poniedziałek, listopada 01, 2010

Histeria

"Corporation Man" Anthony Jaya to interesująca próba stworzenia swego rodzaju "społecznej antropologii" współczesnych wielkich korporacji i naszkicowania hipotetycznych zmian, jakie ich przyszły rozwój może spowodować w świecie. Jedna rzecz mi się w tej książce bardzo podobała, jedna zaś bardzo mi się nie podobała i wnerwia mnie po dziś dzień (a czytałem to jakieś dziesięć lat temu).

To co mi się podobało, to była fajna analiza takich spraw, jak to ludzie organizują się w coraz większe grupy - od zgranej paczki złożonej z grubsza z 7 - 11 "łowców", po narody, państwa i imperia. To co mi się nie podobało, to było nie więcej, niż tylko sformułowanie - rzecz być może całkiem bez znaczenia, ale dla mnie swego rodzaju symptom różnych niemiłych mi spraw... I właśnie o tym (o dziwo) chciałem dzisiaj.

Otóż chodzi o to, że autor tej książki opowiada w jednym miejscu własne przeżycia z dzieciństwa, i to nie byle jakie. Chodził wtedy do szkoły podstawowej i nagle, na przerwie, rozniosła się wśród chłopiąt na szkolnym podwórzu wieść, że ich kraj (W. Brytania) wypowiedziała wojnę Niemcom. (Chodzi oczywiście o 1939, nie cieszcie się! Nic AŻ TAK ważnego z najnowszych wydarzeń wam nie umknęło.)

Chłopięta, jak to nam opowiada Jay, przepełnione nagłym i dla niego niezrozumiałym entuzjazmem, zaczęły wtedy biec całym hurmem wokół tego podwórza, wznosząc bojowe okrzyki. Cieszyły się dzieciaki z tej wojny, Jay tego nie rozumie i nie akceptuje - nie miałbym do niego o to cienia pretensji, tyle, że on ten ich entuzjazm określił słowem "histeria". I tego nie mogę mu do dziś darować!

Czy bojowy entuzjazm o zabarwieniu jawnie patriotycznym - jakkolwiek (nie przesądzam tego i nie zamierzam się tym w ogóle tutaj zajmować) byłby on irracjonalny, niemądry, mało humanitarny czy politycznie poprawny - może i powinien być nazywany histerią? I jeśli nie, to dlaczego?

Oczywiście, sam wielokrotnie już to mówiłem, definicje można sobie tworzyć do woli, bo to tylko arbitralne skojarzenie pewnych dźwięków i/lub znaków z jakimś pojęciem czy rzeczą. Mógłbym więc sobie w związku z tym nazwać karalucha "Unią Europejską", a dodawanie "podnoszeniem do kwadratu". Jednak nie wypada i niewiele w tym sensu, jeśli słowa "karaluch", "Unia Europejska", "dodawanie" i "podnoszenie do kwadratu" mają już pewne w miarę ustalone znaczenie, które ludzie w miarę akceptują.

Można sobie oczywiście powymyślać własne definicje, i czasem ma to sens, kiedy chcemy się "oderwać" od przyjętych dotychczas definicji. (Coś jak z językiem programowania APL, gdzie, jak kojarzę, nawet zwykłe dodawanie było zapisywane w całkiem nowy, arbitralnie wymyślony sposób. Czy tam to miało wiele sensu, trudno mi ocenić, ale w sytuacjach bardziej, że tak powiem, "humanistycznych" ten sens czasami jest całkiem wyraźny.)

Słowo "histeria", gdyby ktoś nie wiedział, pochodzi od greckiego słowa na macicę. Grecy sądzili, że histeria jest skutkiem wędrowania macicy po ciele. Można się bez trudu domyśleć, że facetów histeria dotyczyć nie miała po prostu jak.

Nawet Freud (nie żebym specjalnie cenił tego genialnego hochsztaplera, ale to na inny raz), któren histerii odkrywał co niemiara, odkrywał ją jednak raczej (czy może nawet wyłącznie) w kobietach. Konkretnie w rozpieszczonych, bezczynnych, przewrażliwionych kobietkach z wyższych wiedeńskich sfer.

Jeśli odkrył ją kiedykolwiek w jakimś facecie (naprawdę teraz nie pamiętam, interesowałem się psychoanalizą bardzo dawno temu i szkoda by mi było czasu na poszukiwania po wikipediach), to z pewnością był to jakiś wyjątkowo metroseksualny facet, a nie pełne bojowego zapału chłopię ganiające wokół szkolnego podwórza, w nadziei, ze zamiast nudnego życia w fabryce czy biurze, czekają go wojenne emocje, choćby nawet początkowo jeszcze per procura.

Powtarzam - to, jak sobie duchowni, mędrcy, moraliści i inni tacy widzą zalety i wady postawy tych chłopiąt, to nie jest nasz temat na teraz. Nawet polityków zostawiamy sobie na boku. Mnie w tej chwili chodzi o DEFINICJE jako takie... To raz.

A do tego chodzi mi o PSYCHOLOGIĘ. Konkretnie zaś o tę sprawę, czy ów radosny szał, który (jak się należy domyślić) przeżywały, i który (z całą pewnością) przejawiały owe chłopięta, można uznać za to samo, co przeżywają - oglądamy to nierzadko na dawniejszych filmach - rozpieszczone kobietki (i zniewieściali faceci), a co się leczy, jak nam na tych filmach pokazują, walnięciem delikwenta w pysk?

A może ja nie będę tego kończył? Przynajmniej na razie? Jakoś mierzi mnie ostatnio wszystko, co zalatuje działalnością popularno-naukową, męczy mnie w ogóle pisanie... A kwestia została przecież postawiona i kto chce, może ją sobie wziąć na warsztat, albo na ząb, albo na co tam sobie uważa.

Nie wiem, może jeszcze kiedyś napiszę, jak ja sam to widzę - w  końcu obmyśliłem sobie całą sprawę dokładnie i naprawdę wiem. Albo może zostanę (Deo volente) sprowokowany i powiem w końcu, co mam do powiedzenia - interaktywnie, w komętach pod tym kawałkiem? Będą w ogóle jakieś komęty? Będzie jakaś interaktywność? A skąd ja wiem, że jakbym napisał to do końca i wszystko ze szczegółami ludziom wyłuszczył, jak ja to widzę, to by była?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, października 26, 2010

Jak nie znoszę skatologii... To jednak trzeba w końcu było powiedzieć!

Zaczynam podejrzewać, że nic nie przyhamuje inwencji twórców ideologii widzących sens i istotę świata w ekonomii, ani też entuzjazmu ich wyznawców... Dopóki ktoś nie stworzy równie kunsztownej ideologii, w której sensem i istotą świata będzie kloaczne się wypróżnianie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, października 23, 2010

"Przerażający Rysio" i inne pouczające opowiastki (odcinek 4 i OSTATNI!)

Przyszli do niego i mówili mu: "Mistrzu, a jakiż to jest związek między Rysiem i dzielnym kapitanem Ahabem z jednej, a tym o czym nam raczyłeś teraz opowiadać, z drugiej strony?"

I odpowiedział im, cytując klasyka: "To bardzo dobre pytanie!" Przy tym wykonał ledwozauważalny ruch ręką. I weszli sługi, i wrzucili ich do lochu, poturbowawszy przedtem nieco.

To tyle o Rysiu. Mam dość! Nie tyle samego Rysia, bo naprawdę miałem zamiar prawić wam ciekawe i nigdy-dotąd-niesłyszane rzeczy... O psychologii walki... O psychologii linczu....O psychologii odwiecznego polskiego infantylizmu i (excusez le mot) politycznego pedalstwa... O psychologii w ogóle.

Ale jeśli, zanim w ogóle będę mógł przejść do rzeczy, będę zmuszony przygotowywać teren, jakbym był jakimś platformianym biznes-aferzystą i budował szemranego "Orlika"... No to nie, dzięki serdeczne! Jakbyście mieli przeczytanego Ardreya, to by się dało rozmawiać, tak się nie da! Na przyszłość się łaskawie zastanówta, dobra?

Może jeszcze kiedyś, ale na razie mam serdecznie dość uświadamiania was, ludzieńkowie, serdecznie dość mądrzenia się w sieci... Czuję, że cholerne blogowanie wypala mi duszę, że nic nie robimy, tylko gadamy i upajamy się własnym gadaniem... Nie nawołuję do rzucania bomb i tępienia swołoczy manu propia,  jakby ktoś chciał wiedzieć (nie z powodów moralnych, tylko całkiem innych, zresztą) ale mam serdecznie dość wszystkich przekomarzanek, nawoływań, ubolewań, białych marszów, Frycków, i innej martyrologii.

* * * * *

Żebyście jednak nie mówili, że was oszukałem, dam wam tym razem jeszcze coś na ząb. Otóż twierdzę, że wedle klasyfikacji prof. Bartyzela, bardzo moim zdaniem sensownej, Korwin i jego owieczki to jest SKRAJNA PRAWICA LEWICY. Formy i sposoby na utrzymanie i (pęknę ze śmiechu!) zdobycie władzy mają w sumie dość prawicowe, a nawet skrajnie prawicowe w wielu przypadkach (Prusy skrzyżowane ze Spartą, choć pacyfistyczną i konsumpcyjną, a do tego Król Słońce), ale sama istota, cele, widzenie świata - absolutnie lewicowe. Albo i lewackie. (Bo "lewica" to jednak nie musi być w moich ustach obelga, choć przeważnie nie jest to nic fajnego.)

No bo wiecie ludzie, że cwani macherzy wmówili wam, iż lewicowość to koniecznie marksizm. To jednak wygodna dla nich propagandowa brednia. Lewicowość to:

1. Postęp (z dużej);

2. Ludzkość (z dużej);

3. Zanikanie konfliktów (tutaj zamiast tego handełes, konsumpcja i produkcja);

4. Pacyfizm (zaczyna się od "w pełni zawodowej armii", jak się kończy, to już nieźle widać patrząc na III RP;

5. Globalizm (wiąże się z pkt. 2, chodzi o to, że "wolny rynek" MUSI po prostu dążyć do globalnej gospodarki, to zaś pociąga za sobą globalizację wszystkiego innego, z zanikiem państw narodowych w konsekwencji);

6. "Etyczny socjalizm" (pojęcie stworzone, o ile wiem, przez Nietschego, fajnie wykorzystane przez Spenglera) - chodzi o to, że się wierzy i głosi, że "jeśli wszyscy będą mieli taki a taki pogląd i tak a tak postępować, to będzie raj na ziemi"... w tym przypadku wierzyć mają w "wolny rynek" i tym podobne - jeśli nie, to są (wg. określenia "von" Misesa") "neurotykami";

7. No i cecha charakterystyczna już nawet nie dla po prostu lewicy, a dla bolszewików (także znana z np. masonerii czy, jak się uważa, zakonu templariuszy) - to, że się okłamuje NAWET własnych stronników, podając im b. rozwodnioną i poprzykrawaną ad usum Delphini doktrynę, a tylko naprawdę wtajemniczeni znają prawdziwe cele i prawdziwe logiczne konsekwencje doktryny, oraz działań własnej (excusez le mot!) sekty.

No a teraz chętnie zobaczę reakcję Kirkera i różnych innych ludzi na to moje dictum - ale prosiłbym jednak o konkrety i odnoszenie się do meritum, a nie wymysły i obślizgłe deklaracje, jaki to PiS "narodowy socjalizm" (co zresztą jest argumentem równie żałosnym, co obrzydliwym, i co mniej durni z nich muszą to chyba wiedzieć).

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, października 22, 2010

"Przerażający Rysio" i inne pouczające opowiastki (odcinek 3)

I ludzienie, przodkowie nasi, jakby nie było, tak sobie to zbieractwo uprawiali przez ponad dwa miliony lat. Co najmniej tyle, a raczej o wiele dłużej, skoro nasz najbliższy krewniak - słodki i wegeteriański rzekomo szympans - robi dokładnie to samo. Szympanse bardzo lubią mięso i bardzo lubią polować. Na przykład na młode małpki innych gatunków. I na przykład mięso jest jedyną strawą, którą się szympanse dzielą - czyniąc ze swej konsumpcji rodzaj bankietu.

Jednak kiedy przejdziemy do drugiego członu "zbieractwa-łowiectwa", sprawy stają się jeszcze ciekawsze. W końcu nie takim sposobem, jako się rzekło, wygubili nasi przodkowie mamuty, amerykańskie konie i inne spore bydlątka. W dodatku w zlodowaciałej tundrze, czy po prostu na lodzie i morzu, żadnych jagódek do zbierania nie ma. Korzonków też nie. Ludzie jednak świetnie sobie tam radzili. Nie, żeby ich było bardzo dużo, zaludnienie oczywiście, w porównaniu z dzisiejszym, było niewielkie, ale za to źwierząt było sporo. (W niektórych przypadkach do czasu.)

Tutaj co najmniej dwa miliony lat tego "zbieractwa-łowiectwa", a z drugiej strony warto pamiętać, że łuk - czyli subtelne narzędzie pozwalające pojedynczemu człowiekowi upolować zwierzę na odległość (bez przesady jednak z tą odległością, prymitywne łuki to nie jest broń przesadnie długodystansowa i nie tak się jej używa!) ma jakieś 40 tysięcy lat... Zaś nasza przeogromna i niewiarygodnie rozwinięta kora mózgowa (powstała w wyniku jakiejś mutacji, być może wywołanej zmianą promieniowania po uderzeniu w ziemię sporego ciała niebieskiego) niewiele więcej.

