Polsce z powieszeniem Jerzego Urbana, i zdania tego nie zmieniłem. Nie skończyła się - obietnic należy dotrzymywać!
Dlatego też nie cieszą mnie dzisiaj te wszystkie przepiękne demonstracje pod domem tow. Jaruzelskiego - te przesubtelne hasła, te starannie wykonane tablice i transparenty, te wibrujące od poczucia moralnej słuszności chóralne okrzyki ... Jeśli się tam nie potrafi pójść z kawałem konopnego sznura i zakończyć sprawę raz na zawsze, to naprawdę nie ma się co oszukiwać. Ja bym się na miejscu tow. Jaruzelskiego (zakładając oczywiście, że mnie można sobie na takim miejscu wyobrazić) specjalnie nie przeraził taką demonstracją, raczej stanowiłaby miłą odmianę.
Nie ucieszyło mnie też, gdy wczoraj na koniec kilkudziesięcioosobowej demonstracji pod gdańskim pomnikiem Poległych Stoczniowców dowiedziałem się, że "będziemy tu za rok, będziemy za dwa lata, za pięć i za dziesięć". Kurwa mać, wiem że nie powinno się mnie wpuszczać do przyzwoitych domów, ale wolałbym usłyszeć coś w rodzaju, "będziemy tu za rok, a może i za dwa lata, a za pięć lat to już z całą pewnością na drzewach zamiast liści... tak jak obiecywaliśmy w demonstracjach stanu wojennego". Przykro mi, ale jakoś nigdy nie widziałem tego "Polak z Polakiem", jako cokolwiek innego, niż tylko taktyczny wybieg, niezbędny wobec przewagi wroga, ale przecież nie mniej przez to żałosny.
Aby tak nie tak cały czas o sznurze i sprawach ostatecznych, teraz będzie coś na znacznie lżejszą nutę. Naprawdę nie da się to porównać z tamtymi obietnicami, z tamtymi ważnymi i ponurymi sprawami, ale jednak jest to sprawa z podobnej dziedziny. Otóż kilka miesięcy temu miałem jeden z moich licznych "twórczych" kryzysów, czyli kolejny raz całkowicie zwątpiłem w sens przyłączania się do całego tego medialnego szumu, z którego i tak absolutnie nic sensownego nie wynika, w każdym razie nic pozytywnego z punktu widzenia takich jak ja.
Jednak łażąc sobie po sieci, znalazłem tam dwie książki jednego z najważniejszych moim zdaniem autorów XX wieku. Mówię oczywiście nie o fikcji, tylko o tym co ma znaczenie. Chodzi o Roberta Ardreya, o który wielokrotnie pisałem. O człowieka, który miał największy niewątpliwie wpływ na moje polityczne poglądy. Byłem dotąd pewien, że nie ma go jak rodakom pokazać, a tu nagle okazało się, że jest - oto, za darmo. Wystarczy znać nieco angielski, w końcu nikt nie zabrania podpierać się słownikiem, darmowym translatorem online, zapytać znajomych, choćby mnie...
Polazłem więc znowu na salon24, z którym już zamierzałem definitywnie skończyć, żeby zakomunikować tę radosną wieść, że oto jest dostępny w sieci za darmo Robert Ardrey, wszem wobec i każdemu z osobna. Napisałem dość lekki tekścik na ten temat, w którym jednak całkiem na serio powiedziane było coś w tym duchu, że "kto chce bym go uważał za prawicowca i partnera do sensownej dyskusji, powinien za trzy miesiące mieć przeczytane to, co z Ardreya jest dostępne w sieci".
Dość niewielu ludzi się tym moim pronunciamiento zainteresowało - w końcu o ileż zabawniej jest poczytać Azraela albo prof. Sadurskiego z Samego Serca Europy! - ale paru jednak tak, a ten i ów nawet obiecał, że za trzy miesiące Ardreya będzie miał przeczytanego. Co z tego wynikło? Czy zgadłeś już Czytelniku? Z pewnością zgadłeś! Miesięcy od tamtego czasu minęło z pewnością z pięć, ale jakoś nikt mi jeszcze się nie pochwalił przeczytaniem Ardreya i nie zaproponował sensownej dyskusji. Mimo, że niektórzy nawet się tego przecież podjęli.
No ale w końcu mówienie to nie to samo co robienie, prawda? Pokrzyczeć sobie o wieszaniu komunistów, kiedy akurat jesteśmy na nich obrażeni, nie jest źle. To redukuje stres i przyspiesza dotlenianie komórek, jeśli nawet nic poza tym. "Nicea albo śmierć", też nieźle brzmi, co nie znaczy przecież, by miało jakiekolwiek znaczenie w realu. Przykłady tego typu można by mnożyć i mnożyć, mój prywatny drobiazg z Ardreyem oczywiście na tym tle całkiem znika z pola widzenia.
Gdyby sądzić po tonie prawicowych blogów, to powinniśmy mieć od paru miesięcy ciągłe demonstracje na ulicach i powinny się już dziać naprawdę interesujące sprawy. Byłby o co powalczyć, na przykład o zachowanie roli Prezydenta, która jest podminowywana przy aplauzach mediów i całkowitej obojętności naszej "prawicy". To ważna sprawa, co by przeróżna od paru dni oszalała z bólu spowodowanego utratą suwerenności (niewątpliwą i b. paskudną) hiper-prawicowa młódź nie mówiła na temat jego "zdrady".