Przedtem faktycznie nasze mózgi były większe od mózgów naszych krewniaków - bo i byliśmy bardziej aktywni, prowadziliśmy o wiele bardziej urozmaicone, niebezpieczne i wymagające kombinowania życie - ale nie było to nic, o czym by koniecznie trzeba zaraz pisać do domu z kolonii. Tak więc należy przyjąć, że człowiek był zasadniczo sobą JUŻ ZANIM posiadł tę przeogromną korę i związane z nią cechy (inteligencję, ale też dziwną zdolność samooszukiwania się, unikalną w świecie źwierząt).

Mógłbym jeszcze o tym sporo, ale wolałbym skondensować tę popularnonaukową część mego wywodu, bo obawiam się, że nigdy nie dojdę do tego, co przede wszystkim chciałbym powiedzieć. Są to zaś rzeczy własne, oryginalne i, mam nadzieję, dość ciekawe, a nawet poniekąd aktualne. Znam jednak życie na tyle, że wcale nie jestem pewien, że dociągnę...

W każdym razie tutaj Robert Ardrey, którego należy czytać! I nie gadać mi, że to przestarzałe (bo ma 40 lat), że nowe odkrycia zweryfikowały... To bzdura! Ardrey, pisząc swoje cztery wielkie i ważne książki, kontaktował się z uczonymi, którymi dzisiejsze Dawkinsy nie są warte butów czyścić. Jego książki to naukowo-filozoficzne eseje, zgoda, ale też na ich podstawie człek zaczyna pojmować historię, politykę, wojnę, oraz to, co się wokół niego dzieje. (Także platformiano-esbeckich morderców i kolejne rodzime targowice z ich podłą "narracją", jak i ich, niestety, niekłamane i niezmienne sukcesy.)

Ardrey napisał eseje, nie "prace naukowe", jednak Ardrey, w odróżnieniu od dzisiejszej nauki, był uczciwy i naprawdę poszukiwał prawdy. O dzisiejszej nauce nie da się już tego powiedzieć - to, co mówi się laikom, zostaje starannie wybrane i przyrządzone, a sam dobór tematów, sama hierarchia naukowego środowiska, samo kierowanie zasobami... Wszystko to jest teraz takie, że podniecanie się Nauką staje się z każdym dniem naiwniejsze i bardziej śmieszne.

"Uczeni" bez przerwy robią dziś za autorytety w dziedzinach, gdzie nie mają żadnej realnej intelektualnej przewagi nad laikiem (o ile oczywiście ten nie został przedtem totalnie okłamany, ogłupiony i zindoktrynowany),  i wypowiadają się na przykład o istnieniu lub nieistnieniu Boga, jakby to cokolwiek miało wspólnego z nauką - z tą w każdym razie, którą od pół tysiąca lat na zachodzie się uprawia, i która doprowadziła do tego, że klepiemy sobie w internecie, wysyłając od niechcenia różne rzeczy na Marsa.

Kiedy akurat wszystkie jej sukcesy, tej nauki znaczy, i cała jej istota, polega właśnie na tym, że odrzuciła ona metafizyczne pretensje - W TYM PRETENSJĘ DO "POZNANIA PRAWDY"! - i skoncentrowała się na tworzeniu i weryfikowaniu UŻYTECZNYCH HIPOTEZ. Bóg, jego istnienie, czy nie istnienie, nijak się w tym nie mieści i Dawkinsy wypowiadające się na ten temat są dokładnie takimi autorytetetami, jak mój sąsiad, nawet niekoniecznie ten inteligentny.

Ja całkiem nie o tym mam zamiar opowiadać, ale tuszę i mam niepłonną, że to, com tu napisał, nie będzie całkiem bez sensu i kompletnie nieużyteczne.

(A swoją drogą, jak byście mieli jakieś wątpliwości co do tej "myśliwskiej hipotezy" - że na przykład witamina C, albo coś - to dajcie se spokój, tam się wszystko zgadza! Po prostu nie mam czasu, ani specjalnie ochoty, streszczać tutaj Ardreya - trza se po prostu przeczytać. I - do jasnej i niespodziewanej! - wydać wreszcie go po polsku!)

A zatem ¡hasta la próxima! (oczywiście Deo volente) Czyli bardziej swojsko: c.d.n. (D.v.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

"Przerażający Rysio" i inne pouczające opowiastki (odcinek 2)

Żaden Melville, żaden Homer, ba! - żaden Szalony Mozart Poezji, Nasza Kochana Noblistka, ta co to Usta Ma Niemal Tak Słodkie Jak Ten Co Usta Miał Słodsze Od Malin - nie ma takiej wiernej, kochanej, czujnej, mądrej i ęteraktywnej Publiczności. Która to Publiczność ęteraktywnie mnie zaraz w komętach pod poprzednim odcinkiem poinformowała, że Rysio jednak był zębaczem (nie wierzę jednak, by miał zębiczny uśmiech, po prostu NIE WIERZĘ!), że uprawiał zapasy z ogromnymi ośmiornicami, pożerał trzymetrowe rekiny, kalmary z dziobami i w ogóle.

Czyli żadna tam słodycz i niewinność. Tyle, że co nam to robi? Klasyk by rzekł: "Tym gorzej dla faktów", ale my nie potrzebujemy nawet tego. Po pierwsze: Czy pan Ahab został może desygnowany przez jakąś, uznawaną przez międzynarodowe instancję, Ligę Samoobrony Trzymetrowych Rekinów, Kalmarów i Ośmiornic na ich oficjalnego czempiona i obrońcę?

Nie, prawda? Po drugie: czy to Rysio łaził za panem Ahabem i próbował go przerobić na tran oraz fiszbiny? (Mniejsza już o to, czy po morzu, czy też po lądzie, choć i to nie jest bez znaczenia.) Nie, prawda? Po trzecie: My się tu wcale nie zajmujemy płaczem nad losem wielorybów, ani też roztrząsaniem moralnych aspektów polowania na nie!

Chodzi nam o coś kompletnie innego. Ludzie, którzy doczytali aż tutaj (chodzi o tych, co przeczytali w całości poprzedni odcinek, inaczej to i tak niewiele i zaraz se darują, bo nawet nie połapią się o co chodzi), wielu z nich, zostało złapanych w paskudną zaiste pułapkę. Oni myślą, że ja tu - może w nieco bardziej pokrętnej i wyrafinowanej formie, ale jednak płaczę nad tym, co się stało, jacy tamci podli, jacy my biedni... Oczywiście - tamci są podli, a stało się koszmarnie, tyle, że to, moim skromnym, dopiero skromniutki początek. Będzie gorzej! Nie do takich rzeczy oni są zdolni.

Ja jednak z założenia nie zajmuję się martyrologią, a biężączką nieczęsto, i także tym razem chodzi i o sprawy o wiele dalej idące, głębsze i, dla mnie przynajmniej, jednak w sumie ważniejsze od jakichś tam płaczów, czy dopraszania się, by oni się jednak opamiętali.

Tak więc, kto popełnił ten błąd, kto dał się nabrać tytułowi (a faktycznie tamten skurwiel także chyba Rysio, kiedy wymyślałem ten tekst i ten tytuł całkiem o tym nie myślałem, słowo!), niech szybko pokład tej przeklętej łajby opuści! (To już druga tura tych uciekinierów - po tych, co to wierzą, że ziemia ma 6 tys. lat, a zło daje się, ot tak sobie, zwyciężać dobrem, bo ono się tego dobra panicznie boi. Biedne naiwniaki, szkoda tylko, że jesteśmy w tej samej łajbie!)

Dobra, była dygresja pod adresem Moich Kochanych Czytelników - tak czujnych, tyle wiedzących o wielorybach, tak słodkich i elokwentnych - teraz wracamy do wyrażonego na końcu poprzedniego odcinka pytania: Jak żyli ludzie na przestrzeni swych dziejów?

Cofamy się myślą w przeszłość... Strzyżenie psów... Stocznia... Fabryki, dymiące kominy... Jednak większość i tak pracowała i żyła z roli... Cofamy się, cofamy się, cofamy... I jakieś 12 tysięcy lat temu to życie z roli się nam dość gwałtownie kończy... Także, niedługo potem (bo idziemy wstecz) kończy się nam hodowla... Co mamy?

Leberalne i podobnego typu mędrki, a one obecnie robią za uczonych i popularyzatorów wiedzy, powiedzą nam, że przedtem było "społeczeństwo zbieracko-myśliwskie". (Z akcentem, jak się domyślam, na zbieractwo, bo to stoi pierwsze.)

I to z tego, jak należy sądzić, zbieractwa w Ameryce przez kilkanaście tysięcy wyginęły konie, mamuty, słonie i cała masa innych źwierząt... Że to zrobili, znaczy kęsim tym źwierzętom, ludzie, nie ulega dziś wątpliwości. Ludzie stosunkowo nieliczni, uzbrojeni w broń z drewna i kamienia.

W Europie też z tego zbieractwa wyginęły zapewne mamuty. Jasne, że się zrobiło cieplej, ale one podobno jednak głównie z powodu ludzi. Na antypodach czterometrowej wysokości strusie i różne inne tego typu stworzenia też zbieractwa nie przeżyły. Nie mówię już o dziwolągach w rodzaju Miotragus Balearicus, co go kiedyś naukowo studiowałem, a któren miał króciutkie nóżki, żył bowiem w grotach, a ludzi nie znał, ale jak poznał, to tego nie przeżył.

Zbieractwo, zaiste! Zresztą jak takie zbieractwo w praktyce wygląda? Jak w wierszu - znakomitym swoją drogą, choć zdaje się ściągnięty z Elsy Beskov - "Na jagody"? Jak grzybobranie w "Panu Tadeuszu"? No, nie całkiem. Raczej tak, że idzie sobie plemię, a najczęściej kobiety z dziećmi, i zbiera co się nada do zjedzenia (a wybredni nie są, nie mogą sobie na to zresztą pozwolić). A jak zamiast jagódki czy mączystego korzonka zobaczą jaszczurkę... gniazdo z pisklętami... małą zabłąkaną gazelę...

Ileż to wtedy śmiechu i radości! Emocje pogoni! Krzyki! Rwetes! W końcu łaps i jedzonko upolowane. Wszyscy się cieszą.

c.d. (Deo, of course, volente) n.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, października 21, 2010

"Przerażający Rysio" i inne pouczające opowiastki (odcinek 1)

Kojarzycie "Moby Dicka"? Znawcy, przynajmniej niektórzy, uznają to za największe arcydzieło amerykańskiej literatury. To historia o wielorybie-mutancie, który pożera ludzi i niszczy dobytek na morzu i lądzie. Nie ograniczając się do siania postrachu na morzu (stąd jego ksywa, na nasz tłumacząca się jako "Przerażający Rysio"), sięga w głąb lądu na całe 50 km... I robi tam rzeźnię! Albo i gorzej.

Dzielny kapitan Ahab - właściciel i dowódca statku zajmującego się pomaganiem znajdującym się w kłopotach wielorybom - stara się Rysiowi pomóc w jego mentalnym zagubieniu, ale w podzięce tamten odgryza mu nogę i kontynuuje swą wstrętną, skierowaną przeciw całemu światu agresję. Polegającą między innymi na tym, że kładł się na plaży, udając zwykłego wyrzuconego na brzeg wieloryba, a kiedy podchodzili do niego ekolodzy, żeby go pocieszyć i zepchnąć na głębinę, on... Łaps! I naprawdę widok był taki, że nie chcielibyście tego oglądać. No, chyba, że w jakimś filmie grozy.

Coś nie tak? Inaczej to było? O, sorry! Musiało mi się z czymś pomylić. Więc mówicie, że Rysio to był - biały bo biały - albinos jakiś, fakt - ale jednak wieloryb, czyli źwierzę bezzębne, żywiące się planktonem, które nie miało może wielkich problemów ze ściśnięciem za pomocą swych fiszbinów eleganckich dam w ich eleganckiej talii, ale już z odgryzieniem ludzkiej nogi to na pewno? I że Rysio nie był mewa, więc 50 km od morza w głąb lądu nijak nie potrafił? I że nawet sam Melville, autor znaczy tej arcy-opowiastki, nie twierdzi, by to potrafił? Ani że w ogóle miał zęby?

O cóż więc tu w takim razie chodzi? O co więc tyle krzyku i tyle literatury? Jak tam więc było? Przypomnijcie, dobra? Więc Rysio pływał sobie w morzu, tak...? A kapitan Ahab co? Też sobie pływał i co? I polował na wieloryby? Zabijał je znaczy? I kto w końcu chciał kogo upolować na początku? Kto zaczął?

Nie, nie mówcie, że to Ahab zaczął! Poważnie - on już był zabił setki kolegów i krewnych Rysia, zanim się zabrał za niego samego, więc Rysio to co najwyżej w samoobronie mu tę nogę? No nie, to by całkiem zmieniało postać rzeczy... To jakaś całkiem inna narracja, że tak to naukowo i postpolitycznie określę.

Teraz będzie wtręt. Zwany też przez niektórych wStrętem. Otóż, jeśli ktoś doczytał to tego miejsca, to jego. Nie może chyba mieć pretensji, bo było tu sporo dobrej literatury - nawet w pewnym sensie do kwadratu - i nikt mu po odciskach nie deptał. Teraz jednak chciałem poprosić, i ostrzec zarazem, wszystkich, którym ich religia nie pozwala dopuścić do siebie myśli, że świat może istnieć dłużej, niż sześć tysięcy lat, że ludzie od zawsze wyglądali tak samo, jak dzisiaj (pomijając togi, krynoliny i stringi), oraz/i że Polsce potrzeba czegoś więcej, niż tylko dziesięciu przykazań i Ojcze Nasz...

Chciałem ich poprosić, by już sobie darowali czytanie, tym razem, i zajęli na przykład przygotowywaniem prześcieradła na kolejny Biały Marsz Przeciw Przemocy... Albo coś. Tutaj niestety nie znajdą nic, co by ich ucieszyło, zbudowało, czy co by choćby potrafili zrozumieć. Dixi - żeby nie było potem dąsów i pretensji!

No a teraz my, ludzie poważni, dorośli, zastanowimy się nad takim oto zagadnieniem... Jak żył, jak spędzał większość swego czasu człowiek na przestrzeni swojej historii? (Że to nie ma z naszym Rysiem nic wspólnego? Sorry, ale mnie to oceniać, Autorowi, a nie, z całą uniżonością itd., Czytelnikowi. Zresztą nie takie rzeczy da się ze sobą skojarzyć, kiedy ma się po temu odpowiednie talenta!)

c.d. (Deo volente) n.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, października 19, 2010

Detronizacja króla

(Jeśli ten tytuł przyprawił o atak wrzodów żołądka któregoś z rodzimych "monarchistów" - tych, co to chętnie by widzieli choćby Putina na polskim tronie, byle tylko na tronie - to na zdrowie, dobry człowieku!)

Po napisaniu poprzedniego kawałka porozmawiałem sobie z paroma ludźmi na poruszone tam tematy, przemyślałem je sobie, i teraz widzę, że chyba zbyt pochopnie mianowałem Parkinsona jednookim królem ślepych chłopiąt spod trzepaka... Tych, co to kora jak na korkowym dębie, ale kontakt ze światem filtrowany (szeregowo) przez tępe niewyspane dziecko, naćpanego abstrakcjonistę i klawiaturę, na której "e", "r" i klawisz "Shift" działają tylko sporadycznie.

Nie żebym się jakoś radykalnie wycofywał z tego, com napisał! Sprawa ta naprawdę od niepamiętnych czasów mnie u Parkinsona raziła, nadal uważam to za rzecz poważna i godną dyskusji, która w dodatku w naszym (od Boga chyba z jakiegoś powodu przeklętym itd.) kraju jest od dawna robiona w sposób kretyński, obrzydliwy i samobójczy. Uwzględniając jego luźną, nieco może szaloną i rozgadaną konwencję, to był, moim zdaniem, sensowny i potrzebny tekst.

Jednak, jak teraz widzę, bardzo być może Parkinsonowi w cytowanej tam przeze mnie wypowiedzi nie chodziło o to, co mnie, a także moich rozmówców, tak razi, a o coś w sumie innego. Szczególnie wymiana opinii z Mustrumem na niepopkach nasunęła mi tę myśl i w tej chwili wydaje mi się ona słuszna, a moja krytyka Parkinsona, oraz jego mianowanie na chłopiątkowego króla, pochopna.

W wypowiedzi Parkinsona było chyba coś poza dość typowo brytyjskim lekceważeniem wojsk lądowych (tak ukochana przez leberałów "w pełni zawodowa armia", choć jak co do czego, to oczywiście już nie). Kosztem oczywiście b. poważnego traktowania floty (na co celnie zwrócił uwagę jeden z pierwszych komentujących).

Nadal oczywiście z pełnym przekonaniem odrzucam paskudny pomysł czynienia z wojska bandy żałosnych przebierańców pod pretekstem "parad wojskowych", ale chyba jednak Parkinson myślał o czymś nieco innym. Nieco, ale istotnie innym.

Otóż jeśli mamy na przykład jakieś formacje, które istnieją od lat, powiedzmy, trzystu - przez który to czas przelewały krew wrogów, a nierzadko i własną, odznaczały się wielokrotnie, zapładniały niezliczone panny, wdowy i mężatki, łamiąc im przy okazji serca, cieszyły lud niezliczonymi marsowymi paradami itd., itd...

I mundury owych formacji naprawdę są w użyciu od tych trzystu lat - niekoniecznie cały czas na polu walki (choć przynajmniej na początku raczej powinny), ale w klubie oficerskim, na uroczystościach, balach, gdzie się regiment integruje z miejscową elitą (zapładnia itd.), koronacjach, paradach właśnie (a szczególnie paradach zwycięstwa), no to to nie są żadni szemrani przebierańcy, tylko całkiem sensowne wojsko!

Jeśli Anglicy mieliby od roku 1415 pułk łuczników, którzy od dawna strzelają już z broni palnej, a nie z łuków, ale istnieje ciągłość i to jest ten sam pułk... (W końcu ludzie się tak czy tak zmieniają, choćby dlatego, że giną na polu chwały, więc to nie o to chodzi, prawda?) No to nie ma w tym nic złego, że część takiego wspaniałego pułku (a możemy założyć, że to by było naprawdę nie byle jakie wojsko, z takimi tradycjami, te rzeczy grają rolę!) przemaszeruje przed tymi wszystkimi pannami, mężatkami, dziatwą i starcami z łukami i w swoim piętnastowiecznym rynsztunku.

Można by tak rzec, że "jeśli to się odbywa na poziomie danego regimentu, to nie są to przebierańcy, a całkiem normalna praktyka". Normalna i sensowna, bo stanowi nawiązanie i przypomnienie wszystkich tych wzniosłych, krwawych i ważnych wydarzeń, w których ów regiment chwalebnie się zapisał.

U nas jednak - a przez "u nas" rozumiem (sporo, przyznaję, na wyrost) III RP - żadnej takiej ciągłości nie ma. Nie istnieją pułki, których historia liczy się od, powiedzmy, Odsieczy Wiedeńskiej. Nawet gdybyśmy coś takiego próbowali na siłę stworzyć (jak buduje się dziś "autentyczne" zabytki sprzed wieków), to się nie da, bo po drodze był PRL, czyli ruska niewola, więc to nie były polskie oddziały!

Tu nie chodzi o to, że nasza "kawaleria" nie jeździ już na koniach i nie macha lancą, bo w innych krajach też "kawaleria" jeździ lekkimi czołgami, albo lata helikopterami, w czym nie ma nic aż tak dziwnego, a tym bardziej niestosownego, tylko o to, że naprawdę żadnej ciągłości tu nie ma i nie ma jej na tyle, że nie można tego nijak, w miarę sensowny i uczciwy sposób, obejść. U nas to są i będą przebierańce!

Jeśli lud naprawdę potrzebuje przebierańców, to, po pierwsze: należy ich puścić już po właściwej paradzie; po drugie: tym bardziej trzeba nauczyć lud, by bardziej od przebierańców kochał prawdziwe wojsko (własne!); po trzecie: stworzyć długą i chwalebną tradycję militarną poszczególnych formacji i oddziałów. To ostatnie oznacza oczywiście między innymi utrzymywanie ciągłości, ale także wiele innych spraw, które, niestety, trudno mi już uwierzyć, by mogły być w przewidywalnym czasie (w Polsce) zrealizowane. Ale fakty są faktami, prawda prawdą... A przebierańce są i pozostaną przebierańcami!

Teraz - tytułem przeproszenia Parkinsona z jednej, a rekompensaty dla chłopiąt spod trzepaka z drugiej strony - chciałem o czymś całkiem innym. Otóż Parkinson napisał coś, co mnie (z przerwami) zastanawia i intryguje do dziś, a przeczytałem to dawno.

Pisze mianowicie, że zaletą arystokratycznego systemu - takiego w którym ludzie są w dużym stopniu przypisani na całe życie do swej wysokości w społecznej hierarchii - jest to, że ludzie predystynowani (w sensie psychiki i zdolności) do sprawowania władzy i piastowania odpowiedzialnych pozycji nie muszą się przedzierać w swej karierze przez podrzędne stanowiska, do których się marnie nadają i na których się co najmniej marnują, jeśli nie gorzej, a od razu zaczynają od rządzenia.

Sprawa jest dość w praktyce złożona, mimo że teoretycznie prosta. Bez jakichś ambitnych symulacji - komputerowych, czy choćby czysto intelektualnych - nie jestem w stanie powiedzieć, ile w tym poglądzie prawdy. Tym bardziej, że wynik będzie z całą pewnością zależał od całej masy założonych parametrów, jak to: ilość zdolnych ludzi w każdej z obu tych "klas społecznych"; stabilność owej zdolności do sprawowania władzy na przestrzeni aktywnego życia; stopień, w jakim urodzony przywódca nie sprawdzi się na podrzędnym stanowisku itd., itd.

Jest to swego rodzaju druga strona słynnego twierdzenia Petera, mówiącego w sumie, iż każdy awansuje tak długo, aż osiągnie szczebel w hierarchii, czy stanowisko, na którym jest już niekompetentny, i tam pozostaje. Jest to oczywiście w dużym stopniu wyrafinowany żart, ale też sporo w tym niepodważalnej logiki, no a w dodatku wyjaśnia to wiele z tego, co się wokół nas dzieje. Wiążę się też poza tym owa teza z tezą Parkinsona, o której tutaj właśnie mówię.

Jak to się wiąże z chłopiętami spod trzepaka, spyta ktoś? A jaką mają te chłopięta korę, że ja z kolei spytam? Jak dęby korkowe, prawda? No więc proponuję im, by (na odmianę z przywracaniem standardu złota i innymi równie pożytecznymi zajęciami) wykorzystały ową korę do przeanalizowania wspomnianej tezy Parkinsona! Niech sobie przyjmą takie czy inne założenia. (Byle nam tylko potem powiedzieli, jakie przyjęli!) I niech oszacują, ile w tym twierdzeniu może być z prawdy.

Jest to oczywiście robota absolutnie bezinteresowna (w tym sensie, że realnego świata to nie zmieni), akademicka i teoretyczna - choć niewątpliwie potencjalnie w pełni naukowa i naprawdę interesująca - jednak pod trzepakiem rozstrzygane są codziennie nie tak bezinteresowne, akademickie i teoretyczne zagadnienia, prawda chłopięta?

Jeśli dostanę tutaj, w komętach, albo też na Forum Młodych, kilka naprawdę ciekawych analiz tego problemu, to niewykluczone, że ustanowię jakąś nagrodę za moim zdaniem najbardziej interesującą i sensowną. Nagrodą będzie najprawdopodobniej Uśmiech Prezesa, czyli Tygrysa - a więc nie byle pół miliona dolców na odczepnego, jak jakiś Nobel! - zatem chyba warto się wysilić. Ja tak myślę - a jak wy myślicie, słodkie chłopięta? Pocieszy was trochę mój uśmiech po stracie króla?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, października 16, 2010

Dęby korkowe i zabójcy w koktailowych sukienkach

C.N. Parkinson to interesujący intelektualista. Interesujący zarówno sam z siebie, jak i z powodu swego społecznego odbioru. W końcu to nie jest byle co, że jego satyra na biurokrację (w dodatku WSPÓŁCZESNĄ, ZACHODNIĄ) w niektórych kręgach uchodzi za ostateczną, obiektywną PRAWDĘ na temat WSZELKIEJ biurokracji!

Ciekawe swoją drogą, dlaczego inna jego książka, po polsku wydana (już w PRL, jak i tamte sławniejsze o biurokracji, toż to dziw nad dziwy, prawda?) pod tytułem "Jak zrobić karierę", i będąca satyrą na współczesne (jak najbardziej zachodnie i kapitalistyczne) przedsiębiorstwa, nie zdobyła równie wielkiej sławy i nie uchodzi, z tego co wiem, w żadnych kręgach za ostateczną prawdę w kwestii kapitalizmu?

Parkinsona znam stosunkowo dobrze, bo czytałem go z upodobaniem już w PRL'u, a kiedy się z PRL'u wyrwałem, należał on do tych lektur, w których się przez czas jakiś z zapamiętaniem nurzałem. Znam więc zapewne więcej jego rzeczy, niż większość jego krajowych czcicieli (tych od "ostatecznej prawdy o biurokracji"), w dodatku sporą ich część przeczytałem w oryginale i bez ryzyka udziału w tym prlowskiej cenzury.

Ceniłem go już w PRL'u nawet nie tyle za ową przesławną satyrę na biurokrację (b. swoją drogą fajną), ale za parę pomniejszych i mniej znanych spraw. Jak np. za to, co Parkinson mówi na temat wychowania. A najbardziej chodzi mi o to, że ojciec próbujący zabawiać swoje dzieci robiąc z nimi to, co dzieciom robić pasuje, ale dorosłym jednak mniej, traci w oczach tych dzieci autorytet i wyrządza im szkodę, natomiast najlepiej jest. kiedy dzieci "bawią się i miło spędzają czas" po prostu POMAGAJĄC RODZINIE w jej walce o przetrwanie i pozycję społeczną. Mówiąc prościej - kiedy razem z rodzicami po prostu PRACUJĄ!

Do dziś uważam, że to wielka prawda, której wcale nie deprecjonują moje własne, niełatwe do jednoznacznej oceny, sukcesy wychowawcze z przeszłości. Są zresztą całkiem liczne przykłady na słuszność tego poglądu, jeśli się tylko człek rozejrzy. Oczywiście w obie strony. (Niektóre z nich nawet takie, że wolę ich tu nie poruszać, więc sza!)

Parkinson powiedział też jedną przeuroczą rzecz, którą mnie ujął za serce. Konkretnie o Marksie to powiedział - że "co za dziw, iż człowiek, na którego własna rodzina nie może patrzeć, sądzi, że znalazł sposób na rozwiązanie wszystkich problemów ludzkości". Rzekł też i to, że "zwykli, ciężko pracujący ludzie nie mogą inwestować, ani uczestniczyć w zbiorowych ekonomicznych przedsięwzięciach, bo po prostu nie mogą sobie pozwolić na żadną stratę". Fajnie by było, gdyby nasi rodzimi czciciele "wolnego rynku" i Margaret Thatcher się nad tym zastanowili!