No i dzieją się ciekawe rzeczy, ale tylko na blogach. I w kuluarach, gdzie przeróżne Schetyny, Potteringi i Borrele szykują na nas jarzma i chomąta. (Żeby chociaż munsztuki! Koń to szlachetne bydlę. Ale też koń nie chlapie bez sensu gębą!)
Jeśli więc, Polko, martwisz się zbyt małym biustem... Pociesz się, po pierwsze tym, że masz za to OGROMNE sutki, a po drugie tym, że jesteś idealnie dostosowana do buzi i rączek Twego rodaka. Polaku! Ronisz łzy, że Twoja żona, kochanka i sponsorowana przez ciebie studentka - wszystkie trzy razem - nie potrafiłyby wypełnić porządnie jednej bluzki? To sam się łaskawie zastanów czemu, i komu, to zawdzięczasz. I ciesz się chociaż ich z pewnością OGROMNYMI sutkami. Masz niezaprzeczalne prawo do dumy - zapracowałeś na nie w pocie czoła!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
czwartek, grudnia 13, 2007
Tusk na nosie (z cyklu 'co robić?', odcinek 1)
Przyzwyczaiłem się już wprawdzie niemal ("człowiek nie świnia i do wszystkiego się przyzwyczai"), że o zdrajcy Jaruzelskim ludzie mówią per "generał" - i to wcale nie tacy, którzy się głaszą pacyfistami, bo to bym akurat zrozumiał. (Zakładając oczywiście, że można zrozumieć coś tak pokrętnego jak pacyfizm.)
Uśmiechnąłem do swych sennych myśli, po czym już całkiem odpłynąłem w krainę Morfeusza. Znalazłem się, czy raczej tylko tak mi się wydało, choć było to niewiarygodnie realistyczne, w jakimś całkiem obcym mieszkaniu. Wraz ze mną były tam dwie kilkunastoletnie dziewczyny, chyba siostry.
"Nie pójdę na tę prywatkę", powiedziała jedna, "jakiś paskudny tusk wyskoczył mi na nosie." W jej głosie słychać było ogromny smutek i poczucie niesprawiedliwości.
"Pokaż", odpowiedziała druga. "O cholera! Przykro mi to mówić, ale naprawdę wielki i paskudny." I jej całkiem ładna twarz wykrzywiła się obrzydzeniem.
Zapadła dłuższa cisza, podczas której ja zastanawiałem się, dlaczego one mnie widzą, skoro siedzę o metr od nich i to w pełnym świetle. Musiałem jednak być niewidzialny i ta myśl bardzo mnie uspokoiła.
"A jak twoja randka w ciemno?", powiedziała nagle ta z paskudnym tuskiem na nosie, odrobinę mniej ponurym głosem. "Idziesz z tym facetem na prywatkę do Zdziśka?"
Teraz ta druga, która poprzednio chyba raczej udawała smutek wywołany tuskiem, zabrzmiała dość smutno. "Nie, ten facet jakiś taki... tuskowaty. Nie chcę się z nim więcej spotykać."
"Niesiłowaty znaczy?", zainteresowała się ta druga.
"Nie wiem czy aż niesiołowaty... Tuskoid taki, wiesz. Zachowuje się jak jakiś europejs."
"Aaa", padła pełna zrozumienia odpowiedź, "no to przykre!"
"Fakt", odpowiedziała tamta.
Nagle, akurat kiedy mnie cała ta romantyczna, choć niezbyt szczęśliwe się rozwijająca, historia dwóch niebrzydkich panienek, zaczęła naprawdę fascynować, z drugiego pokoju, lub może raczej z łazienki, dobiegł energiczny głos kobiety w średnim wieku. Nie było w nim cienia romantyczności
.
"Zośka, Jadźka!", wołała kobieta znacznie głośniej, niż wydawało to mi się konieczne, "Ktoś znowu napchał jakichś tusków do kibla! Weźcie tuska do przepychania kibla i przepchnijcie. Ale to już!"
Dziewczyny spojrzały na siebie, po czym ta z tuskiem na nosie wyszła, zapewne po to, by wziąć tego tuska do przetykania kibla i przetkać te tuski, które ktoś do tego kibla nawrzucał.
Ja w tym czasie zacząłem wychodzić z tego dziwnego stanu, w którym się przez chwilę znalazłem. Dziwny on był, nie ma co do tego wątpliwości. Jedno tylko mnie dręczy - czy to były jedynie moje fantazje, czy też była to w jakimś sensie prawda?
Może jakimś cudem zostałem na te kilka minut przeniesiony, zarówno w przestrzeni - do nieznanego mieszkania, jak i w przyszłość? Tylko jak daleka była ta przyszłość? Dwa lata? Trzy? Pięć?
Taka jest moja historia. Nie ma sensu czytelnikom wyjaśniać, czy napisałem to z fantazji, czy też naprawdę miałem dzisiaj taką wizję. I tak każdy uwierzy w to, co zechce. (A już szczególnie ci idioci, co uwierzyli w cud i drugą Irlandię.) Gdyby jednak ktoś potrzebował pomysłów na zwalczanie tego, eufemistycznie mówiąc, syfa, który ostatnio mamy, i który nam grozi jeszcze bez porównania gorszym syfem (excusez le môt!), to proszę się zastanowić nad wprowadzeniem tej wizji w życie.
Proszę tylko pomyśleć - przyszłość możecie zacząć wprowadzać w życie już teraz! Czy to nie jest istny CUD?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.