I jeszcze wiele innych fajnych, mądrych rzeczy powiedział, czy raczej napisał, C.N. Parkinson. Dlaczego więc dla mnie jest jednak nieco... Jakby to powiedzieć...? No więc... Nieco jakby Patron Święty tych wszystkich chłopiąt spod trzepaka, co to korę mają grubą i pobrużdżoną niczym hiszpański dąb korkowy, ale kontaktu z rzeczywistością żadnego i zdolność oceny skomplikowanych sytuacji na poziomie skumbrii w tomacie?

Coś jak ogromny superkomputer, a na wejściu niezbyt bystre dziecko, które już od paru godzin powinno spać, wklepuje dane na zużytej klawiaturze, na podstawie obrazków namalowanych przez naćpanego lewackiego abstrakcjonistę... No a, jakby ktoś nie widział, podstawowa zasada teorii informacji to "rubbish in, rubbish out", czyli "(jeśli) śmieci wchodzą (to i) śmieci wychodzą".

A dlatego, moi państwo, że Parkinson napisał kiedyś rzecz, która mą po prostu wstrząsa i budzi mój słuszny gniew. Napisał mianowicie w tym stylu, że "skoro wojsko i tak na paradach nie występuje w polowych mundurach, tylko w galowych, więc o wiele fajniej by było, gdyby paradowało po prostu w mundurach historycznych". Dla mnie to po prostu anatema! Coś jak "w pełni zawodowa armia" Korwina, choć o wiele bardziej teoretyczne, więc mój protest jest tu o wiele bardziej bezinteresowny.

Parady mają niewątpliwie ogromny wpływ na psychikę narodu (że tak podniośle nazwę w tym miejscu kochany plebs, tę sól ziemi). Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie działo przeciwlotnicze ciągnięte za ciężarówą w czasach jeszcze stalinowskich (duch Wodza żył jeszcze wiecznie, choć sam Wódz już był niedawno odszedł na łono Lenina). W Częstochowie to było, na głównej alei idącej do Klasztoru, tak nawiasem. (Ach, jak oni tam wtedy uwielbiali urządzać tego typu imprezy!)

Żołnierz to, jakby nie było, zabójca. Jasne - nasz, w słusznej sprawie, szlachetny jak cholera i sam nadstawiający płową główkę i pałające miłością do ojczyzny serce pod wraże kule... Ale jednak nie żadna tam Matka Teresa, której głównym zadaniem jest rozdawanie witaminizowanych batoników afgańskim dzieciom i inne takie! Że nie występuje na paradzie w uwalanych na kolanach ziemią drelichowych portkach, wymachując saperką i z kluczem do polowej latryny na szyi - zgoda! Nie występuje i  niech nadal tak trzyma!

W końcu, tak czy tak, większość czasu żołnierz spędza na prozaicznych i dość w sumie pokojowych zajęciach jak to: obieranie ziemniaków, cerowanie, łatanie, czyszczenie kibli... A w najlepszym przypadku broni... Przesypywanie ziemi z miejsca na miejsce saperką (czy czymś większym), warty, musztra, słanie wyra, wiązanie butów, płacz za mamą... Czy z tego wynika, że mają maszerować w paradach zlani łzami, trzymając w jednej ręce kartkę od mamy, a w drugiej kłębek nici i naparstek?

Fakt, dla mnie byłoby to o wiele lepsze, bo o wiele mniej teatralne i o wiele bardziej bliskie rzeczywistości, niż te wszelkie dzisiejsze przebierańce: a to za 8. Pułk Ułanów ("same grafy i barony")... to za wojów Krzywoustego... a to znów za warszawskiego powstańca...

Jednak żołnierz to groźna machina - turpe dictu DO ZABIJANIA - i jeśli pokazujemy go ludowi w celu wzmacniania jego patriotyzmu i bojowości, to trzeba go pokazywać właśnie JAKO TAKIEGO! A więc, może to być ZABÓJCA W KOKTAILOWEJ SUKIENCE (w dodatku nasz, szlachetny, zdolny do poświęceń i wszystkie panny na sam jego widok, ach!) - ale przecież nie jakiś cholerny statysta z marnego "historycznego" filmu!

Jestem w tej sprawie tak nieprzejednany, że gdybyśmy mieli Najpotężniejszą Armię Na Świecie, która by mogła zniszczyć każdego potencjalnego wroga w ciągu 20 minut, za pomocą rakiet galaktycznych, wirusów komputerowych i agentury... I gdyby ta  Najpotężniejsza Armia Na Świecie składała się w istocie ze 150 emerytek na pół etatu, rozsiewających wirusy i naciskających na rakietowe guziki, plus dwudziestu Specjalnych Agentek, zarażających wrażych polityków nową i nieuleczalną Chorobą Weneryczną...

To parada wojskowa powinna i tak pokazywać jakichś napakowanych drabów z nożami w zębach robiących salta w przód i w tył! Choćbyśmy mieli ich specjalnie do tego celu zatrudnić, jako powiedzmy "Kompanię Reprezentacyjną". Plus te agentki ewentualnie, ale z maskami na twarzach i topless. Emerytki nie są dość reprezentacyjne (bywają wyjątki, ale nie o nich teraz mówimy) I NIE DOŚĆ GROŹNE!

Choćby nawet, powiadam, ich artretyczne palce siały śmierć i zniszczenie wśród naszych wrogów. Zaś przebierańce udające ułanów czy smerdy z nabijanymi krzemieniami kijami są JESZCZE O WIELE MNIEJ groźne i reprezentacyjne. Każdy osiedlowy chuligan wzbudza w ludzie większy respekt, niż ta zgraja. Jeśli zaś nie o respekt i nie o dreszcz rozkosznego lęku: "To nasi chłopcy, jak coś, to oni im pokażą... też chcę być taki jak dorosnę! Mamo, proszę o dokładkę szpinaku!"... No to sorry, ale żyjemy w jakichś innych galaktykach i nie da się rozmawiać!

I tak to, z jednego (drobnego? bzdura!) powodu, C.N. Parkinson, któren tyle mądrych i dowcipnych rzeczy napisał, jest u mnie, mimo wszystko, wśród chłopiąt spod trzepaka - tych, co to kora jak u dębu itd. Jest oczywiście ich królem, bo "w krainie ślepych jednooki królem", ale jednak... Bo z wojskiem i tymi sprawami żartów nie ma! Anglik ewentualnie może sobie o tym nie wiedzieć, ale ja - niestety czy stety - Anglikiem nie jestem, tylko wręcz przeciwnie, zamiast morza mam wokół... Wolę nie wspominać... I choćby dlatego nie daruję!

W przyszłości, być może niedalekiej - skoro już wziąłem byka za rogi, dotykając tego nabrzmiałego między mną i C.N. konfliktu - mam zamiar (Deo volente) napisać jeszcze o nim co najmniej jedną rzecz, tym razem już bez żadnych pretensji.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, października 05, 2010

Że se na odmianę biężączknę (rzecz o taktyce)

O najnowszym manewrze miłościwie nam rządzącej partii powiedziano już na blogach niemal wszystko... Ale właśnie z akcentem na "niemal", więc ja tu powiem jeszcze trochę.

Sens całej operacji jest dość jasny i oczywisty: podzielić Platformę na kulturalne NSDA... Wróć! Pomyłka! Miało być "P". To znaczy "PO" miało być... No i jędrne, rubaszne, nie przebierające w środkach, ani się obcyndalające... Jak to nazywali? "Seks Analny"? Coś mi się tak te inicjały kojarzą... Nie, to coś nie tak. Zresztą przecież nie każdy seks analny jest od razu postępowy i europejski, tylko homo... Więc musiałoby być SAH, a tam były tylko dwie litery. W każdym razie takie coś, jak w swoim czasie robił Marat, czy inny Röhm. (A, to stąd to SA mi się wzięło!)

Manewr, jako się rzekło, ma swój sens i w teorii powinien zadziałać bez zarzutu. Czyli (kto tego jeszcze nie wie?) uchwycić zarówno elektorat "konserwatywno liberalny", ten kształcuny (na tych niezliczonych "europeistykach", oraz "marketingach i zarządzaniach"), światły niczym certyfikowana ojroświetlkówka, jak i ten co się mniej obcyndala, nie ma czasu na studiowanie długich analiz w Głosie Szabesgoja czy gdzieś... Woląc sobie poszczać do zniczy, czy potraktować kuksańcami staruszki za to, że się śmią modlić w publicznym miejscu. (Następny etap po "Schowaj babci dowód!")

W praktyce jednak jest to naprawdę dość skomplikowany manewr i wiele może pójść nie tak. Z militarnych doświadczeń ludzkości - zbieranych, jakby nie było, od paru tysięcy lat - wiadomo na przykład, że mało jest w taktyce równie samobójczych posunięć, jak próba wykonania skomplikowanego manewru w bojowym kontakcie z wrogiem.

Oczywiście - gdyby różni tacy dawni Persowie mieli komórki i odbierali nimi SMS'y, to może byłoby inaczej! Jednak tak czy tak, taki kontrolowany (z założenia) "rozłam" może się dość łatwo wymknąć spod kontroli. I co najmniej mieć sporo nieoczekiwanych dla wykonawców skutków ubocznych.

W końcu część lemingów (bo o nich tu w końcu rozmawiamy!) SMS'u po prostu nie zrozumie... Albo zrozumie odwrotnie... Dopalacze, Szkło Kontaktowe, Taniec z Gwiazdami, czy po prostu minister Hall... W wielu miejscach wystąpią wątpliwości - przechodzić do Ernsta... Chciałem powiedzieć "Herszta"... Czy pozostać z tymi kulturalnymi? Tu i tam wystąpią tarcia między aparatami obu partii, spory kompetencyjne...

Nie mówię już o "programach", bo to w tych naszych postpolitycznych czasach przeżytek i żadna z obu tych partii - poza oczywiście "Europą" i "Wyzwoleniem Ludzkości Od PiS" - głowy sobie takim czymś zawracać nie będzie. Jednak czymś się te partie powinny się w oczach, swoich co najmniej, lemingów różnić, więc będą jakieś (z pewnością drobne i na 100% absolutnie nieistotne) spory... Czy raczej "spory".

Jednak ten czy ów, co głupszy, leming może to i owo wziąć na serio. I się obrazić, albo coś... "Słowo ptakiem wyleci, wołem powróci", jak mawiali kiedyś homo sapiens. I konflikt - lokalny, zgoda, i na małą skalę - gotowy! I takie coś może się z czasem rozszerzyć. Tym łatwiej, jeśli nastąpi to na przykład na żywo w telewizji.

Najciekawszy jednak jest dla mnie tutaj wspomniany motyw "skomplikowanego manewru w zbrojnym kontakcie z wrogiem". Czyli z nami. Jasne - rodzimy ęteligęt, także ten "prawicowy", "zbrojnymi kontaktami" i innymi równie wulgarnymi sprawami się nie zajmuje... Preferując wzdychanie do (pierwszej) Solidarności, martyrologię, cytaty z JP2 i wirujące stoliczki.

A jeśli już koniecznie militaria, to wyłącznie lampasy, wyłogi i szamerunki! Nic, co by zalatywało krwią, czy choćby żołnierskim potem. (Fi donc! Jakież to niepolskie! Jakże nieprawicowe! Jak absolutnie nieęteligęckie i niekatolickie!) Nawet "rapcie" zbyt już zatrącają (Fifi, nie rusz!) konkretną walką. Ew. mogą być husarskie skrzydła, bowiem rodzimy prawicowy ęteligęt pewien jest, iż one bardziej przeszkadzały w biciu wroga, niż pomagały. (Eksperci mają na ten temat podzielone zdania, jakby coś.)

Rzecz dla mnie jest (że wrócę do głównego tematu) o tyle fascynująca, że teraz powinno się okazać, czy cały ten skomplikowany platformiany manewr naprawdę jest "w bojowym kontakcie z wrogiem" (czyli, przypominam, nami), czy też ten "wróg" wcale się już nie liczy, a cały "kontakt bojowy" jest w jedną tylko stronę: czyli, że oni nam dają w dupę, a my im możemy skoczyć. (I NIE jest to żadna krytyka akurat Jarosława Kaczyńskiego!)

Teraz się okaże, ludzie!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

Moty jesienne (bon? I bloody hope so!)

Wynalazca "maszyny do mieszkania" zasłużył na to, by go nawlec na "maszynę do nabijania".

* * * * *

Dedykowane Wyrusowi:

Nie interesują mnie poglądy na tomizm księdza, który zrzucił sukienkę. Wystarczy mi, że o kimś takim w ogóle pomyślę, by oczyma wyobraźni widzieć, jak gość zrzuca także stringi, a to jest naprawdę przerażająco obrzydliwa wizja.

* * * * *

Definicja artystycznej awangardy: wyrafinowany amalgamat tandety i pretensjonalności.

(Może już w jakiejś formie tę myśl opublikowałem, ale nie w dokładnie tej, i zresztą nie jestem pewien.)


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, października 02, 2010

Buce i fellachy (teraz i zawsze)

Śmieszą mnie, a jednocześnie wnerwiają, słyszane tu i ówdzie (gdzie? na blogach oczywiście! gdzie się niby toczy realne życie intelektualne tego nieszczęsnego kraju?!), że "tragedią Polski jest, iż rządzą nami historycy, a powinni być inżynierowie". O inżynierstwie akurat to i owo wiem - jak by nie było, moje najpełniejsze, zakończone dyplomem i latami praktyki, wykształcenie jest właśnie inżynierskie.

(Nie, żeby w tym nie było kolejnej zbrodni komunizmu, bo w porządnym kraju nigdy by mi nawet nie przyszło zostawać inżynierem, co jednak nie znaczy, bym nic nie kapował. Oczywiście przed naprawianiem czegokolwiek, czy grzebaniem w jakimś szmelcu stawiam szlaban. Człek musi w końcu znać granice!)

No i naprawdę nie uważam, by inżynier nadawał się na polityka. Czy cokolwiek zresztą, poza samym ew. inżynierstwem. Chyba że, jak i ja, jest to ktoś, kogo sam określam jako "fałszywy inżynier". O czym zresztą wspomniałem wyżej. Co do historyków natomiast - to od kiedy buc w rodzaju Tuska czy Komorowskiego (z Michnikiem i paroma innymi na dokładkę) miałby reprezentować PRAWDZIWYCH historyków? Ci ludzie stanowią raczej kolejny dowód kpiny, jaką sobie obecny establiszmęt zrobił z humanistycznych studiów i humanistyki w ogóle.

Przed wojną, święcie w to wierzę, ci ludzie nawet na maturę nie mieliby większej szansy, co dopiero prawo do nazywania się "historykiem"! Prawdziwi natomiast historycy, tacy jak Jérôme Carcopino (po polsku, jak kojarzę, wydano jedną jego książkę, jest zresztą dość znana), czy Guigliermo Ferrero, to naprawdę niegłupi ludzie. Na podstawie książki tego pierwszego o Sulli, oraz cyklu drugiego na temat schyłku rzymskiej republiki i początków cesarstwa (który zresztą obecnie czytam) oceniam, że - choć zapewne nie byli to ludzie czynu, i w tym sensie nie nadawaliby się na polityków - to każdy porządny think tank byłby z nich dumny. Ich polityczne analizy są bowiem i głębokie, i przenikliwe.

Obaj ci panowie pisali w początkach (szeroko pojętych) zeszłego wieku i, na podstawie tego, co nakupiłem swego czasu w uppsalskich antykwariatach, zaryzykuję tezę, iż poziom historii był wtedy o wiele wyższy niż obecnie. Oczywiście nie oznacza to, że dzisiaj to Tusk z Komorowskim wyznaczają ów poziom - przyzwoitych historyków jest jednak trochę, którym ci panowie nie są warci czyścić butów. Jednak naprawdę nie dostrzegam nikogo, kto by mógł się z wymienionymi tu przed chwilą autorami mierzyć w ocenianiu starożytnej polityki. 

Na podstawie - nie zapominajmy o tym! - ułamkowych w końcu i nie zawsze wiarygodnych informacji, zawartych w źródłach sprzed dwóch tysięcy lat. No a o Spenglerze - który jest może nie całkiem akademickim historykiem, ale jednocześnie jest czymś o wiele więcej - nawet nie trzeba chyba tutaj wspominać. To zresztą ta sama, w szerokim znaczeniu, epoka.

Nie jestem tu w stanie wklepać żadnego fragmentu, w którym by było ewidentnie widać tę, tak przeze mnie wychwalaną, przenikliwość owych uczonych, jednak znalazłem akurat u Ferrero długi fragment, który warto być może tu, w tłumaczeniu, umieścić. Po pierwsze dlatego, że pobrzmiewa w nim spenglerowski paralelizm historyczny, niepozbawiony rzeczy, które niepokojąco mogą się skojarzyć z tym, co mamy wokoło. Po drugie dlatego, że fragment ten dotyczy Egiptu, a akurat o Egipcie brakowało nam nieco konkretnych informacji, kiedyśmy sobie z hrPonimirski'm szpęgleryzowali.

Nie należy zapominać, że, spenglerycznie rzecz biorąc, fragment opisuje już całkiem późną Cywilizację Egiptu, w dodatku w formie swego rodzaju Pseudomorfozy, bo przecież od trzech stuleci Egipt był rządzony przez hellenistycznych (w sensie, że już nie klasycznych) Greków. Jednak, znając odporność na wszelkie zmiany egipskiego fellacha (w obu znaczeniach i niejako fellacha do kwadratu!), można chyba na roboczo przypuszczać, że późnej egipskiej Cywilizacji było tam jednak więcej, niż o wiele młodszej Cywilizacji apollińskiej (czyli w tym wypadku greckiej).

Dobra, tyle wstępu, a teraz sam ten fragment, w moim własnym tłumaczeniu z francuskiego (oryginał książki jest po włosku). Rozbijam to na krótkie akapity, bo w oryginale są one ogromne, a to jest jednak ekran.

* * * * *

Bez wątpienia Kleopatra posługiwała się, w celu przekonania Antoniusza, wszelkimi środkami, jakimi mogła dysponować, ale nie należy z tego powodu widzieć w tym projekcie małżeństwa zwykłej próby kobiecego uwiedzenia. Był w tym projekcie bardzo przemyślny polityczny plan, który przynosi zaszczyt inteligencji Kleopatry: chciała ona uratować dzięki temu małżeństwu Egipt przed wspólnym losem wszystkich śródziemnomorskich ludów, czyli zniewoleniem przez Rzym.

Przez bardzo sprytną politykę, wkupując się za pomocą masy złota złota w łaski każdego kolejnego rzymskiego rządu, Egipt zachował dotychczas niezależność, ale nie można było, nawet w Aleksandrii, robić sobie wielkich złudzeń w tej sprawie na przyszłość. Bogactwo Egiptu było zbyt wielkie, by nie wzbudzić chciwości zrujnowanej Italii, a jego rząd zbyt słaby i zbyt zdezorganizowany, by móc się długo opierać.

Z ekonomicznego i intelektualnego punktu widzenia, Egipt był jedynym kompletnym państwem świata antycznego. Miał kwitnące rolnictwo, prosperujący przemysł, rozległy handel, sławne szkoły, intensywne życie artystyczne. Bardzo żyzny, wspaniale uprawiany, dostarczał niemal całego lnu, z którego tkano żagle, pozwalające żeglować po Morzu Śródziemnym. Produkował więcej ziarna, niż potrzeba było do wyżywienia jego, bardzo gęstej, ludności, mógł więc je eksportować.

Jego przemysł przodował w świecie śródziemnomorskim, dzięki licznym zręcznym rzemieślnikom Aleksandrii, którzy produkowali najdelikatniejsze tkaniny, perfumy, artykuły szklane, papirus, i tysiąc innych przedmiotów, które bogaci handlowcy zaraz eksportowali do innych krajów. Egipt był krajem luksusu i elegancji, wysyłał niemal wszędzie, nawet do Italii, swoich malarzy, dekoratorów, sztukatorów, modele luksusowych przedmiotów. Sławne centrum edukacji, przyciągał studentów z najodleglejszych krajów, a nawet Grecy uczęszczali tam do szkół medycyny, astronomii czy literatury, które królewski rząd utrzymywał w Aleksandrii.

Jego, na koniec, handel był bardzo rozległy i bardzo lukratywny, ponieważ nie tylko eksportował wszędzie produkty przemysłowe za cenne metale, które akumulował, ale zatrzymywał też większą część handlu z Dalekim Wschodem, z Indiami, i z bajecznymi Chinami. Jednak, choć tak kwitnący, gdy oceniać go z punktu widzenia bogactwa i kultury, obraz staje się ciemny, kiedy studiujemy stan polityczny i społeczny Egiptu.

Stara, chwałą okryta monarchia Ptolemeuszy dogorywała. Podział pracy, będący prawdziwym skutkiem cywilizacji, doszedł w Egipcie do tego stopnia, że zdusił wszelkiego ducha solidarności społecznej i narodowej. Poszczególne zawody, profesje, rodziny, jednostki, myślały tylko o własnych interesach i własnych przyjemnościach. Przerażający egoizm, nieprzezwyciężona obojętność na wszytko, co ich bezpośrednio nie dotyczyło, izolował grupy społeczne we wszystkich klasach.

Od rolników we wielkich majątkach ziemskich, majątkach martwej ręki, królewskich domenach, którzy żyli w podległości bliskiej pańszczyźnie; przez przedstawicieli wolnych zawodów - pracowitych, jednak zajętych wyłącznie powiększaniem swego majątku; od ciężko pracującego, kosmopolitycznego plebsu, pracującego z inteligencją, ale niespokojnego i krwiożerczego; po klasy zamożnych handlowców, którzy zainstalowali się w Egipcie, jako w najlepszym skrzyżowaniu wielkich światowych dróg; i po bogatych właścicieli, afiszujących się niebywałym luksusem, którzy uważali dwór za najwyższy model elegancji i szyku, ale nie stanowili politycznej czy militarnej arystokracji, i którzy - przez gnuśność czy pychę - pozwalali odsuwać się od wysokich stanowisk przez eunuchów, wyzwoleńców, awanturników, obcokrajowców; aż po kastę duchowieństwa, która nie pragnęła niczego innego, niż zwiększanie własnego bogactwa i potęgi; po biurokrację, liczną, zdyscyplinowaną w teorii, ale skorumpowaną, chciwą pieniądza i pozbawioną sumienia; oraz, na koniec, po dwór, nienasyconą ośmiornicę, pożerającą pieniądze i cenne kruszce, pławiącą się w intrygach, zbrodniach, drobnych dynastycznych rewolucjach, której niewielkie koterie trwały w totalnej obojętności, z nieskończoną przemyślnością i podłością zarazem.  

To królestwo w stanie dekadencji było jednocześnie bezwładne i niespokojne. Z ogromną administracją, pozostawiało wszystko na łaskę losu - nawet kanały Nilu. Monarchia, gdzie królów ubóstwiano jeszcze za życia, była bez przerwy rozdzierana pałacowymi rewolucjami, a królowie, którzy dzięki nim dochodzili do władzy, nie trwali dłużej, niż kilka lat. Monarchia ta, choć tak bogata, uniemożliwiała znalezienie lekarstwa dla najmniejszej choćby politycznej bolączki.

Nie było armii i, aby dysponować kilkoma oddziałami, trzeba było rekrutować niewolników, którzy uciekli z innych krajów. Kraj był pełen ludzi o wysokiej kulturze i ogromnej inteligencji, ale nie potrafił walczyć przeciw Rzymowi inaczej, niż za pomocą dziwacznych i skomplikowanych intryg. W końcu jego dyplomacja doszła do tego, że zaofiarowano własną królową rzymskiemu prokonsulowi jako prostytutkę.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

Ostatnia herezja

Ewidentnym przykładem upadku dzisiejszej nauki - bez żenady i bez wazeliny włażącej władzy, dobrowolnie pętającej się politpoprawnymi tabu, itd., itd. - jest stwierdzenie Kołakowskiego, że "Marksizm był ostatnią wielką chrześcijańską herezją". Ostatnią - być może. Wielką - zgoda! Ale CHRZEŚCIJAŃSKĄ? Paranoja!

Najzabawniejsze, choć oczywiście wcale nie wesołe, jest to, że przy każdej okazji ludzie pokroju Kołakowskiego mówią przecież o "judeo-chrześcijaństwie". Cóż, jednak w krytycznej (bo taka akurat była moda i takie "zapotrzebowanie") wobec marksizmu książce na żadne "judeo" oczywiście miejsca być nie mogło.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, października 01, 2010

De religione et golarcis rosis

Różowe golarki do części intymnych nie są, same w sobie, złą rzeczą. RELIGIA różowych golarek do części intymnych JEST złą rzeczą!

No a w każdym razie rzeczą NIEDOSTATECZNIE DOBRĄ. Ergo, stosując (jakżesz rynkowe przecie und naukowe!) pojęcie opportunity cost - do dupy.

(dzięki tj za ęspirację! ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, września 30, 2010

Wpis bez tytułu (a co, musi być tytuł?!)

Realny liberalizm zapewnia każdemu człowiekowi bezpieczne, godne i szczęśliwe życie - od skrobanki po eutanazję.

* * * * *

Idea przewodnia "Prawdziwego Konserwatyzmu"/Monarchizmu/Itp. jest taka: "Nasza myśl (po poza myśl to NIGDY nie ma prawa wyjść!) musi być tak radykalna, skrajna i bezkompromisowo czysta, by na naszym tle każda prawica wydawała się albo zgrają galaretowatych różowych zgniłków, albo też bandą krwawych bolszewików, a JEDNOCZEŚNIE (i właśnie DZIĘKI temu!) musi się ona (i słusznie!) każdej, nawet najbardziej lewackiej i totalitarnej władzy (a może takim szczególnie) wydać tak kompletnie oderwana od realiów, jałowa i schizofreniczna, by nikomu nie chciało się nas niepokoić."

Addenda:

1. Pomijam tu kwestię agenturalności (konkretnie agentury wpływu).

2. Dzięki tow. Anonimowy z komentarza pod poprzednim moim wpisem (http://bez-owijania.blogspot.com/2010/09/oko-za-oko-czyli-demokracja.html), datowanym "czwartek, wrzesień 30, 2010 8:34:00 AM" za inspirację!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, września 10, 2010

„Oko za oko” czyli demokracja

Dla typowego dzisiejszego inteligenta Kodeks Hammurabiego to symbol prymitywnej mściwości i barbarzyństwa. O Prawach Solona, czy o rzymskim Prawie XII Tablic, taki inteligent na ogół nie słyszał, jednak gdyby przypadkiem usłyszał, jego opinia byłaby  z pewnością taka sama.

Kompetentni historycy widzą jednak w tych wszystkich archaicznych kodeksach prawnych coś całkiem innego, w dodatku bardzo ważnego. Chodzi w tym mianowicie o to, że najpierw władza w każdym z tych społeczeństw była całkowicie arbitralna – w tym sensie, że wynikała wyłącznie (w każdym razie z założenia) z woli klasy  rządzącej. Nie była więc także skodyfikowana. Zwykły lud obowiązujących „praw” nie znał, bo po pierwsze: żadnych stałych praw po prostu nie było; a po drugie: nic ludowi do takich ważnych spraw – mordy w kubeł i tyle!

No i, jak się chwilę nad tym pomyśli, widać, że już sam fakt, iż prawa, które mają od teraz obowiązywać, zostają spisane i umieszczone w publicznie dostępnym miejscu, stanowi spory krok w kierunku mniej zamordystycznego systemu rządów.

Co, nawiasem, oczywiście wielu na naszej prawicy może całkiem nie pasować, a nawet budzić żywe oburzenie – no bo „władza ma być z Bożej łaski”, jak lud sobie uroił jakąś „suwerenność”, to przecież anatema i bolszewizm... Takie sprawy. Jednak nie chciałbym się tutaj zajmować moralizowaniem, ochami i achami – to raz.

A dwa, to jednak pragnę zwrócić uwagę, że tu nie chodzi o żaden katolicyzm z miłosierną Matką Boską, czy choćby Matką Teresą, tylko o ofiary z ludzi, sakralną prostytucję (to akurat by mi za bardzo osobiście nie przeszkadzało), masę najdziwaczniejszych tabu, obwarowanych okrutnymi karami, masowe dzieciobójstwo, i tak dalej. Mieszanie do tego pojęć takich, jak „suwerenność ludu”, „Boża łaska”, „wolny rynek”, czy „Prawo przez duże P”, wydaje mi się dość idiotyczne. Poza tym, że, jak rzekłem, nie chodzi tu o moralizowanie, tylko o analizę faktów.

Rządził sobie więc taki patrycjat, król, czy inna elita, aż nagle coś ich tknęło... I rzekli sobie: „No przecież nie możemy nadal tak niedemokratycznie, gwałcąc prawa człowieka i wszystko co piękne z postępowym na spółkę. Musimy to zmienić!” Jak uradzili, tak też i zrobili. Wyszło to wprawdzie pokracznie i barbarzyńsko („oko za oko, ząb za ząb”, każdy to pamięta), ale chociaż chcieli dobrze, a nie potrafili, bo nie było jeszcze... (I tu sobie wpisać parę stosownych nazwisk, tytułów gazet i bolszewickich pseudonimów.)

Nie, to nie tak było! Tego typu „demokratyzujące” reformy wynikają zawsze z jakichś bardzo konkretnych powodów i żadna rządząca „z łaski bogów” starożytna oligarchia własnych praw na rzecz poddanych, ot tak sobie, dla samej satysfakcji z własnej humanitarności, nie ograniczała.

Niemal zawsze, jak się wydaje, chodziło tam o to, że, aby takie państwo (w sensie niechby i bardzo ogólnym, ale to jednak były właśnie państwa) radziło sobie w rywalizacji z innymi (co obejmowało różne sprawy, od przetrwania, przez suwerenność, po ambitne podboje), musiało mieć sprawną armię, ta zaś z kolei wymagała udziału tego właśnie ludu, który dotychczas żadnych praw nie miał i się po prostu nie liczył.

Oczywiście, można ten lud zmuszać do walki, co się i robiło, ale szybko okazuje się, że z niewolnika marny żołnierz (a dotyczy to nawet gladiatorów, skądinąd fizycznie sprawnych i zaprawionych do walki na śmierć i życie), a jeśli się żołnierzy zbyt przymusza i zbyt szorstko traktuje, to wkrótce życie dowódców staje się także ryzykowne i potencjalnie krótkie. Tak więc regułą jest zawsze i wszędzie, że demokratyzacja niemal zawsze wynika z konieczności użycia ludu do walki, a w każdym razie w armii (czy flocie, tutaj tego nie rozróżniam).

Pisałem już kiedyś o tym i udało mi się nawet z grubsza wykazać, iż demokratyzacja Zachodu – zarówno od Rewolucji Francuskiej, jak i, w większym o wiele natężeniu, po drugiej wojnie światowej, także wynikła w dużej mierze właśnie z tego. Tak samo, jak obecnie przybierający z każdym dniem na sile totalitaryzm i odchodzenie od realnej demokracji, wiążą się z tym, iż wielkie obywatelskie armie odeszły w przeszłość, zastąpione przez ekspertów z guzikami, zawodowych zbirów (albo, w praktyce Zachodu, często zawodowych nieudaczników), oraz, coraz w tym wszystkim ważniejsze, tajne służby.

Struktura i faktyczne działanie obecnej „demokracji” w przedziwnie wierny sposób odzwierciedla przecież specyfikę tych właśnie modeli sił zbrojnych – tak samo, jak niemodna już, dawna „populistyczna” demokracja idealnie odzwierciedla duże, stałe, obywatelskie armie z poboru.  (W końcu nawet w krajach super-liberalnych i nie mających teoretycznie poboru, wszystkie naprawdę życiowe konflikty zbrojne wciąż i zawsze obsługiwane były przez pobór. Wystarczy wspomnieć Pierwszą Wojnę Światową, czy Wojnę w Wietnamie.)

Tę sprawę żeśmy sobie chyba w miarę wyjaśnili, teraz sprawa inna i pozornie nie mająca z Hammurabim związku. Chodzi o to, że wyobrażamy sobie, jak to jest, kiedy leje nas o wiele silniejszy, może większy, może mniej zmęczony... Albo coś, przeciwnik. Może to być na macie, może to być na ringu, może to być na ulicy, w knajpie, czy w dyskotece. Nawet na szachownicy to by też dało się zrobić, choć radzę jednak wczuć się w realne, brutalne i grożące realnie przykrymi konsekwencjami mordobicie.

Leją nas więc, a nam się szczęśliwie udało przeciwnika jakoś związać. Jakiś bokserski klincz, jakaś rozpaczliwa półgarda w parterowym grapplingu, coś takiego. To znaczy jakoś unieruchomiliśmy naszego wroga, tak, że nie może nam on przez chwilę, dłuższą czy krótszą, zrobić większej krzywdy. Nie może się wyplątać, bo nie ma tyle sił na krótką metę, a na nieco dłuższą, to wyplątując się wpadłby w jeszcze mniej korzystną dla siebie pozycję i szansa, że to jednak my damy mu w kość, a nie on nam, wyraźnie by się nagle zwiększyła.

Trzymamy więc tego naszego niebezpiecznego wroga w tej półgardzie... No i co mamy dalej robić? Jeśli MY zaczniemy próbować się z tej – biernej, ale chwilowo dla nas względnie korzystnej – sytuacji wyplątywać, to wszystko wróci do sytuacji sprzed naszego szczęśliwego fuksa, albo i gorzej. Najprawdopodobniej to MY, próbując coś cwanego robić, wpadniemy w poważne kłopoty. Cóż więc nam pozostaje?

Jeśli i tak nie mamy wiele do stracenia, bo facet jest o wiele silniejszy, lepszy technicznie, czy mniej zmęczony, to trzymajmy go w tej półgardzie i cieszmy się nią. Żywiąc nadzieję, że gość (choćby ze zniecierpliwienia) popełni jakiś poważny błąd i będziemy mu mogli zrobić kęsim... Albo może porazi go piorun... Albo też nadciągnie jego porzucona kochanka z Derringerem i go zastrzeli... Albo coś. W końcu, jako się rzekło, nie mamy nic do stracenia i wszelkie nieprzewidziane okoliczności są z samej zasady dla nas korzystne.

Do czego ja zmierzam, spyta ktoś, tak okrężną i zawikłaną drogą? A do tego, odpowiem, że nie lubię plucia na „demokrację” jako taką, bo uważam, że to coś bardzo podobnego do porzucania klinczu, czy półgardy, na rzecz jakichś wyimaginowanych i niepewnych radykalnych akcji, kiedy to nasz przeciwnik ma wszelkie atuty po swojej stronie.

Odchodząc od naszej metafory rzekę, iż głupie jest moim zdaniem odpuszczanie rządzącym tego, co czego się sami głośno i wyraźnie zobowiązali. Dotyczy to tak samo komuchów po „destalinizacji”, jak i dzisiejszych „autorytetów moralnych” i nastojaszczich diemokratów III RP.

Odpuszczając im takie rzeczy, pomijając już moim zdaniem sprawy czysto etyczne, jest głupie, bo za to właśnie ich jakoś tam, lepiej czy gorzej, trzymamy, a jeśli zaczniemy ich łapać za coś innego, najpewniej skończy się to o wiele gorzej. Albo przynajmniej o wiele szybciej.

Nie ma co być idiotą i uciekając do Scylli, wpadać na Charybdę! Jest ogromna przepaść pomiędzy zdrowym sceptycyzmem wobec demokracji jako takiej, wobec sposobu, w jaki została już przerobiona, zafałszowana i skurwiona, a pluciem na demokrację dla samej zasady. W sytuacji, kiedy nie wiemy, czy te pozory demokracji to nie jest w istocie JEDYNA (albo, w każdym razie, jedna z b. nielicznych) rzeczy, które tę (zarówno międzynarodową, jak i rodzimą) bandę jeszcze jakoś na wątłej nitce trzymają!

Absolutnie nie widzę powodu, by im to odchodzenie od „podjętych dobrowolnie” zobowiązań wobec nas ułatwiać. Tak samo, jak nie widzę, niestety, na razie żadnej możliwości, by tę syfiastą i załganą, semi-totalitarną już, jeśli nie gorzej (choć na razie faktycznie nie aż tak wiele krwi przelewającą, z pewnością do czasu) leberalną „demokrację” dało się zastąpić czymś lepszym i mniej podłym.

Tak więc zachęcałbym do zastanowienia się chwilę, zanim następny raz zacznie się bez większej potrzeby na „demokrację” – jako na samą ideę – pluć. Jak również do przyjrzenia się uważnie tym, którzy to bez przerwy robią i prowokują do tego innych.

Co naprawdę nie oznacza, bym to coś, co nam jest obecnie jako „demokracja” sprzedawane, uważał za sprawę uczciwą, fajną, czy dla uczciwych i porządnych ludzi korzystną. Po prostu wznoszenie buńczucznych okrzyków nie załatwia sprawy, co innego sensowne dyskutowanie różnych spraw w doborowym gronie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, sierpnia 24, 2010

No dobra, teraz na odmianę od drugiej strony...

Dziwnie wielu ludzi nie zaakceptowało mojej hiper-syntetycznej definicji Prawicowości: że to jest "raczej dać w dupę, niż wziąć, a reszta to w sumie ozdobniki". Jasne - należałoby w wolniejszej chwili wykazać, że to wcale nie jest jakaś negacja wszelkich wartości, w tym "mleka ludzkiej łagodności" (żeby użyć kalki z angielskiego idiomu), że nie chodzi tu o dawanie w dupę na lewo i prawo dla samego dawania... I te rzeczy.

Jednak naprawdę dziwi mnie, że aż tak wielu rozsądnych i do prawicowości w swym pojęciu przywiązanych ludzi tak zdecydowanie, tak pryncypialnie odrzuciło tę moją zasadę - jako samo jądro prawicowej gęstwiny, tę naczelną ideę, nie wykluczającą wielu ew. innych ważnych idei, ale jednak naczelną i podstawową.

Zróbmy więc może tak... Odwrócimy tę moją definicję i zostawimy sobie pytanko. Pytanko które brzmi: Czy jest coś MNIEJ prawicowego, niż branie w dupę? A już szczególnie - czy jest coś mniej prawicowego, niż dobrowolne na to się godzenie, kiedy moglibyśmy tego uniknąć, na przykład dając sami w dupę naszemu potencjalnemu prześladowcy?

Prosiłbym o ewentualne sugestie, choć przyznam, że nie spodziewam się, bym mógł dalej kogoś, kto mi przedstawi rzekomo "lepszą" alternatywę, uważać za prawicowca. W każdym razie, jeśli to będzie coś radykalnie innego - a nie na przykład "lać komucha, gdzie tylko pokaże swą paskudną mordę". Nie, nie o takie sprawy chodzi, z tym można moją definicję dość łatwo pogodzić. Ale jakieś całkiem inne?! Jakieś "wolne rynki"?

Jakieś zaciśnięte pośladki, starannie wyprasowane garniturki, jakieś "niezniżanie się do poziomu wroga", jakieś... Nie, to już naprawdę mdlące... No niech powiem: "nadstawianie drugiego policzka (czy półdupka)"...? Dla mnie zgroza, a na pewno już żadna prawicowość!

W końcu jednak nie każdy musi być prawicowcem, prawda? Pierwsi chrześcijanie z pewnością nie byli, Orwell nie był, nawet Ardrey nie wiem, czy w końcu się za prawicę uznał, bo na początku wręcz przeciwnie... O państwie Gwiazdach już nie mówiąc. Oni mogą mieć INNE PRIORYTETY, plus ew. więcej optymizmu w stosunku do tego padołu łez. Ich prawo i żaden powód do moralnego się wywyższania nad nimi.

Jednak prawicą to z pewnością nie jest, ani być nie próbuje. No a jak z wami, ludzie?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

Taka sobie myśl o fetyszach, zdrowiu i komunistycznych świętach

Ludzie zdrowi powinni sobie uświadomić, że ich zdrowie nigdy nie będzie pełne, dopóki nie zaczną traktować rozmów z wszelkiej maści liberałami (jak libertarianie, "kolibry", rynkowi anarchiści, wyznawcy Misesa, itp.) o ich fetyszach (jak "wolny rynek", "parytet złota", "Prawo przez duże P", JOW'y, itd.) tak samo, jak by traktowali rozmowę z komunistą o względnej wyższości 1 Maja nad Rocznicą Rewolucji Październikowej, czy odwrotnie.

triarius
---------------------------------------------------
Teraz, kiedy III RP gładko przeszła spod europejskiego wymienia pod sowiecką racicę - czy i Ty odstawiłeś leminga od piersi?

sobota, sierpnia 21, 2010

Wredne totalitarne pyski i wysokie prawicowe standardy moralne

Najlepsza, a zarazem chyba najkrótsza, definicja prawicowości, jaką znam, brzmi tak: "Prawicowość to raczej dać w dupę, niż wziąć". Autorem jest mój dobry znajomy Triarius the Tiger, a ja mogę się pod tą definicją podpisać obiema rękoma - jeśli ktoś się z nią wprost nie zgadza, to jego "prawicowość" oznacza coś całkiem innego, niż moja, i w ogóle wszelka, którą ja jako taką rozumiem.

Nie jest jednak tak dobrze, by każdy tę definicję genialnego TtT akceptował. Część "prawicowców" ma własne genialne pomysły - często związane z ubóstwieniem "wolnego rynku"... Część razi lapidarność i, by tak to brutalnie określić, brutalność owej definicji, więc woleliby co najmniej tego głośno nie mówić, albo i skoncentrować się na jakichś pobocznych aspektach, przedstawiając je jako rzekomo najważniejsze.

Są też tacy, dla których właśnie ta definicja - a raczej zawarta w niej hierarchia wartości - jest kompletnie nie do przyjęcia i stanowi... Słuchajcie, słuchajcie! Stanowi zatem... czyste i absolutne zaprzeczenie prawicowości! Wielu z tych ludzi (choć wcale nie wszyscy), uważających się w dodatku z głębokim przekonaniem (co mnie wydaje się po prostu groteskowe!) za "prawicę", motywuje swój brak zgody i swój wstręt religijnie.

Konkretny przykład tego, o czym tu mówię, znajdujemy w ostatnim tekście Nicka pt. "Życie intymne muppetów"  i niektórych reakcjach na nie.

Nicka, nawiasem mówiąc, lubię czytać, bo gość, poza tym, że dobrze pisze, to jeszcze bryzga optymizmem, więc po przeczytaniu czegoś, co on napisał, człek, nieraz przez całe pięć sekund, widzi naszą beznadziejną przyszłość w nieco mniej gównianych barwach. W dodatku Nicek bardzo dojrzał skutkiem swoich ostatnich niemiłych przeżyć i wykazuje teraz naprawdę sympatyczne cechy charakteru.

W dodatku odkrył chyba ostatnio Evolę, skutkiem czego w końcu przeprosił się chyba ze Spenglerem. Nie to, że zna, ale przestał na oślep atakować. I fajnie, bo te napaści były nie całkiem na zwykłym, niezłym nickowym poziomie. W sumie nie musiałbym tutaj pisać całego tekstu, gdybym mógł po prostu skomentować u Nicka, ale nie mogę, a to z przezabawnego powodu, że zarówno Nicek, jak i ja uważamy, że Korwin i moja skromna (?) osoba to "nie ta sama liga".

Ta nasza zgoda w tej kwestii doprowadziła jakoś, paradoksalnie, do drobnego konfliktu, i ja obiecałem już u Nicka nie komentować. Co nie znaczy, że się jakoś trwale obraziłem - raczej sądzę, że z czasem Nicek zrozumie, iż także i tutaj to ja mam rację. (Choć przecież się całkowicie zgadzamy.)

No dobra - konkrety! A więc Nicek napisał w tym tekście coś w stylu: "Popatrzcie ludzie, jakie żałosne typki nami dzisiaj rządzą!" Z głębi autentycznej, niepozbawionej jak, nie-do-końca-od-Ziemi-Matki oderwanej jaźni to napisał... "Kulturą" znaczy, w sensie szpęglerystycznym, pojechał.

A zobaczcie, jakie na to reakcje! Szczególnie polecam gościa o ksywie "Tutejszy". Jeśli to nie jest późna "Cywilizacja"... Jeśli to nie jest chorobliwe hiper-korowe móżdżenie... Jeśli to nie jest szpęglerowska "druga religijność"... Jeśli to nie jest ęteligęckie rozszczepianie włosów na 17 równych części i "Socjalizm Etyczny", to ja już nie wiem! Nie mówiąc już o tym, że porównywanie Nicka za ten tekst do Palikota, to zarówno skrajny idiotyzm, jak i po prostu wyjątkowe wprost CHAMSTWO.

W każdym razie można by dojść do wniosku, że "prawicowość to najpierw sobie odstrzelić obie nogi, jaja i łeb, zanim się powie ostrzejsze słowo o swym śmiertelnym wrogu". Może tak i jest, w końcu nie jestem wyrocznią i każdy może sobie mieć własne zdanie (przynajmniej na razie). No ale w takim razie ja nie chcę mieć z taką "prawicowością" nic wspólnego, a wy ludkowie, którzy tak te sprawy widzicie, przestańcie się brenzlować rojeniami o jakiejś "walce", o jakichś "widokach na zwycięstwo", o jakiejś PRZYSZŁOŚCI wreszcie...

Nie jesteście żadną, cholera, "prawicą" - jesteście zgrają (być może na razie częściowo jeszcze potencjalnych) NIEWOLNIKÓW i tyle! Jeśli dorabiacie sobie do tego religijne ideologie, no to to jest właśnie opisana przez Spenglera "druga religijność". Jeśli zaś nawet religii do tego nie potrzebujecie, to nawet słowo "leming" byłoby dla was nadmiernym komplementem. Jesteście materiałem na niewolników, ludkowie, i nie ma znaczenia, że wasze rzekome motywacje są takie - ach! - wzniosłe.

Jesteście jak gość, który ma odwagę terroryzować własną rodzinę - "w imię wysokich standardów" - a boicie się choćby głośniej pisnąć wrogowi - także "w imię wysokich standardów". Żałosne!

Powiedzcie wreszcie sobie i wszystkim wprost, że żadna walka was nie interesuje - interesuje was zachowanie waszych "wysokich standardów moralnych" ("bo to jest esencją prawicowości") i zachowując je, możecie sobie wesoło żyć nawet w postaci niewolników. Nieważne, że niewolników takich ludzi, jakich Nicek przedstawił w swoim tekście. Wam to nie robi różnicy. Sorry, ale mnie robi! To już, z Nickiem, dwóch.


triarius
---------------------------------------------------
Teraz, kiedy III RP gładko przeszła spod europejskiego wymienia pod sowiecką racicę - czy i Ty odstawiłeś leminga od piersi?

środa, sierpnia 11, 2010

Wumle spod krzyża i ćwierciuchy z mediów

Trzy są zajęcia, w których nie można się nigdy pomylić:

1. jak taki facet na jednokołowym rowerku jeździ po luźnej linie na wysokości co najmniej kilometra, grając przy tym na skrzypcach i z zawiązanymi oczyma;

2. robota sapera, który rozbraja DUUUŻE bomby na luźnej linie na wysokości co najmniej kilometra, grając przy tym na fujarce i z zawiązanymi oczyma;

3. słowotwórstwo.

W związku z powyższym nie mam cienia wątpliwości, że Ludwik Dorn będzie się smażył w piekle, gdzie przez całą wieczność diabeł będzie go filetował, potem obtaczał w żółtku i posypywał tartą bułeczką. I więcej! (Ale po bliższe szczegóły radzę się zwrócić do Iwony Jareckiej, która się zna na kuchni. I nie tylko na niej.)

Jeśli się okaże, że się mylę, to będzie znaczyło, że to posoborowe piekło nie jest już warte funta kłaków i całkiem nie ma się co nim przejmować, ani też niebem.

Za co ta bułeczka i to filetowanko? No jasne, że za "wykształciucha"! Któren był (i jest) jedną z największych porażek szeroko (ach jak szeroko!) pojętej polskiej prawicy od czasów, kiedy Korwin biegał z przysłowiową koszulą w zębach. (Nie powiem "w krótkich spodenkach", bo cholera wie, w czym on tam teraz chodzi. Od pasa w dół w każdym razie. W końcu, jak ktoś sensowny zauważył: "facet, który dobrowolnie zakłada muszkę, wyzbywa się prawa by być traktowany poważnie".)

Weźmy - z obrzydzeniem i po raz OSTATNI - rzeczonego wykształciucha w dwa palce i przetnijmy go na pół. Co widzimy? Ogon całkiem udany - niczym plaśnięcie mokrą szmatą przez lewacko-platformiano-ojromordę. "Ciuch" znaczy. "Siuch" byłby jeszcze nieco lepszy, ale cóż, to "c" jest od... No właśnie!

Przednia część tego czegoś jest po prostu BEZNADZIEJNA! Naprawdę trza być idiotą, żeby to komuś mówić i mieć nadzieję, że tamten poczuje się poniżony! Działa to bowiem WPROST PRZECIWNIE: taki gość odbiera to jako autentyczny wyraz ZAZDROŚCI o jego - jak to sobie wyobraża - wykształcenie. Wie, iż duża część moherów "wyższych studiów" nie ma, no to nic dziwnego, że w swym wątłym łebku dochodzi do łatwego wniosku, że mu zazdroszczą.

I to jest kompletne dno! Tu nie chodzi przecież o to, że oni mają wykształcenie, tylko o to, że to ich rzekome wykształcenie nie jest zazwyczaj warte funta kłaków. Oczywiście, można być człekiem naprawdę wykształconym i idiotą, ale tutaj to nie o to chodzi. Jeśli się komuś chce przykopać, to się nie mówi, że jest "wykształcony", w domyśle zostawiając sobie, że mimo to jest idiotą. Trzeba być idiotą właśnie, by tego nie zrozumieć!

"Dobra", powie ktoś, "ale Dorn tego sam nie wymyślił, tylko wziął to z mądrej książki!" A co mnie to obchodzi i w czym miałoby mu to pomóc, że spytam? Kiedy mnie obskoczy banda żuli, czy ja im będę cytował Eneidę w oryginale? W przekonaniu, że ich porażę swoją wyższością und mądrością?

No dobra, tośmy poteoretyzowali, odesłali nieudanego słowotwórcę do piekła... A teraz pokażemy, JAK TO NALEŻY ROBIĆ! No więc ludzie, proponuję  Wam dużo od tego tam... Od tego tam "w... ciucha", lepsze o niebo określonka na tych durniów co wiecie.

Po pierwsze "wumle". Od WUML, czyli Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu Leninizmu z mrocznych lat PRLu. To jest dokładnie poziom ich "wyższego" wykształcenia w ogromnej większości przypadków. Przecież te ich tam "szkoły wyższe" nie mieszczą się wśród dziesięciu tysięcy najlepszych (?) szkół wyższych (?) na świecie - o jakich więc "szkołach  wyższych" my tu mówimy?

"Wuml" jest naprawdę dobry - brzmi wystarczająco obrzydliwie, przy tym jest krótki, łatwo zrozumiały... W każdym razie taki leming zawsze może pobiec do swego rodzica, byłego szefa POP, i spytać: "tatusiu, co to jest wuml, bo mnie tak jeden brzydki moher nazwał na blogu?" I rodzic go oświeci, a wszyscy będą zadowoleni.

Po drugie, w przypadkach, gdy pasują nam dłuższe i bardziej wyrafinowane miana, proponuję używać określenia "ćwierciuchy". Od starożytnego "ćwierćinteligenta", ale z końcówką, ogonem od tego tam głupiego czegoś, co go Dorn wymyślił... Bo sam ogon jest bardzo dobry - jak mokrą szmatą przez wumloski pysk.

Jeśli komuś moja propozycja nie pasuje, to niech zaproponuje coś lepszego. Ale mówię o realu, nie o modłach i JP2. A w każdym razie niech NIE UŻYWA już określenia... Wiecie jakiego. Chyba, że chce z Dornem także się załapać na filetowanie i obtaczanie w bułeczce. Przez wieki wieków!

triarius
---------------------------------------------------
Odstaw leminga od piersi!

wtorek, sierpnia 03, 2010

Ostra Spenglera krytyka przez jednego historyka

Nic by mnie tak ucieszyło (przynajmniej, kiedy mówimy o intelektualnych rozkoszach, nie mieszając w to wieszania zdrajców, haremów, czy Boeuf'a Strogonoff'a z truflami), jak możliwość przedyskutowania z kimś naprawdę dobrym w te klocki spenglerystycznych teorii. Najlepiej tych najbardziej konkretnych, historycznych, w rodzaju np. tego jak to tam było z tym Pitagorasem w Krotonie i upadkiem miasta Sybaris, albo czy "najazd Hyksosów" lub "inwazja Dorów" to rzeczywiście były bardziej zaburzenia wewnętrzne - wojny domowe, załamanie się dotychczasowego porządku itd. - niż rzeczywiste inwazje.

Nie mam niestety częstej okazji do przeżywania takich rozkoszy, ale przynajmniej ostatnio znalazłem sobie naprawdę zjadliwą krytykę Spenglera w wykonaniu rzetelnego historyka - tyle że od strony metodologii, czy nawet może filozofii historii. Dobre i to, choć nie ukrywam, że dla mnie tutaj Spengler luźno sobie wygrywa i nawet się nie poci. To dla mnie jednak, i ktoś może mieć inne zdane. Wpiszę więc tutaj zaraz co ten historyk mówi, poczekam aż się Artury Nicponie tego świata podpalą i rozpromienią, a potem może kiedyś napiszę, co sam konkretnie o tym sądzę.

Nasz historyk nazywa się Henri-Irénée Marrou, jest historykiem katolickim, i to nie byle jakim - oto link do francuskiego Google na jego temat: http://www.google.fr/#hl=pl&source=hp&q=Henri-Irenee+Marrou&aq=f&aqi=&aql=&oq=&gs_rfai=&fp=7fae1c7f71a91533. Był także profesorem Sorbony. Książka, z której biorę cytaty, to "De la connaissance historique" ("O wiedzy historycznej"), wydana w roku 1954 przez Edition du Seuil.

Książka, zgodnie zresztą ze swoim tytułem, stanowi, w założeniu dogłębną, choć przystępnie podaną, analizę pracy i warsztatu historyka. Zaczyna się natomiast od pytań jeszcze o wiele bardziej ogólnych, w rodzaju tego "czym właściwie jest historia". Tutaj nasz autor zdaje się w sumie zgadzać z Wilhelmem Diltheyem, wielkim, a mało znanym niemieckim filozofem... Co mnie akurat b. pasuje, bo, choć Diltheya w sumie znam pobieżnie, to co znam, trafia mi do przekonania. Dilthey to, zgodnie z tym co mówi Marrou, i czemu nie ma powodu nie wierzyć, to neokantysta. (Cóż, bywa, nie można człeka z tego powodu od razu przekreślać.)

Inne (oprócz Kanta i Diltheya) autorytety na które się nasz autor powołuje, kreśląc całą swego rodzaju tablicę genealogiczną filozofii historii, to m.in. Croce, Nietsche, Heideger, Bergson i Max Weber.

Zanim dowiemy się co prof. Marrou myśli o Spenglerze, warto będzie jeszcze w największym skrócie choćby powiedzieć CZYM jest dlań Historia. Sam ułatwia nam to zadanie dość znacznie, explicite stwierdzając, że zgadza się w sumie ze stwierdzeniem profesora Cambridge V.H. Galbraitha, że "History, I suppose, is the Past - as much as we know it". Czyli "Historia, to jak sądzę, Przeszłość - na ile ją znamy". To jest ważna konstatacja, ważna dla pełnego zrozumienia cytatów, które chcę tu zamieścić i zarzutów profesora Marrou wobec Spenglera.

A teraz już obiecane antyspenglerowskie cytaty. (Jeden b. długi akapit rozbiłem na dwa mniejsze, ale poza tym zachowałem maksimum wierności oryginałowi, także w obelgach.)

Historię robi się za pomocą dokumentów
Kiedy już się postawi pytanie, trzeba znaleźć odpowiedź, a tutaj pojawia się pojęcie dokumentu: historyk nie jest nekromantą, jak sobie go wyobrażamy, przywołujący cień przeszłości za pomocą inkantacji. Nie możemy dotrzeć do przeszłości bezpośrednio, a tylko za pomocą śladów, zrozumiałych dla nas, które zostawiła po sobie, w takiej mierze, w jakiej te ślady przetrwały, albo je odnaleźliśmy i jesteśmy zdolni je zinterpretować.
[_ _ _]
Chwytamy tu jedną z zasadniczych przyczyn realnego rozróżnienia, które już sygnalizowaliśmy, pomiędzy stawaniem się (numenalnym) ludzkości, a naszą historią. Przytoczę tutaj paskudną awanturę, jaką zrobił Spengler Rankemu: ten, jako dobry rzemieślnik, pisze w przedmowie do swej "Historii powszechnej": "Historia zaczyna się dopiero tam, gdzie pomniki stają się zrozumiałe, albo gdzie istnieją godne zaufania dokumenty". Na to Spengler wybucha inwektywami: "Życie nie jest więc faktem, jeśli nie mówi się o nim w książkach?" Nie jest trudne wykazać, że musiały istnieć wydarzenia ogromnej wagi, o których, z braku dokumentów, nie mamy najmniejszego pojęcia, co pozwala mu wylać swą ironię na starych krótkowzrocznych uczonych, niezdolnych dojrzeć nic dalej, niż ich fiszki, i triumfalnie wymachuje formułą Ad. Meyera: "Historyczne jest to, co było aktywne".
Sofizm! (ten pseudo-prorok, ten mistrz ponurych błędów, którym jest Spengler, nie jest nim wyłącznie z powodu jednego sofizmatu) Sofizm opierający się na nieporozumieniu już sygnalizowanym: tak, historia to "to co było aktywne", ta przeszłość, która była przeżyta, naprawdę, przez ludzi z krwi i kości na tej konkretnej ziemi - ale o tyle, o ile ją znamy, a nie możemy jej znać, jak tylko wtedy, jeśli zostawiła nam dokumenty, zaś skoro istnienie i zachowanie dokumentów podlegają działaniu zespołu sił, które nie zostały podporządkowane potrzebom ewentualnego przyszłego historyka (to jest to, co symbolizuje irracjonalne słowo "przypadek"), wynika z tego, że nigdy nie będziemy znali z tej przeszłości wszystkiego, co się wydarzyło, ani nawet wszystkiego, co jesteśmy w stanie pragnąć poznać. Dziwić się temu, wściekać się z tego powodu, jest równie absurdalne, jak złościć się na samochód, który stanął z braku benzyny: historię robi się z pomocą dokumentów, tak samo jak silnik spalinowy działa dzięki paliwu.
[_ _ _]
Mówiąc inaczej, należy ustalić, nie zaś założyć, istnienie jakiejś zunifikowanej struktury, jakiegoś w pełni spójnego Zusammenshang'u: jedność jest problemem, nie zasadą, z której można wyjść. To dlatego prawdziwy historyk (a rozumiem przez to tego, który ma ostre poczucie nieredukowalnej rzeczywistości, nie zaś, ma się rozumieć, jałowego historyzującego historyka) odczuwa wstręt nieprzezwyciężony w stosunku do większości teorii cywilizacji, które się wciąż mnożyły w okresie międzywojennym, o ile dopuszczają one ten postulat spójności, strukturalnej jedności. Będzie musiał zatem odrzucić nie tylko deliryczne elukubracje Spenglera, u którego metafora "organizmu" raz zastosowana do wielkich cywilizacji jest obiektem systematycznej i paradoksalnej eksploatacji, ale także syntezę tak przecież rzetelnie i sensownie wypracowaną przez wielki i szlachetny umysł, jakim jest Arnold J. Toybee.
 [_ _ _]
Mit, ponieważ to jest mit, strukturalnej jedności cywilizacji jest jedną z form wielkiej idealistycznej pokusy, którą historyk musi pokonać: ryzykowałby bez przerwy wnioskowanie z konfiguracji faktów hipotetycznej jedności, "ducha" danej cywilizacji, "geniusza" danego ludu, Zeitgest'u.
 To tyle dobry prof. Marrou na temat Spenglera w swojej książce (która liczy 300 stron, ale jest formatu kieszonkowego). Pozostawiam Was z tym, zachęcając do wgryzienia się, przemyślenia, ew. skomentowania... (A jeśli ktoś z powodu słów dobrego profesora dozna euforii, czy powiedzmy, orgazmu - niech mu będzie na zdrowie! I polecam się na przyszłość!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu kolejnego leminga od piersi?

piątek, lipca 30, 2010

Kto zamordował posła PO?

Kto zamordował posła PO Sebastiana Karpiniuka?

Dokładnie ci sami, co Prezydenta Kaczyńskiego i całą resztę.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu kolejnego leminga od piersi?

Pępo

Motto (stary limeryk by TtT):


Ambitny ktoś niebywale
Chciał zostać Sardanapalem.
Udało to mu się częściowo,
Gdy ukłuł widelcem teściową,
Żonę swą ugryzł zaś w palec.

Niedawno znalazłem gdzieś takie oto, dowcipne i niepozbawione sensu, stwierdzenie: większość ludzi wciąż trzyma w dłoniach swoją pępowinę, rozglądając się, gdzie by ją tu podłączyć. Jak się rozejrzeć po ludziach, to to by się zgadzało, no a na rodzimym gruncie, to nawet mamy na takich ludzi fachowe określenie: Lemingi.

Typowy rodzimy leming ma wprawdzie tę swoją pępowinę bezpiecznie podłączoną do telewizora i Gazownika, ale w sumie nie zmienia to zbytnio postaci rzeczy.

Jak się nad tym jeszcze nieco głębiej zastanowić, to można pójść i dalej. Kogóż tam widzimy? Któż to leży tam na kanapie? W tym skąpym peniuarze... W pozie haremowej odaliski w zmysłowym omdleniu czekającej na swego pana. Zaraz... To przecież TYPOWY PRAWICOWY BLOGER III RP! Czeka, żeby mu się leming z pępowiną podłączył.

* * * * *

Powyższy kawałek jest w oczywisty sposób stronniczy, niesprawiedliwy, pochopny w sądach, idiosynkratyczny... W ogóle wstrętny! (Tfu!) Na domiar hańby nie posiada także certyfikatu Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, Unii Europejskiej, ani nawet najzwyklejszego zaświadczenia z Urzędu Skarbowego. Naprawdę nad tym wszystkim boleję, ale na swoje usprawiedliwienie podam, że to nieokiełznana twórcza wena, a trochę i stan polskiej prawicowej blogosfery zmusiły mnie do jego napisania.

Jeśli ktoś odniósł w wyniku lektury poważne szkody na ciele i/lub duszy - proszę przykładać zimne kompresy i brać brom (3 pigułki dziennie, po jedzeniu). Jeśli ktoś żadnych szkód nie odniósł - proszę czytać następny raz! I tak, aż do skutku. (Donosy, pogróżki, dobrowolne datki pieniężne - proszę na zwykły adres.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu kolejnego leminga od piersi?

środa, lipca 28, 2010

Miałem sen

Miałem sen. A nawet dwa sny. Jeden w drugim. Śniło mi się mianowicie, że czytam na jakimś blogu wyjątkowo długi i pokrętny tekst z rodzaju "Teatrzyk Moralnego Niepokoju". I widać zasnąłem z tego czytania. No i śpię czas jakiś i coraz mocniej zdaję sobie sprawę, we śnie dobiegają mnie jakieś dziwne piski. W końcu wyrwało mnie to ze snu, przeciągam się, przecieram oczy... Słyszę, że te piski dochodzą zza okna.

Zwlekam się z łóżka i podchodzę do szyby. Po osiedlu łazi cała masa dziwnych postaci, pchających przed sobą dziecinne wózki, takiego przedpotopowego typu. Wózki te są w strasznym stanie, zapewne wyciągnięte ze śmietnika, a te postaci w niewiele lepszym. Jakieś takie nieco krzywe, mocno otyłe, tłuszcz wylewa im się znad pasków... Poliki obwisłe, podbródków co niemiara, wzrok mętny.

Na ciele trykotowe koszulki, niezbyt świeże. Z różnymi napisami. Jeden ma na plecach: "Już nigdy nie zagłosuję na PiS". Inny: "Palikot nie ma racji!". Jeszcze inny: "Kaczyński słuchaj co ci mówię, głupcze!" To tyle, co mi się udało odczytać. Kiedy jedna z tych postaci, pchając swój wózek, mija inną, obrzucają się podejrzliwym spojrzeniem, kulą w sobie i zdają się być gotowe do panicznej ucieczki.

Łażą więc te dziwne istoty w te i wewte po osiedlu, pchając przed sobą te wózki... W wózkach widzę jakieś szpargały. I popiskują zachrypniętymi i wyraźnie zrezygnowanymi głosami. Wsłuchuję się w ten chór pisków i łapię: "Prawda, prawda, tylko prawda was ludzie wyzwoli!", woła jeden. "Mam tu prawdę dla każdego! Za darmo! Z rabatem! Trzy w cenie jednej!", woła drugi. Potem jakiś czas próbowałem bezskutecznie zrozumieć coś więcej, aż po dłuższej chwili udało mi się wyłapać coś w stylu: "Czytaj prawicowe blogi, będziesz z tego mądry, zdrowy i bogaty!"

Dziwiłem się, że nikogo poza tymi dziwnymi postaciami na całym osiedlu nie ma, ale nagle patrzę, a to z bramy wychodzi sąsiad. Niepozorny gość, ale na tle tych postaci nagle zdaje się gościem imponującym - taki pewny siebie i w sumie normalny. Nagle słyszę syrenę. Patrzę, a wszystkie te postaci momentalnie znikają w popłochu. Kryją się chyba po bramach i śmietnikach, zostawiając swoje wózki. Wtedy się obudziłem.

Obudziłem się jednak tylko z tego pierwszego, zewnętrznego niejako snu. Wciąż jeszcze spałem drugim, wewnętrznym. Śpię zatem i śni mi się, że jestem w jakieś ogromnej sali, jakby balowej... I jest tam masa ludzi. Szum, gwar, śmiechy. Nagle wszystko milknie. Do sali wchodzi jakiś człowiek. Wszyscy na niego patrzą jak urzeczeni. Przyglądam się temu nowoprzybyłemu. Faktycznie gość jest pierwsza klasa, choć niby niczym specjalnym się na oko nie wyróżnia.

Ci ludzie jednak cali zachwyceni. Słyszę szepty: "Czy to jakiś monarcha?" "Nie, to chyba ten wielki..." Niestety nie dosłyszałem dalej. W końcu, spod przeciwnego końca sali idzie coś, jakby szum morza. Jakby jakaś przedziwna fala dźwięku. Wszyscy szepczą to samo i to się przybliża. Szeptem skandują po prostu. Łapię w końcu te powtarzane, teraz już przez wszystkich obecnych, słowa: "To prawicowiec! To polski patriota! To polski prawicowy bloger!"

Mężczyźni spieszą w stronę przybysza, prosząc go o informacje i rady na wszelkie możliwe tematy. Matrony i panny rzucają się w jego stronę. Tulą się doń, chwytając go za nogi, całując po rękach i włosach... Naprawdę nie wiem skąd, ale wiedziałem (w końcu to był sen), że proszą go, by zechciał uczynić je matkami swoich dzieci i by ich wspólne potomstwo z czasem posiadło całą ziemię. A także odległe planety i galaktyki.

Co było dalej, niestety nie wiem, ponieważ obudził mnie domofon. Jakiś gość roznosił ulotki reklamowe i koniecznie chciał się dostać do tej klatki.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu leminga od piersi?